The Next Journey - Następna Podróż
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Chyba zwariowałam. Biada temu, kto utknął przy części, dajmy na to, piątej.
Proście proście, a może się doprosicie. Pułkownik, nie generał. Oczywiście, ja, z moim upodobaniem do wojska (taaa, za mundurem panny sznurem...) wiem doskonale, że generałów jest cała masa, ale u mnie jest tylko jeden - źeby było prościej. Generałem jest tylko i wyłącznie Rath, Zerath, ewentualnie Michael. Gotujący facet - jestem za równouprawnieniem! Mogę rozkręcić komputer czy radio, ale nie będę gotować. A władza... jak dla mnie to wystarczający temat. Zdecydowanie, to zupełnie proste, pęd do władzy, urok władzy, poczucia siły...
Matura - znów dostaję szczękościsku. Sama nie wiem, czego się najbardziej bać - polski, historia, wos czy francuski? O rany. O rany. Tydzień wcześniej zacznę powtarzać jakieś mantry uspokajające czy co...
A teraz zapraszam do najnowszej części - czytajcie uważnie, bo nie będę powtarzać, to raz. Dwa - kto mi tu znajdzie cytat kulturowy? Chyba nie jest to takie trudne... A trzy - to naprawdę dobra część. Finito, czekam na komentarze.
Część 18
Alex:
Wuj Max i Chris mieli strasznie głupie miny, gdy zobaczyli nas w Serendipity. Cóż, mogli się łatwo domyślić, że głupie nie jesteśmy i pójdziemy za nimi. Obie miałyśmy już dość odsuwania od wszystkiego, też nam się coś należało. Tym bardziej, że mój szósty zmysł wyraźnie mówił mi, że będzie coś ciekawego. Mamusi i wujcia Michaela raczyłyśmy o tym nie informować – w końcu oni i tak mają więcej rozrywek od nas, już im wystarczy.
-Gdzie zgubiłyście Dennise i Jacka? – zapytał wuj Max.
-Poszli do domu zobaczyć, czy ich tam nie ma – odparłam. - Kim była ta laska? – zapytałam jak gdyby nigdy nic. Chris przygwoździł mnie spojrzeniem.
-Ta laska, jak to ujęłaś, to pani major Wilkinson i zajmuje się dyplomacją – wyjaśnił z wyższością. – N a s z ą dyplomacją, o ile mnie rozumiesz.
Nie spodobał mi się ten ton wyższości w jego głosie – no zaraz, przecież to nie my się odsuwałyśmy od wszystkiego, tylko nas odsunęli! Ja mu dam wyższość, zapamięta sobie raz na zawsze, że nie ze mną te numery, cholera jasna! Bo też traktowanie mnie z wyższością było tym, co mnie denerwowało niewymownie, kto w ogóle śmiał mnie tak traktować! Chyba byłam strasznie przewrażliwiona na tym punkcie. Chyba.
-Słuchaj, mój ty mały kuzynku, niech ci się nie zdaje, że pozjadałeś wszelkie rozumy tylko dlatego, że jakaś banda zarozumialców dopuściła cię raz do siebie! – powiedziałam ostro. – Lepiej uważaj na własny tyłek, bo może ci się nieźle oberwać!
-Alex, spokojnie – przystopowała mnie Jennie. Rzuciłam Chrisowi groźne spojrzenie, które wyraźnie miało mówić „uważaj, gagatku, poczekaj no tylko aż będziesz chciał czegoś ode mnie, już my się wtedy policzymy! Nie ujdzie ci to na sucho!” i ostentacyjnie odwróciłam się do wuja Maxa. – Tato, chcemy wiedzieć, co się dzieje, kim była ta kobieta, o czym z nią rozmawialiście i dlaczego tutaj.
-Niech Chris opowie – powiedział spokojnie wuj. – To była jego inicjatywa.
Jak na komendę spojrzałyśmy obie z Jennie na Chrisa. Teraz już nie miał wyjścia.
-Dzisiaj usłyszałem przypadkowo kawałek rozmowy tych ważniaków – westchnął ciężko. – Nie mieli pojęcia, że ich słucham.
-O czym rozmawiali? – zapytała rzeczowo Jennie.
-Nie wiem – odparł. – To znaczy wiem, ale to trudno powtórzyć, takie tam... niezbyt przyjazne pod naszym adresem, tylko pani major była do nas dobrze nastawiona, to poprosiłem ją, żeby spotkała się z nami i wyjaśniła nam o co biega.
-Niezbyt przyjaźnie nastawieni? – zdziwiła się Jennie. – O czym ty mówisz, może się przesłyszałeś. Przecież sami mówiliście, że wszyscy odnosili się do was jak należy, same zresztą przy tym byłyśmy.
-No właśnie, b y ł y ś c i e – podkreślił Chris. – A kiedy oni rozmawiali między sobą, nie mieli pojęcia, że ich słucham.
-No dobrze, fajnie, tamci kwiczeli, a ty umówiłeś się z tą... major – odezwałam się w końcu. – I co z tego wynikło? Co kobieta miała do powiedzenia?
-A chociażby to, że pułkownik de Ralleyard z miłą chęcią pozbyłby się nas już na dobre, ale nie może – stwierdził Chris. Uniosłam pytająco brwi.
-Pozbyć w sensie ukatrupić? – upewniłam się. Super, jeszcze nikt nigdy nie usiłował mnie zabić. A, nie, przepraszam – raz usiłowali. Te padalce w Roswell chciały mnie udusić. Cóż, zdeczka im nie wyszło. Bywa.
-Pozbyć w sensie ukatrupić – potwierdził mój kuzynek.
-To na co on jeszcze czeka? – zdziwiłam się niebotycznie. Przecież miał już co najmniej z pięćdziesiąt szans na to, żeby pozbyć się nas dyskretnie i skutecznie, co za półgłówek jakiś...
-To trochę nie tak jest – wtrącił się wuj Max.
-No a jak? – tym razem zdziwił się Chris. – Przecież major wyraźnie powiedziała, że pozbyliby się nas gdyby nie to, że im się wtedy rypnie sytuacja tam na górze!
-Chyba trochę upraszczasz sprawę – zauważył wujcio.
-No nie wiem – mruknął Chris powątpiewająco.
-OK, zostawmy tą uproszczoną sprawę z boku – wtrąciła się Jennie. – Co jeszcze mówiła?
Chris popatrzył na wuja Maxa, a wuj Max popatrzył na Chrisa.
-Powiedziała, że teraz mamy cholernie trudny orzech do zgryzienia – zaczął powoli Chris. – Bo zasadniczo nie powinniśmy o niczym wiedzieć. I nie wiadomo, co zrobić z pułkownikiem...
-Zabić – mruknęłam pod nosem. – Co jeszcze mówiła?
-Że mamy granolith – powiedział wuj Max, rzucając jednocześnie Chrisowi jakieś dziwne spojrzenie. Oho, dam głowę, że oni coś wiedzą i czegoś nie chcą nam powiedzieć... Ciekawe, co to takiego. Trzeba to będzie jakoś z nich wyciągnąć, jeszcze nie wiem jak, ale wyciągniemy.
-A mamy? – zdziwiła się Jennie. – Wydawało mi się, że mówiliście, że tego już dawno nie mamy, jakieś...
-Dwadzieścia trzy lata – podsunął grzecznie Chris.
-Też mi się tak wydawało – westchnął wuj. – Ale oni z uporem twierdzą coś zupełnie odwrotnego.
-To znaczy? – zapytałam dociekliwie. „Coś odwrotnego” mogło znaczyć wszystko.
-Twierdzą, że granilith to nielot – sprecyzował Chris. – To znaczy, że absolutnie nie potrafi latać, chyba że rzucisz go do góry i sam ci spadnie. Wtedy owszem.
-Mam go rzucić do góry? Dobra, nie ma sprawy, ja mogę rzucać, tylko powiedzcie mi, czym mam rzucać – wzruszyłam ramionami. Mnie tam było wszystko jedno, mam otwarty umysł. – A jak to-to wygląda?
Przy stoliku zapanowała martwa cisza.
-Nie wiecie, jak to wygląda! – zawołałam oskarżająco. Cóż, jeśli już się jest w tej kosmicznej mafii, jeśli w kółko ględzi się o czymś, co nazywa się jak jakaś głębinowa ryba, to można by przypuszczać, że zna się wygląd tej ryby, a tu nie powiem, co się zna. No sorry, ja im nie mogę odwalać całej roboty, nie musze wiedzieć, co to jest!
-Tak, tu pojawia się pewien problem – przyświadczył ostrożnie wuj.
-Pewien – prychnęła Jennie. – Mamy to mieć, tak? A co to jest? Gdzie może być?
-Ja obstawiam Roswell – stwierdził Chris.
-Ciekawe, dlaczego – mruknęłam pod nosem.
-Zapewne – zgodził się jednocześnie wuj Max. – Zastanówmy się, czym może być granilith, wy macie różne pomysły, może do czegoś dojdziemy.
-Burza mózgów – oznajmiłam. – Czy ktoś w ogóle kiedykolwiek widział to cudo?
Wuj Max popatrzył na mnie z zamyśleniem.
-Zawsze myśleliśmy, że granilith znajdował się w komorze za naszymi inkubatorami, w postaci dużego, matowego stożka – powiedział.
-No więc może wciąż się tam znajduje – odparłam beztrosko. Jennie i wuj Max popatrzyli na mnie dziwnie, z takim samym wyrazem twarzy.
-Tess odleciała stamtąd – przypomniała Jennie. Wzruszyłam lekko ramionami.
-No, odleciała – potwierdziłam. – A był tam ktoś później? Może to tam wciąż jest, jak to teraz wygląda? – popatrzyłam pytająco na moją kosmiczną rodzinę. Wszyscy mieli takie miny, że już nawet nie musieli mi odpowiadać. – Nikt nie był w środku – stwierdziłam. – No pięknie.
-Wejście jest zablokowane przez kamienie – odparła niepewnie Jennie. – Przynajmniej było zablokowane, trzy lata temu.
-Pięknie – pokiwałam głową. – Nie mówicie mi, że to dla was jakiś kłopot, rachu ciachu i po strachu, co to dla was? Pojedziecie sobie do Roswell, odwalicie co trzeba i znajdziecie co trzeba.
-Skąd wiesz...? – zapytał powątpiewająco wuj Max. Chris popatrzył na niego jak na wariata.
-Ekhm... to jest Alex – powiedział z głębokim przekonaniem. – Ona po prostu w i e.
Uśmiechnęłam się do siebie. Proszę, jak się wytresował, grzeczny chłopiec, grzeczny... A swoją drogą, co ci biedacy by beze mnie zrobili? Powinni być wdzięczni, że mnie mają, bo inaczej byliby jak raczkujące dzieciaki w ciemnym pokoju.
-A tak w ogóle to, co z nim zrobicie jak już go znajdziecie? – zainteresowałam się lekko. Chris popatrzył na Maxa, Max na Chrisa. Co oni, umówili się jakoś z tym patrzeniem czy co...?
-Cóż... – Max odchrząknął nieco. – Właściwie to nic nie zrobimy.
-No to po co on wam? – zdziwiłam się niebotycznie. Po co komuś coś, skoro nie zamierza zrobić z tego użytku? Dziwne.
-Właśnie, po co wam granolith akurat teraz? – dołączyła się Jennie.
-To jest nasza gwarancja, że pułkownik nic nam nie może zrobić – wyjaśnił Chris. Ależ on był oblatany w tym temacie, proszę, proszę, jedna konferencja, jedno spotkanie z jakąś panią major i od razu zrobił się myślący. Uaktywniły mu się geny myślenia czy co u licha? No, ja tam myślałam cały czas, mnie żadne aktywacje nie były potrzebne.
-Fajnie, mamy tego śmiecia to żyjemy, nie to nie. A co zamierzacie w takim razie zrobić z tym całym pułkownikiem? – zapytałam, wyraźnie udowadniając, że używałam tego czegoś zwanego mózgiem. – Skoro teraz spiskuje, to czemu miałby przestać? Jak zamierzacie go powstrzymać przed realizacją jego planu?
-Skąd wiesz, że on ma plan? – zapytał podejrzliwie wuj Max.
-Przecież to logiczne – zdziwiłam się niepomiernie. – Skoro spiskuje, to znaczy, że musi mieć jakiś plan, choćby tymczasowy, ale musi! Więc – co zamierzacie z nim zrobić?
Wuj Max westchnął ciężko a Chris popatrzył się na sufit.
-Szczerze mówiąc, to jeszcze nie wiemy – wyznał w końcu. Pokiwałam z politowaniem głową – eh, sieroty...
-To może powiedzcie coś więcej, pogłówkujemy nad tym razem – zaproponowała Jennie. – Co cztery głowy to nie dwie.
-Ale tak bez Michaela i Isabel...? – wuj Max miał pewne opory. Przewróciłam oczami. Nie wydawało mi się, żeby wujcio Michael i mamcia mieli w tej sprawie wiele do powiedzenia – szczerze mówiąc to bliżej mi było, żeby uznać ich za nieco ograniczonych poglądowo, niż przyznać, ze istotnie mogliby w czymś pomóc. Nie to, żebym ich uważała za kompletnych głąbów... no, może troszeczkę... ale wujcio był dobry do nawalenia kogoś po gębie, działanie, tak, jasne, jak najbardziej, ale nie myślenie o tak skomplikowanych sprawach jak polityka. Mama z kolei znała się na ciuchach, nie na stosunkach międzynarodowych, czy też raczej międzygalaktycznych. Ja to co innego, ja zamierzałam być politykiem, któregoś dnia zostanę prezydentem tego kraju i być może wtedy zdecydujemy się ujawnić prawdę o Roswell, ja będę rządziła najsilniejszym państwem na Ziemi, któreś z mojego kuzynostwa będzie władało inną planetą – no i to byłyby widoki na przyszłość. Z takimi koneksjami mogłam myśleć o karierze polityka, jak i mogłam decydować o tym, co zrobić z pułkownikiem odwalającym krecią robotę przeciwko nam. Ja to co innego niż wuj Michael i kosmiczna połowa Kolegium. Zresztą, żeby rządzić trzeba być silnym i mieć dar przekonywania.
-Sami też sobie poradzimy – powiedziałam z głębokim przekonaniem. – Więc dobra, co tam takiego knuje nasz kochany pułkownik. A, zaraz, to sam pułkownik tak tego, czy jego dziateczki też...? – cóż, Jennie mogła mieć pewne opory przed zgładzeniem Jacka, jeśli by się okazało, że i on jest w to zamieszany. A Chris pewnie miałby opory przed zgładzeniem Dennise... same komplikacje!
-Nie, jego dziateczki nie – odparł Chris. – To znaczy tfu, tego, ani Dennise, ani Jack nie są w to zamieszani. Wolą nas, to jest – naszą stronę.
No tak, mogłam to sobie wyobrazić. Jack z pewnością wolał stronę Jennie, a Dennise Chrisa.
-Czy ja się w końcu mogę dowiedzieć, o co chodzi z tym pułkownikiem? – zapytała cierpliwie Jennie. Jasne, jasne, udawaj, że cię to zupełnie nie obchodzi, obie dobrze wiemy, że ja i tak wiem lepiej.
-Pułkownik stworzył własny rząd na emigracji – wyjaśnił wuj Max. – Miał utrzymywać kontakt z Antarem, podtrzymywać tradycje i kontrolować sytuację. Formalnie to rząd zastępczy, tymczasowy, dopóki nie powróci dynastia.
-Polecam się – mruknęłam pod nosem.
-Ale to było dawno, teraz pułkownik chce przejąć władzę na Antarze już na dobre, w czym mu chyba nieco przeszkadzamy. Gdyby nie fakt, że sytuacja na Antarze jest zbyt chwiejna, pewnie by się nas już pozbył – ciągnął dalej wuj.
-Nie polecam się – o nie, nie uśmiechało mi się zakańczanie mojego życia akurat w tym momencie.
-Pułkownik zamierza teraz grać na dwa fronty – odezwał się Chris z zamyśleniem. – Do nas będzie robił dobre miny i będzie nas zwodził, a sam zajmie się umacnianiem swojej pozycji tam, na Antarze. I kiedy my się zorientujemy, że coś jest nie tak, on już będzie okopany jak... jak... no, jak jakieś zwierzątko.
-Czyli należałoby pokrzyżować jego plany – przełożyłam słowa Chrisa na normalny angielski.
-Aha – skinął głową. – I chyba nawet mam pomysł jak – popatrzyliśmy wszyscy na niego pytająco. – Nikt jeszcze nie wie o naszym istnieniu – wyjaśnił Chris. – Pułkownik rzecz jasna nie rozgłosił tego, więc po prostu należy ogłosić, że dynastia jest niemal cała i zdrowa. Oni się strasznie boją, że to się rozejdzie.
Milczeliśmy przez chwilę, każde z nas rozważało w głębi duszy pomysł Chrisa, który wydawał się być tak genialnie prosty...
-Jak? – zapytała cierpko Jennie. – Zadzwonisz do nich i powiesz „dzień dobry, tu Christopher King, proszę traktować moje nazwisko dosłownie”? A może wyślesz im list albo maila? Tylko nie wiem, jak powinieneś go zaadresować.
-Poprosimy major Wilkinson o pomoc – odparł beztrosko Chris.
-Dobrze, poinformujesz ich, że dynastia żyje, a oni zażądają powrotu dynastii na tron, fajnie – pokiwałam głową. – Zresztą, twój pomysł to tylko doraźne rozwiązanie naszego problemu. Sama informacja im nie wystarczy, pułkownik w dalszym ciągu będzie odwalał swoje, a ty nawet nie będziesz o tym wiedział, bo będziesz tu, a on będzie robił tam. Korespondencyjnie nie będziesz przecież sprawował nadzoru nad wszystkim. Moim zdaniem ktoś powinien tam być, żeby mieć rękę na pulsie.
-Aleś wymyśliła – żachnęła się Jennie. – No świetnie. A polecisz tam? Zajmiesz się tym? No i ciekawe jak zamierzasz się tam dostać, co? Masz w piwnicy statek czy też zamierzasz go może wynająć, a może sama zbudujesz?
-No to sama coś wymyśl! – zażądałam. No, krytykować to jest najłatwiej.
-Hej, spokojnie – wuj Max uniósł w górę ręce. – Cisza. Pamiętacie, co mówiła Maria? Skórowie podobno mieli ten swój przekaźnik, i sama Maria o mało co nie wylądowała tam przez przypadek. Zapewne pułkownik i jego ludzie też dysponują czymś w tym rodzaju, więc taka podróż może być łatwiejsza niż nam się wydaje.
-No fajnie – pokiwała głową Jennie. – To kto zgłasza się na ochotnika? Wszystko już mamy, oprócz ochotnika.
-To musiałby być ktoś z was – kombinowałam. – Król albo jego potomstwo. Prawdziwa dynastia. Tobie wujku już chyba Antaru wystarczy, więc zostajecie wy – popatrzyłam na Chrisa i Jennie. – Jedno z was powinno polecieć na Antar i tam odzyskać władzę, a przynajmniej nie pozwolić, żeby przeszła w złe ręce. Nie wiem, stanąć na czele jakiegoś stronnictwa czy coś takiego.
-Widzę, że już masz wszystko obmyślone – zauważyła uprzejmie Jennie. – Jest jeszcze coś, o czym powinniśmy wiedzieć? Kogo zechcesz wysłać na drugi koniec wszechświata, co?
-Wszechświat nie ma końców – zwrócił jej uwagę Chris.
-Wszystko jedno – Jennie machnęła ręką.
-Uważam, że to rozsądne rozwiązanie – stwierdziłam.
-Rozsądne?! – zawołała Jennie i natychmiast ściszyła głos. – Rozsądne? Projekt wysłania kogoś na inną planetę do przejęcia władzy nazywasz rozsądnym rozwiązaniem?!
-Obiektywnie patrząc tak – potwierdziłam z zimną krwią.
-Dziewczyno, ty to mówisz tak, jakby Antar leżał najwyżej po drugiej stronie oceanu! – denerwowała się dalej Jennie.
-A ty z kolei myślisz o tym w ziemskich kategoriach! – odbiłam piłeczkę. – Przecież nie mówimy tu o wsadzaniu kogokolwiek do wahadłowca albo rakiety na trzysta lat podróży w jedną stronę, wy chyba wiecie o tym najlepiej. I uważam, że to jest dobre rozwiązanie, żeby ktoś był tam, na miejscu. To jest polityka, dziecko drogie.
-Polityka – Jennie sklęsła w sobie. – Chyba trochę się zapędziłaś, Alex. Zostań pisarzem opowiadań science-fiction, zrobisz w tej branży karierę.
-Ja mówię serio, Jennie – wzruszyłam ramionami. – I doprawdy nie rozumiem, co cię tak bulwersuje w moim pomyśle. Jest to najzupełniej logiczny projekt restauracji dynastii a przynajmniej stworzenia władzy opartej na autorytecie i zaufaniu do przywódców stronnictwa, czy to takie dziwne?
Jennie popatrzyła na mnie dziwnie.
-Logiczny pomysł – powtórzyła. – Logiczny pomysł według ciebie to wysłanie mnie albo Chrisa na inną planetę!
-Nie rozumiem, co ty tak z tą inną planetą – stwierdziłam z niesmakiem. – W końcu wszyscy mamy z nią coś wspólnego, nie mówiąc już o Chrisie, który tam się urodził.
-I ty chcesz zostać politykiem – powiedział w zamyśleniu Chris. – Niech Bóg chroni Amerykę, ty masz imperialistyczne zapędy.
-Może trochę – przyznałam uczciwie. – Ale myślę, i według mnie to najprostsze wyjście z tej sytuacji, w ten sposób ukręcimy łeb wszelkim planom pułkownika, bo będziemy jednocześnie tu i tam.
-Twoje skróty myślowe są imponujące – stwierdził łagodnie wuj Max.
Być może i były. Ale prawdziwie imponujący był mój umysł, który wymyślił taki genialny plan! Jeśli któreś z nich poleci na Antar, będziemy mieć pod kontrolą to, co się tam dzieje i będą mogli spokojnie tworzyć wszystko od nowa, cały rząd, który opierałby się właśnie na rzeczonym zaufaniu do dynastii. Jednocześnie będą zabezpieczone tyły, to znaczy ziemskie zaplecze, bo będziemy tu my. Genialny w swojej prostocie plan. Chris mówił, że połączenie z Antarem jest niezłe, więc to nie będzie jak wygnanie, tylko jak… misja. Wielka, historyczna misja, powrót dynastii w chwale, zresztą – Fortuna sprzyja odważnym, jak stwierdził Wergiliusz. Tym bardziej, że coś mi mówiło, że poparcie dla dynastii na Antarze jest duże. Rzecz jasna, całą sprawę należałoby jeszcze przemyśleć, dopracować, opracować plan polityczny dla kogoś, kto tam poleci, dowiedzieć się paru szczegółów, żeby opracować całe tło działania, zorientować się, czy to byłoby możliwe, a potem przeprowadzić całą akcję tak, żeby pułkownik nie miał już nic do gadania... Trzeba będzie pogadać na ten temat z Chrisem, Jennie jest zbyt drażliwa, nie wiem czemu, może ze względu na wuja Maxa, ona jest przewrażliwiona. Ale Chris wydaje się być otwarty na tego typu pomysły... Tym bardziej, że, no właśnie, ktoś musiałby tam polecieć. Kto? Nie wuj Max, naprawdę już mu wystarczy tego rządzenia, Antar chyba nie jest jego szczęśliwym miejscem. Matka odpada, wuj Michael też, jeszcze w przedbiegach. Zresztą, oni są boczne linie dynastii. Ja też jestem boczna linia. Jennie... no, teoretycznie by się nadawała, ale – ona jest tylko córką ciotki Liz, Chris za to jest synem tej całej Tess, która była Avą. Znaczy się, pochodzenie ma dobre. No i aparycję ma dobrą, budzi zaufanie. Jennie może i jest władcza, ale czasami to by była koszmarną władczynią, jak jej coś odbije, a Chris jeszcze się wyrobi, w końcu nikt się królem nie rodzi, tylko się nim staje.
I w ten oto sposób w moim absolutnie genialnym umyśle zrodził się plan restauracji dynastii na Antarze, plan wysłania Chrisa na inną planetę w obcej galaktyce, by zajął się tamtejszą polityką. Tylko geniusz mógłby coś takiego wymyślić. Mówię to z całą skromnością, na jaką mnie stać, bez jaj. Gdybym była z normalnej rodziny, to takie plany rzeczywiście mogłyby być tylko i wyłącznie kanwą jakiegoś opowiadania, ale tutaj mogłam sobie pozwalać.
-Chris, moim zdaniem to ty powinieneś polecieć – powiedziałam stanowczo. Chris łypnął na mnie okiem a Jennie tylko napuszyła się nieco.
-Słuchajcie, takie plany są chyba trochę na wyrost – odezwał się wuj Max. Nie, wujku, nie były na wyrost. Były jak najbardziej na czasie, i wszyscy się mieli o tym przekonać. – W każdym razie możemy pomyśleć o twoim planie, Alex, być może coś w nim jest.
Skinęłam głową – ja jedna wiedziałam, że było w nim więcej niż coś, ale nie szkodzi, nie przeszkadzało mi to. Oni po prostu potrzebowali więcej czasu, żeby to zrozumieć. Ale plan został już sformułowany, nie przeze mnie, nie, ja mówiłam tylko to, co pojawiło się w mojej głowie w ten specyficzny sposób, razem z absolutną pewnością, że to coś ważnego i prawdziwego. Został już zasiany w ich umysłach, ja już swoje wykonałam, przekazałam go dalej. Teraz do nich należy reszta, muszą się z tym przespać i przekonać się, że to jest naprawdę najlepsze wyjście. Że to rozwiązanie na dłuższą metę, a nie tylko na pięć minut. Byłam jednak spokojna, wiedziałam, że zaakceptują ten pomysł. I wiedziałam także, że wprowadzimy go w życie. A to oznacza, że Chris powinien szykować się do kolejnej podróży, tym razem znacznie dalszej i znacznie poważniejszej. Ale na razie wiedziała o tym z całą, stuprocentową pewnością tylko Alex Wielka.
Proście proście, a może się doprosicie. Pułkownik, nie generał. Oczywiście, ja, z moim upodobaniem do wojska (taaa, za mundurem panny sznurem...) wiem doskonale, że generałów jest cała masa, ale u mnie jest tylko jeden - źeby było prościej. Generałem jest tylko i wyłącznie Rath, Zerath, ewentualnie Michael. Gotujący facet - jestem za równouprawnieniem! Mogę rozkręcić komputer czy radio, ale nie będę gotować. A władza... jak dla mnie to wystarczający temat. Zdecydowanie, to zupełnie proste, pęd do władzy, urok władzy, poczucia siły...
Matura - znów dostaję szczękościsku. Sama nie wiem, czego się najbardziej bać - polski, historia, wos czy francuski? O rany. O rany. Tydzień wcześniej zacznę powtarzać jakieś mantry uspokajające czy co...
A teraz zapraszam do najnowszej części - czytajcie uważnie, bo nie będę powtarzać, to raz. Dwa - kto mi tu znajdzie cytat kulturowy? Chyba nie jest to takie trudne... A trzy - to naprawdę dobra część. Finito, czekam na komentarze.
Część 18
Alex:
Wuj Max i Chris mieli strasznie głupie miny, gdy zobaczyli nas w Serendipity. Cóż, mogli się łatwo domyślić, że głupie nie jesteśmy i pójdziemy za nimi. Obie miałyśmy już dość odsuwania od wszystkiego, też nam się coś należało. Tym bardziej, że mój szósty zmysł wyraźnie mówił mi, że będzie coś ciekawego. Mamusi i wujcia Michaela raczyłyśmy o tym nie informować – w końcu oni i tak mają więcej rozrywek od nas, już im wystarczy.
-Gdzie zgubiłyście Dennise i Jacka? – zapytał wuj Max.
-Poszli do domu zobaczyć, czy ich tam nie ma – odparłam. - Kim była ta laska? – zapytałam jak gdyby nigdy nic. Chris przygwoździł mnie spojrzeniem.
-Ta laska, jak to ujęłaś, to pani major Wilkinson i zajmuje się dyplomacją – wyjaśnił z wyższością. – N a s z ą dyplomacją, o ile mnie rozumiesz.
Nie spodobał mi się ten ton wyższości w jego głosie – no zaraz, przecież to nie my się odsuwałyśmy od wszystkiego, tylko nas odsunęli! Ja mu dam wyższość, zapamięta sobie raz na zawsze, że nie ze mną te numery, cholera jasna! Bo też traktowanie mnie z wyższością było tym, co mnie denerwowało niewymownie, kto w ogóle śmiał mnie tak traktować! Chyba byłam strasznie przewrażliwiona na tym punkcie. Chyba.
-Słuchaj, mój ty mały kuzynku, niech ci się nie zdaje, że pozjadałeś wszelkie rozumy tylko dlatego, że jakaś banda zarozumialców dopuściła cię raz do siebie! – powiedziałam ostro. – Lepiej uważaj na własny tyłek, bo może ci się nieźle oberwać!
-Alex, spokojnie – przystopowała mnie Jennie. Rzuciłam Chrisowi groźne spojrzenie, które wyraźnie miało mówić „uważaj, gagatku, poczekaj no tylko aż będziesz chciał czegoś ode mnie, już my się wtedy policzymy! Nie ujdzie ci to na sucho!” i ostentacyjnie odwróciłam się do wuja Maxa. – Tato, chcemy wiedzieć, co się dzieje, kim była ta kobieta, o czym z nią rozmawialiście i dlaczego tutaj.
-Niech Chris opowie – powiedział spokojnie wuj. – To była jego inicjatywa.
Jak na komendę spojrzałyśmy obie z Jennie na Chrisa. Teraz już nie miał wyjścia.
-Dzisiaj usłyszałem przypadkowo kawałek rozmowy tych ważniaków – westchnął ciężko. – Nie mieli pojęcia, że ich słucham.
-O czym rozmawiali? – zapytała rzeczowo Jennie.
-Nie wiem – odparł. – To znaczy wiem, ale to trudno powtórzyć, takie tam... niezbyt przyjazne pod naszym adresem, tylko pani major była do nas dobrze nastawiona, to poprosiłem ją, żeby spotkała się z nami i wyjaśniła nam o co biega.
-Niezbyt przyjaźnie nastawieni? – zdziwiła się Jennie. – O czym ty mówisz, może się przesłyszałeś. Przecież sami mówiliście, że wszyscy odnosili się do was jak należy, same zresztą przy tym byłyśmy.
-No właśnie, b y ł y ś c i e – podkreślił Chris. – A kiedy oni rozmawiali między sobą, nie mieli pojęcia, że ich słucham.
-No dobrze, fajnie, tamci kwiczeli, a ty umówiłeś się z tą... major – odezwałam się w końcu. – I co z tego wynikło? Co kobieta miała do powiedzenia?
-A chociażby to, że pułkownik de Ralleyard z miłą chęcią pozbyłby się nas już na dobre, ale nie może – stwierdził Chris. Uniosłam pytająco brwi.
-Pozbyć w sensie ukatrupić? – upewniłam się. Super, jeszcze nikt nigdy nie usiłował mnie zabić. A, nie, przepraszam – raz usiłowali. Te padalce w Roswell chciały mnie udusić. Cóż, zdeczka im nie wyszło. Bywa.
-Pozbyć w sensie ukatrupić – potwierdził mój kuzynek.
-To na co on jeszcze czeka? – zdziwiłam się niebotycznie. Przecież miał już co najmniej z pięćdziesiąt szans na to, żeby pozbyć się nas dyskretnie i skutecznie, co za półgłówek jakiś...
-To trochę nie tak jest – wtrącił się wuj Max.
-No a jak? – tym razem zdziwił się Chris. – Przecież major wyraźnie powiedziała, że pozbyliby się nas gdyby nie to, że im się wtedy rypnie sytuacja tam na górze!
-Chyba trochę upraszczasz sprawę – zauważył wujcio.
-No nie wiem – mruknął Chris powątpiewająco.
-OK, zostawmy tą uproszczoną sprawę z boku – wtrąciła się Jennie. – Co jeszcze mówiła?
Chris popatrzył na wuja Maxa, a wuj Max popatrzył na Chrisa.
-Powiedziała, że teraz mamy cholernie trudny orzech do zgryzienia – zaczął powoli Chris. – Bo zasadniczo nie powinniśmy o niczym wiedzieć. I nie wiadomo, co zrobić z pułkownikiem...
-Zabić – mruknęłam pod nosem. – Co jeszcze mówiła?
-Że mamy granolith – powiedział wuj Max, rzucając jednocześnie Chrisowi jakieś dziwne spojrzenie. Oho, dam głowę, że oni coś wiedzą i czegoś nie chcą nam powiedzieć... Ciekawe, co to takiego. Trzeba to będzie jakoś z nich wyciągnąć, jeszcze nie wiem jak, ale wyciągniemy.
-A mamy? – zdziwiła się Jennie. – Wydawało mi się, że mówiliście, że tego już dawno nie mamy, jakieś...
-Dwadzieścia trzy lata – podsunął grzecznie Chris.
-Też mi się tak wydawało – westchnął wuj. – Ale oni z uporem twierdzą coś zupełnie odwrotnego.
-To znaczy? – zapytałam dociekliwie. „Coś odwrotnego” mogło znaczyć wszystko.
-Twierdzą, że granilith to nielot – sprecyzował Chris. – To znaczy, że absolutnie nie potrafi latać, chyba że rzucisz go do góry i sam ci spadnie. Wtedy owszem.
-Mam go rzucić do góry? Dobra, nie ma sprawy, ja mogę rzucać, tylko powiedzcie mi, czym mam rzucać – wzruszyłam ramionami. Mnie tam było wszystko jedno, mam otwarty umysł. – A jak to-to wygląda?
Przy stoliku zapanowała martwa cisza.
-Nie wiecie, jak to wygląda! – zawołałam oskarżająco. Cóż, jeśli już się jest w tej kosmicznej mafii, jeśli w kółko ględzi się o czymś, co nazywa się jak jakaś głębinowa ryba, to można by przypuszczać, że zna się wygląd tej ryby, a tu nie powiem, co się zna. No sorry, ja im nie mogę odwalać całej roboty, nie musze wiedzieć, co to jest!
-Tak, tu pojawia się pewien problem – przyświadczył ostrożnie wuj.
-Pewien – prychnęła Jennie. – Mamy to mieć, tak? A co to jest? Gdzie może być?
-Ja obstawiam Roswell – stwierdził Chris.
-Ciekawe, dlaczego – mruknęłam pod nosem.
-Zapewne – zgodził się jednocześnie wuj Max. – Zastanówmy się, czym może być granilith, wy macie różne pomysły, może do czegoś dojdziemy.
-Burza mózgów – oznajmiłam. – Czy ktoś w ogóle kiedykolwiek widział to cudo?
Wuj Max popatrzył na mnie z zamyśleniem.
-Zawsze myśleliśmy, że granilith znajdował się w komorze za naszymi inkubatorami, w postaci dużego, matowego stożka – powiedział.
-No więc może wciąż się tam znajduje – odparłam beztrosko. Jennie i wuj Max popatrzyli na mnie dziwnie, z takim samym wyrazem twarzy.
-Tess odleciała stamtąd – przypomniała Jennie. Wzruszyłam lekko ramionami.
-No, odleciała – potwierdziłam. – A był tam ktoś później? Może to tam wciąż jest, jak to teraz wygląda? – popatrzyłam pytająco na moją kosmiczną rodzinę. Wszyscy mieli takie miny, że już nawet nie musieli mi odpowiadać. – Nikt nie był w środku – stwierdziłam. – No pięknie.
-Wejście jest zablokowane przez kamienie – odparła niepewnie Jennie. – Przynajmniej było zablokowane, trzy lata temu.
-Pięknie – pokiwałam głową. – Nie mówicie mi, że to dla was jakiś kłopot, rachu ciachu i po strachu, co to dla was? Pojedziecie sobie do Roswell, odwalicie co trzeba i znajdziecie co trzeba.
-Skąd wiesz...? – zapytał powątpiewająco wuj Max. Chris popatrzył na niego jak na wariata.
-Ekhm... to jest Alex – powiedział z głębokim przekonaniem. – Ona po prostu w i e.
Uśmiechnęłam się do siebie. Proszę, jak się wytresował, grzeczny chłopiec, grzeczny... A swoją drogą, co ci biedacy by beze mnie zrobili? Powinni być wdzięczni, że mnie mają, bo inaczej byliby jak raczkujące dzieciaki w ciemnym pokoju.
-A tak w ogóle to, co z nim zrobicie jak już go znajdziecie? – zainteresowałam się lekko. Chris popatrzył na Maxa, Max na Chrisa. Co oni, umówili się jakoś z tym patrzeniem czy co...?
-Cóż... – Max odchrząknął nieco. – Właściwie to nic nie zrobimy.
-No to po co on wam? – zdziwiłam się niebotycznie. Po co komuś coś, skoro nie zamierza zrobić z tego użytku? Dziwne.
-Właśnie, po co wam granolith akurat teraz? – dołączyła się Jennie.
-To jest nasza gwarancja, że pułkownik nic nam nie może zrobić – wyjaśnił Chris. Ależ on był oblatany w tym temacie, proszę, proszę, jedna konferencja, jedno spotkanie z jakąś panią major i od razu zrobił się myślący. Uaktywniły mu się geny myślenia czy co u licha? No, ja tam myślałam cały czas, mnie żadne aktywacje nie były potrzebne.
-Fajnie, mamy tego śmiecia to żyjemy, nie to nie. A co zamierzacie w takim razie zrobić z tym całym pułkownikiem? – zapytałam, wyraźnie udowadniając, że używałam tego czegoś zwanego mózgiem. – Skoro teraz spiskuje, to czemu miałby przestać? Jak zamierzacie go powstrzymać przed realizacją jego planu?
-Skąd wiesz, że on ma plan? – zapytał podejrzliwie wuj Max.
-Przecież to logiczne – zdziwiłam się niepomiernie. – Skoro spiskuje, to znaczy, że musi mieć jakiś plan, choćby tymczasowy, ale musi! Więc – co zamierzacie z nim zrobić?
Wuj Max westchnął ciężko a Chris popatrzył się na sufit.
-Szczerze mówiąc, to jeszcze nie wiemy – wyznał w końcu. Pokiwałam z politowaniem głową – eh, sieroty...
-To może powiedzcie coś więcej, pogłówkujemy nad tym razem – zaproponowała Jennie. – Co cztery głowy to nie dwie.
-Ale tak bez Michaela i Isabel...? – wuj Max miał pewne opory. Przewróciłam oczami. Nie wydawało mi się, żeby wujcio Michael i mamcia mieli w tej sprawie wiele do powiedzenia – szczerze mówiąc to bliżej mi było, żeby uznać ich za nieco ograniczonych poglądowo, niż przyznać, ze istotnie mogliby w czymś pomóc. Nie to, żebym ich uważała za kompletnych głąbów... no, może troszeczkę... ale wujcio był dobry do nawalenia kogoś po gębie, działanie, tak, jasne, jak najbardziej, ale nie myślenie o tak skomplikowanych sprawach jak polityka. Mama z kolei znała się na ciuchach, nie na stosunkach międzynarodowych, czy też raczej międzygalaktycznych. Ja to co innego, ja zamierzałam być politykiem, któregoś dnia zostanę prezydentem tego kraju i być może wtedy zdecydujemy się ujawnić prawdę o Roswell, ja będę rządziła najsilniejszym państwem na Ziemi, któreś z mojego kuzynostwa będzie władało inną planetą – no i to byłyby widoki na przyszłość. Z takimi koneksjami mogłam myśleć o karierze polityka, jak i mogłam decydować o tym, co zrobić z pułkownikiem odwalającym krecią robotę przeciwko nam. Ja to co innego niż wuj Michael i kosmiczna połowa Kolegium. Zresztą, żeby rządzić trzeba być silnym i mieć dar przekonywania.
-Sami też sobie poradzimy – powiedziałam z głębokim przekonaniem. – Więc dobra, co tam takiego knuje nasz kochany pułkownik. A, zaraz, to sam pułkownik tak tego, czy jego dziateczki też...? – cóż, Jennie mogła mieć pewne opory przed zgładzeniem Jacka, jeśli by się okazało, że i on jest w to zamieszany. A Chris pewnie miałby opory przed zgładzeniem Dennise... same komplikacje!
-Nie, jego dziateczki nie – odparł Chris. – To znaczy tfu, tego, ani Dennise, ani Jack nie są w to zamieszani. Wolą nas, to jest – naszą stronę.
No tak, mogłam to sobie wyobrazić. Jack z pewnością wolał stronę Jennie, a Dennise Chrisa.
-Czy ja się w końcu mogę dowiedzieć, o co chodzi z tym pułkownikiem? – zapytała cierpliwie Jennie. Jasne, jasne, udawaj, że cię to zupełnie nie obchodzi, obie dobrze wiemy, że ja i tak wiem lepiej.
-Pułkownik stworzył własny rząd na emigracji – wyjaśnił wuj Max. – Miał utrzymywać kontakt z Antarem, podtrzymywać tradycje i kontrolować sytuację. Formalnie to rząd zastępczy, tymczasowy, dopóki nie powróci dynastia.
-Polecam się – mruknęłam pod nosem.
-Ale to było dawno, teraz pułkownik chce przejąć władzę na Antarze już na dobre, w czym mu chyba nieco przeszkadzamy. Gdyby nie fakt, że sytuacja na Antarze jest zbyt chwiejna, pewnie by się nas już pozbył – ciągnął dalej wuj.
-Nie polecam się – o nie, nie uśmiechało mi się zakańczanie mojego życia akurat w tym momencie.
-Pułkownik zamierza teraz grać na dwa fronty – odezwał się Chris z zamyśleniem. – Do nas będzie robił dobre miny i będzie nas zwodził, a sam zajmie się umacnianiem swojej pozycji tam, na Antarze. I kiedy my się zorientujemy, że coś jest nie tak, on już będzie okopany jak... jak... no, jak jakieś zwierzątko.
-Czyli należałoby pokrzyżować jego plany – przełożyłam słowa Chrisa na normalny angielski.
-Aha – skinął głową. – I chyba nawet mam pomysł jak – popatrzyliśmy wszyscy na niego pytająco. – Nikt jeszcze nie wie o naszym istnieniu – wyjaśnił Chris. – Pułkownik rzecz jasna nie rozgłosił tego, więc po prostu należy ogłosić, że dynastia jest niemal cała i zdrowa. Oni się strasznie boją, że to się rozejdzie.
Milczeliśmy przez chwilę, każde z nas rozważało w głębi duszy pomysł Chrisa, który wydawał się być tak genialnie prosty...
-Jak? – zapytała cierpko Jennie. – Zadzwonisz do nich i powiesz „dzień dobry, tu Christopher King, proszę traktować moje nazwisko dosłownie”? A może wyślesz im list albo maila? Tylko nie wiem, jak powinieneś go zaadresować.
-Poprosimy major Wilkinson o pomoc – odparł beztrosko Chris.
-Dobrze, poinformujesz ich, że dynastia żyje, a oni zażądają powrotu dynastii na tron, fajnie – pokiwałam głową. – Zresztą, twój pomysł to tylko doraźne rozwiązanie naszego problemu. Sama informacja im nie wystarczy, pułkownik w dalszym ciągu będzie odwalał swoje, a ty nawet nie będziesz o tym wiedział, bo będziesz tu, a on będzie robił tam. Korespondencyjnie nie będziesz przecież sprawował nadzoru nad wszystkim. Moim zdaniem ktoś powinien tam być, żeby mieć rękę na pulsie.
-Aleś wymyśliła – żachnęła się Jennie. – No świetnie. A polecisz tam? Zajmiesz się tym? No i ciekawe jak zamierzasz się tam dostać, co? Masz w piwnicy statek czy też zamierzasz go może wynająć, a może sama zbudujesz?
-No to sama coś wymyśl! – zażądałam. No, krytykować to jest najłatwiej.
-Hej, spokojnie – wuj Max uniósł w górę ręce. – Cisza. Pamiętacie, co mówiła Maria? Skórowie podobno mieli ten swój przekaźnik, i sama Maria o mało co nie wylądowała tam przez przypadek. Zapewne pułkownik i jego ludzie też dysponują czymś w tym rodzaju, więc taka podróż może być łatwiejsza niż nam się wydaje.
-No fajnie – pokiwała głową Jennie. – To kto zgłasza się na ochotnika? Wszystko już mamy, oprócz ochotnika.
-To musiałby być ktoś z was – kombinowałam. – Król albo jego potomstwo. Prawdziwa dynastia. Tobie wujku już chyba Antaru wystarczy, więc zostajecie wy – popatrzyłam na Chrisa i Jennie. – Jedno z was powinno polecieć na Antar i tam odzyskać władzę, a przynajmniej nie pozwolić, żeby przeszła w złe ręce. Nie wiem, stanąć na czele jakiegoś stronnictwa czy coś takiego.
-Widzę, że już masz wszystko obmyślone – zauważyła uprzejmie Jennie. – Jest jeszcze coś, o czym powinniśmy wiedzieć? Kogo zechcesz wysłać na drugi koniec wszechświata, co?
-Wszechświat nie ma końców – zwrócił jej uwagę Chris.
-Wszystko jedno – Jennie machnęła ręką.
-Uważam, że to rozsądne rozwiązanie – stwierdziłam.
-Rozsądne?! – zawołała Jennie i natychmiast ściszyła głos. – Rozsądne? Projekt wysłania kogoś na inną planetę do przejęcia władzy nazywasz rozsądnym rozwiązaniem?!
-Obiektywnie patrząc tak – potwierdziłam z zimną krwią.
-Dziewczyno, ty to mówisz tak, jakby Antar leżał najwyżej po drugiej stronie oceanu! – denerwowała się dalej Jennie.
-A ty z kolei myślisz o tym w ziemskich kategoriach! – odbiłam piłeczkę. – Przecież nie mówimy tu o wsadzaniu kogokolwiek do wahadłowca albo rakiety na trzysta lat podróży w jedną stronę, wy chyba wiecie o tym najlepiej. I uważam, że to jest dobre rozwiązanie, żeby ktoś był tam, na miejscu. To jest polityka, dziecko drogie.
-Polityka – Jennie sklęsła w sobie. – Chyba trochę się zapędziłaś, Alex. Zostań pisarzem opowiadań science-fiction, zrobisz w tej branży karierę.
-Ja mówię serio, Jennie – wzruszyłam ramionami. – I doprawdy nie rozumiem, co cię tak bulwersuje w moim pomyśle. Jest to najzupełniej logiczny projekt restauracji dynastii a przynajmniej stworzenia władzy opartej na autorytecie i zaufaniu do przywódców stronnictwa, czy to takie dziwne?
Jennie popatrzyła na mnie dziwnie.
-Logiczny pomysł – powtórzyła. – Logiczny pomysł według ciebie to wysłanie mnie albo Chrisa na inną planetę!
-Nie rozumiem, co ty tak z tą inną planetą – stwierdziłam z niesmakiem. – W końcu wszyscy mamy z nią coś wspólnego, nie mówiąc już o Chrisie, który tam się urodził.
-I ty chcesz zostać politykiem – powiedział w zamyśleniu Chris. – Niech Bóg chroni Amerykę, ty masz imperialistyczne zapędy.
-Może trochę – przyznałam uczciwie. – Ale myślę, i według mnie to najprostsze wyjście z tej sytuacji, w ten sposób ukręcimy łeb wszelkim planom pułkownika, bo będziemy jednocześnie tu i tam.
-Twoje skróty myślowe są imponujące – stwierdził łagodnie wuj Max.
Być może i były. Ale prawdziwie imponujący był mój umysł, który wymyślił taki genialny plan! Jeśli któreś z nich poleci na Antar, będziemy mieć pod kontrolą to, co się tam dzieje i będą mogli spokojnie tworzyć wszystko od nowa, cały rząd, który opierałby się właśnie na rzeczonym zaufaniu do dynastii. Jednocześnie będą zabezpieczone tyły, to znaczy ziemskie zaplecze, bo będziemy tu my. Genialny w swojej prostocie plan. Chris mówił, że połączenie z Antarem jest niezłe, więc to nie będzie jak wygnanie, tylko jak… misja. Wielka, historyczna misja, powrót dynastii w chwale, zresztą – Fortuna sprzyja odważnym, jak stwierdził Wergiliusz. Tym bardziej, że coś mi mówiło, że poparcie dla dynastii na Antarze jest duże. Rzecz jasna, całą sprawę należałoby jeszcze przemyśleć, dopracować, opracować plan polityczny dla kogoś, kto tam poleci, dowiedzieć się paru szczegółów, żeby opracować całe tło działania, zorientować się, czy to byłoby możliwe, a potem przeprowadzić całą akcję tak, żeby pułkownik nie miał już nic do gadania... Trzeba będzie pogadać na ten temat z Chrisem, Jennie jest zbyt drażliwa, nie wiem czemu, może ze względu na wuja Maxa, ona jest przewrażliwiona. Ale Chris wydaje się być otwarty na tego typu pomysły... Tym bardziej, że, no właśnie, ktoś musiałby tam polecieć. Kto? Nie wuj Max, naprawdę już mu wystarczy tego rządzenia, Antar chyba nie jest jego szczęśliwym miejscem. Matka odpada, wuj Michael też, jeszcze w przedbiegach. Zresztą, oni są boczne linie dynastii. Ja też jestem boczna linia. Jennie... no, teoretycznie by się nadawała, ale – ona jest tylko córką ciotki Liz, Chris za to jest synem tej całej Tess, która była Avą. Znaczy się, pochodzenie ma dobre. No i aparycję ma dobrą, budzi zaufanie. Jennie może i jest władcza, ale czasami to by była koszmarną władczynią, jak jej coś odbije, a Chris jeszcze się wyrobi, w końcu nikt się królem nie rodzi, tylko się nim staje.
I w ten oto sposób w moim absolutnie genialnym umyśle zrodził się plan restauracji dynastii na Antarze, plan wysłania Chrisa na inną planetę w obcej galaktyce, by zajął się tamtejszą polityką. Tylko geniusz mógłby coś takiego wymyślić. Mówię to z całą skromnością, na jaką mnie stać, bez jaj. Gdybym była z normalnej rodziny, to takie plany rzeczywiście mogłyby być tylko i wyłącznie kanwą jakiegoś opowiadania, ale tutaj mogłam sobie pozwalać.
-Chris, moim zdaniem to ty powinieneś polecieć – powiedziałam stanowczo. Chris łypnął na mnie okiem a Jennie tylko napuszyła się nieco.
-Słuchajcie, takie plany są chyba trochę na wyrost – odezwał się wuj Max. Nie, wujku, nie były na wyrost. Były jak najbardziej na czasie, i wszyscy się mieli o tym przekonać. – W każdym razie możemy pomyśleć o twoim planie, Alex, być może coś w nim jest.
Skinęłam głową – ja jedna wiedziałam, że było w nim więcej niż coś, ale nie szkodzi, nie przeszkadzało mi to. Oni po prostu potrzebowali więcej czasu, żeby to zrozumieć. Ale plan został już sformułowany, nie przeze mnie, nie, ja mówiłam tylko to, co pojawiło się w mojej głowie w ten specyficzny sposób, razem z absolutną pewnością, że to coś ważnego i prawdziwego. Został już zasiany w ich umysłach, ja już swoje wykonałam, przekazałam go dalej. Teraz do nich należy reszta, muszą się z tym przespać i przekonać się, że to jest naprawdę najlepsze wyjście. Że to rozwiązanie na dłuższą metę, a nie tylko na pięć minut. Byłam jednak spokojna, wiedziałam, że zaakceptują ten pomysł. I wiedziałam także, że wprowadzimy go w życie. A to oznacza, że Chris powinien szykować się do kolejnej podróży, tym razem znacznie dalszej i znacznie poważniejszej. Ale na razie wiedziała o tym z całą, stuprocentową pewnością tylko Alex Wielka.
Wpadłam tylko na chwilkę, żeby zobaczyć, czy coś słychać, ale wychodzi na to, że zostałam na dłużej, bo słychać i to wiele Nan, ja za Tobą nie zdążę pięć części do nadrobienia to sporo, a ile się dzieje głowa pęka, ale od początku...
Nie rozumiem jak Cię mogło zemdlić, bo ja nie miałam absolutnie takich odczuć I tak w ogóle chciałam spytać...to ile ma być części i sequeli sequela tego opowiadania, bo już się zgubiłam...
Po pierwsze sławetny szczyt i nasza kochająca się piątka. Naprawdę dbasz o moje zdrowie Uwielbiam te ich słowne potyczki. I mimo, że nie za bardzo przepadam za naszymi szacownymi duplikatami, jestem z nich dumna, że stanęli na wysokości zadania tzn. zawarli jako takie porozumienie z Maxem i resztą...choć niepokoję się że coś kombinują.
Po drugie Jennie i jej cudowna cecha, która mnie też Nan zaczyna doprowadzać do ...niezdecydowanie jest źle widzianą cechą u władców Choć wnioskuję, że Jennie jest osobą niezdecydowaną tylko w swoich prywatnych sercowych sprawach...eh w sumie się jej nie dziwię. Już raz się 'sparzyła', straciła Kyle'a i jest ostrożna, ale mogłaby już zrozumieć, że to nie jakieś fatum wiszące jej nad głową, tak miało być...a może to i dobrze, bo nie poznałaby Jack'a Wierzę w Alex, już się zabrała za uświadamianie Jennie, jak powinna postąpić. Dzielna Wielka Alex Nie ma to jak prawdziwa przyjaźń i na dodatek więzy rodzinne...przecież trzeba dbać o siostrę
Po trzecie Chris...sprytny, dzielny władca i wyśmienity strateg Spisał się na medal, przecież gdyby nie on, spisek nie ujrzałby światła dziennego. A nasza "gwardia" też ma sojuszników i na szczęście zaliczają się do nich Dennise i Jack, a już się bałam.
Po czwarte spiskowcy, czyli arystokracja...podejrzewałam, że coś ukrywają, że mają jakąś tajemnicę, ale tego się nie spodziewałam Wygląda na to, że miało to być państwo wojskowe. Eh ta chęć i mania władzy u ojca Jack'a...dobrze, że w genach nie przeszła, bo jest nadzieja dla Jennie i Jack'a, mimo atakującego teścia czyli Maxa...
No właśnie po piąte to co mnie rozbroiło Max, czyli tatuńcio detektyw i obserwator, zazdrosny w pewien sposób o córkę ale Jack już ma teścia za sobą. Moje gratulacje
Zastanawiająca jest lojalność wobec króla i wielki patriotyzm w tak młodym człowieku, jakim jest Jack. To naprawdę rzadkość, szczególnie, że nie wychowywał się na swojej rodzimej planecie, nie znał króla, ale na pewno zna i rozumie słowa "wierność", "honor" i umie je wcielać w życie i...szkoda, że jego ojciec nie rozumie jakiego ma syna...
Po szóste pomysł Alex Wielkiej Trzeba mieć naprawdę jej wyobraźnię, aby opracować taki plan. W sumie nie za bardzo mi on pasuje, gdyż wolałabym widzieć Chrisa (bądź Jennie) raczej na ziemi, ale gdyby tak dokładnie to przemyśleć Chyba nie ma innej możliwości. Czyli teraz mam rozumieć Nan, że czeka nas wyprawa na Antar Ciekawi mnie jak Twoja wyobraźnia opisze tą planetę i w ogóle co to będzie z tym granolithem. Wygląda na to, że 'przepowiednia' Kala się sprawdza
Ale się rozpisałam. Nan czekam na ciąg dalszy...a jeśli chodzi o maturę...
Cytatu kulturowego niestety nie znalazłam, bo czytałam te wszystkie rewelacje (pięć części) na raz i dla mojego umysłu to już teraz za duży wysiłek Może, gdy trochę odpocznie, a do mnie dotrze, że młodzi wybierają się na Antar, bo na razie jakoś nie mogę tego przetrawić
Dobra dobra Nan, już Ty się nie tłumacz, że nie korzystałaś teraz z Supernatural Oczywiście pamiętałam, że Jack jest brunetem, ale ten opis uśmiechu, a właściwie półuśmiechu był/jest tak sugestywny że mnie kojarzy się jednoznacznie wybacz. I domyślam się, że nie mogłaś wzorować się na Supernatural, bo z tego co pamiętam, wspominałaś, że obecne części powstały wcześniej, a na to...Nan wrote:Ale - zaraz - Jack jest brunetem, z tego, co pamiętam. To raz. Dwa, że kiedy go wymyślałam, to za wzór służył mi ktoś inny.
Bardzo się cieszęNan wrote:A trzy, to pogadamy za jakiś czas... (ok, przyznam się od razu i bez bicia, że w pewnym momencie zaczerpnęłam garść pomysłów z Supernatural. Jeszcze nie teraz).
Nie rozumiem jak Cię mogło zemdlić, bo ja nie miałam absolutnie takich odczuć I tak w ogóle chciałam spytać...to ile ma być części i sequeli sequela tego opowiadania, bo już się zgubiłam...
A teraz odnośnie przeczytanych przeze mnie części...Nan wrote:Poza tym jako szósta część serii pojawią się odkopane...
Po pierwsze sławetny szczyt i nasza kochająca się piątka. Naprawdę dbasz o moje zdrowie Uwielbiam te ich słowne potyczki. I mimo, że nie za bardzo przepadam za naszymi szacownymi duplikatami, jestem z nich dumna, że stanęli na wysokości zadania tzn. zawarli jako takie porozumienie z Maxem i resztą...choć niepokoję się że coś kombinują.
Po drugie Jennie i jej cudowna cecha, która mnie też Nan zaczyna doprowadzać do ...niezdecydowanie jest źle widzianą cechą u władców Choć wnioskuję, że Jennie jest osobą niezdecydowaną tylko w swoich prywatnych sercowych sprawach...eh w sumie się jej nie dziwię. Już raz się 'sparzyła', straciła Kyle'a i jest ostrożna, ale mogłaby już zrozumieć, że to nie jakieś fatum wiszące jej nad głową, tak miało być...a może to i dobrze, bo nie poznałaby Jack'a Wierzę w Alex, już się zabrała za uświadamianie Jennie, jak powinna postąpić. Dzielna Wielka Alex Nie ma to jak prawdziwa przyjaźń i na dodatek więzy rodzinne...przecież trzeba dbać o siostrę
Po trzecie Chris...sprytny, dzielny władca i wyśmienity strateg Spisał się na medal, przecież gdyby nie on, spisek nie ujrzałby światła dziennego. A nasza "gwardia" też ma sojuszników i na szczęście zaliczają się do nich Dennise i Jack, a już się bałam.
Po czwarte spiskowcy, czyli arystokracja...podejrzewałam, że coś ukrywają, że mają jakąś tajemnicę, ale tego się nie spodziewałam Wygląda na to, że miało to być państwo wojskowe. Eh ta chęć i mania władzy u ojca Jack'a...dobrze, że w genach nie przeszła, bo jest nadzieja dla Jennie i Jack'a, mimo atakującego teścia czyli Maxa...
No właśnie po piąte to co mnie rozbroiło Max, czyli tatuńcio detektyw i obserwator, zazdrosny w pewien sposób o córkę ale Jack już ma teścia za sobą. Moje gratulacje
Zastanawiająca jest lojalność wobec króla i wielki patriotyzm w tak młodym człowieku, jakim jest Jack. To naprawdę rzadkość, szczególnie, że nie wychowywał się na swojej rodzimej planecie, nie znał króla, ale na pewno zna i rozumie słowa "wierność", "honor" i umie je wcielać w życie i...szkoda, że jego ojciec nie rozumie jakiego ma syna...
Po szóste pomysł Alex Wielkiej Trzeba mieć naprawdę jej wyobraźnię, aby opracować taki plan. W sumie nie za bardzo mi on pasuje, gdyż wolałabym widzieć Chrisa (bądź Jennie) raczej na ziemi, ale gdyby tak dokładnie to przemyśleć Chyba nie ma innej możliwości. Czyli teraz mam rozumieć Nan, że czeka nas wyprawa na Antar Ciekawi mnie jak Twoja wyobraźnia opisze tą planetę i w ogóle co to będzie z tym granolithem. Wygląda na to, że 'przepowiednia' Kala się sprawdza
Ale się rozpisałam. Nan czekam na ciąg dalszy...a jeśli chodzi o maturę...
Najlepiej niczego Nie taki diabeł straszny i wiem, że to łatwo tak mówić po czasie paruuuuu latek ale to prawda...najprawdziwsza. A zamiast mantry przed samą maturą polecam dobry długi spacer i wypad do kina na dobry film, najlepiej komedię. Naprawdę pomagaNan wrote:Matura - znów dostaję szczękościsku. Sama nie wiem, czego się najbardziej bać - polski, historia, wos czy francuski? O rany. O rany. Tydzień wcześniej zacznę powtarzać jakieś mantry uspokajające czy co...
Cytatu kulturowego niestety nie znalazłam, bo czytałam te wszystkie rewelacje (pięć części) na raz i dla mojego umysłu to już teraz za duży wysiłek Może, gdy trochę odpocznie, a do mnie dotrze, że młodzi wybierają się na Antar, bo na razie jakoś nie mogę tego przetrawić
Maleństwo
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
No to wypada teraz jakiegoś koimcika zostawić, niee? Ok... zostawię, a więc:
Jennie i Alex nareszcie sie dowiedziały o rewelacjach z p€lkownikiem i całą resztą... Dobrze, że przynajmniej po swojej stronie mają paru ludzi, a w tym chyba Denisse i Jack'a... Jak zwykle narracja Alex mnie rozbawiła i przyniosła dawkę dobrego humoru... której tak sie składa, że teraz potrzebuję.... Ale wiem, że będzie ok...
Chris na antar? Jakoś ten pomysł za bardzo mi się nie podoba... A czemu? Dlatego, że z tego co wiem to Jennie ma zdeka większa moc od Chrisa. Przynajmniej tak wywnioskowałem z tego co już widziałem... a raczej przeczytałem w tym twoim opowiadanku Nan... Ale cóż... zrobisz co zechcesz, a ja chętnie o tym przeczytam mam nadzieję że już niedługo... Dzięki za tą część...
Jennie i Alex nareszcie sie dowiedziały o rewelacjach z p€lkownikiem i całą resztą... Dobrze, że przynajmniej po swojej stronie mają paru ludzi, a w tym chyba Denisse i Jack'a... Jak zwykle narracja Alex mnie rozbawiła i przyniosła dawkę dobrego humoru... której tak sie składa, że teraz potrzebuję.... Ale wiem, że będzie ok...
Chris na antar? Jakoś ten pomysł za bardzo mi się nie podoba... A czemu? Dlatego, że z tego co wiem to Jennie ma zdeka większa moc od Chrisa. Przynajmniej tak wywnioskowałem z tego co już widziałem... a raczej przeczytałem w tym twoim opowiadanku Nan... Ale cóż... zrobisz co zechcesz, a ja chętnie o tym przeczytam mam nadzieję że już niedługo... Dzięki za tą część...
Niah, Maleństwo, toż to istne wypracowanie! Ale dobrze, dobrze, chwali ci się, chwali.
Doprawdy nie rozumiem co wy z tym pół uśmiechem. Połowa dobrych aktorów tak potrafi... obecne części powstały w sierpniu - a wtedy oglądałam One Tree Hill a nie SN
Cytat kulturowy (yh, zaczynam się wyrażać jak na języku polskim...) to "Polecam się - Nie polecam się". Asterix i Obelix misja Kleopatra. To raz. A dwa to nazwa kawiarni - był kiedyś taki film (po poskiemu - Igraszki Losu ), jak i opowiadanie Majesty. Lubię takie filmowe cytaty, zawsze coś mi tam utkwi w gówce a potem mamy...
1. The Journey Home - 50 części
2. The Next Journey - 25 części (skromnie).
3. Pierwszy sequel (a chcielibyście!) - 35 części (zostało mi do napisania 6),
4. Drugi sequel - 30 części (tak tak, już sobie rozplanowałam i zaręczam - będzie dobre).
5. Trzeci sequel - Korzenie - nie mam pojęcia ile wyjdzie
i
6. Czwarty sequel - też nie wiem ile tego wyjdzie. Ale zdradzę wam tytuł - A Long Journey. Długa Podróż.
I bardzo lubię dbać o zdrowie, normalnie powinnam coś z tym zrobić. Duplikaty, duplikaty... a, to będzie spoiler - czyli nie czytać. Chwilowo duplikaty posiedzą cicho, ale jeszcze będzie o nich głośno, oj, bardzo głośno... Gwarantuję
Wielka Alex nie usunie się w cień, bez obaw. Pamiętacie, jak pod koniec TJH pytałam, co o niej sądzicie? Dziś już chyba niewiele osób miałoby coś przeciwko temu, żeby wokół niej obracał się sequel...
Jack to istotnie osobna historia... o której jeszcze będzie głośno. I mam taką cichą nadzieję, że ktoś zechce mie po niej zabić...
A Chris i jego wyprawa - no, zgaduj zgadula, która to część serii?
A ja czekam na komentarze. Tym razem sobie poczekam, mam czas, nadejdą Święta, a u mnie też pojawią się święta, więc cacy.
Doprawdy nie rozumiem co wy z tym pół uśmiechem. Połowa dobrych aktorów tak potrafi... obecne części powstały w sierpniu - a wtedy oglądałam One Tree Hill a nie SN
Cytat kulturowy (yh, zaczynam się wyrażać jak na języku polskim...) to "Polecam się - Nie polecam się". Asterix i Obelix misja Kleopatra. To raz. A dwa to nazwa kawiarni - był kiedyś taki film (po poskiemu - Igraszki Losu ), jak i opowiadanie Majesty. Lubię takie filmowe cytaty, zawsze coś mi tam utkwi w gówce a potem mamy...
1. The Journey Home - 50 części
2. The Next Journey - 25 części (skromnie).
3. Pierwszy sequel (a chcielibyście!) - 35 części (zostało mi do napisania 6),
4. Drugi sequel - 30 części (tak tak, już sobie rozplanowałam i zaręczam - będzie dobre).
5. Trzeci sequel - Korzenie - nie mam pojęcia ile wyjdzie
i
6. Czwarty sequel - też nie wiem ile tego wyjdzie. Ale zdradzę wam tytuł - A Long Journey. Długa Podróż.
I bardzo lubię dbać o zdrowie, normalnie powinnam coś z tym zrobić. Duplikaty, duplikaty... a, to będzie spoiler - czyli nie czytać. Chwilowo duplikaty posiedzą cicho, ale jeszcze będzie o nich głośno, oj, bardzo głośno... Gwarantuję
Wielka Alex nie usunie się w cień, bez obaw. Pamiętacie, jak pod koniec TJH pytałam, co o niej sądzicie? Dziś już chyba niewiele osób miałoby coś przeciwko temu, żeby wokół niej obracał się sequel...
Jack to istotnie osobna historia... o której jeszcze będzie głośno. I mam taką cichą nadzieję, że ktoś zechce mie po niej zabić...
A Chris i jego wyprawa - no, zgaduj zgadula, która to część serii?
A ja czekam na komentarze. Tym razem sobie poczekam, mam czas, nadejdą Święta, a u mnie też pojawią się święta, więc cacy.
Mam ochotę podziękować bardzo serdecznie ludziom, którzy układali olimpiady Jutro, żeby było zabawnie, mam dwie obowiązkowe olimpiady do napisania, jedna bezpośrednio po drugiej Sam miód, tym bardziej że w żadnej z nich nie mam ochoty brać udziału. Yghrrrh.
Cieszcie się, idę oddać się pracy naukowej.
Część 19
Michael:
Ludzie poszaleli.
Chociaż może powinienem napisać: kosmici poszaleli. Bo w końcu techniczne rzecz biorąc to oni wszyscy byli kosmitami. No, ja również. Ale to akurat nie ma w tej chwili większego znaczenia. W każdym razie wrócili do domu Isabel tak jakoś w większej ilości, niż wyszli, to jest wrócili wszyscy razem. Jennie była jakaś taka podminowana, Maxwell zamyślony, Alex triumfująca, jakby właśnie na miliondolarowej loterii padły te liczby, które typowała, choć wcale nie puściła na nie losu. Chris był znowu nieobecny, to znaczy – nieobecny duchem, bo ciałem to jednak jak najbardziej.
Potem rzecz jasna nie mieli innego wyjścia, jak powiedzieć wszystko mnie i Isabel i właśnie stąd się wziął mój początkowy wniosek. Bardzo życiowy, zresztą. Idioci, nie mają już nic innego do roboty, tylko wymyślać spiski i usiłować je rozwiązać! Tak samo nie spodobała mi się teoria spiskowa pułkownika, jak i Alex. Sam nie wiedziałem, która z nich była gorsza, jakoś nie mogłem się zdecydować. Tu jakieś potajemne knowania, jakaś władza, jakieś układy, a tu plany wysłania kogoś z nas jakieś setki lat świetlnych stąd. Zapewne jednak, znając szatański umysł Alex, jej plan był całkowicie realny, bo słuchając go marzyło się tylko o tym, żeby to była fikcja. Ale – w końcu Tess poleciała tam i z powrotem i nic jej się nie stało, widać podróże miedzyplanetarne były jak najbardziej możliwe. Zresztą – zaraz, obecny tu Chris wyraźnie to potwierdzał, on też przebył podróż w obie strony. No i Max też... Antar był chyba modnym miejscem wycieczek, wszyscy tam latali. Naukowcy z NASA byliby wniebowzięci, i to dosłownie, gdyby zaproponować im taką wycieczkę. Na mnie nie liczcie, ja nigdzie nie lecę. Nie lubię latania, zresztą i tak czeka mnie jeden lot do Roswell, na dłuższy czas zaspokoi to moje potrzeby w zakresie odrywania się od Ziemi.
A wracając do bardziej trywialnych i przyziemnych spraw – Chris rzecz jasna zapomniał zadzwonić do swoich rodziców i poinformować ich, że nie zje z nimi świątecznego indyka. Dwudziestego drugiego grudnia, o siódmej rano siedział nieszczęśliwy w kuchni Isabel, z widokiem na zasypany śniegiem Central Park. Nawiasem mówiąc, to ten Park był tak zasypany miejscami, że wydawało się, że zamiast drzew rosną tam tylko duże krzewy. W każdym razie miał bardzo nieszczególną minę.
-Umarł ci ktoś? – zapytałem włączając ekspres do kawy. Cóż, my kosmici funkcjonujemy nieco inaczej i w zasadzie kawa nie jest nam do niczego potrzebna, ale to ot, taki głupi ludzki zwyczaj. Chris spojrzał na mnie ponuro.
-Powiedziałem rodzicom, że nie przyjadę na święta – oznajmił grobowym tonem. Pokiwałem głową.
-Ucieszyli się, co?
-Jak diabli – mruknął Chris.
-A powiedziałeś, że gdzie jesteś? – zainteresowałem się.
-W Nowym Jorku – westchnął ciężko. – Powiedziałem, że wpadłem tu razem z Jennie, w drodze do Chicago, i że utknąłem, bo nie da się wyjechać z New Jersey.
-No to nawet nie bardzo minąłeś się z prawdą – zaopiniowałem. – I tylko dlatego jesteś jak chmura gradowa?
-Nie tylko – mruknął ponuro. – Pokłóciłem się z Eve.
Eve? Kto to jest Eve? Pewnie jego dziewczyna...
-Dobra, nie wnikam o co i dlaczego – wzruszyłem ramionami. W gruncie rzeczy to tak średnio mnie obchodziło. Jakby chłopak nie miał się czym martwić. Ja na jego miejscu raczej przejmowałbym się tym, czy jednak nie będę musiał polecieć gdzieś tam, na inną planetę, a nie martwił z powodu nie spędzenia świąt z rodziną! I to w dodatku nie z jego prawdziwą rodziną, tylko przybraną. Zresztą, w ogóle nie lubiłem tematu pod tytułem „Święta”. Isabel zawsze dostawała hopla na tym punkcie i kiedyś przez dwadzieścia lat o tej porze myślałem, jak to fajnie byłoby zobaczyć znów Isabel w akcji i nie mogłem zrozumieć, co mi się przedtem w tym nie podobało. Od trzech lat znów przeżywałem powrót Świątecznej Faszystki. W zeszłym roku co prawda nie przyjechała na święta, ale za to zamęczała nas telefonami i strasznie żałowała, że nie może być w Roswell, ale pocieszała się mówiąc, że odbije sobie w przyszłym roku. I rzeczywiście odbiła sobie, spędzaliśmy święta w Nowym Jorku, niemalże odcięci od świata. Maria z całą pewnością chętnie urwałaby mi za to głowę, ale przez telefon trochę trudno to zrobić.
-Więc co tam tak właściwie robicie? – zapytała Maria, gdy do niej zadzwoniłem.
-Nic – odparłem machinalnie, poczym zreflektowałem się. – To znaczy, robimy, naturalnie. Rozmawiamy.
-Rozmawiacie – powtórzyła Maria. – I musicie się podczas tych rozmów widzieć, tak? Bo w końcu żyjemy w dziewiętnastym wieku i nieznane są wideo konferencje.
-Maria, te sprawy są zbyt skomplikowane żeby załatwiać je przez satelitę czy coś takiego – zauważyłem. Cóż, zawsze łatwiej podłączyć się pod satelitę niż wkraść się do super pilnie strzeżonego pałacu pułkownika i tam nas podsłuchać.
-Aha – mruknęła Maria z niezadowoleniem. – A mogę wiedzieć, o czym tak w ogóle rozmawiacie tyle czasu? Do czego ty tam jesteś taki niezbędny?
-To nie jest rozmowa na telefon – stwierdziłem. Wiedziałem jednak, że Maria obrazi się na mnie śmiertelnie, jeśli zostawię ją z taką informacją. Postanowiłem dorzucić coś jeszcze, coś, co jak sądziłem, powinno zaspokoić najwybredniejsze gusta. – Nie mów o tym nikomu, ale Chris prawdopodobnie będzie musiał polecieć t a m.
-Żartujesz – Marii na chwilę zaparło dech. – T a m w sensie że... t a m?
-Tak – potwierdziłem. – To jeszcze nic pewnego, ale wiele rzeczy na to wskazuje.
-Ale tylko on? – zaniepokoiła się Maria. – Nikt więcej? Nie wpadnie ci przypadkiem do głowy polecieć razem z nim?
-Nie – uspokoiłem ją – a przynajmniej takie było moje zamierzenie, żeby ją uspokoić. – Nigdzie nie zamierzam latać, nie lubię latania, poza tym nie jestem z głównej linii dynastii, w przeciwieństwie do Chrisa.
-Sam więc poleci czy ktoś razem z nim? – zaciekawiła się Maria. Zakłopotałem się lekko. Jakoś ten aspekt nam umknął... No bo rzeczywiście, trochę głupio wysyłać tam Chrisa samego. Powinien ktoś z nim polecieć, ale pytanie – kto? Ja? Jasne, jeszcze czego. Czasy, kiedy byłem gotów zrobić wszystko, byle polecieć do domu (a przynajmniej sądziłem, że to mój dom – wystarczy popatrzeć na Maxa, co mu zrobił ten „dom”) bezpowrotnie minęły. Isabel z całą pewnością również nie będzie pierwsza do odlotu, ułożyła sobie tutaj życie całkiem nieźle, ma córkę, faceta, pracę, dom, znajomych. Max odpada, nie poleci przecież. Poza tym musiałby lecieć z Liz, bo ona by go samego nie puściła. Jennie – jasne, już to widzę. Pomysł lotu na Antar zupełnie nie przypadł jej do gustu, dostaje białej gorączki, gdy tylko ktoś o tym wspomni. Pokłóciła się nawet z Alex, i chyba jeszcze się nie pogodziły. Rzeczona Alex – niby nie jest głupia, ale szczerze mówiąc ja bałbym się ją tam puścić samą – nie to, że boję się o n i ą – raczej o biednych Antarian. A sam Chris... cóż, jemu pomysł wylotu na Antar chyba nawet się podoba, nie zaprotestował ani słówkiem gdy o tym mówiliśmy i mówiliśmy. Chyba to go kręci. Nienormalny jakiś, ale z drugiej strony, gdyby mnie tutaj nie trzymał własny biznes i rodzina, gdybym był dwadzieścia lat młodszy, pewnie też chciałbym polecieć. W końcu ilu młodych ludzi dostaje od życia szansę na przeżycie czegoś tak nieprawdopodobnego i fantastycznego, jak politykowanie w innej galaktyce? Nic, trzeba będzie pogadać z panią major, niech mu da kogoś zaufanego do tej całej eskapady.
-Na razie leci sam, ale jeszcze zobaczymy – powiedziałem ostrożnie.
-A ile to jeszcze będzie trwało? – zapytała Maria, błyskawicznie zmieniając temat. – Kiedy wrócisz do domu?
-Nie wiem, kotku – westchnąłem. – Nie mam bladego pojęcia, zresztą, nikt nie ma. Nawet zwykłego pojęcia nie mają.
-To znaczy, że nie będzie cię na święta? – drążyła dalej.
-Najprawdopodobniej nie – przyświadczyłem.
-Michaelu Guerinie! – powiedziała z niezadowoleniem Maria. – Czy ty mówisz mi, że nie spędzisz w domu naszych pierwszych wspólnych świąt? – brzmiała podejrzanie spokojnie. Oj, chyba gdzieś popełniłem błąd...
-No... tak – potwierdziłem ostrożnie. – Poza tym to nie są nasze pierwsze wspólne święta, spędzaliśmy je razem rok temu i dwa lata temu.
-Ale te są pierwsze oficjalne! – zawołała z oburzeniem prosto do mojego ucha.
-Maria, nie przesadzaj, wiesz, że nie mam na to żadnego wpływu – usiłowałem jakoś załagodzić jej gniew.
-Owszem, masz – przerwała mi z zimną furią w głosie. – Możesz ruszyć stamtąd swój parszywy tyłek i wrócić do Roswell, jak należy!
-Maria, choćbym nawet chciał... to jest, oczywiście, że chcę! – poprawiłem się natychmiast. – Ale po prostu nie mogę ruszyć się z Nowego Jorku.
-Czemu? – zapytała wrogo Maria.
-Nie oglądasz wiadomości? – zdziwiłem się. – Całe New Jersey i Nowy Jork są tak zasypane, że nie ma najmniejszych szans na wyjazd nie tylko z Nowego Jorku jako miasta, ale i ze stanu! Samoloty nie kursują, autostrady zasypane, apelują, żeby ten, kto może został w domu i nie wyjeżdżał... Istna katastrofa, zaczynam rozumieć pojęcie „białego szaleństwa”.
-Jak to w ogóle możliwe? – zdziwiła się Maria. – Takie śniegi?
-Nie wiem, kotku – powiedziałem cierpliwie. – Ale obiecuję ci, że przy pierwszej nadarzającej się okazji uciekam stąd i wracam do domu.
-No, ja myślę – zgodziła się łaskawie Maria, jakoś udało mi się ją udobruchać. Jeśli by mi się nie udało, to pułkownik musiałby mi za to słono zapłacić...
A swoją drogą rzeczywiście, jak to możliwe, żeby w samym środku cywilizowanego świata, w mieście znanym na całym globie, panowały takie warunki atmosferyczne?! Podobno tylko międzynarodowe lotnisko JFK w pocie czoła i non stop odśnieżało swoje pasy startowe tak, aby mogła wylądować chociaż część samolotów przewidzianych w rozkładzie. Inne lotniska po prostu nie nadążały z odśnieżaniem, tym bardziej, że wciąż pada. Na ulicach co drugi samochód to odśnieżarka albo pług, krążyły po mieście cały czas, niestrudzenie wykonując swoją syzyfową pracę. Autostrady były nie dość, że zasypane, to jeszcze zakorkowane, bo padający śnieg skutecznie i jakże drastycznie ograniczał możliwości wszystkich samochodów. Chodniki zaś, te na Manhattanie, były pokryte dziesięciocentymetrową warstwą błota – podgrzewane płyty chodnikowe. Tylko wzdłuż kilku głównych ulic, co prawda. Reszta miała wydeptane wąskie ścieżki, wiec szło się jakby w tunelu. I chyba tylko dzieciaki miały z tego powodu radochę, bo wszędzie, gdzie nie spojrzeć, bałwany wykrzywiały twarze w koślawych uśmiechach. W ogóle wygrani byli ci, którzy mieli sanki i narty. Łyżwy nieco przegrywały konkurencje, bo trudno było znaleźć lód pod grubą warstwą śniegu. Bo w sumie pomimo tych katastroficznych opadów śniegu nawet nie było tak mroźno, kilka do kilkudziesięciu stopni na minusie. Dało się przeżyć, w dodatku, jak wiadomo, tak człowiek jak i kosmita przyzwyczajają się do wszystkiego i nawet w tym mieście Królowej Śniegu toczyło się coś, co można było nazwać swego rodzaju normalnym życiem.
A tymczasem po drugiej stronie kraju panowały iście tropikalne upały i nie padało tam nic. Nawet odrobinka głupiego deszczu, nie mówiąc już o śniegu. Podobno wszystko zamarło, zastygło w tym żarze lejącym się z nieba, nie było nawet najlżejszego powiewu wiatru. To się nazywa urozmaicenie. A przecież była połowa grudnia, na litość boską! Jasne, że nie żądałem śniegu w Roswell i gradu wielkości piłek golfowych w Meksyku, ale bez przesady. Słyszałem, jak jakieś kobiety rozmawiały o tym w metrze któregoś dnia (tak, tak, metro wciąż działało. Przynajmniej nie miało zasypanych torów, jak autobusy. Nie, że autobusy jeżdżą po torach), że to musi być kara dla Ameryki. Zapytana, za co ta kara – nie potrafiła odpowiedzieć. Druga optowała za tym, że to raczej zapowiedź czegoś absolutnie strasznego, jak może uderzenie bomby, która zmiecie Amerykę z powierzchni Ziemi, uderzenie meteorytu, który cofnie nas do epoki dinozaurów, albo inwazji kosmitów. Nie chciało mi się jej prostować, niech kobieta pozostanie w błogiej nieświadomości, że jadący obok niej facet jest najprawdziwszym w świecie kosmitą, i że o ile te anomalia pogodowe nie są wynikiem zbrodniczego działania pułkownika de Ralleyarda, to kosmici nie mają z tym absolutnie nic wspólnego. Tyle że, rzecz jasna, nie mogłem ręczyć za pułkownika. Cholera wie, co mu się tam roi we łbie, i zwariowany z początku plan Alex zaczynał nabierać sensu. Pułkownik był jak hydra, odetnie się jeden łeb, to wyrastają mu na to miejsce trzy nowe! Albo jak salamandra. Łapiesz ją za ogon, myślisz, że już ją trzymasz, a później okazuje się, że masz w ręku tylko jej ogon, którego się pozbyła, bo wytworzyła sobie nowy! Zwariować można. I tylko dlatego tak było, że byliśmy dość znacznie oddaleni od źródła, a pułkownik wręcz przeciwnie.
Kiedy wróciliśmy do pałacu de Ralleyardów z zamiarem kontynuowania tych tak zwanych „rozmów”, jeszcze nie wiedzieliśmy co chcieliśmy powiedzieć czy też usłyszeć od naszego gospodarza. Problem polegał na tym, że mieliśmy tak jakby nadprogramową wiedzę, co do której nie wiadomo było czy się przyznać, czy nie. No ok, mieliśmy nie tylko nadprogramową wiedzę, ale też i dwóch nadprogramowych uczestników, Ratha i Lonnie. Czemu za nimi nie przepadałem – nie mam pojęcia. Szczerze.
Trzeba przyznać, że pułkownik miał talent w zwodzeniu ludzi. Mówił, i mówił, i mówił, i mówił, niby mówił o tym, co trzeba, a jednak wszystkie jego słowa chybiały celu i nawet nie dotykały najważniejszego, ale żeby to spostrzec, trzeba było mieć się ciągle na baczności, błyszczący i gładki potok słów pułkownika usypiał. Ale tym razem byliśmy nastawieni na coś zupełnie innego i na elokwentną gadkę pułkownika nawet nie zwróciliśmy zbytniej uwagi. Pułkownik prawił coś o tradycjach, moralach w wojsku i tym, że najlepsi specjaliści wojskowi znają się nie tylko na antarskim wojsku, bowiem są wychowankami tak znakomitych instytucji jak West Point.
-Jacy są ludzie na Antarze? – zapytał Maxwell wykorzystując przerwę w mowie pułkownika. Pułkownik zgłupiał.
-Ludzie...? – powtórzył, jakby po raz pierwszy w życiu słyszał to słowo.
-No, ludzie – potwierdziłem. – Wie pan, takie jak ja i pan. Na dwóch nogach, z włosami i oczami...
Pułkownik już doszczętnie zgłupiał, pytanie Maxa zupełnie wybiło go z rytmu.
-My tu rozmawiamy o wojsku, a wy wyskakujecie z ludźmi – zrugała nas ta cała Eva Weinblabla, idąc z pomocą pułkownikowi.
-Ale my chcemy wiedzieć – Chris przygwoździł ją spojrzeniem. – Czy mam przez to rozumieć, że nie chcecie z nami współpracować?
-Zasadniczo ludność Antaru jest bardzo podobna do ludzi – odezwała się milcząca do tej pory Arabka od zabytków. Swoją drogą, że też udało jej się do czegoś dojść, podobno Arabowie nie lubią, gdy kobieta zajmuje się czymś innym niż domem. No, dobra. To była kosmitka, to co innego... – Na Antarze jest kilka ras, tak jak na Ziemi. I tak na przykład Antar, stolicę planety, leżącą w klimacie bardzo upalnym, niemal tropikalnym, zamieszkują ludzie o nieco ciemniejszej karnacji, mieszkańcy Gór z kolei są drobni i ciemni, a ludzie Wybrzeża są wielkoocy...
-A wewnętrznie? – zainteresowała się Isabel. – To znaczy, zewnętrznie jesteśmy podobni, a wewnętrznie? Chodzi mi o całą anatomię...
-Odróżnia nas krew – wtrąciła się ta cała jakaś tam od medycyny. – Ziemianie mają krwinki białe, czerwone, płytki krwi, a Antarianie mają zupełnie inną krew, bardziej skomplikowaną. Zresztą, w ogóle jest różnica w płynach fizjologicznych, naszych i Ziemian. Nie mówimy tu rzecz jasna o rasie zmiennokształtnych...
-Przecież jest ich już coraz mniej – pani Azabal machnęła ręką. – Poza tym różnice bardzo łatwo zanikają, w pierwszym pokoleniu są jeszcze widoczne, ale w drugim już nie.
-A mówiąc po ludzku, co to znaczy? – zapytałem z niezadowoleniem.
-To znaczy, że w przypadku naszym, mnie, pułkownika, Waszej Wysokości, jeszcze widać, jak różnimy się od ludzi, ale już dzieci pułkownika nie odróżniają się tak bardzo. A najmłodsza generacja dynastii w ogóle się nie odróżnia.
-Dlaczego? – zapytał Max przechylając lekko głowę na bok.
-Nie wiem – pani medyczna wzruszyła ramionami. Popatrzyliśmy na nią wszyscy powątpiewająco. – To znaczy... równowaga genowa jest bardzo delikatna i wrażliwa, jeden gen ziemski więcej i już nie widać różnicy, nawet podczas badań.
O. Czy to dlatego uznano Chrisa za całkowitego człowieka? Miał o jeden gen ziemski więcej niż my i od razu był człowiekiem...
-Czyli atmosfera Antaru jest taka sama jak atmosfera Ziemi – myślał głośno Chris. – Skoro z punktu widzenia anatomii Ziemianie i Antarianie są identyczni, a Ziemianie są przystosowani do atmosfery ziemskiej, to znaczy, że na Antarze atmosfera jest taka sama.
-Bardzo podobna – przyświadczył kapitan Scott, kiwając głową. – Różni się nieco, ale ludzkie płuca przystosowują się do niej w ciągu jakiś czterdziestu ośmiu godzin i potem już nie czuje się różnicy.
Czyżby Chris rozważał możliwość polecenia na Antar? W zasadzie chyba nie ma przeciwwskazań, Antar to taka druga Ziemia, tyle że nieco dalej, można tam chyba przeżyć... No jasne, że można, przecież wszyscy troje, Max, Tess i Chris byli tam i wrócili, bez żadnych... uchybień na zdrowiu. Fizycznym przynajmniej.
-Zaraz, zaraz, szanowni państwo, o czym my w ogóle mówimy...! – zawołała nagle ta indyjska raszpla. – Mieliśmy mówić o czymś zupełnie innym, nie zmieniajmy tematu!
-Nie, dlaczego? – pani Evelyn Scott zdobyła się na odwagę i sprzeciwiła raszpli. – Skoro Jego Wysokość sobie tego życzy, czemu nie mielibyśmy zacząć rozmowy na inny temat?
Indyjska raszpla rzuciła pani Scott mordercze spojrzenie, a ja zerknąłem na Maxa i Chrisa. To było teraz albo nigdy. To była nasza szansa na przejęcie inicjatywy.
-No właśnie, zmieńmy temat – zaproponowałem szybko. – Mamy pewien pomysł... – popatrzyłem na Chrisa, dając mu do zrozumienia, że teraz jego kolej.
-Tak, chcielibyśmy oficjalnie ogłosić, że jesteśmy – powiedział. – Na Antarze i w ogóle w całym Układzie Pięciu Planet.
Nad stołem zapanowała cisza. Przez chwilę wszyscy milczeli, wpatrując się tylko w nas z niedowierzaniem malującym się na twarzach. Na części z nich pojawiła się również ulga, na większości jednak było niezadowolenie. Lonnie i Rath również patrzyli na nas z zaskoczeniem.
-To oczywiście taki żart... – odezwał się w końcu pułkownik. Isabel pokręciła przecząco głową.
-Mówimy jak najbardziej serio – stwierdziła.
-Ale... ale to niemożliwe! – zawołała indyjska raszpla. No ta, ona była od techniki rzekomo... – Bo.... bo połączenie...! Nie, ja jako technik po prostu nie mogę się na to zgodzić, bo, bo, bo nasze urządzenia dopiero czekają, i na innych planetach... – zaczęła się plątać.
-My nie prosimy – powiedział spokojnie Maxwell, jego głos brzmiał przeraźliwie chłodno i rzeczowo. Słychać było, że mówi najzupełniej serio i nie w głowie mu teraz żarty. – My żądamy.
Major Wilkinson patrzyła na nas z kamienną twarzą, ale w jej oczach malował się triumf. Tak, jakby była z nas dumna. Pani Azabal z kolei nie kryła swego zadowolenia.
-Zapewne Wasza Wysokość nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji takiego kroku – odezwał się pułkownik chłodno.
-Owszem, zdajemy sobie sprawę – zaoponował Maxwell.
-Wasza Wysokość nie jest politykiem – stwierdził ostro pułkownik, a Max tylko skinął głową.
-Owszem, nie jestem politykiem – zgodził się. – Jestem czymś więcej, jestem królem, a pan, o ile się nie mylę, jest mi winien bezwzględne posłuszeństwo.
Pułkownik zamilkł i poczerwieniał nieco. Nasi sprzymierzeńcy milczeli, niepewni wyniku tej rozgrywki między dwoma mężczyznami, z których obaj rościli sobie prawa do władzy nad drugim.
-A ja sądzę, że byłby to bardzo ryzykowny krok – odezwała się Eva Wienblabla. – Otóż sytuacja polityczna na Antarze jest bardzo napięta, byle iskra może spowodować wybuch kolejnej wojny... A Wasza Wysokość nie tego chce, prawda?
Max słuchał jej w milczeniu. Cholera, jeśli ta cholera uderzy w płaczliwy ton, zacznie mówić o wojnie i niewinnych ofiarach, to Max gotów się wycofać i wtedy stracimy naszą szansę! Ale to już nie był ten wrażliwy, dobry Max sprzed dwudziestu lat, którego można było przekonać jednym słowem.
-Nie, nie chcemy wojny – w jego oczach zalśnił jakiś dziwny blask, którego do tej pory nie widziałem. – Chcemy ogłosić ludziom, że dynastia jest wciąż żywa i że nie zapomnieliśmy o nich. Poza tym ze swojej strony chcę też podziękować tym, którzy pomogli mi, gdy potrzebowałem ich pomocy – tak, to było mocne uderzenie. Max chciał podziękować zwykłym ludziom, którzy pomogli mu w czasach Khivara i Nicholasa, kiedy arystokracja czekała aż dynastia zostanie wykończona. Ale przyznaję, takiego Maxa jeszcze nie widziałem. Poza tym – zauważcie, jaką on ma ciekawą manierę mówienia, zwracają się do niego „Wasza Wysokość”, a on odpowiada w liczbie mnogiej, że „my”.
-Dobrze, a więc Wasza Wysokość chce się znów ogłosić królem – odezwał się znowu pułkownik, akcentując gorzko słowo „król”. A pewnie, pewnie, nie dla psa kiełbasa... – Świetnie, da Wasza Królewska Mość nadzieję tamtym ludziom, że wrócicie, przywrócicie porządek i co – nic, zostaniecie tutaj, by wieść dalej wasze spokojne życie, a wasze obietnice będą jak gruszki na wierzbie. Świetne rozwiązanie. Wyrządzicie w ten sposób więcej szkody niż pożytku!
-Istotnie, ja nie zamierzam znów lecieć na Antar – przyświadczył spokojnie Maxwell. – Chyba przyzna pan, pułkowniku, że mam prawo nie darzyć tej planety sympatią po tym, co na niej przeżyłem.
-Więc po co chcecie informować ludzi, że żyjecie, skoro nikt z was nie zamierza się tam pokazać! – zawołał z satysfakcją pułkownik, pewien, że właśnie w ten sposób nas położy.
-Powiedziałem, że nikt z nas tam nie pojedzie? – zdziwił się niepomiernie Max. – Pułkowniku, powiedziałem tylko, że j a nie zamierzam tam lecieć.
-Więc kto? – zdziwił się pułkownik.
Nad stołem zapadła nagle cisza, wszyscy uczestnicy wpatrywali się w nas, usiłując odgadnąć, kto poleci w zastępstwie króla. Nikt nie miał wątpliwości, że ta osoba po prostu pojedzie tam przejąć faktyczną władzę i że będzie to koniec potajemnych knowań pułkownika. Czy będzie to Isabel? Ja? Może Rath albo Lonnie?
-Ja – odezwał się Chris wstając od stołu. – Ja polecę na Antar.
Cieszcie się, idę oddać się pracy naukowej.
Część 19
Michael:
Ludzie poszaleli.
Chociaż może powinienem napisać: kosmici poszaleli. Bo w końcu techniczne rzecz biorąc to oni wszyscy byli kosmitami. No, ja również. Ale to akurat nie ma w tej chwili większego znaczenia. W każdym razie wrócili do domu Isabel tak jakoś w większej ilości, niż wyszli, to jest wrócili wszyscy razem. Jennie była jakaś taka podminowana, Maxwell zamyślony, Alex triumfująca, jakby właśnie na miliondolarowej loterii padły te liczby, które typowała, choć wcale nie puściła na nie losu. Chris był znowu nieobecny, to znaczy – nieobecny duchem, bo ciałem to jednak jak najbardziej.
Potem rzecz jasna nie mieli innego wyjścia, jak powiedzieć wszystko mnie i Isabel i właśnie stąd się wziął mój początkowy wniosek. Bardzo życiowy, zresztą. Idioci, nie mają już nic innego do roboty, tylko wymyślać spiski i usiłować je rozwiązać! Tak samo nie spodobała mi się teoria spiskowa pułkownika, jak i Alex. Sam nie wiedziałem, która z nich była gorsza, jakoś nie mogłem się zdecydować. Tu jakieś potajemne knowania, jakaś władza, jakieś układy, a tu plany wysłania kogoś z nas jakieś setki lat świetlnych stąd. Zapewne jednak, znając szatański umysł Alex, jej plan był całkowicie realny, bo słuchając go marzyło się tylko o tym, żeby to była fikcja. Ale – w końcu Tess poleciała tam i z powrotem i nic jej się nie stało, widać podróże miedzyplanetarne były jak najbardziej możliwe. Zresztą – zaraz, obecny tu Chris wyraźnie to potwierdzał, on też przebył podróż w obie strony. No i Max też... Antar był chyba modnym miejscem wycieczek, wszyscy tam latali. Naukowcy z NASA byliby wniebowzięci, i to dosłownie, gdyby zaproponować im taką wycieczkę. Na mnie nie liczcie, ja nigdzie nie lecę. Nie lubię latania, zresztą i tak czeka mnie jeden lot do Roswell, na dłuższy czas zaspokoi to moje potrzeby w zakresie odrywania się od Ziemi.
A wracając do bardziej trywialnych i przyziemnych spraw – Chris rzecz jasna zapomniał zadzwonić do swoich rodziców i poinformować ich, że nie zje z nimi świątecznego indyka. Dwudziestego drugiego grudnia, o siódmej rano siedział nieszczęśliwy w kuchni Isabel, z widokiem na zasypany śniegiem Central Park. Nawiasem mówiąc, to ten Park był tak zasypany miejscami, że wydawało się, że zamiast drzew rosną tam tylko duże krzewy. W każdym razie miał bardzo nieszczególną minę.
-Umarł ci ktoś? – zapytałem włączając ekspres do kawy. Cóż, my kosmici funkcjonujemy nieco inaczej i w zasadzie kawa nie jest nam do niczego potrzebna, ale to ot, taki głupi ludzki zwyczaj. Chris spojrzał na mnie ponuro.
-Powiedziałem rodzicom, że nie przyjadę na święta – oznajmił grobowym tonem. Pokiwałem głową.
-Ucieszyli się, co?
-Jak diabli – mruknął Chris.
-A powiedziałeś, że gdzie jesteś? – zainteresowałem się.
-W Nowym Jorku – westchnął ciężko. – Powiedziałem, że wpadłem tu razem z Jennie, w drodze do Chicago, i że utknąłem, bo nie da się wyjechać z New Jersey.
-No to nawet nie bardzo minąłeś się z prawdą – zaopiniowałem. – I tylko dlatego jesteś jak chmura gradowa?
-Nie tylko – mruknął ponuro. – Pokłóciłem się z Eve.
Eve? Kto to jest Eve? Pewnie jego dziewczyna...
-Dobra, nie wnikam o co i dlaczego – wzruszyłem ramionami. W gruncie rzeczy to tak średnio mnie obchodziło. Jakby chłopak nie miał się czym martwić. Ja na jego miejscu raczej przejmowałbym się tym, czy jednak nie będę musiał polecieć gdzieś tam, na inną planetę, a nie martwił z powodu nie spędzenia świąt z rodziną! I to w dodatku nie z jego prawdziwą rodziną, tylko przybraną. Zresztą, w ogóle nie lubiłem tematu pod tytułem „Święta”. Isabel zawsze dostawała hopla na tym punkcie i kiedyś przez dwadzieścia lat o tej porze myślałem, jak to fajnie byłoby zobaczyć znów Isabel w akcji i nie mogłem zrozumieć, co mi się przedtem w tym nie podobało. Od trzech lat znów przeżywałem powrót Świątecznej Faszystki. W zeszłym roku co prawda nie przyjechała na święta, ale za to zamęczała nas telefonami i strasznie żałowała, że nie może być w Roswell, ale pocieszała się mówiąc, że odbije sobie w przyszłym roku. I rzeczywiście odbiła sobie, spędzaliśmy święta w Nowym Jorku, niemalże odcięci od świata. Maria z całą pewnością chętnie urwałaby mi za to głowę, ale przez telefon trochę trudno to zrobić.
-Więc co tam tak właściwie robicie? – zapytała Maria, gdy do niej zadzwoniłem.
-Nic – odparłem machinalnie, poczym zreflektowałem się. – To znaczy, robimy, naturalnie. Rozmawiamy.
-Rozmawiacie – powtórzyła Maria. – I musicie się podczas tych rozmów widzieć, tak? Bo w końcu żyjemy w dziewiętnastym wieku i nieznane są wideo konferencje.
-Maria, te sprawy są zbyt skomplikowane żeby załatwiać je przez satelitę czy coś takiego – zauważyłem. Cóż, zawsze łatwiej podłączyć się pod satelitę niż wkraść się do super pilnie strzeżonego pałacu pułkownika i tam nas podsłuchać.
-Aha – mruknęła Maria z niezadowoleniem. – A mogę wiedzieć, o czym tak w ogóle rozmawiacie tyle czasu? Do czego ty tam jesteś taki niezbędny?
-To nie jest rozmowa na telefon – stwierdziłem. Wiedziałem jednak, że Maria obrazi się na mnie śmiertelnie, jeśli zostawię ją z taką informacją. Postanowiłem dorzucić coś jeszcze, coś, co jak sądziłem, powinno zaspokoić najwybredniejsze gusta. – Nie mów o tym nikomu, ale Chris prawdopodobnie będzie musiał polecieć t a m.
-Żartujesz – Marii na chwilę zaparło dech. – T a m w sensie że... t a m?
-Tak – potwierdziłem. – To jeszcze nic pewnego, ale wiele rzeczy na to wskazuje.
-Ale tylko on? – zaniepokoiła się Maria. – Nikt więcej? Nie wpadnie ci przypadkiem do głowy polecieć razem z nim?
-Nie – uspokoiłem ją – a przynajmniej takie było moje zamierzenie, żeby ją uspokoić. – Nigdzie nie zamierzam latać, nie lubię latania, poza tym nie jestem z głównej linii dynastii, w przeciwieństwie do Chrisa.
-Sam więc poleci czy ktoś razem z nim? – zaciekawiła się Maria. Zakłopotałem się lekko. Jakoś ten aspekt nam umknął... No bo rzeczywiście, trochę głupio wysyłać tam Chrisa samego. Powinien ktoś z nim polecieć, ale pytanie – kto? Ja? Jasne, jeszcze czego. Czasy, kiedy byłem gotów zrobić wszystko, byle polecieć do domu (a przynajmniej sądziłem, że to mój dom – wystarczy popatrzeć na Maxa, co mu zrobił ten „dom”) bezpowrotnie minęły. Isabel z całą pewnością również nie będzie pierwsza do odlotu, ułożyła sobie tutaj życie całkiem nieźle, ma córkę, faceta, pracę, dom, znajomych. Max odpada, nie poleci przecież. Poza tym musiałby lecieć z Liz, bo ona by go samego nie puściła. Jennie – jasne, już to widzę. Pomysł lotu na Antar zupełnie nie przypadł jej do gustu, dostaje białej gorączki, gdy tylko ktoś o tym wspomni. Pokłóciła się nawet z Alex, i chyba jeszcze się nie pogodziły. Rzeczona Alex – niby nie jest głupia, ale szczerze mówiąc ja bałbym się ją tam puścić samą – nie to, że boję się o n i ą – raczej o biednych Antarian. A sam Chris... cóż, jemu pomysł wylotu na Antar chyba nawet się podoba, nie zaprotestował ani słówkiem gdy o tym mówiliśmy i mówiliśmy. Chyba to go kręci. Nienormalny jakiś, ale z drugiej strony, gdyby mnie tutaj nie trzymał własny biznes i rodzina, gdybym był dwadzieścia lat młodszy, pewnie też chciałbym polecieć. W końcu ilu młodych ludzi dostaje od życia szansę na przeżycie czegoś tak nieprawdopodobnego i fantastycznego, jak politykowanie w innej galaktyce? Nic, trzeba będzie pogadać z panią major, niech mu da kogoś zaufanego do tej całej eskapady.
-Na razie leci sam, ale jeszcze zobaczymy – powiedziałem ostrożnie.
-A ile to jeszcze będzie trwało? – zapytała Maria, błyskawicznie zmieniając temat. – Kiedy wrócisz do domu?
-Nie wiem, kotku – westchnąłem. – Nie mam bladego pojęcia, zresztą, nikt nie ma. Nawet zwykłego pojęcia nie mają.
-To znaczy, że nie będzie cię na święta? – drążyła dalej.
-Najprawdopodobniej nie – przyświadczyłem.
-Michaelu Guerinie! – powiedziała z niezadowoleniem Maria. – Czy ty mówisz mi, że nie spędzisz w domu naszych pierwszych wspólnych świąt? – brzmiała podejrzanie spokojnie. Oj, chyba gdzieś popełniłem błąd...
-No... tak – potwierdziłem ostrożnie. – Poza tym to nie są nasze pierwsze wspólne święta, spędzaliśmy je razem rok temu i dwa lata temu.
-Ale te są pierwsze oficjalne! – zawołała z oburzeniem prosto do mojego ucha.
-Maria, nie przesadzaj, wiesz, że nie mam na to żadnego wpływu – usiłowałem jakoś załagodzić jej gniew.
-Owszem, masz – przerwała mi z zimną furią w głosie. – Możesz ruszyć stamtąd swój parszywy tyłek i wrócić do Roswell, jak należy!
-Maria, choćbym nawet chciał... to jest, oczywiście, że chcę! – poprawiłem się natychmiast. – Ale po prostu nie mogę ruszyć się z Nowego Jorku.
-Czemu? – zapytała wrogo Maria.
-Nie oglądasz wiadomości? – zdziwiłem się. – Całe New Jersey i Nowy Jork są tak zasypane, że nie ma najmniejszych szans na wyjazd nie tylko z Nowego Jorku jako miasta, ale i ze stanu! Samoloty nie kursują, autostrady zasypane, apelują, żeby ten, kto może został w domu i nie wyjeżdżał... Istna katastrofa, zaczynam rozumieć pojęcie „białego szaleństwa”.
-Jak to w ogóle możliwe? – zdziwiła się Maria. – Takie śniegi?
-Nie wiem, kotku – powiedziałem cierpliwie. – Ale obiecuję ci, że przy pierwszej nadarzającej się okazji uciekam stąd i wracam do domu.
-No, ja myślę – zgodziła się łaskawie Maria, jakoś udało mi się ją udobruchać. Jeśli by mi się nie udało, to pułkownik musiałby mi za to słono zapłacić...
A swoją drogą rzeczywiście, jak to możliwe, żeby w samym środku cywilizowanego świata, w mieście znanym na całym globie, panowały takie warunki atmosferyczne?! Podobno tylko międzynarodowe lotnisko JFK w pocie czoła i non stop odśnieżało swoje pasy startowe tak, aby mogła wylądować chociaż część samolotów przewidzianych w rozkładzie. Inne lotniska po prostu nie nadążały z odśnieżaniem, tym bardziej, że wciąż pada. Na ulicach co drugi samochód to odśnieżarka albo pług, krążyły po mieście cały czas, niestrudzenie wykonując swoją syzyfową pracę. Autostrady były nie dość, że zasypane, to jeszcze zakorkowane, bo padający śnieg skutecznie i jakże drastycznie ograniczał możliwości wszystkich samochodów. Chodniki zaś, te na Manhattanie, były pokryte dziesięciocentymetrową warstwą błota – podgrzewane płyty chodnikowe. Tylko wzdłuż kilku głównych ulic, co prawda. Reszta miała wydeptane wąskie ścieżki, wiec szło się jakby w tunelu. I chyba tylko dzieciaki miały z tego powodu radochę, bo wszędzie, gdzie nie spojrzeć, bałwany wykrzywiały twarze w koślawych uśmiechach. W ogóle wygrani byli ci, którzy mieli sanki i narty. Łyżwy nieco przegrywały konkurencje, bo trudno było znaleźć lód pod grubą warstwą śniegu. Bo w sumie pomimo tych katastroficznych opadów śniegu nawet nie było tak mroźno, kilka do kilkudziesięciu stopni na minusie. Dało się przeżyć, w dodatku, jak wiadomo, tak człowiek jak i kosmita przyzwyczajają się do wszystkiego i nawet w tym mieście Królowej Śniegu toczyło się coś, co można było nazwać swego rodzaju normalnym życiem.
A tymczasem po drugiej stronie kraju panowały iście tropikalne upały i nie padało tam nic. Nawet odrobinka głupiego deszczu, nie mówiąc już o śniegu. Podobno wszystko zamarło, zastygło w tym żarze lejącym się z nieba, nie było nawet najlżejszego powiewu wiatru. To się nazywa urozmaicenie. A przecież była połowa grudnia, na litość boską! Jasne, że nie żądałem śniegu w Roswell i gradu wielkości piłek golfowych w Meksyku, ale bez przesady. Słyszałem, jak jakieś kobiety rozmawiały o tym w metrze któregoś dnia (tak, tak, metro wciąż działało. Przynajmniej nie miało zasypanych torów, jak autobusy. Nie, że autobusy jeżdżą po torach), że to musi być kara dla Ameryki. Zapytana, za co ta kara – nie potrafiła odpowiedzieć. Druga optowała za tym, że to raczej zapowiedź czegoś absolutnie strasznego, jak może uderzenie bomby, która zmiecie Amerykę z powierzchni Ziemi, uderzenie meteorytu, który cofnie nas do epoki dinozaurów, albo inwazji kosmitów. Nie chciało mi się jej prostować, niech kobieta pozostanie w błogiej nieświadomości, że jadący obok niej facet jest najprawdziwszym w świecie kosmitą, i że o ile te anomalia pogodowe nie są wynikiem zbrodniczego działania pułkownika de Ralleyarda, to kosmici nie mają z tym absolutnie nic wspólnego. Tyle że, rzecz jasna, nie mogłem ręczyć za pułkownika. Cholera wie, co mu się tam roi we łbie, i zwariowany z początku plan Alex zaczynał nabierać sensu. Pułkownik był jak hydra, odetnie się jeden łeb, to wyrastają mu na to miejsce trzy nowe! Albo jak salamandra. Łapiesz ją za ogon, myślisz, że już ją trzymasz, a później okazuje się, że masz w ręku tylko jej ogon, którego się pozbyła, bo wytworzyła sobie nowy! Zwariować można. I tylko dlatego tak było, że byliśmy dość znacznie oddaleni od źródła, a pułkownik wręcz przeciwnie.
Kiedy wróciliśmy do pałacu de Ralleyardów z zamiarem kontynuowania tych tak zwanych „rozmów”, jeszcze nie wiedzieliśmy co chcieliśmy powiedzieć czy też usłyszeć od naszego gospodarza. Problem polegał na tym, że mieliśmy tak jakby nadprogramową wiedzę, co do której nie wiadomo było czy się przyznać, czy nie. No ok, mieliśmy nie tylko nadprogramową wiedzę, ale też i dwóch nadprogramowych uczestników, Ratha i Lonnie. Czemu za nimi nie przepadałem – nie mam pojęcia. Szczerze.
Trzeba przyznać, że pułkownik miał talent w zwodzeniu ludzi. Mówił, i mówił, i mówił, i mówił, niby mówił o tym, co trzeba, a jednak wszystkie jego słowa chybiały celu i nawet nie dotykały najważniejszego, ale żeby to spostrzec, trzeba było mieć się ciągle na baczności, błyszczący i gładki potok słów pułkownika usypiał. Ale tym razem byliśmy nastawieni na coś zupełnie innego i na elokwentną gadkę pułkownika nawet nie zwróciliśmy zbytniej uwagi. Pułkownik prawił coś o tradycjach, moralach w wojsku i tym, że najlepsi specjaliści wojskowi znają się nie tylko na antarskim wojsku, bowiem są wychowankami tak znakomitych instytucji jak West Point.
-Jacy są ludzie na Antarze? – zapytał Maxwell wykorzystując przerwę w mowie pułkownika. Pułkownik zgłupiał.
-Ludzie...? – powtórzył, jakby po raz pierwszy w życiu słyszał to słowo.
-No, ludzie – potwierdziłem. – Wie pan, takie jak ja i pan. Na dwóch nogach, z włosami i oczami...
Pułkownik już doszczętnie zgłupiał, pytanie Maxa zupełnie wybiło go z rytmu.
-My tu rozmawiamy o wojsku, a wy wyskakujecie z ludźmi – zrugała nas ta cała Eva Weinblabla, idąc z pomocą pułkownikowi.
-Ale my chcemy wiedzieć – Chris przygwoździł ją spojrzeniem. – Czy mam przez to rozumieć, że nie chcecie z nami współpracować?
-Zasadniczo ludność Antaru jest bardzo podobna do ludzi – odezwała się milcząca do tej pory Arabka od zabytków. Swoją drogą, że też udało jej się do czegoś dojść, podobno Arabowie nie lubią, gdy kobieta zajmuje się czymś innym niż domem. No, dobra. To była kosmitka, to co innego... – Na Antarze jest kilka ras, tak jak na Ziemi. I tak na przykład Antar, stolicę planety, leżącą w klimacie bardzo upalnym, niemal tropikalnym, zamieszkują ludzie o nieco ciemniejszej karnacji, mieszkańcy Gór z kolei są drobni i ciemni, a ludzie Wybrzeża są wielkoocy...
-A wewnętrznie? – zainteresowała się Isabel. – To znaczy, zewnętrznie jesteśmy podobni, a wewnętrznie? Chodzi mi o całą anatomię...
-Odróżnia nas krew – wtrąciła się ta cała jakaś tam od medycyny. – Ziemianie mają krwinki białe, czerwone, płytki krwi, a Antarianie mają zupełnie inną krew, bardziej skomplikowaną. Zresztą, w ogóle jest różnica w płynach fizjologicznych, naszych i Ziemian. Nie mówimy tu rzecz jasna o rasie zmiennokształtnych...
-Przecież jest ich już coraz mniej – pani Azabal machnęła ręką. – Poza tym różnice bardzo łatwo zanikają, w pierwszym pokoleniu są jeszcze widoczne, ale w drugim już nie.
-A mówiąc po ludzku, co to znaczy? – zapytałem z niezadowoleniem.
-To znaczy, że w przypadku naszym, mnie, pułkownika, Waszej Wysokości, jeszcze widać, jak różnimy się od ludzi, ale już dzieci pułkownika nie odróżniają się tak bardzo. A najmłodsza generacja dynastii w ogóle się nie odróżnia.
-Dlaczego? – zapytał Max przechylając lekko głowę na bok.
-Nie wiem – pani medyczna wzruszyła ramionami. Popatrzyliśmy na nią wszyscy powątpiewająco. – To znaczy... równowaga genowa jest bardzo delikatna i wrażliwa, jeden gen ziemski więcej i już nie widać różnicy, nawet podczas badań.
O. Czy to dlatego uznano Chrisa za całkowitego człowieka? Miał o jeden gen ziemski więcej niż my i od razu był człowiekiem...
-Czyli atmosfera Antaru jest taka sama jak atmosfera Ziemi – myślał głośno Chris. – Skoro z punktu widzenia anatomii Ziemianie i Antarianie są identyczni, a Ziemianie są przystosowani do atmosfery ziemskiej, to znaczy, że na Antarze atmosfera jest taka sama.
-Bardzo podobna – przyświadczył kapitan Scott, kiwając głową. – Różni się nieco, ale ludzkie płuca przystosowują się do niej w ciągu jakiś czterdziestu ośmiu godzin i potem już nie czuje się różnicy.
Czyżby Chris rozważał możliwość polecenia na Antar? W zasadzie chyba nie ma przeciwwskazań, Antar to taka druga Ziemia, tyle że nieco dalej, można tam chyba przeżyć... No jasne, że można, przecież wszyscy troje, Max, Tess i Chris byli tam i wrócili, bez żadnych... uchybień na zdrowiu. Fizycznym przynajmniej.
-Zaraz, zaraz, szanowni państwo, o czym my w ogóle mówimy...! – zawołała nagle ta indyjska raszpla. – Mieliśmy mówić o czymś zupełnie innym, nie zmieniajmy tematu!
-Nie, dlaczego? – pani Evelyn Scott zdobyła się na odwagę i sprzeciwiła raszpli. – Skoro Jego Wysokość sobie tego życzy, czemu nie mielibyśmy zacząć rozmowy na inny temat?
Indyjska raszpla rzuciła pani Scott mordercze spojrzenie, a ja zerknąłem na Maxa i Chrisa. To było teraz albo nigdy. To była nasza szansa na przejęcie inicjatywy.
-No właśnie, zmieńmy temat – zaproponowałem szybko. – Mamy pewien pomysł... – popatrzyłem na Chrisa, dając mu do zrozumienia, że teraz jego kolej.
-Tak, chcielibyśmy oficjalnie ogłosić, że jesteśmy – powiedział. – Na Antarze i w ogóle w całym Układzie Pięciu Planet.
Nad stołem zapanowała cisza. Przez chwilę wszyscy milczeli, wpatrując się tylko w nas z niedowierzaniem malującym się na twarzach. Na części z nich pojawiła się również ulga, na większości jednak było niezadowolenie. Lonnie i Rath również patrzyli na nas z zaskoczeniem.
-To oczywiście taki żart... – odezwał się w końcu pułkownik. Isabel pokręciła przecząco głową.
-Mówimy jak najbardziej serio – stwierdziła.
-Ale... ale to niemożliwe! – zawołała indyjska raszpla. No ta, ona była od techniki rzekomo... – Bo.... bo połączenie...! Nie, ja jako technik po prostu nie mogę się na to zgodzić, bo, bo, bo nasze urządzenia dopiero czekają, i na innych planetach... – zaczęła się plątać.
-My nie prosimy – powiedział spokojnie Maxwell, jego głos brzmiał przeraźliwie chłodno i rzeczowo. Słychać było, że mówi najzupełniej serio i nie w głowie mu teraz żarty. – My żądamy.
Major Wilkinson patrzyła na nas z kamienną twarzą, ale w jej oczach malował się triumf. Tak, jakby była z nas dumna. Pani Azabal z kolei nie kryła swego zadowolenia.
-Zapewne Wasza Wysokość nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji takiego kroku – odezwał się pułkownik chłodno.
-Owszem, zdajemy sobie sprawę – zaoponował Maxwell.
-Wasza Wysokość nie jest politykiem – stwierdził ostro pułkownik, a Max tylko skinął głową.
-Owszem, nie jestem politykiem – zgodził się. – Jestem czymś więcej, jestem królem, a pan, o ile się nie mylę, jest mi winien bezwzględne posłuszeństwo.
Pułkownik zamilkł i poczerwieniał nieco. Nasi sprzymierzeńcy milczeli, niepewni wyniku tej rozgrywki między dwoma mężczyznami, z których obaj rościli sobie prawa do władzy nad drugim.
-A ja sądzę, że byłby to bardzo ryzykowny krok – odezwała się Eva Wienblabla. – Otóż sytuacja polityczna na Antarze jest bardzo napięta, byle iskra może spowodować wybuch kolejnej wojny... A Wasza Wysokość nie tego chce, prawda?
Max słuchał jej w milczeniu. Cholera, jeśli ta cholera uderzy w płaczliwy ton, zacznie mówić o wojnie i niewinnych ofiarach, to Max gotów się wycofać i wtedy stracimy naszą szansę! Ale to już nie był ten wrażliwy, dobry Max sprzed dwudziestu lat, którego można było przekonać jednym słowem.
-Nie, nie chcemy wojny – w jego oczach zalśnił jakiś dziwny blask, którego do tej pory nie widziałem. – Chcemy ogłosić ludziom, że dynastia jest wciąż żywa i że nie zapomnieliśmy o nich. Poza tym ze swojej strony chcę też podziękować tym, którzy pomogli mi, gdy potrzebowałem ich pomocy – tak, to było mocne uderzenie. Max chciał podziękować zwykłym ludziom, którzy pomogli mu w czasach Khivara i Nicholasa, kiedy arystokracja czekała aż dynastia zostanie wykończona. Ale przyznaję, takiego Maxa jeszcze nie widziałem. Poza tym – zauważcie, jaką on ma ciekawą manierę mówienia, zwracają się do niego „Wasza Wysokość”, a on odpowiada w liczbie mnogiej, że „my”.
-Dobrze, a więc Wasza Wysokość chce się znów ogłosić królem – odezwał się znowu pułkownik, akcentując gorzko słowo „król”. A pewnie, pewnie, nie dla psa kiełbasa... – Świetnie, da Wasza Królewska Mość nadzieję tamtym ludziom, że wrócicie, przywrócicie porządek i co – nic, zostaniecie tutaj, by wieść dalej wasze spokojne życie, a wasze obietnice będą jak gruszki na wierzbie. Świetne rozwiązanie. Wyrządzicie w ten sposób więcej szkody niż pożytku!
-Istotnie, ja nie zamierzam znów lecieć na Antar – przyświadczył spokojnie Maxwell. – Chyba przyzna pan, pułkowniku, że mam prawo nie darzyć tej planety sympatią po tym, co na niej przeżyłem.
-Więc po co chcecie informować ludzi, że żyjecie, skoro nikt z was nie zamierza się tam pokazać! – zawołał z satysfakcją pułkownik, pewien, że właśnie w ten sposób nas położy.
-Powiedziałem, że nikt z nas tam nie pojedzie? – zdziwił się niepomiernie Max. – Pułkowniku, powiedziałem tylko, że j a nie zamierzam tam lecieć.
-Więc kto? – zdziwił się pułkownik.
Nad stołem zapadła nagle cisza, wszyscy uczestnicy wpatrywali się w nas, usiłując odgadnąć, kto poleci w zastępstwie króla. Nikt nie miał wątpliwości, że ta osoba po prostu pojedzie tam przejąć faktyczną władzę i że będzie to koniec potajemnych knowań pułkownika. Czy będzie to Isabel? Ja? Może Rath albo Lonnie?
-Ja – odezwał się Chris wstając od stołu. – Ja polecę na Antar.
Chris leci na Antar - YEAHHH BABYYY!!!!
to bedzie poprostu fajowo i mam propozycje: czy mozemy z nim wyslac Dennis? bo chyba ich nie bedziemy rozdzielac, co??? byloby szkoda, bo w koncu oni dopiero sie zakochuja.
Michael i Alex jak zwykle swietni. ta sa moi ulubieni narratorzy. rozmowa M&M przez telefon mnie rozbroila. a to "kotku" bylo bezbledne. choc musze przyznac ze z poczatku to nie moglam uwierzyc e to wyszlo z Michelowych ust. musialam oczy przetrzec i przeczytac 2 raz. super.
okay, nie mam juz weny na pisanie. czekam na nastepna czesc.
to bedzie poprostu fajowo i mam propozycje: czy mozemy z nim wyslac Dennis? bo chyba ich nie bedziemy rozdzielac, co??? byloby szkoda, bo w koncu oni dopiero sie zakochuja.
Michael i Alex jak zwykle swietni. ta sa moi ulubieni narratorzy. rozmowa M&M przez telefon mnie rozbroila. a to "kotku" bylo bezbledne. choc musze przyznac ze z poczatku to nie moglam uwierzyc e to wyszlo z Michelowych ust. musialam oczy przetrzec i przeczytac 2 raz. super.
okay, nie mam juz weny na pisanie. czekam na nastepna czesc.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Chris leci na antar - nie wiem czemu, ale wolałbym tam Jennie... Ale cóz ty tu jesteś boss.
Nareszcie "walka" na otwartym froncie między Arystokracja a naszymi Czechosłowakami. Pewnie teraz jak Chris powiedział, że poleci to poleci tysiące argumentów, pewnie bezsensownych ale to szczegół, żeby Chris nie leciał. Jeszcze będą chcieli go zabić... (znaczy ta arystokracja Chrisa)
Ciekawe czy Denisse i Jack otwarcie przynznają poparcie Maxowi czy też raczej będą siedzieć w milczeniu, bo zapewne gdyby przyznali poparcie królowi to by ich te pułkownik z rodziny wypisał...
Poc zytamy zobaczymy co tam wymyślisz Nan... Czekam na kolejna część...
Nareszcie "walka" na otwartym froncie między Arystokracja a naszymi Czechosłowakami. Pewnie teraz jak Chris powiedział, że poleci to poleci tysiące argumentów, pewnie bezsensownych ale to szczegół, żeby Chris nie leciał. Jeszcze będą chcieli go zabić... (znaczy ta arystokracja Chrisa)
Ciekawe czy Denisse i Jack otwarcie przynznają poparcie Maxowi czy też raczej będą siedzieć w milczeniu, bo zapewne gdyby przyznali poparcie królowi to by ich te pułkownik z rodziny wypisał...
Poc zytamy zobaczymy co tam wymyślisz Nan... Czekam na kolejna część...
Ależ ja jestem systematyczna, no. Macie dobrze. Zazdroszczę wam, ja chyba zaczynam zdychać.
Idą święta, idą... Kto chce, to niech posłucha TU "Last Christmas" w wykonaniu Jimmy Eat World. Mówiłam, że święta idą...
Część 20
Jennie:
Klamka zapadła, decyzja została powzięta, pierwsze koty za płoty.
Teraz już przepadło, Alex to wykrakała.
Chris leciał na inną planetę. Naprawdę.
Leciał sam na zupełnie obcą planetę, której nigdy w życiu nie widział...
O, przepraszam, moja droga, kiedyś już ją widziałem. Chris
Tak, jako kilkutygodniowe dziecko! No to rzeczywiście strasznie dużo z tego pamiętasz, prawda?
Pominę to milczeniem. Poza tym nie lecę sam, nie przesadzaj. Ch.
Mam nie przesadzać? Ja?! No sam powiedz, z kim lecisz, no z kim?!
Z kapitanem Richardem Scottem i panią Naimą Azabal. Zresztą, major Wilkinson też poleci, ale ona tylko na chwilę, bo wróci tu. Ch.
No właśnie! No właśnie! I o to właśnie mi chodzi, że ona wróci, a ty n i e! Ty tam już zostaniesz na dłużej, Chris, co najmniej na kilka lat!
A potem może wrócę. Nie rozumiem, co cię w tym tak rusza... Ch.
Nie rozumiesz? To ja nie rozumiem, czemu ty tam w ogóle lecisz! Nie żal ci tego życia, które masz tutaj? A twoi rodzice, wyobrażasz sobie, co oni będą przeżywać, jeśli znikniesz ot tak, na kilka lat co najmniej? A twoi bracia? A Eve? A twoje studia? Chcesz przerwać studia ot tak, w połowie? A ja? Chcesz tak po prostu zniknąć na co najmniej kilka lat? Po co w ogóle tam lecisz, nie można było tego zostawić w spokoju, niech pułkownik robi sobie, co chce?
I widzisz, Jennie, tu właśnie myślimy inaczej. Nie, nie można tego tak zostawić. Bo gdzieś tam są ludzie, którzy pomogli kiedyś Tess i mnie, pomogli Maxowi, ludzie, którzy jeszcze wierzą. Poza tym to jest nasz obowiązek, m ó j obowiązek. Przecież wiesz, że moje przyjście na świat narobiło nieco kłopotu i zamieszania, moim obowiązkiem jest teraz wyprostować to wszystko.
Dobrze, ale nie rozumiem, czemu to musisz być właśnie ty.
Bo ktoś to musi zrobić, bo muszę spłacić dług. Poza tym nie uważasz, że to trochę samolubne? My żyjemy spokojnie i mamy normalne życia, ale nie wszyscy takie mają. A to jest szansa dla nich, nie dla mnie, ale dla nich.
Idealista. Wiesz, że może ci się nie udać? I co wtedy zrobisz?
Będę próbował jeszcze raz. Dopóki mi się nie uda.
Nigdy nie byłeś aż takim altruistą i idealistą, skąd nagle u ciebie taka zmiana, Chris? Przecież jeszcze rok temu – zresztą, co tam rok, miesiąc temu! Byłeś normalny, nie mówiłeś nic na takie tematy, nie wspominałeś o tym, więc czemu akurat teraz?
Nie wiem. Po prostu czuję, że muszę coś zrobić, i czuję, że jakoś mi się uda. A swoją drogą, skąd w tobie tyle pesymizmu?
To nie pesymizm, to realizm. Nie odpowiedziałeś mi na moje pytania – co zamierzasz zrobić ze swoim życiem tu, na Ziemi.
Po pierwsze – Eve i ja... nie pasowaliśmy do siebie. Wiesz, co oznajmiła mi przez telefon ostatnio? Że to koniec i że zrywa ze mną, bo od miesiąca nie pokazałem się w Las Cruces. Niezły powód do zerwania, co?
Po drugie – studia. Jeśli kiedyś wrócę, to je dokończę.
Po trzecie – pewnie, że mi żal trochę tego wszystkiego. Ale tam czekają na mnie ważniejsze rzeczy.
Po czwarte – moi bracia poradzą sobie doskonale sami. Tak samo jak ty.
Ty jesteś po piąte. Nie zamierzam cię opuścić, major Wilkinson mówi, że połączenie z Antarem jest coraz lepsze, będziemy się widywać wykorzystując zdobycze techniki pani Kabie Ghan.
Po szóste – moi rodzice. Widzisz... tutaj sprawa się nieco komplikuje. Nie zamierzam zniknąć bez słowa. Przedtem powiem im całą prawdę. Pojadę do nich i powiem im całą prawdę o tym, kim jestem. Chcę, żeby wiedzieli.
Wow... Chris, jesteś tego pewny? Nie cofniesz już tego. To jednokierunkowa ulica.
Wiem. Ale chcę, żeby wiedzieli.
Zrobisz jak zechcesz, rzecz jasna... A nie obawiasz się, że to może mieć... nieprzyjemne skutki dla nas tu na Ziemi? Ty odlecisz, a my zostajemy.
Mam nadzieję, że nic się nie wydarzy. Po pierwsze – to są moi rodzice, znam ich od dziecka. Nie zrobiliby nic takiego.. o czym ty teraz myślisz. Po drugie – od tego jest pułkownik porucznik Scott żeby nie doszło do czegoś takiego, o czym ty myślisz.
Może. Nie wiem. Chyba po prostu boję się, że znikniesz i nigdy więcej cię nie zobaczę. Nie chcę tracić brata. Wiesz jak trudno jest go zyskać? Zwłaszcza starszego...
Domyślam się ale powtarzam – nikogo nie stracisz. No i w końcu będziesz miała przy sobie Alex... i nie tylko Alex ;-P
Nie wiem, o kim jeszcze mówisz. W każdym razie – wiesz już, jak tam polecisz?
Mniej więcej. Tłumaczyli mi. Wchodzę i wychodzę tam, na Antarze. Coś w rodzaju tamtego przekaźnika od Cameron. Mają mi to pokazać w najbliższym czasie.
Aaaa... kiedy? To znaczy, kiedy lecisz...?
Jak najszybciej. W pierwszych dniach nowego roku, jak sądzę. Pojadę po świętach do Chicago i pozakańczam swoje sprawy. Dobra, pisz sobie grzecznie, ja jestem umówiony z panią major.
Poszedł. Coś za często ostatnio słyszę o tej pani major. Pani major to, pani major tamto. Albo ta pani Azabal to i pani Azabal tamto. Kosmici są toksyczni.
Zupełnie nie podoba mi się to, że ma tam lecieć. Zupełnie nie przejmuje się, że może już tam zostać na zawsze, na przykład. Bo ja czuję, że on już stamtąd nie wróci. To nie jest przeświadczenie, jak u Alex, ja po prostu czuję, że Chris nie będzie już dokańczał studiów. Zostanie tam. Już na dobre. I to mnie przeraża aż do szpiku kości, ale rzecz jasna nikt mnie nie słucha. A już najmniej Chris. Wizja wyjazdu opętała go całkowicie, boję się, żeby się nie rozczarował. Ale to jak grochem o ścianę. Jack twierdzi, że jestem przewrażliwiona. No a jak mam nie być przewrażliwiona?
W dodatku jestem zła. Jestem zła, bo nie mogę pogadać z Alex, a nie mogę pogadać z Alex, bo to ona wymyśliła ten cholerny plan z wysłaniem Chrisa.
Byłyśmy w domu tylko we dwie, ja siedziałam w kuchni z laptopem, ona była w swoim pokoju. Pozostali, rzecz jasna, znów spotykali się z pułkownikiem i jego świtą. Zaczynałam mieć serdecznie dosyć wszystkiego, co zaczynało się na „p”, miało w środku „ł” i kończyło się na „k”, oraz wszystkiego, co było z nim związane. Od czasu Lagleya i Kyle’a miałam nadzieję, że ten kosmiczny koszmar skończył się i że nigdy już nie powróci. Oczywiście, musiałam się mylić, bo jakżeby inaczej.
Nie było widoku na Central Park. Znów sypał śnieg. Była wigilia i w radiu chyba po raz dziesiąty słyszałam nieśmiertelne „Last Christmas”. Tym razem z lekka odmłodzone, już nie George Michael bolał nad zeszłymi świętami i oddanym sercem a wokalista Jimmy Eat World. Gdybym usłyszała Georga Michaela to bym chyba rzuciła czymś w radio.
Alex podeszła do lodówki i wyjęła – nie zgadniecie – lody. Jak zwykle. Postawiła przede mną kubeczek lodów a ja sięgnęłam po dwie łyżki i Tabasco.
-Czemu byłaś na mnie zła? – zapytała Alex oblizując swoją łyżkę. Przypominała kota – syjamskiego. Miała taki sam wyraz oczu. Już wiem, co jej kupię następnym razem w prezencie...
-Gdybyś nie wyskoczyła z tym swoim planem, to Chris nie musiałby nigdzie lecieć – zauważyłam, polewając karmelowe lody Tabasco.
-Nieprawda – zaprzeczyła spokojnie Alex. – Ja im tylko ułatwiłam sprawę. I tak by do tego doszli.
-Ale później – pogroziłam jej łyżką. Alex wzruszyła ramionami.
-Skąd wiesz – mruknęła. - Skąd wiesz, co by było. Zresztą, my chyba powinniśmy być za pan brat ze słowem „przeznaczenie”, nie? Zwłaszcza ty.
Przewróciłam z politowaniem oczami.
-O czym ty znowu mówisz?
-Jak to o czym? – zdziwiła się Alex. – A raczej nie o czym, tylko o kim. O Jacku, oczywiście.
-No to ci oczywiście powiem, że nie ma o czym mówić – odparłam spokojnie.
-Nie, wcale – Alex pokiwała głową. – Ale powiem ci, że na razie jakoś was nie widzę przed ołtarzem.
-I bardzo dobrze – uśmiechnęłam się lekko. – Jeszcze tego by tylko brakowało.
-Że co, nie chciałabyś? – zdziwiła się znowu Alex. – No wiesz, no, ja cię bardzo przepraszam, ale do tej pory tempo to mieliście takie, że ho-ho, więc może dalej zamierzacie iść w tym tempie, wiesz, w we wtorek ślub, w niedzielę chrzciny...
-Chyba coś ci się przekręciło – mruknęłam i zagłębiłam znowu łyżkę w lodowej masie.
-Możliwe – zgodziła się Alex. – Słuchaj, czy ja zaczynam wariować, czy rzeczywiście dzisiaj przez cały dzień grają to w radiu? – zapytała z niepokojem, wskazując na radio. Pokiwałam głową.
-Nie zdaje ci się, męczą to od rana – westchnęłam. – Na zmianę z oryginalną wersją.
-To to nie jest oryginalna wersja? – brwi Alex pojechały do góry.
-To zdecydowanie nie jest George Michael – zauważyłam.
-Taa – Alex wsłuchała się w piosenkę. – No może. Ale popatrz, to piosenka z przesłaniem!
-Doprawdy? Dla kogo niby? – uśmiechnęłam się lekko.
-Dla ciebie. Ktoś specjalny i tak dalej... – ciągnęła Alex z szatańskim uśmieszkiem, takim zupełnie nie-świątecznym. – Tak tak, chyba wiemy, o kim mowa, nieprawdaż? No, powiedz, czy nasz ulubiony męski kosmita, nie licząc Chrisa i wuja Maxa, też będzie jutro brał udział w uczcie barbarzyńców?
Od razu wyjaśniam – Alex znów chciała zbojkotować tradycję i urządzić święta bez indyka. Niestety, pomysł nie przeszedł, ciotka Isabel i wuj Michael stanowczo zaprotestowali. Alex nazwała ich krwiożerczymi kosmolami i oznajmiła, że ona nie tknie tego barbarzyńskiego świństwa i zje co najwyżej marchewkę.
-Nie wiem czy przyjdzie – odparłam z roztargnieniem. Cóż, może nie do końca nie wiedziałam... no, dobrze. Wiedziałam, że przyjdzie. Nie umawialiśmy się, skądże znowu, ale wiedziałam, że przyjdzie. Dennise prawdopodobnie też. U nich pułkownik urządzał tradycyjne świąteczne przyjęcie. Na które, rzecz jasna, wszyscy dostaliśmy uroczyste i szalenie oficjalne zaproszenia, ale ciotka Isabel oświadczyła, że po jej trupie, zwłaszcza, kiedy to są ostatnie święta z jej bratankiem na jakiś czas.
-A ja nawet wiem, co on ci d a w prezencie – pochwaliła się Alex.
-Tak? – zaciekawiłam się mimo woli. – Co?
-Siebie – zachichotała Alex. Rzuciłam w nią ścierką.
-Zboczeniec – mruknęłam pod nosem, ale Alex, rzecz jasna, usłyszała.
-Zboczeniec jest rodzaju męskiego – pouczyła mnie. – Co najwyżej zboczenica.
-Wariatka – oceniłam.
Święta w Nowym Jorku. Mają swój nieodparty urok. Prawdę mówiąc znacznie bardziej odczuwałam atmosferę świąt właśnie tu, w Nowym Jorku, niż w domu w Roswell. Od pierwszego grudnia aż do Gwiazdki miasto oblekało się w jakąś maskę, wszędzie straszyły plastikowe Mikołaje, wszędzie były choinki i unosił się ten charakterystyczny zapach świąt. Jak grzyby po deszczu wyrastały stoiska z ozdobami choinkowymi, na rogach ulic pojawiali się grajkowie w czerwonych czapkach i śpiewali kolędy i świąteczne piosenki. W radiu co chwila słychać było jakieś świąteczne przeboje, w oknach domów jarzyły się choinki a fasady budynków mrugały lampkami. Magia. Wielka, totalna magia raz do roku, co roku taka sama a jednak inna.
I pomimo zabiegania i spraw kosmicznych, ciotka Isabel znalazła czas, by zająć się naszymi świętami. Zapewne gdyby nie ona, znów spędziłybyśmy święta podobnie jak Święto Dziękczynienia, we dwie, burząc tradycyjne rozumienie świąt. A tymczasem w mieszkaniu na środku salonu pojawiła się olbrzymia choinka, która wypełniła cały dom tym charakterystycznym zapachem, z kuchni zaś dochodziły aromaty cynamonu, pomarańczy, jabłek. Pojawiła się nawet jemioła, której wielki kłąb przyciągnęła Alex. Przypuszczam, że po prostu świsnęła ją skądś, albo może i sama wlazła na jakieś drzewo i ją ścięła. Zwykłe kupowanie jemioły było nie w jej stylu, poza tym nie sprzedają takich olbrzymich krzaków, tylko symboliczne gałązki. Bawiłyśmy się również w plecenie wieńca z ostrokrzewu i ubieranie choinki. Kominek z kolei był cały zawalony skarpetami, co może artystycznie nie wyglądało, ale za to było zabawne. W końcu wszyscy musieli dostać prezenty. Swoją drogą to aż dziwne. W domu najmłodsza była Alex – siedemnastolatka. Poza tym wszyscy dorośli, pięcioro dorosłych ludzi plus siedemnastolatka bawili się w urządzanie świąt, choć nikt już przecież nie wierzył w Mikołaja. Ale to miały być prawdziwe święta – bez mamy, co prawda, bez ciotki Marii, bez jej rodziców, bez dziadka, bez dziadków Evansów, ale mimo wszystko – miało być rodzinnie. Tym bardziej że, o zgrozo, ciotka w swym świątecznym szale zaprosiła również wuja Jesse’go wraz z rodziną. Kiedy się o tym dowiedziałyśmy z Alex, notabene w same święta, obie bardzo zgodnie dostałyśmy szczękościsku. Głównie przerażała nas wizja kilku godzin w towarzystwie małej Rosemary, do której trzeba będzie robić miny i udawać, że jest fajnie. Nic to, byłyśmy twarde.
O piątej wszystko było gotowe. Stół nakryty, świece zapalone, wszyscy w odświętnych strojach. Aż czułam się nieswojo. Wuj Michael rzecz jasna zrezygnował z krawata. Siedziałyśmy z Alex na oparciu kanapy, tuż obok wielkiej choinki, i gapiłyśmy się bezmyślnie na resztę naszych gości, którzy siedzieli przy stole i rozmawiali wesoło.
-Ale sielsko, co? – mruknęłam. Jack z zapałem rozmawiał o czymś z moim ojcem, a Dennise śmiała się głośno z czegoś, co powiedział jej Chris. Poczułam się odrobinę nieswojo i pomyślałam o Eve. Było mi przykro, że nie układało się między nimi tak, jak powinno, ale z drugiej strony – Chris miał niedługo zniknąć na dobre. A Jack... cóż, jeszcze miesiąc temu nie przypuszczałam, że podczas świąt będziemy mieć takich gości. Chyba Jack dogaduje się z tatą. Na początku coś im chyba nie szło, ale teraz przełamali pierwsze lody. Uśmiechnęłam się nieświadomie.
-Sielsko i anielsko – przyświadczyła Alex. Ciotka Isabel droczyła się o coś z wujem Michaelem, który udowadniał jej, że jak najbardziej zasługuje na miano Świątecznej Faszystki, poczym oboje poddali się czarowi wspomnień. – Poczekaj, aż przyjdzie tatuś i ta mała rycząca małpa, dopiero się zrobi anielsko – dorzuciła Alex.
-Pamiętaj, że należy robić dobrą minę do złej gry – przypomniałam. – W końcu, to ty chcesz być politykiem, nie ja.
-Masz rację – przyświadczyła Alex. – Ale widzisz, politycy nie muszą mierzyć się z potworami.
Dźwięknął dzwonek przy drzwiach i ciotka Isabel natychmiast się zerwała z miejsca. Po chwili wprowadziła do salonu wuja Jesse’go i Betsy z małym bachorem na ręku.
-Hej tato – Alex podniosła się z kanapy i uściskała wuja Jesse’go.
-Hej mała – uśmiechnął się szeroko wuj Jesse. – Jennie, jak się masz?
-Cześć wujku – skinęłam głową. – Nieźle, dzięki.
Wuj Jesse był fajny. Szczerze go lubiłam, szkoda, że on i ciotka Isabel nie są już razem.
-Jesse, Betsy, to są Dennise i Jacques Ralleyardowie – ciotka wskazała na Jacka i Dennise. – Nasi przyjaciele, czy też raczej... przyjaciele Chrisa i Jennie – ciotka puściła oczko do wuja Jesse’go. – Spędzają z nami święta. Jack, Dennise, to Jesse, ojciec Alex, to jego żona Betsy i ich córeczka, Rosemary – tak, teraz następuje prezentacja w drugą stronę. Miiilusio.
-Michael, kopę lat! – zawołał wuj Jesse klepiąc wuja Michaela po plecach. – Max!
-Widziałaś kiedyś mur, który się śmieje? – zapytała szeptem Alex wskazując na wuja Michaela, który śmiał się teraz szeroko.
-Siadajcie, kochani, siadajcie! – ciotka Isabel zachęcała wszystkich do zajmowania miejsc.
Gdzieś w tle grało radio, odgrywając chyba wszystkie świąteczne piosenki i kolędy, jakie tylko można było kiedykolwiek usłyszeć. Świece na stole zostały zapalone i teraz roztaczały wokół jakiś dziwny, specjalny blask, taki, jaki mogą roztaczać świece tylko w święta. Ich światło miało w sobie coś szczególnego, bo wydobywało z twarzy tych ludzi siedzących przy jednym stole coś... pięknego, coś niezwykłego. Na twarzy Betsy, gdy poprawiała coś przy małej, malowała się łagodność, wuj Michael w końcu stracił coś ze swojej rezerwy i nagle mur, jakim na ogół się otaczał, po prostu zniknął. Ojciec co jakiś czas rzucał na Chrisa spojrzenia pełne dumy. Tak, był z niego dumny, tak, jak jest dumny ojciec z syna. Ciotka Isabel wydawała się być najpiękniejszą kobietą na ziemi. Wuj Jesse błyskał białymi zębami w uśmiechu i sprawiał wrażenie takiego... odpowiedzialnego i naprawdę szczęśliwego w tym momencie. Chris i Dennise rozmawiali o czymś bardzo cicho, pochyleni ku sobie. Widziałam, że tu już nie było miejsca na Eve, że ta drobna, ciemnowłosa i ciemnooka dziewczyna całkowicie ją wyparła. Alex roztaczała wokół swój urok i humor, a Jack... Jack po prostu był i patrzył na mnie z uśmiechem. Nawet mała Rosemary jakoś przycichła i sprawiała wrażenie całkiem miłego i sympatycznego dziecka. Czy to tylko zasługa tego dziwnego blasku świec, który wydobywa z twarzy to, co najpiękniejsze i najgłębiej ukryte przed ludzkimi oczami w zwykły dzień?
Nie było tu wszystkich. Nie było mamy, ani roześmianej ciotki Marii. Zawsze spędzaliśmy święta razem, w Roswell. Ani dziadków nie było. Ale nawet mi to nie przeszkadzało, choć, naturalnie, wolałabym, żeby byli. No i nie było Kyle’a. Nigdy nie spędziliśmy razem świąt. Ale może tak miało być, może takie było przeznaczenie, choć nienawidzę tego słowa z głębi duszy. Wiedziałam również, że za rok święta będą wyglądały zupełnie inaczej. Prawdopodobnie nie będzie tu z nami Chrisa, który wtedy będzie gdzieś daleko, na odległej planecie. Ale może będą inni. Alex przyprowadzi Petera, będzie wtedy pełnoletnia i postawi rodzicom ultimatum – albo oni oboje, albo żadne z nich podczas świąt. A oczywiście zarówno ciotka jak i wuj Jesse natychmiast zgodzą się na wszystko. Być może Dennise poleci razem z Chrisem na Antar, tak jakoś... Jack będzie tu z całą pewnością. Nie wiem, w jakim charakterze, ale będzie. Będzie też ciotka Maria i Bobby, bo jak znam ciotkę Marię, nie pozwoli wujowi na drugie święta spędzane osobno.
Popatrzyłam za okno – śnieg przestał sypać. Nawet nie prószył. Po raz pierwszy od dwudziestu dni. Zasypany śniegiem Manhattan i Nowy Jork lśniły światłami wśród nocy, mrugały światłem okna we wszystkich domach, jarzyły się drzewa, na których wisiały lampki i ich światło odbijało się w tysiącach kryształków śniegu. Spojrzałam w górę – ciężkie chmury, które wisiały nad miastem od tylu dni gdzieś znikły i ukazało się niebo, purpurowe, jak to zawsze w Nowym Jorku. Ale na tym purpurowym niebie błyszczały gwiazdy, a obok gwiazd – księżyc. Śnieg zamigotał w jego blasku, a w oknach budynku naprzeciwko świeciły równym płomieniem świece.
Odwróciłam się i popatrzyłam na wnętrze salonu. Było w tym wszystkim coś specjalnego. W śmiechu, który unosił się nad stołem, w drobnych żarcikach, w błyszczących nagle oczach. Miałam przed sobą najbliższych mi ludzi, zebranych razem; moją rodzinę. Przez tyle lat, kiedy spędzałyśmy święta tylko we dwie z matką, marzyłam o świętach takich jak te, pełnych ludzi, w ciepłym mieszkaniu, za oknami którego będzie padał śnieg. Ale wtedy nie śmiałam nawet przypuszczać, że te marzenia któregoś dnia mogłyby się stać prawdą. I w takich chwilach jak ta, po prostu wierzyłam w Boga.
No, ładnie, po raz pierwszy widzę, żeby ktoś się tak cieszył ))Chris leci na Antar - YEAHHH BABYYY!!!!
Propozycja zostanie rozpatrzona. Szczerze mówiąc to momentami mam ogromną ochotę zrobić z tego jedną wielką powieść, która nawet i powstaje - tyle że w mojej wyobraźni. Wyobraźcie sobie radość pułkownika w moemencie gdy jedyna córka, w dodatku jedyne dziecko, które jeszcze się przeciwko niemu nie zwróciła, zaczyna przebąkiwać coś o jakimś wyjeździe....to bedzie poprostu fajowo i mam propozycje: czy mozemy z nim wyslac Dennis? bo chyba ich nie bedziemy rozdzielac, co??? byloby szkoda, bo w koncu oni dopiero sie zakochuja.
Alex w ogóle zdobywa sobie ludzi. Aż się dziwię, bo czy tak bardzo zmieniłam ją od czasów The Journey Home? Chyba w gruncie rzeczy to wciążto samo nieznośne stworzenie...Michael i Alex jak zwykle swietni. ta sa moi ulubieni narratorzy.
No ba, Michael w końcu stał się statecznym mężem i przybranym ojcem Bobby'ego, w dodatku ma własną firmę - a Maria obdarłaby go ze skóry, gdyby nie okrasił swojej relacji czymś milszym. Widać lata spędzone na wsi podziałały na niego kojącorozmowa M&M przez telefon mnie rozbroila. a to "kotku" bylo bezbledne. choc musze przyznac ze z poczatku to nie moglam uwierzyc e to wyszlo z Michelowych ust. musialam oczy przetrzec i przeczytac 2 raz. super.
Idą święta, idą... Kto chce, to niech posłucha TU "Last Christmas" w wykonaniu Jimmy Eat World. Mówiłam, że święta idą...
Część 20
Jennie:
Klamka zapadła, decyzja została powzięta, pierwsze koty za płoty.
Teraz już przepadło, Alex to wykrakała.
Chris leciał na inną planetę. Naprawdę.
Leciał sam na zupełnie obcą planetę, której nigdy w życiu nie widział...
O, przepraszam, moja droga, kiedyś już ją widziałem. Chris
Tak, jako kilkutygodniowe dziecko! No to rzeczywiście strasznie dużo z tego pamiętasz, prawda?
Pominę to milczeniem. Poza tym nie lecę sam, nie przesadzaj. Ch.
Mam nie przesadzać? Ja?! No sam powiedz, z kim lecisz, no z kim?!
Z kapitanem Richardem Scottem i panią Naimą Azabal. Zresztą, major Wilkinson też poleci, ale ona tylko na chwilę, bo wróci tu. Ch.
No właśnie! No właśnie! I o to właśnie mi chodzi, że ona wróci, a ty n i e! Ty tam już zostaniesz na dłużej, Chris, co najmniej na kilka lat!
A potem może wrócę. Nie rozumiem, co cię w tym tak rusza... Ch.
Nie rozumiesz? To ja nie rozumiem, czemu ty tam w ogóle lecisz! Nie żal ci tego życia, które masz tutaj? A twoi rodzice, wyobrażasz sobie, co oni będą przeżywać, jeśli znikniesz ot tak, na kilka lat co najmniej? A twoi bracia? A Eve? A twoje studia? Chcesz przerwać studia ot tak, w połowie? A ja? Chcesz tak po prostu zniknąć na co najmniej kilka lat? Po co w ogóle tam lecisz, nie można było tego zostawić w spokoju, niech pułkownik robi sobie, co chce?
I widzisz, Jennie, tu właśnie myślimy inaczej. Nie, nie można tego tak zostawić. Bo gdzieś tam są ludzie, którzy pomogli kiedyś Tess i mnie, pomogli Maxowi, ludzie, którzy jeszcze wierzą. Poza tym to jest nasz obowiązek, m ó j obowiązek. Przecież wiesz, że moje przyjście na świat narobiło nieco kłopotu i zamieszania, moim obowiązkiem jest teraz wyprostować to wszystko.
Dobrze, ale nie rozumiem, czemu to musisz być właśnie ty.
Bo ktoś to musi zrobić, bo muszę spłacić dług. Poza tym nie uważasz, że to trochę samolubne? My żyjemy spokojnie i mamy normalne życia, ale nie wszyscy takie mają. A to jest szansa dla nich, nie dla mnie, ale dla nich.
Idealista. Wiesz, że może ci się nie udać? I co wtedy zrobisz?
Będę próbował jeszcze raz. Dopóki mi się nie uda.
Nigdy nie byłeś aż takim altruistą i idealistą, skąd nagle u ciebie taka zmiana, Chris? Przecież jeszcze rok temu – zresztą, co tam rok, miesiąc temu! Byłeś normalny, nie mówiłeś nic na takie tematy, nie wspominałeś o tym, więc czemu akurat teraz?
Nie wiem. Po prostu czuję, że muszę coś zrobić, i czuję, że jakoś mi się uda. A swoją drogą, skąd w tobie tyle pesymizmu?
To nie pesymizm, to realizm. Nie odpowiedziałeś mi na moje pytania – co zamierzasz zrobić ze swoim życiem tu, na Ziemi.
Po pierwsze – Eve i ja... nie pasowaliśmy do siebie. Wiesz, co oznajmiła mi przez telefon ostatnio? Że to koniec i że zrywa ze mną, bo od miesiąca nie pokazałem się w Las Cruces. Niezły powód do zerwania, co?
Po drugie – studia. Jeśli kiedyś wrócę, to je dokończę.
Po trzecie – pewnie, że mi żal trochę tego wszystkiego. Ale tam czekają na mnie ważniejsze rzeczy.
Po czwarte – moi bracia poradzą sobie doskonale sami. Tak samo jak ty.
Ty jesteś po piąte. Nie zamierzam cię opuścić, major Wilkinson mówi, że połączenie z Antarem jest coraz lepsze, będziemy się widywać wykorzystując zdobycze techniki pani Kabie Ghan.
Po szóste – moi rodzice. Widzisz... tutaj sprawa się nieco komplikuje. Nie zamierzam zniknąć bez słowa. Przedtem powiem im całą prawdę. Pojadę do nich i powiem im całą prawdę o tym, kim jestem. Chcę, żeby wiedzieli.
Wow... Chris, jesteś tego pewny? Nie cofniesz już tego. To jednokierunkowa ulica.
Wiem. Ale chcę, żeby wiedzieli.
Zrobisz jak zechcesz, rzecz jasna... A nie obawiasz się, że to może mieć... nieprzyjemne skutki dla nas tu na Ziemi? Ty odlecisz, a my zostajemy.
Mam nadzieję, że nic się nie wydarzy. Po pierwsze – to są moi rodzice, znam ich od dziecka. Nie zrobiliby nic takiego.. o czym ty teraz myślisz. Po drugie – od tego jest pułkownik porucznik Scott żeby nie doszło do czegoś takiego, o czym ty myślisz.
Może. Nie wiem. Chyba po prostu boję się, że znikniesz i nigdy więcej cię nie zobaczę. Nie chcę tracić brata. Wiesz jak trudno jest go zyskać? Zwłaszcza starszego...
Domyślam się ale powtarzam – nikogo nie stracisz. No i w końcu będziesz miała przy sobie Alex... i nie tylko Alex ;-P
Nie wiem, o kim jeszcze mówisz. W każdym razie – wiesz już, jak tam polecisz?
Mniej więcej. Tłumaczyli mi. Wchodzę i wychodzę tam, na Antarze. Coś w rodzaju tamtego przekaźnika od Cameron. Mają mi to pokazać w najbliższym czasie.
Aaaa... kiedy? To znaczy, kiedy lecisz...?
Jak najszybciej. W pierwszych dniach nowego roku, jak sądzę. Pojadę po świętach do Chicago i pozakańczam swoje sprawy. Dobra, pisz sobie grzecznie, ja jestem umówiony z panią major.
Poszedł. Coś za często ostatnio słyszę o tej pani major. Pani major to, pani major tamto. Albo ta pani Azabal to i pani Azabal tamto. Kosmici są toksyczni.
Zupełnie nie podoba mi się to, że ma tam lecieć. Zupełnie nie przejmuje się, że może już tam zostać na zawsze, na przykład. Bo ja czuję, że on już stamtąd nie wróci. To nie jest przeświadczenie, jak u Alex, ja po prostu czuję, że Chris nie będzie już dokańczał studiów. Zostanie tam. Już na dobre. I to mnie przeraża aż do szpiku kości, ale rzecz jasna nikt mnie nie słucha. A już najmniej Chris. Wizja wyjazdu opętała go całkowicie, boję się, żeby się nie rozczarował. Ale to jak grochem o ścianę. Jack twierdzi, że jestem przewrażliwiona. No a jak mam nie być przewrażliwiona?
W dodatku jestem zła. Jestem zła, bo nie mogę pogadać z Alex, a nie mogę pogadać z Alex, bo to ona wymyśliła ten cholerny plan z wysłaniem Chrisa.
Byłyśmy w domu tylko we dwie, ja siedziałam w kuchni z laptopem, ona była w swoim pokoju. Pozostali, rzecz jasna, znów spotykali się z pułkownikiem i jego świtą. Zaczynałam mieć serdecznie dosyć wszystkiego, co zaczynało się na „p”, miało w środku „ł” i kończyło się na „k”, oraz wszystkiego, co było z nim związane. Od czasu Lagleya i Kyle’a miałam nadzieję, że ten kosmiczny koszmar skończył się i że nigdy już nie powróci. Oczywiście, musiałam się mylić, bo jakżeby inaczej.
Nie było widoku na Central Park. Znów sypał śnieg. Była wigilia i w radiu chyba po raz dziesiąty słyszałam nieśmiertelne „Last Christmas”. Tym razem z lekka odmłodzone, już nie George Michael bolał nad zeszłymi świętami i oddanym sercem a wokalista Jimmy Eat World. Gdybym usłyszała Georga Michaela to bym chyba rzuciła czymś w radio.
Alex podeszła do lodówki i wyjęła – nie zgadniecie – lody. Jak zwykle. Postawiła przede mną kubeczek lodów a ja sięgnęłam po dwie łyżki i Tabasco.
-Czemu byłaś na mnie zła? – zapytała Alex oblizując swoją łyżkę. Przypominała kota – syjamskiego. Miała taki sam wyraz oczu. Już wiem, co jej kupię następnym razem w prezencie...
-Gdybyś nie wyskoczyła z tym swoim planem, to Chris nie musiałby nigdzie lecieć – zauważyłam, polewając karmelowe lody Tabasco.
-Nieprawda – zaprzeczyła spokojnie Alex. – Ja im tylko ułatwiłam sprawę. I tak by do tego doszli.
-Ale później – pogroziłam jej łyżką. Alex wzruszyła ramionami.
-Skąd wiesz – mruknęła. - Skąd wiesz, co by było. Zresztą, my chyba powinniśmy być za pan brat ze słowem „przeznaczenie”, nie? Zwłaszcza ty.
Przewróciłam z politowaniem oczami.
-O czym ty znowu mówisz?
-Jak to o czym? – zdziwiła się Alex. – A raczej nie o czym, tylko o kim. O Jacku, oczywiście.
-No to ci oczywiście powiem, że nie ma o czym mówić – odparłam spokojnie.
-Nie, wcale – Alex pokiwała głową. – Ale powiem ci, że na razie jakoś was nie widzę przed ołtarzem.
-I bardzo dobrze – uśmiechnęłam się lekko. – Jeszcze tego by tylko brakowało.
-Że co, nie chciałabyś? – zdziwiła się znowu Alex. – No wiesz, no, ja cię bardzo przepraszam, ale do tej pory tempo to mieliście takie, że ho-ho, więc może dalej zamierzacie iść w tym tempie, wiesz, w we wtorek ślub, w niedzielę chrzciny...
-Chyba coś ci się przekręciło – mruknęłam i zagłębiłam znowu łyżkę w lodowej masie.
-Możliwe – zgodziła się Alex. – Słuchaj, czy ja zaczynam wariować, czy rzeczywiście dzisiaj przez cały dzień grają to w radiu? – zapytała z niepokojem, wskazując na radio. Pokiwałam głową.
-Nie zdaje ci się, męczą to od rana – westchnęłam. – Na zmianę z oryginalną wersją.
-To to nie jest oryginalna wersja? – brwi Alex pojechały do góry.
-To zdecydowanie nie jest George Michael – zauważyłam.
-Taa – Alex wsłuchała się w piosenkę. – No może. Ale popatrz, to piosenka z przesłaniem!
-Doprawdy? Dla kogo niby? – uśmiechnęłam się lekko.
-Dla ciebie. Ktoś specjalny i tak dalej... – ciągnęła Alex z szatańskim uśmieszkiem, takim zupełnie nie-świątecznym. – Tak tak, chyba wiemy, o kim mowa, nieprawdaż? No, powiedz, czy nasz ulubiony męski kosmita, nie licząc Chrisa i wuja Maxa, też będzie jutro brał udział w uczcie barbarzyńców?
Od razu wyjaśniam – Alex znów chciała zbojkotować tradycję i urządzić święta bez indyka. Niestety, pomysł nie przeszedł, ciotka Isabel i wuj Michael stanowczo zaprotestowali. Alex nazwała ich krwiożerczymi kosmolami i oznajmiła, że ona nie tknie tego barbarzyńskiego świństwa i zje co najwyżej marchewkę.
-Nie wiem czy przyjdzie – odparłam z roztargnieniem. Cóż, może nie do końca nie wiedziałam... no, dobrze. Wiedziałam, że przyjdzie. Nie umawialiśmy się, skądże znowu, ale wiedziałam, że przyjdzie. Dennise prawdopodobnie też. U nich pułkownik urządzał tradycyjne świąteczne przyjęcie. Na które, rzecz jasna, wszyscy dostaliśmy uroczyste i szalenie oficjalne zaproszenia, ale ciotka Isabel oświadczyła, że po jej trupie, zwłaszcza, kiedy to są ostatnie święta z jej bratankiem na jakiś czas.
-A ja nawet wiem, co on ci d a w prezencie – pochwaliła się Alex.
-Tak? – zaciekawiłam się mimo woli. – Co?
-Siebie – zachichotała Alex. Rzuciłam w nią ścierką.
-Zboczeniec – mruknęłam pod nosem, ale Alex, rzecz jasna, usłyszała.
-Zboczeniec jest rodzaju męskiego – pouczyła mnie. – Co najwyżej zboczenica.
-Wariatka – oceniłam.
Święta w Nowym Jorku. Mają swój nieodparty urok. Prawdę mówiąc znacznie bardziej odczuwałam atmosferę świąt właśnie tu, w Nowym Jorku, niż w domu w Roswell. Od pierwszego grudnia aż do Gwiazdki miasto oblekało się w jakąś maskę, wszędzie straszyły plastikowe Mikołaje, wszędzie były choinki i unosił się ten charakterystyczny zapach świąt. Jak grzyby po deszczu wyrastały stoiska z ozdobami choinkowymi, na rogach ulic pojawiali się grajkowie w czerwonych czapkach i śpiewali kolędy i świąteczne piosenki. W radiu co chwila słychać było jakieś świąteczne przeboje, w oknach domów jarzyły się choinki a fasady budynków mrugały lampkami. Magia. Wielka, totalna magia raz do roku, co roku taka sama a jednak inna.
I pomimo zabiegania i spraw kosmicznych, ciotka Isabel znalazła czas, by zająć się naszymi świętami. Zapewne gdyby nie ona, znów spędziłybyśmy święta podobnie jak Święto Dziękczynienia, we dwie, burząc tradycyjne rozumienie świąt. A tymczasem w mieszkaniu na środku salonu pojawiła się olbrzymia choinka, która wypełniła cały dom tym charakterystycznym zapachem, z kuchni zaś dochodziły aromaty cynamonu, pomarańczy, jabłek. Pojawiła się nawet jemioła, której wielki kłąb przyciągnęła Alex. Przypuszczam, że po prostu świsnęła ją skądś, albo może i sama wlazła na jakieś drzewo i ją ścięła. Zwykłe kupowanie jemioły było nie w jej stylu, poza tym nie sprzedają takich olbrzymich krzaków, tylko symboliczne gałązki. Bawiłyśmy się również w plecenie wieńca z ostrokrzewu i ubieranie choinki. Kominek z kolei był cały zawalony skarpetami, co może artystycznie nie wyglądało, ale za to było zabawne. W końcu wszyscy musieli dostać prezenty. Swoją drogą to aż dziwne. W domu najmłodsza była Alex – siedemnastolatka. Poza tym wszyscy dorośli, pięcioro dorosłych ludzi plus siedemnastolatka bawili się w urządzanie świąt, choć nikt już przecież nie wierzył w Mikołaja. Ale to miały być prawdziwe święta – bez mamy, co prawda, bez ciotki Marii, bez jej rodziców, bez dziadka, bez dziadków Evansów, ale mimo wszystko – miało być rodzinnie. Tym bardziej że, o zgrozo, ciotka w swym świątecznym szale zaprosiła również wuja Jesse’go wraz z rodziną. Kiedy się o tym dowiedziałyśmy z Alex, notabene w same święta, obie bardzo zgodnie dostałyśmy szczękościsku. Głównie przerażała nas wizja kilku godzin w towarzystwie małej Rosemary, do której trzeba będzie robić miny i udawać, że jest fajnie. Nic to, byłyśmy twarde.
O piątej wszystko było gotowe. Stół nakryty, świece zapalone, wszyscy w odświętnych strojach. Aż czułam się nieswojo. Wuj Michael rzecz jasna zrezygnował z krawata. Siedziałyśmy z Alex na oparciu kanapy, tuż obok wielkiej choinki, i gapiłyśmy się bezmyślnie na resztę naszych gości, którzy siedzieli przy stole i rozmawiali wesoło.
-Ale sielsko, co? – mruknęłam. Jack z zapałem rozmawiał o czymś z moim ojcem, a Dennise śmiała się głośno z czegoś, co powiedział jej Chris. Poczułam się odrobinę nieswojo i pomyślałam o Eve. Było mi przykro, że nie układało się między nimi tak, jak powinno, ale z drugiej strony – Chris miał niedługo zniknąć na dobre. A Jack... cóż, jeszcze miesiąc temu nie przypuszczałam, że podczas świąt będziemy mieć takich gości. Chyba Jack dogaduje się z tatą. Na początku coś im chyba nie szło, ale teraz przełamali pierwsze lody. Uśmiechnęłam się nieświadomie.
-Sielsko i anielsko – przyświadczyła Alex. Ciotka Isabel droczyła się o coś z wujem Michaelem, który udowadniał jej, że jak najbardziej zasługuje na miano Świątecznej Faszystki, poczym oboje poddali się czarowi wspomnień. – Poczekaj, aż przyjdzie tatuś i ta mała rycząca małpa, dopiero się zrobi anielsko – dorzuciła Alex.
-Pamiętaj, że należy robić dobrą minę do złej gry – przypomniałam. – W końcu, to ty chcesz być politykiem, nie ja.
-Masz rację – przyświadczyła Alex. – Ale widzisz, politycy nie muszą mierzyć się z potworami.
Dźwięknął dzwonek przy drzwiach i ciotka Isabel natychmiast się zerwała z miejsca. Po chwili wprowadziła do salonu wuja Jesse’go i Betsy z małym bachorem na ręku.
-Hej tato – Alex podniosła się z kanapy i uściskała wuja Jesse’go.
-Hej mała – uśmiechnął się szeroko wuj Jesse. – Jennie, jak się masz?
-Cześć wujku – skinęłam głową. – Nieźle, dzięki.
Wuj Jesse był fajny. Szczerze go lubiłam, szkoda, że on i ciotka Isabel nie są już razem.
-Jesse, Betsy, to są Dennise i Jacques Ralleyardowie – ciotka wskazała na Jacka i Dennise. – Nasi przyjaciele, czy też raczej... przyjaciele Chrisa i Jennie – ciotka puściła oczko do wuja Jesse’go. – Spędzają z nami święta. Jack, Dennise, to Jesse, ojciec Alex, to jego żona Betsy i ich córeczka, Rosemary – tak, teraz następuje prezentacja w drugą stronę. Miiilusio.
-Michael, kopę lat! – zawołał wuj Jesse klepiąc wuja Michaela po plecach. – Max!
-Widziałaś kiedyś mur, który się śmieje? – zapytała szeptem Alex wskazując na wuja Michaela, który śmiał się teraz szeroko.
-Siadajcie, kochani, siadajcie! – ciotka Isabel zachęcała wszystkich do zajmowania miejsc.
Gdzieś w tle grało radio, odgrywając chyba wszystkie świąteczne piosenki i kolędy, jakie tylko można było kiedykolwiek usłyszeć. Świece na stole zostały zapalone i teraz roztaczały wokół jakiś dziwny, specjalny blask, taki, jaki mogą roztaczać świece tylko w święta. Ich światło miało w sobie coś szczególnego, bo wydobywało z twarzy tych ludzi siedzących przy jednym stole coś... pięknego, coś niezwykłego. Na twarzy Betsy, gdy poprawiała coś przy małej, malowała się łagodność, wuj Michael w końcu stracił coś ze swojej rezerwy i nagle mur, jakim na ogół się otaczał, po prostu zniknął. Ojciec co jakiś czas rzucał na Chrisa spojrzenia pełne dumy. Tak, był z niego dumny, tak, jak jest dumny ojciec z syna. Ciotka Isabel wydawała się być najpiękniejszą kobietą na ziemi. Wuj Jesse błyskał białymi zębami w uśmiechu i sprawiał wrażenie takiego... odpowiedzialnego i naprawdę szczęśliwego w tym momencie. Chris i Dennise rozmawiali o czymś bardzo cicho, pochyleni ku sobie. Widziałam, że tu już nie było miejsca na Eve, że ta drobna, ciemnowłosa i ciemnooka dziewczyna całkowicie ją wyparła. Alex roztaczała wokół swój urok i humor, a Jack... Jack po prostu był i patrzył na mnie z uśmiechem. Nawet mała Rosemary jakoś przycichła i sprawiała wrażenie całkiem miłego i sympatycznego dziecka. Czy to tylko zasługa tego dziwnego blasku świec, który wydobywa z twarzy to, co najpiękniejsze i najgłębiej ukryte przed ludzkimi oczami w zwykły dzień?
Nie było tu wszystkich. Nie było mamy, ani roześmianej ciotki Marii. Zawsze spędzaliśmy święta razem, w Roswell. Ani dziadków nie było. Ale nawet mi to nie przeszkadzało, choć, naturalnie, wolałabym, żeby byli. No i nie było Kyle’a. Nigdy nie spędziliśmy razem świąt. Ale może tak miało być, może takie było przeznaczenie, choć nienawidzę tego słowa z głębi duszy. Wiedziałam również, że za rok święta będą wyglądały zupełnie inaczej. Prawdopodobnie nie będzie tu z nami Chrisa, który wtedy będzie gdzieś daleko, na odległej planecie. Ale może będą inni. Alex przyprowadzi Petera, będzie wtedy pełnoletnia i postawi rodzicom ultimatum – albo oni oboje, albo żadne z nich podczas świąt. A oczywiście zarówno ciotka jak i wuj Jesse natychmiast zgodzą się na wszystko. Być może Dennise poleci razem z Chrisem na Antar, tak jakoś... Jack będzie tu z całą pewnością. Nie wiem, w jakim charakterze, ale będzie. Będzie też ciotka Maria i Bobby, bo jak znam ciotkę Marię, nie pozwoli wujowi na drugie święta spędzane osobno.
Popatrzyłam za okno – śnieg przestał sypać. Nawet nie prószył. Po raz pierwszy od dwudziestu dni. Zasypany śniegiem Manhattan i Nowy Jork lśniły światłami wśród nocy, mrugały światłem okna we wszystkich domach, jarzyły się drzewa, na których wisiały lampki i ich światło odbijało się w tysiącach kryształków śniegu. Spojrzałam w górę – ciężkie chmury, które wisiały nad miastem od tylu dni gdzieś znikły i ukazało się niebo, purpurowe, jak to zawsze w Nowym Jorku. Ale na tym purpurowym niebie błyszczały gwiazdy, a obok gwiazd – księżyc. Śnieg zamigotał w jego blasku, a w oknach budynku naprzeciwko świeciły równym płomieniem świece.
Odwróciłam się i popatrzyłam na wnętrze salonu. Było w tym wszystkim coś specjalnego. W śmiechu, który unosił się nad stołem, w drobnych żarcikach, w błyszczących nagle oczach. Miałam przed sobą najbliższych mi ludzi, zebranych razem; moją rodzinę. Przez tyle lat, kiedy spędzałyśmy święta tylko we dwie z matką, marzyłam o świętach takich jak te, pełnych ludzi, w ciepłym mieszkaniu, za oknami którego będzie padał śnieg. Ale wtedy nie śmiałam nawet przypuszczać, że te marzenia któregoś dnia mogłyby się stać prawdą. I w takich chwilach jak ta, po prostu wierzyłam w Boga.
Wiem, dwa posty pod rząd, ale jest okazja.
Wobec tego, że niektórzy od dłuższego czasu z uporem pomawiawiają mnie o plagiat, postanowiłam zawiesić kontynuowanie opowiadania. Sam fakt rzekomego plagiatowania początkowo mnie śmieszył, potem uznałam go za głupią błazenadę, ale teraz naprawdę mam tego dość. Kto będzie chciał to mogę mu ewentualnie wysłać resztę mailem.
Hasta la vista, atmosfera robi się niezdrowa.
Niniejszym dziękuję za kilka lat na forum, dziękuję Iwonie za wszystko i - być może - do zobaczenia gdzieś indziej.
Nan
Wobec tego, że niektórzy od dłuższego czasu z uporem pomawiawiają mnie o plagiat, postanowiłam zawiesić kontynuowanie opowiadania. Sam fakt rzekomego plagiatowania początkowo mnie śmieszył, potem uznałam go za głupią błazenadę, ale teraz naprawdę mam tego dość. Kto będzie chciał to mogę mu ewentualnie wysłać resztę mailem.
Hasta la vista, atmosfera robi się niezdrowa.
Niniejszym dziękuję za kilka lat na forum, dziękuję Iwonie za wszystko i - być może - do zobaczenia gdzieś indziej.
Nan
Nie no... Nie chcialam sie wtracac w ten idiotyczny pomysl z plagiatem, ale zeby az zawiesic moje kochane opowiadanie... Z jednej strony rozumiem Cie Nan i zrobilo mi sie przykro jak o tym czytalam, bo kogo jak kogo, ale Ciebie posadzac o plagiat? Ugh mam nadzieje, ze reszte tego ff przeslesz mi poczta bo chociaz mam zaleglosci nie chce go stracic! Zawsze zapraszamy na Komnate Hotaru z checia zobaczymy tam Twoje ff! Przeciez i tam sa osoby, ktore czytaja TNJ! Bo nie wiem gdzie indziej moglybysmy sie spotkac! Nie przejmu sie niektore osoby maja zdolnosc do przesadzania jak daje sie zauwazyc!
Nan nie wiem na ile jest to warte, ale masz moje calkowite wsparcie. twoje ff czytalam od zawsze, jeszcze na roswell.pl. jestes swietna autorka i szkoda marnowac talent. popieram onarka, milo byloby cie spotkac na komnacie hotaru. ale zrobisz jak chcesz. mam tylko nadzieje, ze jakos uda mi sie przeczytac reszte TNJ, moze nawet mi na maila przeslesz. a na koniec:
!!!! NIE DAJ SIE !!!
!!!! NIE DAJ SIE !!!
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Ja się nie zgadzam. Nie możesz tak poprostu tego opowiadania zawiesić..... To jest jedno z moich ulubonych opowiadań i ja poprostu chcę, a nawet MUSZĘ wiedzieć co było dalej. Fakt - pomysł z KH nie jest zły.... A jak nie... chociaż mam nadzieję że dasz się przekonać o kontynuacji to najwyżej mam nadzieję, że mogę liczyć na maila....
Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś... Następna seria jest genialna, poprzednie po prostu prowadziły właśnie do niej. Ja mam dobrze, bo czytam niemal na bieżąco, ale nie mogłam się doczekać, co napiszą o niej inni. Musisz gdzieś to opublikować. Komnata Hotaru to świetny pomysł, tam są bardzo aktywni czytelnicy
Jej, czy zawsze jak zacznę 'wgryzać' się w coś większego musi dochodzić do jakiś dziwnych sytuacji, w których kontynuacja nie ma możliwości na zaistnienie w normalnych warunkach...?! To już trzecia taka sytuacja (doprawdy frustrujące...).
Ale ja o czym innym chciałam.
Sprawa plagiatu jest dla mnie śmieszna i niemal analogiczna do poruszanego już kiedyś problemu wykorzystywania imion i 'postaci' serialowych w opowiadaniach - w większości ficków bohaterowie pod innymi imionami byliby przecież równie doskonałymi kreacjami - wszystko przecież zależy od polotu pisarskiego.
Nan - po lekturze kilkudziesięciu rozdziałów 1 części mogę stwierdzić z czystym sumieniem - takowy jak najbardziej ma i szczerze nie wydaje mi się, by tak dobra autorka rozmyślnie skonstruowanej fabuły i niezwykle barwnych postaci musiała sie uciekać do tak prymitywnych aktów - ściągania pomysłów od kogolwiek innego. Tym bardziej afera robi się bzdurną farsą, kiedy rzecz dotyczy tylko miejsca, ale zresztą to nawet nie istotne już czego.
Mamy ten niefart, że żyjemy na świecie o skończonych granicach i wszyscy jesteśmy ludźmi o tych samych dolegliwościach egzystencjalnych i społecznych.
Sedno tkwi w tym, aby 'starty' motyw przedstawić w sposób, który nada mu nowego polotu - i jeśli chodzi o mnie - to w tej kwestii nie boję się o Nan. Choćby to miał być "Meksyk Hotori" to na pewno będzie z niepowtarzalnym klimatem Nan.
I tyle w tej kwesti ode mnie. Żadnej Ameryki nie odkryłam, ale musiałam dać upust mojemu zbulwersowaniu.
Ale ja o czym innym chciałam.
Sprawa plagiatu jest dla mnie śmieszna i niemal analogiczna do poruszanego już kiedyś problemu wykorzystywania imion i 'postaci' serialowych w opowiadaniach - w większości ficków bohaterowie pod innymi imionami byliby przecież równie doskonałymi kreacjami - wszystko przecież zależy od polotu pisarskiego.
Nan - po lekturze kilkudziesięciu rozdziałów 1 części mogę stwierdzić z czystym sumieniem - takowy jak najbardziej ma i szczerze nie wydaje mi się, by tak dobra autorka rozmyślnie skonstruowanej fabuły i niezwykle barwnych postaci musiała sie uciekać do tak prymitywnych aktów - ściągania pomysłów od kogolwiek innego. Tym bardziej afera robi się bzdurną farsą, kiedy rzecz dotyczy tylko miejsca, ale zresztą to nawet nie istotne już czego.
Mamy ten niefart, że żyjemy na świecie o skończonych granicach i wszyscy jesteśmy ludźmi o tych samych dolegliwościach egzystencjalnych i społecznych.
Sedno tkwi w tym, aby 'starty' motyw przedstawić w sposób, który nada mu nowego polotu - i jeśli chodzi o mnie - to w tej kwestii nie boję się o Nan. Choćby to miał być "Meksyk Hotori" to na pewno będzie z niepowtarzalnym klimatem Nan.
I tyle w tej kwesti ode mnie. Żadnej Ameryki nie odkryłam, ale musiałam dać upust mojemu zbulwersowaniu.
Mam nadzieję,że przemyślisz sobie to jeszcze raz Nan i nie zaprzestaniesz zamieszczania tu swoich genialnych ff.Jednak jeżeli nie zmienisz zdania bardzo proszę o przesłanie mi kolejnych części na maila.
Co do samej sprawy plagiatu,myślę,że Hotori zrobiła to celowo(mam na myśli umieszczenie tego faktu na forum).To jest normalne,że wiele pomysłów się pokrywa z innymi.I jeżeli mielibyśmy iśc tym samym tropem co Hotori, to co druga osoba byłaby oskarżana o plagiat!Teraz sama obawiam się o kontynuację jednego ze swoich ff,bo jeszcze zostanę o coś oskarżona...
Wiem,że rzadko kiedy komentuję Twoje ff(w sumie zrobiłam to raz ),ale naprawdę czytam je i za każdym razem czekam niecierpliwie na kolejne części. Nie marnuj swojego talentu i pisz dalej i nie zwracaj uwagi na innych,skoro sama wiesz,że masz czyste sumienie to jest ok
Trzymaj się, jestem po Twojej stronie! Myślę,że stać Cię na napisanie "czegoś" od siebie i nie potrzebujesz pomocy od innych,nie musisz się wzorować
Co do samej sprawy plagiatu,myślę,że Hotori zrobiła to celowo(mam na myśli umieszczenie tego faktu na forum).To jest normalne,że wiele pomysłów się pokrywa z innymi.I jeżeli mielibyśmy iśc tym samym tropem co Hotori, to co druga osoba byłaby oskarżana o plagiat!Teraz sama obawiam się o kontynuację jednego ze swoich ff,bo jeszcze zostanę o coś oskarżona...
Wiem,że rzadko kiedy komentuję Twoje ff(w sumie zrobiłam to raz ),ale naprawdę czytam je i za każdym razem czekam niecierpliwie na kolejne części. Nie marnuj swojego talentu i pisz dalej i nie zwracaj uwagi na innych,skoro sama wiesz,że masz czyste sumienie to jest ok
Trzymaj się, jestem po Twojej stronie! Myślę,że stać Cię na napisanie "czegoś" od siebie i nie potrzebujesz pomocy od innych,nie musisz się wzorować
"Now you're flirting with death
you think then the hurting will stop
But your life is so damn precious
and has only just begun"...
you think then the hurting will stop
But your life is so damn precious
and has only just begun"...
-
- Gość
- Posts: 16
- Joined: Wed Dec 01, 2004 2:29 pm
- Location: Okolice planety L-wo
- Contact:
łeeee
To już nie będzie dalszych części??!? STRASZNE!!! ja je tak lubiłam.... ledwo co nadrobiłam zaległości a tu takie wiadomości!!! och,....
Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
-
- Gość
- Posts: 16
- Joined: Wed Dec 01, 2004 2:29 pm
- Location: Okolice planety L-wo
- Contact:
dzieki
O, wielkie dzięki.... Nie omieszkam zajrzeć na komnate. Niby już po Gwiazdce, a co czuję, że znajdę tam jaki prezent.
Niespodzianke.....
pozdrawiam.
P.S. Onarek liczny obrazek... . Taki bielusi króliczek. licny.
Niespodzianke.....
pozdrawiam.
P.S. Onarek liczny obrazek... . Taki bielusi króliczek. licny.
Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 20 guests