The Next Journey - Następna Podróż
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
-
- Gość
- Posts: 16
- Joined: Wed Dec 01, 2004 2:29 pm
- Location: Okolice planety L-wo
- Contact:
***
Faktycznie, rozkręca się i robi się ciekawie.... Myślałam, że ze śmiechu spadne z fotela!!! Ta wyniosłość Dennise!!!! A tu... Uups. Królewska rodzinka. A te ukłony, na koniec... . Świetne Chociaż ja też zaczynam trochę mniej ufać Dennise...., ale z pewnością trochę namiesza jej uczucie do Chrisa? Hmm... . Ale będzie ubaw, jak dojdą do domciu... Rodzinka jak się patrzy: Ekstra Swatka -Mamusia, brat Chrisa zakochany w Dennise, coś między Dennise a Chrisem...
Nie dość, że Chris ma tak zwariowaną sytuację, to jeszcze...to pozaziemskie (i królewskie ) pochodzenie!!!! Mieszanka Roswellowska
Nan, powodzenia!
Nie dość, że Chris ma tak zwariowaną sytuację, to jeszcze...to pozaziemskie (i królewskie ) pochodzenie!!!! Mieszanka Roswellowska
Nan, powodzenia!
Miłość przychodzi odchodzi
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
jest z nami nagle jej nie ma(...)
-Ach ten lęk że się nie kochamy
skoro miłość miłości szuka
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
No to teraz ja napisze: Alex jest bezbłędna. Zresztą ja sam bym zaczął się smiać gdyby ktoś tak do mnie mówił, ale no cóż. Nareszcie zaczyna się dziać coś bardziej szalonego... Jak zwykle częśc była świetna. Wogóle bardzo lubię Alex.... Jest bardzo sympatyczna...<chyba ze mną źle co nie???>
To czekamy Nan z niecierpliwością na następną część
To czekamy Nan z niecierpliwością na następną część
Nan moje gratulacje. To naprawdę świetne opowiadanie. Miałam sporo do nadrobienia i dobrze, że czytałam wszystko na raz, bo chyba bym nie wytrzymała z ciekawości po części 4
Świetnie się bawiłam czytając te cztery części, choć mój żołądek raczej odczuwa duże boleści po takiej dawce śmiechu
Po pierwsze reakcja Chrisa na wtargnięcie do jego pokoju Dennise...opis taki, że dosłownie czułam ogarniającą go panikę i przerażenie, a ten pomysł z wychodzeniem przez okno Trzeba mieć bogatą wyobraźnię, by zrobić coś takiego, albo być tak sparaliżowanym strachem.
Po drugie reakcja Jennie i Alex. Zareagowały jak na prawdziwą rodzinkę przystało. I nawet Alex potrafiła się tak poświęcić i swój samochód Ta dziewczyna coraz bardziej mnie zadziwia i coraz bardziej ją lubię.
Po trzecie...naprawdę mnie zaskoczyłaś Jak wspominałaś o wprowadzaniu nowych postaci nie sądziłam, że będą to kolejni Antarianie....i w dodatku Dennise i cała jej rodzinka. I jeszcze są z arystokracji...powiem jednak szczerze, że nie za bardzo jej ufam, podobnie jak Alex. A może jestem zbyt podejrzliwa Cóż pożyjemy zobaczymy, po prostu trochę się boję o naszą szaloną trójkę i resztę rodzinki...myślę jednak, że Jennie jest wystarczająco silna (jak na władczynię przystało ) i poprowadzi w razie czego wszystkich do boju
Po czwarte rozbroiłaś mnie zupełnie tym zdarzeniem z pieczęcią Wiedziałam, że Alex się zmienia, ale nie podejrzewałam, że już ma takie możliwości
I podsumowując - moim ulubionym narratorem w TJH był Michael, a tu zdecydowanie będzie nim/nią Alex Coraz bardziej podoba mi się jej podejście do tych kosmicznych spraw, czyli powoli, z humorem, stoickim spokojem i lekką dawką hmmm cynizmu?
A nawiązując do Twoich słów Nan...
Aha i bardzo cieszę się na sequel
Świetnie się bawiłam czytając te cztery części, choć mój żołądek raczej odczuwa duże boleści po takiej dawce śmiechu
Po pierwsze reakcja Chrisa na wtargnięcie do jego pokoju Dennise...opis taki, że dosłownie czułam ogarniającą go panikę i przerażenie, a ten pomysł z wychodzeniem przez okno Trzeba mieć bogatą wyobraźnię, by zrobić coś takiego, albo być tak sparaliżowanym strachem.
Po drugie reakcja Jennie i Alex. Zareagowały jak na prawdziwą rodzinkę przystało. I nawet Alex potrafiła się tak poświęcić i swój samochód Ta dziewczyna coraz bardziej mnie zadziwia i coraz bardziej ją lubię.
Po trzecie...naprawdę mnie zaskoczyłaś Jak wspominałaś o wprowadzaniu nowych postaci nie sądziłam, że będą to kolejni Antarianie....i w dodatku Dennise i cała jej rodzinka. I jeszcze są z arystokracji...powiem jednak szczerze, że nie za bardzo jej ufam, podobnie jak Alex. A może jestem zbyt podejrzliwa Cóż pożyjemy zobaczymy, po prostu trochę się boję o naszą szaloną trójkę i resztę rodzinki...myślę jednak, że Jennie jest wystarczająco silna (jak na władczynię przystało ) i poprowadzi w razie czego wszystkich do boju
Po czwarte rozbroiłaś mnie zupełnie tym zdarzeniem z pieczęcią Wiedziałam, że Alex się zmienia, ale nie podejrzewałam, że już ma takie możliwości
I podsumowując - moim ulubionym narratorem w TJH był Michael, a tu zdecydowanie będzie nim/nią Alex Coraz bardziej podoba mi się jej podejście do tych kosmicznych spraw, czyli powoli, z humorem, stoickim spokojem i lekką dawką hmmm cynizmu?
A nawiązując do Twoich słów Nan...
Nan jak możesz, ja kocham ten język (zaraz po polskim ). A coś mi się wydaje, że Ci się nie przejadł, a Twoja miłość/sympatia do niego i do Francji wychodzi nawet w tym opowiadaniuNan wrote: I nie mów mi o francuskim, fajniusi język, ale mi się przejadł, już mi niedobrze od niego.
Aha i bardzo cieszę się na sequel
Maleństwo
Byle do grudnia i nigdy więcej matematyki. Maleństwo - ja mam kochać ten kraj?! GDZIE?! Nie nie nie. Tu się kłania wyrachowanie.
Przeczytałam teraz tą 8. część, napisaną dość dawno, i aż się zdziwiłam, że wstawiłam tam tyle rzeczy pochodzących z moich własnych notatek...
Zobaczymy. Zmykam, nie mam co zrobić z połową pustej strony w gazetce, jakąś klasówkę i w ogóle nic ciekawego. W dodatku ten cały sezon na najpopularniejsze imiona w kraju... Bleh.
Część 8
Jennie:
Chyba nie muszę mówić, że spotkanie z Dennise Ralleyard było dla mnie... średnio przyjemne. Po pierwsze, nie miałam żadnego powodu, żeby jej ufać – jeśli nawet była tym, za kogo się podawała, to nie oznaczało to jeszcze, że musiałam jej bezgranicznie wierzyć. Po drugie – jeśli była tym, za kogo się podawała, to tym bardziej jej nie wierzyłam. Rzekomo była wierna dynastii – to znaczy nam – ale informację o tym, że Nicholas trzymał w garści mojego ojca potraktowali jak blef. Nie zamierzałam o tym zapominać, wręcz przeciwnie. Widziałam, kim była Dennise – młodą, śliczną dziewczyną z bogatej rodziny, dla której problemem była decyzja, czy spędzić lato w Paryżu u brata czy w Los Angeles. Pogadałyśmy o niej z Alex i byłyśmy nawet wyjątkowo zgodne. Zresztą, nie tylko Alex miała tu coś do powiedzenia ze swoją ponadnaturalną wiedzą, ale styl Dennise mówił sam za siebie – i to mnie denerwowało. Ja przez piętnaście lat żyłam w Las Cruces, w niewielkim mieszkanku, razem z matką, która ciężko pracowała, ukrywałyśmy się przed światem i opłakiwałyśmy ojca, a oni – ta cała... a r y s t o k r a c j a – mieszkali sobie wygodnie w Paryżu, w Nowym Jorku i pozwolili, by Nicholas przez dziesięć lat pastwił się nad moim ojcem! My z przerażeniem walczyliśmy o własne życie, a oni jedli ostrygi. Na moich rękach zginął nasz jedyny obrońca Langley, Kyle zginął za niewinność, a oni w tym czasie pili herbatkę. Langley nigdy nie powiedział, że byli tu też inni – nie wiedział o nich? Czy też może wiedział, ale im nie ufał? Bardziej skłaniałabym się do tego drugiego, zwłaszcza w świetle informacji, że uwięzienie ojca uznali za polityczny wybieg bez znaczenia. A Cameron? Ona musiała coś wiedzieć. Ale nawet się nie dziwiłam, że nic nam nie powiedziała. Skoro rzekoma arystokracja wyparła się swojego władcy w potrzebie, nie mogła się do nich zwrócić o pomoc. Ona, która na dobrą sprawę mogła nie robić nic! Z drugiej strony – Cameron była w dziwnej sytuacji – jej ojciec, Khivar, więził... jej wuja. Później domyśliłam się, że to właśnie było powodem, dla którego Khivar nie zniszczył ojca do szczętu. Ciekawe, jakie to było uczucie dla Cameron - stanąć oko w oko z własną matką, która cię w ogóle nie pamiętała. Przypuszczam, że podobne uczucie miałam ja, gdy Cameron zaprowadziła mnie do ojca po raz pierwszy...
Arystokracja, do jasnej cholery. Nauczyłam się już żyć z myślą, że śmierć Kyle’a nie była niczyją winą, dziełem przypadku, ale teraz... teraz to się zmieniło. Teraz to o n i ponosili odpowiedzialność za jego śmierć, o n i – bo nas zignorowali. Żyli sobie szczęśliwie i spokojnie, jak na ironię nosząc te znamiona wierności dynastii, a ja byłam bezsilna, bo nie potrafiłam pomóc komuś, kogo kochałam! Nie, nie zamierzałam tego wybaczać – nigdy i nikomu. Nie wiem, czy bylibyśmy razem, czy jakoś byśmy przetrwali. Nie wiem, czy byłabym wówczas w Nowym Jorku. Nie wiem, czy nie rozstalibyśmy się dość szybko, ale wiem, że bym się tego wtedy dowiedziała – Kyle przynajmniej by żył. Nie wolno było mi o tym zapomnieć. Moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej, ale teraz zyskałam kogoś, kogo mogłam za to obwiniać. I robiłam to – zresztą, nie wiem, czy kiedykolwiek będę na tyle silna, żeby wybaczyć. Im i sobie. Nie wiem, czy zdobędę się na tyle odwagi. Na razie przypuszczam, że nie.
Alex zbyt dobrze mnie znała i wiedziała, co roiło się w mojej głowie. Nie wierzcie jej, gdy pozuje na wielką zgrywuskę i luzaczkę, która ma wszystko gdzieś. Kiedyś tak myślałam, ale w gruncie rzeczy to nieprawda i ciężko byłoby mi znaleźć drugą osobę, która była gotowa pójść za mną do piekła. Pod tą maską modnej laleczki kryła się myśląca, wrażliwa dziewczyna o skrystalizowanym systemie wartości.
-Hej – szturchnęła mnie w ramię siadając obok mnie na progu naszego pokoju. Siedziałam sobie na progu – w pokoju było niemal tak samo zimno, jak na zewnątrz, ale na zewnątrz było ładniej niż w środku – niemal od południa padał śnieg i teraz, pod wieczór, cały świat wyglądał zupełnie inaczej. Ładniej. Niewinniej. Łagodniej. I wciąż padało, ale nie przeszkadzało mi to.
-Hej – odparłam patrząc, jak śnieżna czapa na krzaku przy ścianie powiększa się.
-Masz prawo być na nich wściekła – powiedziała Alex. – Właściwie to masz do tego prawo najbardziej z nas trojga.
-Skąd wiesz, o czym myślę? – zapytałam z zamyśleniem. Alex uśmiechnęła się lekko.
-Bo po pierwsze zbyt dobrze cię poznałam, staruszko – powiedziała lekko i kpiąco. – Po drugie, masz to wypisane na twarzy. Po trzecie zapominasz, że bawię się w Pytię, a po czwarte w ogóle zapominasz, kim ja jestem. Ale wracając do tematu. Naprawdę sądzę, że ja albo Chris nie bardzo możemy żądać od nich zadośćuczynienia, bo w gruncie rzeczy nie mamy na co się skarżyć, ale twoje życie było nieźle schrzanione.
-No dzięki – uśmiechnęłam się blado.
-Przecież to prawda – Alex wzruszyła ramionami. – I obie o tym wiemy. Ale wiesz co, bądź sobie na nich zła ile wlezie, mogę ci nawet w tym pomóc, tylko nie pozwól, żeby ta złość cię zaślepiła. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać, może i oni któregoś dnia staną się nam potrzebni.
-Od kiedy to ty się taka mądra zrobiłaś, co? – pociągnęłam lekko nosem.
-Zawsze byłam mądra – oświadczyła Alex z przekonaniem. – Tylko, że nie lubię się chwalić – prychnęłam śmiechem, Alex nie lubi się chwalić – no, to dopiero nowość! – A poza tym, wracajmy do środka, tam przynajmniej nie pada śnieg, a ja nie mam zamiaru zmieniać się w bałwana.
Istotnie, w środku naszego pokoju było nieco cieplej, choć wątpiłam, żeby temperatura tam przekraczała czternaście kresek. Pewnie było koło dziesięciu na plusie. Pościel w tym zimnie wydawała się być wilgotna, choć podgrzanie jej do jakiejś znośniejszej temperatury nie było trudne. Wiedziałam za to, że do rana ciepło zdąży się z niej ulotnić i znów będzie wilgotna.
Właściwie to powinnyśmy zmienić lokal – obie zdawałyśmy sobie z tego sprawę – widać nasz motel był raczej przystosowany do lata. Mieszkało w nim ledwie kilka osób, chyba nawet nie było piętnastu. Ale to nam odpowiadało, nikt nie będzie nam przynajmniej przeszkadzał. Im mniej osób tym lepiej. Poza tym nie znałam kompletnie Chicago i nie wiedziałam, na co liczyć w tym mieście. Zapewne mieli gdzieś jakieś normalne hotele, ale prawdę mówiąc nie chciało mi się szukać czegoś porządniejszego. Nasz pobyt tutaj nie zapowiadał się na jakiś ekstra – długi, okazało się, że niebezpieczeństwo nie jest aż tak ogromne, jak sugerował telefon Chrisa, i zapewne po dwóch – trzech dniach będziemy mogły spokojnie wrócić do Nowego Jorku. Dwa, trzy dni można bez problemu wytrzymać w takim miejscu.
Leżałam w łóżku na wznak, patrząc na sufit i myślałam.
Wciąż go kochałam. Kyle’a. Zapewne jakaś część mnie zawsze będzie. Wciąż pamiętałam go wyraźnie. Każdy szczegół, każdy gest, słowo, uśmiech, dotyk dłoni. Wszystko. Alex nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wiele miała szczęścia, że Peter był uparty jak wół. Przynajmniej wiedziała, że czeka. Na mnie nie czekał już nikt. Tamto lato było najpiękniejszym latem mojego życia, które poprzedzało najgorszy rok. W Las Cruces byłam sama – nie odważyłam się powiedzieć o tym Eve, bo ta historia była zbyt poplątana i nie można było wyraźnie oddzielić wątku kosmicznego od reszty. Zresztą, Eve była zajęta Chrisem. Nie to, żebym miała coś przeciwko – odwrotnie. A w domu... cóż, raczej byłam gościem. Mówiłam już wcześniej, że wolałam być poza domem, żeby zostawić rodzicom swobodę. Coś się zresztą zmieniło, oddaliłam się od mojej rodziny przez to lato.
-Nie śpisz – powiedziała oskarżająco Alex. Drgnęłam zdziwiona i przekręciłam się na bok.
-Skąd wiesz? – zapytałam. – Poza tym ty też nie śpisz.
-Bo ty za głośno myślisz! – zirytowała się Alex.
-Za głośno myślę...? – zdziwiłam się. Po raz pierwszy słyszałam takie oskarżenie.
-Tak – upierała się Alex. – Idź spać, ty nie myśl, ty masz teraz wakacje, do licha! Pomartwisz się tym wszystkim kiedy indziej, ok? Nie można spać z tobą w jednym pokoju, za głośno myślisz!
-Ale barany mogę liczyć? – zapytałam ironicznie. Alex mruknęła coś ze swojego łóżka, a potem już obie umilkłyśmy.
Rano nie zdecydowałyśmy się na śniadanie w motelu – wolałyśmy pojechać do jakiejś niewielkiej restauracji albo kawiarni a potem włóczyłyśmy się po centrum Chicago. Włóczenie się po centrum miasta z Alex oznaczało obowiązkowo wizytę w największym dostępnym centrum handlowym. Jak zwykle wyszukałam od razu Starbucksa, idąc za zapachem kawy, i już tam zostałam, otoczona wonią świeżo mielonej i parzonej kawy, siedziałam nad dużym kubkiem pełnym gorącej, parującej kawy, a Alex pobiegła buszować po sklepach, przynosząc mi co jakiś czas naręcza monstrualnie wielkich toreb, w których, jak na ironię, na ogół była na przykład tylko jakaś oryginalna spinka do włosów, albo nowe kolczyki czy też jakaś skąpa bluzeczka na samym dnie.
Właściwie to nie miałam pojęcia, czemu byłyśmy w Chicago. Zagrożenie okazało się być dziewczyną może i sympatyczną, która wedle Alex miała coś do Chrisa i która określała się jako zwolennik dynastii. Parsknęłam kawą i mało się nie zakrztusiłam. Dynastii – mocne słowo! Gdzie mój herb, moja korona i mój zamek? Dobre sobie. Właściwie to mogłyśmy już wrócić do nowego Jorku.
Kawa w moim kubku skończyła się (a myślałam, że kupiłam dużą!), wstałam więc i podeszłam do lady z zamiarem kupienia drugiej. Zakupy Alex zapowiadały się na długie.
Pomimo wczesnej pory, w centrum było dość dużo ludzi, większość z nich wstępowała po kawę do Starbucksa, teraz jednak przy ladzie była tylko jedna osoba. Chłopak. Odruchowo, poprzez kontakty z Alex, obrzuciłam go szybkim spojrzeniem, ale moja uwaga zaraz przeniosła się na sprzedawczynię. Zamówiłam drugą dużą kawę i czekałam spokojnie na swoje zamówienie. Przypadkiem wpadło mi w ucho, że chłopak zamawiał taką samą kawę jak ja – tyle, że z mlekiem. Tym razem zwróciłam na niego większą uwagę. Był wysoki – zdecydowanie wysoki, miał krótkie, ciemne włosy i prosty nos. Miał w tej szczupłej twarzy coś pewnego siebie, ale nie wydawał się być zarozumiały. Nasze spojrzenia skrzyżowały się na krótką chwilę i uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Wyglądało to bardzo zabawnie i sympatycznie, poza tym miał miłe ciemne oczy. Uśmiechnęłam się do niego w odpowiedzi.
Postawiono nasze kawy – dwa identyczne kubki tuż obok siebie. Podnieśliśmy się jednocześnie. Chłopak wyciągnął rękę po pierwszy z brzegu kubek, uśmiechnął się do mnie, wsypał do niego dwie torebeczki cukru i najzwyczajniej w świecie odwrócił się. Wzięłam mój kubek, wsypałam do niego cukier i pokręciłam mieszadełkiem, nieco zamyślona. Podniosłam kubek do ust i już miałam napić się kawy, kiedy coś mnie uderzyło.
Moja kawa pachniała mlekiem. Nie lubiłam kawy z mlekiem. To nie był mój kubek z kawą.
Niewiele myśląc poderwałam się, zostawiłam zakupy Alex na pastwę losu w jednym z boksów w Starbucksie i wybiegłam, rozglądając się za wysokim, przystojnym chłopakiem. Głupio mi było wołać za kimś, kogo nie znałam, więc po prostu podbiegłam kawałek (tak, tak, Alex nauczyła mnie nawet biegać w obcasach – nie w szpilkach, rzecz jasna, ale na obcasach) i złapałam go za ramię.
-Przepraszam – powiedziałam. Odwrócił się i spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Z bliska był jeszcze bardziej interesujący. Chociaż – a niech mnie! – tak naprawdę był straszliwie przystojny. Zaczerwieniłam się lekko i przygryzłam wargę. – Um... wziąłeś... wziął pan zły kubek z kawą, moja była bez mleka – wskazałam na kubek, który trzymał w dłoni. Lekko zaskoczony (dam głowę, że nie tego się spodziewał!) zajrzał do swojego kubka i uśmiechnął się – znowu unosząc jeden kącik ust.
-Rzeczywiście – przyznał. – Bardzo przepraszam – powiedział.
-Może... wobec tego wymienimy się kubkami? – zaproponowałam. I czemu u licha musiałam się zarumienić?!
-Jestem Jack – oznajmił podając mi swój, czy też raczej mój, kubek z kawą.
-Jennie – odparłam odbierając kawę.
-Czy dostanę w zamian swoją kawę? – zapytał Jack patrząc na mnie z góry z uśmiechem. Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej – trzymałam teraz dwa kubki i zupełnie zapomniałam, że powinnam oddać mu jeden z nich..
-Przepraszam – mruknęłam wyciągając do niego rękę z kawą. Przez przypadek nasze palce spotkały się i zabijcie mnie – ale miałam nieprzeparte wrażenie, że coś między nami zaiskrzyło. I to jak najbardziej dosłownie. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie jak zahipnotyzowani, całe centrum handlowe dookoła nas po prostu znikło. Miałam wrażenie, jakbym leciała gdzieś w jakiejś przestrzeni, oczywiście – z nim obok siebie.
-Jennie, do cholery, gdzie są moje rzeczy? – czar prysł jak przekłuta mydlana bańka. Z wysiłkiem odwróciłam głowę i ujrzałam obładowaną Alex, która dopiero teraz zauważyła Jacka. – Och, pardon, nie wiedziałam, że tego... to znaczy, nie przeszkadzajcie sobie...
-Przepraszam bardzo za tę kawę – odezwał się Jack, znowu się uśmiechając. – I dziękuję. Do widzenia.
-Do widzenia – odparłam z trudem. Jack rzucił mi ostatnie spojrzenie, po czym odwrócił się i odszedł w swoją stronę. Patrzyłam za nim jak urzeczona, i zapewne tylko mi się wydawało, że odwrócił się jeszcze, zanim zniknął pomiędzy ludźmi.
-Kto to był? – zapytała Alex. – I gdzie moje zakupy!
-Tam – wskazałam ręką na Starbucksa. – Nie wiem, kto to był.
-Dobra, inaczej – mruknęła Alex. – Weź coś ode mnie. Co. To. Było.
-Co? – zapytałam rozkojarzona.
-To ja się pytam, co! – zirytowała się Alex. – Widzisz go po raz pierwszy i od razu robisz do niego maślane oczy! Owszem, całkiem niezły kawałek, ale co z tobą! Co z tobą jest u licha, że zakochujesz się od razu?! Niektórzy potrzebują pięciu lat, ty – pięciu sekund! Nie rozumiem – zakończyła Alex z poruszeniem.
-Ja też nie – przytaknęłam i zreflektowałam się, co mówię. – To znaczy, nieprawda! – zaprotestowałam. – Wcale się w nim nie zakochałam, widziałam go po raz pierwszy!
-Kiwać to nie mnie – mruknęła Alex. – Wiesz, nie chcę ci nic wymawiać, ale to ja raczej mam większe doświadczenie w tych sprawach niż ty, choć notabene jestem od ciebie młodsza. Masz chociaż jego numer telefonu? – zapytała rzeczowo.
-Nie – przyznałam. – Zresztą, o czym my w ogóle mówimy, przecież ja się w nikim nie zakochałam!
-Taaaa – przytaknęła Alex, kiwając z politowaniem głową. – Rany boskie. Teraz to mi dopiero życie zatrujesz, będziesz się snuła z kąta w kąt i wzdychała rzewnie, bo to takie w twoim stylu...
Popatrzyłam na nią z niesmakiem. Zupełnie nie rozumiałam, o czym ona mówiła. Przecież nie było takiej opcji, żebym była w kimkolwiek zakochana – a już zwłaszcza nie w kimś, kogo widziałam przelotnie przez dwie minuty! Poza tym – był przecież Kyle. Tak. Alex zdecydowanie się myliła. Zamierzałam jej to udowodnić, ale jeszcze nie wiedziałam jak. Kto powiedział, że muszę się zakochiwać w jakimś Jacku, który kupuje kawę w Strabucksie – i to kawę z mlekiem?
-Ty, popatrz, Dennise – Alex trąciła mnie w ramię i wskazała brodą kogoś, kto przedzierał się przez tłum ludzi. Popatrzyłam we wskazanym kierunku i istotnie ujrzałam zgrabną postać Dennise Ralleyard, zwinnie przemykającą wśród ludzi. Szła wyraźnie w naszym kierunku i gdy zobaczyła, że patrzymy na nią, pomachała nam radośnie ręką.
-Co ona się tak cieszy?- zapytałam z niechęcią.
-Może ma dobry humor – zauważyła przytomnie Alex. – A ty zachowujesz się, jakbyś miała mieć okres. Uspokój się, pomyśl sobie o tym kawowym Jacku...
-Bo ci przyłożę! – zmarszczyłam brwi, ale nie wykonałam najmniejszego ruchu, by rzeczywiście coś jej zrobić.
-Tak, tak, widzę, że to na ciebie dobrze działa... – dogryzała złośliwie Alex.
-Małpa – mruknęłam pod nosem.
-Hej – powiedziała wesoło Dennise podchodząc do nas. – Mogę się przysiąść?
-Jasne – Alex skinęła głową. – Skąd wiedziałaś, że tu będziemy? – zapytała od niechcenia. Dennise uśmiechnęła się i przekrzywiła lekko głowę.
-Nie wiedziałam – odparła szczerze. – Chris mi powiedział. Chciałam pójść do motelu, ale stwierdził, że was pewnie nie ma, i że zapewne jesteście gdzieś, gdzie jest dużo sklepów i kawa.
Oczywiście, nie omieszkałam zapytać później Chrisa czy to prawda. Okazało się, że istotnie tak jej powiedział i że Dennise mówiła prawdę. Sama nie wiem, czy bardziej się z tego ucieszyłam czy zmartwiłam. Szczerze chciałam móc ją nienawidzić, ale jakoś nie mogłam, coś mi w tym zdecydowanie przeszkadzało. Może to, że Dennise wcale nie sprawiała wrogiego wrażenia i nie wyglądała na kogoś, kto knuje za naszymi plecami. A może to, że w gruncie rzeczy wydawała się być całkiem sympatyczna.
-Och – skinęłam głową.
-Nie padłaś przed nami na kolana – zauważyła Alex i upiła łyk mojej kawy. – Boże, co za świństwo. Jak ty to możesz pić – skrzywiła się. – Umarłego postawiłoby na nogi. Z mlekiem byłoby lepsze.
Z mlekiem. Kawa taka sama jak moja, tyle że z mlekiem. I do tego lekki półuśmiech. Boże, Jennie, o czym ty myślisz...!
-A mam paść na kolana...? – Dennise popatrzyła na nas niepewnie. Wyglądała tak, jakby istotnie była gotowa zrobić to tu i teraz. Współczułam jej.
-Daj spokój, nie zważaj na nią – machnęłam ręką. – Ją zawsze trzymają się żarty. Powiedz lepiej, czemu to chciałaś się z nami spotkać.
Dennise przybrała jakby bardziej oficjalną minę.
-Poinformowałam wczoraj moją rodzinę, że wasza dynastia – tu Dennise skłoniła lekko głowę – cudem odnalazła się jako prywatne osoby. Nie powiedziałam, rzecz jasna, kim jesteście, bo nie byłam pewna, czy życzylibyście sobie tego – skinęłam głową. Cóż, trzeba przyznać, że słowa tej dziewczyny brzmiały sensownie. Chyba naprawdę była wierna dynastii i umiała wyciągać wnioski, wczoraj Alex rzuciła coś o tacie, że nie jest królem Zanem, tylko jej wujem, a ta zaakceptowała to i zapamiętała. – Moja rodzina jest tym faktem naprawdę zaskoczona i jednocześnie szczęśliwa, zwłaszcza, gdy usłyszeli o waszych pieczęciach. I tak właściwie to ja jestem dziś w charakterze emisariusza.
-Ależ słuchamy, słuchamy – powiedziała Alex. Dennise rozejrzała się dookoła i nachyliła lekko ku nam.
-Mój ojciec, przywódca arystokracji tu, na Ziemi, prosi, żeby pozwolono mu zorganizować oficjalne spotkanie z przedstawicielami dynastii Zanaidów – oznajmiła z szacunkiem. – Oczywiście nic takiego się nie odbędzie, jeśli nie wyrazicie na to zgody.
Spojrzałyśmy po sobie z Alex.
-Kogo rozumiecie przez przedstawicieli? – zapytałam ostrożnie. Dennise popatrzyła na mnie ze zrozumieniem.
-Zaakceptujemy i uszanujemy każdego – odparła spokojnie. – Aczkolwiek byłoby dla nas zaszczytem, gdyby pojawili się wszyscy z dynastii, na czele z samym królem Zanem... to jest twoim ojcem – poprawiła się natychmiast Dennise, choć w jej oczach zabłysła nadzieja. – Rzecz jasna to tylko nasze marzenie, i będziemy wdzięczni, jeśli w ogóle ktoś się pojawi.
-Kiedy? – zapytała ciekawie Alex. Oczy jej się świeciły i widziałam, że odwieść ją od tego pomysłu będzie niemożliwością. Wyraźnie jej się to podobało.
-Mój ojciec zaproponował wstępnie datę szesnastego grudnia – odparła Dennise.
-Kiedy musimy odpowiedzieć? – zapytałam z rezygnacją. I tak wiedziałam, że jeśli nawet ja się na to nie zgodzę, to zostanę przegłosowana przez Alex i prawdopodobnie przez Chrisa.
-Kiedy będziecie chcieli – Dennise skłoniła głowę.
-No, to nie musicie czekać, damy odpowiedź od razu – Alex zatarła ręce. – Zgadzamy się.
-Alex! – zawołałam z oburzeniem.
-Możemy poczekać – zauważyła subtelnie Dennise.
-No co? – zdziwiła się szczerze Alex. – Przecież i tak obie wiemy, że prędzej czy później do tego dojdzie, więc lepiej prędzej!
-Dobrze, już dobrze – mruknęłam z rezygnacją i zwróciłam się do Dennise. – Zgadzamy się.
-Tylko gdybyście mogli... – Dennise zawahała się przez chwilę. – Gdybyście byli tak dobrzy i powiadomili nas wcześniej o tym, kto z was będzie...
-Dobrze – skinęłam głową. – A coś więcej? Jakieś szczegóły, gdzie?
-W Nowym Jorku – odparła Dennise. – Oczywiście, jeśli zechcecie to zmienimy miejsce... o nic więcej się nie kłopoczcie, my zajmiemy się wszystkim.
-W porządku – ucieszyła się Alex. Nie chciałam jej jeszcze mówić, że z całą pewnością nie załapie się na to spotkanie. Nie, tu potrzeba było kogoś, kto nie był bezbronny... to znaczy mnie i Chrisa. Ewentualnie ciotki Isabel. W ogóle nie brałam pod uwagę, żeby mój ojciec miał przyjeżdżać z Roswell i chadzać na spotkania z kosmitami – jemu już wystarczy. Oczywiście, zamierzałam mu powiedzieć, jak najbardziej, ale sądziłam, że przekonanie go, że lepiej będzie, gdy pójdę ja, przyjdzie mi bez trudu.
-A tak przy okazji – powiedziałam do Dennise. – Jedno mnie ciekawi. Tak swobodnie rozmawiacie o tym przez telefon? Czy też macie jakiś szyfr? Bo czy to trochę nie ryzykowne...?
Dennise uśmiechnęła się lekko.
-Nie rozmawialiśmy przez telefon – przyznała.
-Nie? – hm, może we śnie. Też była jakaś metoda.
-Przekazał mi to mój brat – wyznała Dennise. Zmarszczyłam lekko brwi.
-Twój brat – powtórzyłam. – Ktoś chyba mówił, że on był w Paryżu, prawda?
-Bo był – przyznała Dennise. – Dwa dni temu. Przyleciał natychmiast do Nowego Jorku i dziś jest w Chicago.
-Jaki ten świat mały – zauważyła niefrasobliwie Alex. – Ale kiedy zdążyłaś go powiadomić o nas?
-Zadzwoniłam tamtego wieczora, kiedy... kiedy zorientowałam się, kim jest Chris – powiedziała cicho Dennise. Spojrzałyśmy po sobie z Alex.
-Więc rzeczywiście jesteś taka, jak my – roześmiała się Alex. – Zrobiliście z Chrisem dokładnie to samo – ściągnęliście nas do Chicago niemal równocześnie...
Wszystkie trzy wymieniłyśmy spojrzenia i nie mogłyśmy się już dłużej powstrzymywać – wybuchnęłyśmy równocześnie śmiechem... Widać wszyscy kosmici mieli podobne odruchy.
-OK, mogę was poznać z moim bratem, zapewne plącze się gdzieś tu po sklepach muzycznych – powiedziała w końcu Dennise, ocierając wierzchem dłoni łzy śmiechu.
Popatrzyłyśmy po sobie z Alex i zgodnie pokręciłyśmy głowami.
-Ajaj... starczy nam na razie Czechosłowaków... oj, mój brzuch... – odparła Alex trzymając się za brzuch. – Nigdy więcej tak mnie nie rozśmieszajcie bo... ała.. bo nie wytrzymam...
-Czechosłowaków...? – zdziwiła się lekko Dennise.
-No wiesz – kryptonim dla naszego pochodzenia – mrugnęłam do niej okiem.
-Ach, rozumiem – uśmiechnęła się Dennise. – Zresztą, i tak jeszcze poznacie Jacquesa.
I poznałyśmy, owszem. Dokładnie dziewiętnastego grudnia, w samym sercu Nowego Jorku.
Przeczytałam teraz tą 8. część, napisaną dość dawno, i aż się zdziwiłam, że wstawiłam tam tyle rzeczy pochodzących z moich własnych notatek...
Zobaczymy. Zmykam, nie mam co zrobić z połową pustej strony w gazetce, jakąś klasówkę i w ogóle nic ciekawego. W dodatku ten cały sezon na najpopularniejsze imiona w kraju... Bleh.
Część 8
Jennie:
Chyba nie muszę mówić, że spotkanie z Dennise Ralleyard było dla mnie... średnio przyjemne. Po pierwsze, nie miałam żadnego powodu, żeby jej ufać – jeśli nawet była tym, za kogo się podawała, to nie oznaczało to jeszcze, że musiałam jej bezgranicznie wierzyć. Po drugie – jeśli była tym, za kogo się podawała, to tym bardziej jej nie wierzyłam. Rzekomo była wierna dynastii – to znaczy nam – ale informację o tym, że Nicholas trzymał w garści mojego ojca potraktowali jak blef. Nie zamierzałam o tym zapominać, wręcz przeciwnie. Widziałam, kim była Dennise – młodą, śliczną dziewczyną z bogatej rodziny, dla której problemem była decyzja, czy spędzić lato w Paryżu u brata czy w Los Angeles. Pogadałyśmy o niej z Alex i byłyśmy nawet wyjątkowo zgodne. Zresztą, nie tylko Alex miała tu coś do powiedzenia ze swoją ponadnaturalną wiedzą, ale styl Dennise mówił sam za siebie – i to mnie denerwowało. Ja przez piętnaście lat żyłam w Las Cruces, w niewielkim mieszkanku, razem z matką, która ciężko pracowała, ukrywałyśmy się przed światem i opłakiwałyśmy ojca, a oni – ta cała... a r y s t o k r a c j a – mieszkali sobie wygodnie w Paryżu, w Nowym Jorku i pozwolili, by Nicholas przez dziesięć lat pastwił się nad moim ojcem! My z przerażeniem walczyliśmy o własne życie, a oni jedli ostrygi. Na moich rękach zginął nasz jedyny obrońca Langley, Kyle zginął za niewinność, a oni w tym czasie pili herbatkę. Langley nigdy nie powiedział, że byli tu też inni – nie wiedział o nich? Czy też może wiedział, ale im nie ufał? Bardziej skłaniałabym się do tego drugiego, zwłaszcza w świetle informacji, że uwięzienie ojca uznali za polityczny wybieg bez znaczenia. A Cameron? Ona musiała coś wiedzieć. Ale nawet się nie dziwiłam, że nic nam nie powiedziała. Skoro rzekoma arystokracja wyparła się swojego władcy w potrzebie, nie mogła się do nich zwrócić o pomoc. Ona, która na dobrą sprawę mogła nie robić nic! Z drugiej strony – Cameron była w dziwnej sytuacji – jej ojciec, Khivar, więził... jej wuja. Później domyśliłam się, że to właśnie było powodem, dla którego Khivar nie zniszczył ojca do szczętu. Ciekawe, jakie to było uczucie dla Cameron - stanąć oko w oko z własną matką, która cię w ogóle nie pamiętała. Przypuszczam, że podobne uczucie miałam ja, gdy Cameron zaprowadziła mnie do ojca po raz pierwszy...
Arystokracja, do jasnej cholery. Nauczyłam się już żyć z myślą, że śmierć Kyle’a nie była niczyją winą, dziełem przypadku, ale teraz... teraz to się zmieniło. Teraz to o n i ponosili odpowiedzialność za jego śmierć, o n i – bo nas zignorowali. Żyli sobie szczęśliwie i spokojnie, jak na ironię nosząc te znamiona wierności dynastii, a ja byłam bezsilna, bo nie potrafiłam pomóc komuś, kogo kochałam! Nie, nie zamierzałam tego wybaczać – nigdy i nikomu. Nie wiem, czy bylibyśmy razem, czy jakoś byśmy przetrwali. Nie wiem, czy byłabym wówczas w Nowym Jorku. Nie wiem, czy nie rozstalibyśmy się dość szybko, ale wiem, że bym się tego wtedy dowiedziała – Kyle przynajmniej by żył. Nie wolno było mi o tym zapomnieć. Moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej, ale teraz zyskałam kogoś, kogo mogłam za to obwiniać. I robiłam to – zresztą, nie wiem, czy kiedykolwiek będę na tyle silna, żeby wybaczyć. Im i sobie. Nie wiem, czy zdobędę się na tyle odwagi. Na razie przypuszczam, że nie.
Alex zbyt dobrze mnie znała i wiedziała, co roiło się w mojej głowie. Nie wierzcie jej, gdy pozuje na wielką zgrywuskę i luzaczkę, która ma wszystko gdzieś. Kiedyś tak myślałam, ale w gruncie rzeczy to nieprawda i ciężko byłoby mi znaleźć drugą osobę, która była gotowa pójść za mną do piekła. Pod tą maską modnej laleczki kryła się myśląca, wrażliwa dziewczyna o skrystalizowanym systemie wartości.
-Hej – szturchnęła mnie w ramię siadając obok mnie na progu naszego pokoju. Siedziałam sobie na progu – w pokoju było niemal tak samo zimno, jak na zewnątrz, ale na zewnątrz było ładniej niż w środku – niemal od południa padał śnieg i teraz, pod wieczór, cały świat wyglądał zupełnie inaczej. Ładniej. Niewinniej. Łagodniej. I wciąż padało, ale nie przeszkadzało mi to.
-Hej – odparłam patrząc, jak śnieżna czapa na krzaku przy ścianie powiększa się.
-Masz prawo być na nich wściekła – powiedziała Alex. – Właściwie to masz do tego prawo najbardziej z nas trojga.
-Skąd wiesz, o czym myślę? – zapytałam z zamyśleniem. Alex uśmiechnęła się lekko.
-Bo po pierwsze zbyt dobrze cię poznałam, staruszko – powiedziała lekko i kpiąco. – Po drugie, masz to wypisane na twarzy. Po trzecie zapominasz, że bawię się w Pytię, a po czwarte w ogóle zapominasz, kim ja jestem. Ale wracając do tematu. Naprawdę sądzę, że ja albo Chris nie bardzo możemy żądać od nich zadośćuczynienia, bo w gruncie rzeczy nie mamy na co się skarżyć, ale twoje życie było nieźle schrzanione.
-No dzięki – uśmiechnęłam się blado.
-Przecież to prawda – Alex wzruszyła ramionami. – I obie o tym wiemy. Ale wiesz co, bądź sobie na nich zła ile wlezie, mogę ci nawet w tym pomóc, tylko nie pozwól, żeby ta złość cię zaślepiła. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać, może i oni któregoś dnia staną się nam potrzebni.
-Od kiedy to ty się taka mądra zrobiłaś, co? – pociągnęłam lekko nosem.
-Zawsze byłam mądra – oświadczyła Alex z przekonaniem. – Tylko, że nie lubię się chwalić – prychnęłam śmiechem, Alex nie lubi się chwalić – no, to dopiero nowość! – A poza tym, wracajmy do środka, tam przynajmniej nie pada śnieg, a ja nie mam zamiaru zmieniać się w bałwana.
Istotnie, w środku naszego pokoju było nieco cieplej, choć wątpiłam, żeby temperatura tam przekraczała czternaście kresek. Pewnie było koło dziesięciu na plusie. Pościel w tym zimnie wydawała się być wilgotna, choć podgrzanie jej do jakiejś znośniejszej temperatury nie było trudne. Wiedziałam za to, że do rana ciepło zdąży się z niej ulotnić i znów będzie wilgotna.
Właściwie to powinnyśmy zmienić lokal – obie zdawałyśmy sobie z tego sprawę – widać nasz motel był raczej przystosowany do lata. Mieszkało w nim ledwie kilka osób, chyba nawet nie było piętnastu. Ale to nam odpowiadało, nikt nie będzie nam przynajmniej przeszkadzał. Im mniej osób tym lepiej. Poza tym nie znałam kompletnie Chicago i nie wiedziałam, na co liczyć w tym mieście. Zapewne mieli gdzieś jakieś normalne hotele, ale prawdę mówiąc nie chciało mi się szukać czegoś porządniejszego. Nasz pobyt tutaj nie zapowiadał się na jakiś ekstra – długi, okazało się, że niebezpieczeństwo nie jest aż tak ogromne, jak sugerował telefon Chrisa, i zapewne po dwóch – trzech dniach będziemy mogły spokojnie wrócić do Nowego Jorku. Dwa, trzy dni można bez problemu wytrzymać w takim miejscu.
Leżałam w łóżku na wznak, patrząc na sufit i myślałam.
Wciąż go kochałam. Kyle’a. Zapewne jakaś część mnie zawsze będzie. Wciąż pamiętałam go wyraźnie. Każdy szczegół, każdy gest, słowo, uśmiech, dotyk dłoni. Wszystko. Alex nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wiele miała szczęścia, że Peter był uparty jak wół. Przynajmniej wiedziała, że czeka. Na mnie nie czekał już nikt. Tamto lato było najpiękniejszym latem mojego życia, które poprzedzało najgorszy rok. W Las Cruces byłam sama – nie odważyłam się powiedzieć o tym Eve, bo ta historia była zbyt poplątana i nie można było wyraźnie oddzielić wątku kosmicznego od reszty. Zresztą, Eve była zajęta Chrisem. Nie to, żebym miała coś przeciwko – odwrotnie. A w domu... cóż, raczej byłam gościem. Mówiłam już wcześniej, że wolałam być poza domem, żeby zostawić rodzicom swobodę. Coś się zresztą zmieniło, oddaliłam się od mojej rodziny przez to lato.
-Nie śpisz – powiedziała oskarżająco Alex. Drgnęłam zdziwiona i przekręciłam się na bok.
-Skąd wiesz? – zapytałam. – Poza tym ty też nie śpisz.
-Bo ty za głośno myślisz! – zirytowała się Alex.
-Za głośno myślę...? – zdziwiłam się. Po raz pierwszy słyszałam takie oskarżenie.
-Tak – upierała się Alex. – Idź spać, ty nie myśl, ty masz teraz wakacje, do licha! Pomartwisz się tym wszystkim kiedy indziej, ok? Nie można spać z tobą w jednym pokoju, za głośno myślisz!
-Ale barany mogę liczyć? – zapytałam ironicznie. Alex mruknęła coś ze swojego łóżka, a potem już obie umilkłyśmy.
Rano nie zdecydowałyśmy się na śniadanie w motelu – wolałyśmy pojechać do jakiejś niewielkiej restauracji albo kawiarni a potem włóczyłyśmy się po centrum Chicago. Włóczenie się po centrum miasta z Alex oznaczało obowiązkowo wizytę w największym dostępnym centrum handlowym. Jak zwykle wyszukałam od razu Starbucksa, idąc za zapachem kawy, i już tam zostałam, otoczona wonią świeżo mielonej i parzonej kawy, siedziałam nad dużym kubkiem pełnym gorącej, parującej kawy, a Alex pobiegła buszować po sklepach, przynosząc mi co jakiś czas naręcza monstrualnie wielkich toreb, w których, jak na ironię, na ogół była na przykład tylko jakaś oryginalna spinka do włosów, albo nowe kolczyki czy też jakaś skąpa bluzeczka na samym dnie.
Właściwie to nie miałam pojęcia, czemu byłyśmy w Chicago. Zagrożenie okazało się być dziewczyną może i sympatyczną, która wedle Alex miała coś do Chrisa i która określała się jako zwolennik dynastii. Parsknęłam kawą i mało się nie zakrztusiłam. Dynastii – mocne słowo! Gdzie mój herb, moja korona i mój zamek? Dobre sobie. Właściwie to mogłyśmy już wrócić do nowego Jorku.
Kawa w moim kubku skończyła się (a myślałam, że kupiłam dużą!), wstałam więc i podeszłam do lady z zamiarem kupienia drugiej. Zakupy Alex zapowiadały się na długie.
Pomimo wczesnej pory, w centrum było dość dużo ludzi, większość z nich wstępowała po kawę do Starbucksa, teraz jednak przy ladzie była tylko jedna osoba. Chłopak. Odruchowo, poprzez kontakty z Alex, obrzuciłam go szybkim spojrzeniem, ale moja uwaga zaraz przeniosła się na sprzedawczynię. Zamówiłam drugą dużą kawę i czekałam spokojnie na swoje zamówienie. Przypadkiem wpadło mi w ucho, że chłopak zamawiał taką samą kawę jak ja – tyle, że z mlekiem. Tym razem zwróciłam na niego większą uwagę. Był wysoki – zdecydowanie wysoki, miał krótkie, ciemne włosy i prosty nos. Miał w tej szczupłej twarzy coś pewnego siebie, ale nie wydawał się być zarozumiały. Nasze spojrzenia skrzyżowały się na krótką chwilę i uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Wyglądało to bardzo zabawnie i sympatycznie, poza tym miał miłe ciemne oczy. Uśmiechnęłam się do niego w odpowiedzi.
Postawiono nasze kawy – dwa identyczne kubki tuż obok siebie. Podnieśliśmy się jednocześnie. Chłopak wyciągnął rękę po pierwszy z brzegu kubek, uśmiechnął się do mnie, wsypał do niego dwie torebeczki cukru i najzwyczajniej w świecie odwrócił się. Wzięłam mój kubek, wsypałam do niego cukier i pokręciłam mieszadełkiem, nieco zamyślona. Podniosłam kubek do ust i już miałam napić się kawy, kiedy coś mnie uderzyło.
Moja kawa pachniała mlekiem. Nie lubiłam kawy z mlekiem. To nie był mój kubek z kawą.
Niewiele myśląc poderwałam się, zostawiłam zakupy Alex na pastwę losu w jednym z boksów w Starbucksie i wybiegłam, rozglądając się za wysokim, przystojnym chłopakiem. Głupio mi było wołać za kimś, kogo nie znałam, więc po prostu podbiegłam kawałek (tak, tak, Alex nauczyła mnie nawet biegać w obcasach – nie w szpilkach, rzecz jasna, ale na obcasach) i złapałam go za ramię.
-Przepraszam – powiedziałam. Odwrócił się i spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Z bliska był jeszcze bardziej interesujący. Chociaż – a niech mnie! – tak naprawdę był straszliwie przystojny. Zaczerwieniłam się lekko i przygryzłam wargę. – Um... wziąłeś... wziął pan zły kubek z kawą, moja była bez mleka – wskazałam na kubek, który trzymał w dłoni. Lekko zaskoczony (dam głowę, że nie tego się spodziewał!) zajrzał do swojego kubka i uśmiechnął się – znowu unosząc jeden kącik ust.
-Rzeczywiście – przyznał. – Bardzo przepraszam – powiedział.
-Może... wobec tego wymienimy się kubkami? – zaproponowałam. I czemu u licha musiałam się zarumienić?!
-Jestem Jack – oznajmił podając mi swój, czy też raczej mój, kubek z kawą.
-Jennie – odparłam odbierając kawę.
-Czy dostanę w zamian swoją kawę? – zapytał Jack patrząc na mnie z góry z uśmiechem. Zaczerwieniłam się jeszcze bardziej – trzymałam teraz dwa kubki i zupełnie zapomniałam, że powinnam oddać mu jeden z nich..
-Przepraszam – mruknęłam wyciągając do niego rękę z kawą. Przez przypadek nasze palce spotkały się i zabijcie mnie – ale miałam nieprzeparte wrażenie, że coś między nami zaiskrzyło. I to jak najbardziej dosłownie. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie jak zahipnotyzowani, całe centrum handlowe dookoła nas po prostu znikło. Miałam wrażenie, jakbym leciała gdzieś w jakiejś przestrzeni, oczywiście – z nim obok siebie.
-Jennie, do cholery, gdzie są moje rzeczy? – czar prysł jak przekłuta mydlana bańka. Z wysiłkiem odwróciłam głowę i ujrzałam obładowaną Alex, która dopiero teraz zauważyła Jacka. – Och, pardon, nie wiedziałam, że tego... to znaczy, nie przeszkadzajcie sobie...
-Przepraszam bardzo za tę kawę – odezwał się Jack, znowu się uśmiechając. – I dziękuję. Do widzenia.
-Do widzenia – odparłam z trudem. Jack rzucił mi ostatnie spojrzenie, po czym odwrócił się i odszedł w swoją stronę. Patrzyłam za nim jak urzeczona, i zapewne tylko mi się wydawało, że odwrócił się jeszcze, zanim zniknął pomiędzy ludźmi.
-Kto to był? – zapytała Alex. – I gdzie moje zakupy!
-Tam – wskazałam ręką na Starbucksa. – Nie wiem, kto to był.
-Dobra, inaczej – mruknęła Alex. – Weź coś ode mnie. Co. To. Było.
-Co? – zapytałam rozkojarzona.
-To ja się pytam, co! – zirytowała się Alex. – Widzisz go po raz pierwszy i od razu robisz do niego maślane oczy! Owszem, całkiem niezły kawałek, ale co z tobą! Co z tobą jest u licha, że zakochujesz się od razu?! Niektórzy potrzebują pięciu lat, ty – pięciu sekund! Nie rozumiem – zakończyła Alex z poruszeniem.
-Ja też nie – przytaknęłam i zreflektowałam się, co mówię. – To znaczy, nieprawda! – zaprotestowałam. – Wcale się w nim nie zakochałam, widziałam go po raz pierwszy!
-Kiwać to nie mnie – mruknęła Alex. – Wiesz, nie chcę ci nic wymawiać, ale to ja raczej mam większe doświadczenie w tych sprawach niż ty, choć notabene jestem od ciebie młodsza. Masz chociaż jego numer telefonu? – zapytała rzeczowo.
-Nie – przyznałam. – Zresztą, o czym my w ogóle mówimy, przecież ja się w nikim nie zakochałam!
-Taaaa – przytaknęła Alex, kiwając z politowaniem głową. – Rany boskie. Teraz to mi dopiero życie zatrujesz, będziesz się snuła z kąta w kąt i wzdychała rzewnie, bo to takie w twoim stylu...
Popatrzyłam na nią z niesmakiem. Zupełnie nie rozumiałam, o czym ona mówiła. Przecież nie było takiej opcji, żebym była w kimkolwiek zakochana – a już zwłaszcza nie w kimś, kogo widziałam przelotnie przez dwie minuty! Poza tym – był przecież Kyle. Tak. Alex zdecydowanie się myliła. Zamierzałam jej to udowodnić, ale jeszcze nie wiedziałam jak. Kto powiedział, że muszę się zakochiwać w jakimś Jacku, który kupuje kawę w Strabucksie – i to kawę z mlekiem?
-Ty, popatrz, Dennise – Alex trąciła mnie w ramię i wskazała brodą kogoś, kto przedzierał się przez tłum ludzi. Popatrzyłam we wskazanym kierunku i istotnie ujrzałam zgrabną postać Dennise Ralleyard, zwinnie przemykającą wśród ludzi. Szła wyraźnie w naszym kierunku i gdy zobaczyła, że patrzymy na nią, pomachała nam radośnie ręką.
-Co ona się tak cieszy?- zapytałam z niechęcią.
-Może ma dobry humor – zauważyła przytomnie Alex. – A ty zachowujesz się, jakbyś miała mieć okres. Uspokój się, pomyśl sobie o tym kawowym Jacku...
-Bo ci przyłożę! – zmarszczyłam brwi, ale nie wykonałam najmniejszego ruchu, by rzeczywiście coś jej zrobić.
-Tak, tak, widzę, że to na ciebie dobrze działa... – dogryzała złośliwie Alex.
-Małpa – mruknęłam pod nosem.
-Hej – powiedziała wesoło Dennise podchodząc do nas. – Mogę się przysiąść?
-Jasne – Alex skinęła głową. – Skąd wiedziałaś, że tu będziemy? – zapytała od niechcenia. Dennise uśmiechnęła się i przekrzywiła lekko głowę.
-Nie wiedziałam – odparła szczerze. – Chris mi powiedział. Chciałam pójść do motelu, ale stwierdził, że was pewnie nie ma, i że zapewne jesteście gdzieś, gdzie jest dużo sklepów i kawa.
Oczywiście, nie omieszkałam zapytać później Chrisa czy to prawda. Okazało się, że istotnie tak jej powiedział i że Dennise mówiła prawdę. Sama nie wiem, czy bardziej się z tego ucieszyłam czy zmartwiłam. Szczerze chciałam móc ją nienawidzić, ale jakoś nie mogłam, coś mi w tym zdecydowanie przeszkadzało. Może to, że Dennise wcale nie sprawiała wrogiego wrażenia i nie wyglądała na kogoś, kto knuje za naszymi plecami. A może to, że w gruncie rzeczy wydawała się być całkiem sympatyczna.
-Och – skinęłam głową.
-Nie padłaś przed nami na kolana – zauważyła Alex i upiła łyk mojej kawy. – Boże, co za świństwo. Jak ty to możesz pić – skrzywiła się. – Umarłego postawiłoby na nogi. Z mlekiem byłoby lepsze.
Z mlekiem. Kawa taka sama jak moja, tyle że z mlekiem. I do tego lekki półuśmiech. Boże, Jennie, o czym ty myślisz...!
-A mam paść na kolana...? – Dennise popatrzyła na nas niepewnie. Wyglądała tak, jakby istotnie była gotowa zrobić to tu i teraz. Współczułam jej.
-Daj spokój, nie zważaj na nią – machnęłam ręką. – Ją zawsze trzymają się żarty. Powiedz lepiej, czemu to chciałaś się z nami spotkać.
Dennise przybrała jakby bardziej oficjalną minę.
-Poinformowałam wczoraj moją rodzinę, że wasza dynastia – tu Dennise skłoniła lekko głowę – cudem odnalazła się jako prywatne osoby. Nie powiedziałam, rzecz jasna, kim jesteście, bo nie byłam pewna, czy życzylibyście sobie tego – skinęłam głową. Cóż, trzeba przyznać, że słowa tej dziewczyny brzmiały sensownie. Chyba naprawdę była wierna dynastii i umiała wyciągać wnioski, wczoraj Alex rzuciła coś o tacie, że nie jest królem Zanem, tylko jej wujem, a ta zaakceptowała to i zapamiętała. – Moja rodzina jest tym faktem naprawdę zaskoczona i jednocześnie szczęśliwa, zwłaszcza, gdy usłyszeli o waszych pieczęciach. I tak właściwie to ja jestem dziś w charakterze emisariusza.
-Ależ słuchamy, słuchamy – powiedziała Alex. Dennise rozejrzała się dookoła i nachyliła lekko ku nam.
-Mój ojciec, przywódca arystokracji tu, na Ziemi, prosi, żeby pozwolono mu zorganizować oficjalne spotkanie z przedstawicielami dynastii Zanaidów – oznajmiła z szacunkiem. – Oczywiście nic takiego się nie odbędzie, jeśli nie wyrazicie na to zgody.
Spojrzałyśmy po sobie z Alex.
-Kogo rozumiecie przez przedstawicieli? – zapytałam ostrożnie. Dennise popatrzyła na mnie ze zrozumieniem.
-Zaakceptujemy i uszanujemy każdego – odparła spokojnie. – Aczkolwiek byłoby dla nas zaszczytem, gdyby pojawili się wszyscy z dynastii, na czele z samym królem Zanem... to jest twoim ojcem – poprawiła się natychmiast Dennise, choć w jej oczach zabłysła nadzieja. – Rzecz jasna to tylko nasze marzenie, i będziemy wdzięczni, jeśli w ogóle ktoś się pojawi.
-Kiedy? – zapytała ciekawie Alex. Oczy jej się świeciły i widziałam, że odwieść ją od tego pomysłu będzie niemożliwością. Wyraźnie jej się to podobało.
-Mój ojciec zaproponował wstępnie datę szesnastego grudnia – odparła Dennise.
-Kiedy musimy odpowiedzieć? – zapytałam z rezygnacją. I tak wiedziałam, że jeśli nawet ja się na to nie zgodzę, to zostanę przegłosowana przez Alex i prawdopodobnie przez Chrisa.
-Kiedy będziecie chcieli – Dennise skłoniła głowę.
-No, to nie musicie czekać, damy odpowiedź od razu – Alex zatarła ręce. – Zgadzamy się.
-Alex! – zawołałam z oburzeniem.
-Możemy poczekać – zauważyła subtelnie Dennise.
-No co? – zdziwiła się szczerze Alex. – Przecież i tak obie wiemy, że prędzej czy później do tego dojdzie, więc lepiej prędzej!
-Dobrze, już dobrze – mruknęłam z rezygnacją i zwróciłam się do Dennise. – Zgadzamy się.
-Tylko gdybyście mogli... – Dennise zawahała się przez chwilę. – Gdybyście byli tak dobrzy i powiadomili nas wcześniej o tym, kto z was będzie...
-Dobrze – skinęłam głową. – A coś więcej? Jakieś szczegóły, gdzie?
-W Nowym Jorku – odparła Dennise. – Oczywiście, jeśli zechcecie to zmienimy miejsce... o nic więcej się nie kłopoczcie, my zajmiemy się wszystkim.
-W porządku – ucieszyła się Alex. Nie chciałam jej jeszcze mówić, że z całą pewnością nie załapie się na to spotkanie. Nie, tu potrzeba było kogoś, kto nie był bezbronny... to znaczy mnie i Chrisa. Ewentualnie ciotki Isabel. W ogóle nie brałam pod uwagę, żeby mój ojciec miał przyjeżdżać z Roswell i chadzać na spotkania z kosmitami – jemu już wystarczy. Oczywiście, zamierzałam mu powiedzieć, jak najbardziej, ale sądziłam, że przekonanie go, że lepiej będzie, gdy pójdę ja, przyjdzie mi bez trudu.
-A tak przy okazji – powiedziałam do Dennise. – Jedno mnie ciekawi. Tak swobodnie rozmawiacie o tym przez telefon? Czy też macie jakiś szyfr? Bo czy to trochę nie ryzykowne...?
Dennise uśmiechnęła się lekko.
-Nie rozmawialiśmy przez telefon – przyznała.
-Nie? – hm, może we śnie. Też była jakaś metoda.
-Przekazał mi to mój brat – wyznała Dennise. Zmarszczyłam lekko brwi.
-Twój brat – powtórzyłam. – Ktoś chyba mówił, że on był w Paryżu, prawda?
-Bo był – przyznała Dennise. – Dwa dni temu. Przyleciał natychmiast do Nowego Jorku i dziś jest w Chicago.
-Jaki ten świat mały – zauważyła niefrasobliwie Alex. – Ale kiedy zdążyłaś go powiadomić o nas?
-Zadzwoniłam tamtego wieczora, kiedy... kiedy zorientowałam się, kim jest Chris – powiedziała cicho Dennise. Spojrzałyśmy po sobie z Alex.
-Więc rzeczywiście jesteś taka, jak my – roześmiała się Alex. – Zrobiliście z Chrisem dokładnie to samo – ściągnęliście nas do Chicago niemal równocześnie...
Wszystkie trzy wymieniłyśmy spojrzenia i nie mogłyśmy się już dłużej powstrzymywać – wybuchnęłyśmy równocześnie śmiechem... Widać wszyscy kosmici mieli podobne odruchy.
-OK, mogę was poznać z moim bratem, zapewne plącze się gdzieś tu po sklepach muzycznych – powiedziała w końcu Dennise, ocierając wierzchem dłoni łzy śmiechu.
Popatrzyłyśmy po sobie z Alex i zgodnie pokręciłyśmy głowami.
-Ajaj... starczy nam na razie Czechosłowaków... oj, mój brzuch... – odparła Alex trzymając się za brzuch. – Nigdy więcej tak mnie nie rozśmieszajcie bo... ała.. bo nie wytrzymam...
-Czechosłowaków...? – zdziwiła się lekko Dennise.
-No wiesz – kryptonim dla naszego pochodzenia – mrugnęłam do niej okiem.
-Ach, rozumiem – uśmiechnęła się Dennise. – Zresztą, i tak jeszcze poznacie Jacquesa.
I poznałyśmy, owszem. Dokładnie dziewiętnastego grudnia, w samym sercu Nowego Jorku.
no to mi sie podobalo. juz sie nie moglam doczekac nastepnej czesci.
niech zgadne, Jacques to Jack. no to nasza mala Jennie wreszcie znalazla sobie godnego faceta. bo po Kyle'u to tylko czlonek arystokracji moze byc nastepny i to tez mialabym pewne zastrzezenia. Kyle byl najlepszy ale nasza Jennie powinna dostac druga szanse.
Alex jest swietna. juz w poprzednio podejrzewalam ze ma potencjal i nie pomylilam sie. teraz tylko czekam na kolejne czesci.
niech zgadne, Jacques to Jack. no to nasza mala Jennie wreszcie znalazla sobie godnego faceta. bo po Kyle'u to tylko czlonek arystokracji moze byc nastepny i to tez mialabym pewne zastrzezenia. Kyle byl najlepszy ale nasza Jennie powinna dostac druga szanse.
Alex jest swietna. juz w poprzednio podejrzewalam ze ma potencjal i nie pomylilam sie. teraz tylko czekam na kolejne czesci.
No no Alex bawi się w psycholożkę, a Jennie nam się chyba zakochała i to od pierwszego wejrzenia A na dodatek w arystokracie z dobrej rodziny, która popiera króla...to mezaliansu nie będzie
A tak już na poważnie...dobrze, że Jennie zwróciła na kogoś uwagę. Potrzebne jej to. O Kyle'u na pewno nigdy nie zapomni, bo to przecież była chyba jej pierwsza miłość, ale może jakoś zasklepią się rany i zadry w jej sercu i ułoży sobie życie u boku kogoś innego, kto "chwyci" ją za serce...bo iskry przecież były
A ciekwi mnie kto pojedzie jako przedstawiciel rodziny na ten zjazd w Nowym Jorku...czyżby znowu historia lubiła się powtarzać? Nan kiedy wpadniesz z nową częścią, byle przed weekendem, bo wyjeżdżam
A tak już na poważnie...dobrze, że Jennie zwróciła na kogoś uwagę. Potrzebne jej to. O Kyle'u na pewno nigdy nie zapomni, bo to przecież była chyba jej pierwsza miłość, ale może jakoś zasklepią się rany i zadry w jej sercu i ułoży sobie życie u boku kogoś innego, kto "chwyci" ją za serce...bo iskry przecież były
A ciekwi mnie kto pojedzie jako przedstawiciel rodziny na ten zjazd w Nowym Jorku...czyżby znowu historia lubiła się powtarzać? Nan kiedy wpadniesz z nową częścią, byle przed weekendem, bo wyjeżdżam
Maleństwo
A proszę bardzo, dorzucę teraz to będę miała spokój na dwa tygodnie. Nawet mi to pasuje...
Część 9
Michael:
Czasami zastanawiam się, czy córka Maxa na pewno ma dobrze w głowie. Wydaje mi się, że sprawa z Kyle’m, która, nawiasem mówiąc, się rypła, dała się jej we znaki. Biedna mała Jennie chyba straciła część zdrowego rozsądku odziedziczonego po Liz, ale w końcu – chyba zaczyna wariować tak samo, jak jej matka. Nie to, żebym miał coś do Liz – gdybym miał, to Max urwałby mi łeb, do którego jakoś dziwnie jestem przywiązany. Nie, to nie to, ale Liz czasami, we wczesnej młodości, też potrafiła zachowywać się co najmniej... dziwnie. Chyba nie muszę mówić, co się działo po śmierci Alexa. To, że może i miała wtedy rację, nie ma tu nic do rzeczy. Jennie zdradzała podobne objawy. Rozumiem, że zażądała od nas wtedy tamtej pisaniny – zapchała sobie czymś czas i umysł, poza tym była w dołku, ale teraz...? Chyba nie ma żadnych kryzysów osobowości, jak to mówi Alex młodsza (stwierdziłem ostatnio, że zaczynają mi się mylić osoby o tym imieniu, tak więc od teraz jest Alex starszy i Alex młodsza. Młodsza to córka Isabel, a starszy ... no, to chyba wiadomo). Może tak się u niej przejawia stan nieszczęśliwego zakochania, nie wiem, nigdy nie byłem nastoletnią dziewczyną, więc nie mam doświadczenia. W każdym razie znów zażądała pisania... Chyba normalnie zacznę zarabiać na chleb jako pisarz, jak tylko da mi spokój – choć nie mam pojęcia, czy to kiedykolwiek nastąpi.
Mam pisać o tym, co działo się w Roswell. Ano, co się działo – nic wielkiego. Roswell pozostało Roswell, z nami czy bez nas. Max i Liz też pozostali sobą – czyli Maxem i Liz. To niepojęte, ale jakimś cudem udało się Jennie przywrócić Maxowi nie tylko pamięć, ale i wszelkie odruchy, typu wodzenie wzrokiem za Liz, głupi uśmiech na twarzy, słowem – jakimś cudem przywróciła całego Maxa. Tak, jakby nie mogła ominąć tych mdlących otoczenie symptomów...
Nie słuchajcie go. Pisze tak tylko dlatego, że pokłócił się z Marią. Max
Wcale się nie pokłóciłem!
Aha. Czyli ponura mina Marii, twój wisielczy nastrój i ogólna atmosfera zdołowania to efekt zamierzony, tak? O co wam poszło? Max
O Bobby’ego.
O Bobby’ego. A coś więcej? M.
Różnica poglądów wychowawczych. Kiedy zwróciłem jej uwagę, że źle go wychowuje, odfuknęła, że wie lepiej niż ja, bo ja tylko krowy wychowywałem.
Ach. Rozumiem. Wiesz co, zawrzyjmy umowę – ty sobie teraz pojesz orzeszków, a ja zrobię resztę. Co ty na to?
A odczep się.
***
Max:
Michael jest wściekły. Zasuwa te orzeszki tak, jakby zależało od tego jego życie. Ale o tym za chwilę... od czego by tu zacząć?
Prawie trzy lata temu moja córka w niepojęty dla nas sposób przywróciła to, czego pozbawił mnie Nicholas i Khivar, pozwalając mi jednocześnie zachować pamięć tych ostatnich kilku lat. Trudno opisać ulgę, jaka mnie ogarnęła, kiedy bez problemów patrzyłem na każdego z nich i nie miałem już w głowie pustych słów Cameron, ale żywe obrazy i wspomnienia. To było wręcz nieprawdopodobne.
Istotnie jednak wpadł jej do głowy pomysł z zapisaniem wszystkiego. Nie wiem, czy wpadła na to pod wpływem kogoś, czy też skłoniły ją do tego jej własne problemy z odtworzeniem wypadków sprzed wielu lat, które doprowadziły do obecnej sytuacji. Michael sarka jak zwykle dla zasady.
Jakby tu wytłumaczyć wszystko tak, żeby się w tym nie pogubić...? Może najpierw zacząć od relacji między Liz a Jennie?
Przez rok mieszkaliśmy w Las Cruces, niby we trójkę, ale Jennie więcej czasu spędzała gdzieś w jakiś zaprzyjaźnionych akademikach i u przyjaciół, niż w domu. Liz rzecz jasna strasznie to przeżywała, ale nie powiedziała ani słowa. Uznała, że Jennie ma już swoje życie i jest dorosła – istotnie, po tym, co stało się w Roswell, trudno byłoby ją uznawać wciąż za małe dziecko. I gdy Isabel zaproponowała, że pokryje koszty studiów Jennie w Nowym Jorku, Liz była szczęśliwa, że jej jedyna córka pójdzie na uniwersytet i zdobędzie uczciwe wykształcenie, a swoje obawy i wątpliwości starała się głęboko ukryć, zwłaszcza przed Jennie, która pewnie tylko przewróciłaby oczami i uśmiechnęła lekko. Wiedziałem, czego się bała Liz – że gdy Jennie wyjedzie, to ona straci ją już na dobre. I część tych jej pesymistycznych przewidywań sprawdziła się, gdy Jennie przyjechała do domu na pierwsze święta – była zmieniona, inna... Bo z samolotu wysiadła elegancka, śliczna i pewna siebie dziewczyna, w której ciężko było dopatrzyć się tamtej cichej, spokojnej i zwykłej Jennie, która pół roku temu odjechała do stanu Nowy Jork z dwiema torbami i nieprzeniknioną miną. Nie, ta Jennie śmiała się już pewnie i błyskała humorem, gdy wesoło opowiadała o nowojorskim mieszkaniu z Isabel i Alex i o swoich studiach, tak bardzo jej otwartość różniła się od tamtej zamkniętej w sobie dziewczyny. Liz nie powiedziała na ten temat ani słowa, nawet wtedy, gdy Jennie wsiadła na pokład samolotu wracającego na Manhattan. Bo ta Jennie należała już nie do Roswell czy Las Cruces, ale do wielkich ulic wielkiego miasta, było w niej coś takiego... obcego. Ale przypuszczam, że to nieuniknione i prędzej czy później musiałoby nastąpić i ani Liz, ani ja nie mogliśmy na to nic poradzić. Teraz Jennie miała swoje własne życie, odległe od naszego.
Ja i Jennie – cóż, powiem tylko, że ciężko było nadrobić stracony czas. Pomijając fakt, że na początku w ogóle jej nie pamiętałem, później miałem w pamięci jedynie jej obraz jako niewielkiego, uroczego brzdąca, który był ciekaw świata, a miałem przed sobą w pełni ukształtowaną osobę, dojrzałą i samodzielną. Uroczy brzdąc gdzieś się zapodział, i czasami miałem wręcz wrażenie, że to nie ja powinienem się nią opiekować i wychowywać, tylko ona mnie. Nasze stosunki były jednak naprawdę dobre, tyle że ciężko było przeskoczyć piętnaście lat nieobecności. Co prawda ona sprawiała wrażenie, że w ogóle jej to nie obchodzi, ale mnie obchodziło. I to bardzo. Nie sprawdziłem się jako ojciec, przyznaję. Brak jakichkolwiek wspomnień, rozbitych kolan, kłótni z koleżankami i pierwszych ocen zdecydowanie dawał mi się we znaki. Obie, Liz i Jennie, usiłowały mnie przekonać, że na tym świat się nie kończy, ale wciąż miałem poczucie, że nawaliłem. Tak samo, jak nawaliłem względem Chrisa, choć tu właściwie było chyba lepiej. Przynajmniej jemu trafiła się naprawdę dobra rodzina i byłem wdzięczny losowi, że Chris trafił wówczas do Kingów, a nie do kogoś podobnego do Hanka, który niegdyś „wychowywał” Michaela. Miałem przeczucie, że Kingowie byli dobrymi ludźmi, którym udało się zapewnić Chrisowi normalne życie. Często spotykaliśmy się w Las Cruces i chyba mogę powiedzieć, że zadzierzgnęła się miedzy nami nić co najmniej porozumienia i sympatii – o ile nie przyjaźni. Zadziwiające, ale on chyba naprawdę nie miał do mnie żadnych pretensji. Był nastawiony całkowicie ugodowo i pozytywnie... Swoją drogą to naprawdę niesamowite, że Jennie i Chris zaprzyjaźnili się i traktowali tak, jakby znali się od zawsze. Może i zresztą znali się, w końcu właściwości kosmitów są niemal nieograniczone, jak wskazuje na to praktyka...
Po roku, gdy Jennie przeniosła się do Nowego Jorku, ja i Liz wróciliśmy na dobre do Roswell. Chyba nie muszę mówić, że najbardziej z naszego powrotu ucieszyła się chyba moja matka – stała się naszym codziennym gościem i już niemal u nas mieszkała. U nas – to znaczy nad Crashdown... Ojciec Liz miał coraz większe problemy ze zdrowiem i coraz częściej mówił o śmierci, a nasze przypomnienia o tym, że zawsze jest Jennie wraz z jej uzdrowicielskimi mocami kwitował krótko „Na każdego przychodzi w końcu jego czas”. Jennie bowiem udało się przywrócić mi całą pamięć, wszystkie wspomnienia, nie udało jej się tylko jedno – przywrócenie mocy w takim stanie, w jakim były kiedyś. Nie dla mnie było już uzdrawianie, nie dla mnie pola ochronne. W każdym razie to Liz dzierżyła teraz ster w Crashdown – nie sama zresztą. Do interesu wciągnęła bowiem... Marię. Po latach pracy w kafeterii Maria stała się teraz jej współwłaścicielką. Ja zaś pracowałem sobie skromnie i cicho w pewnym ośrodku pomocy społecznej i prowadziłem dzieciom świetlicę. Michael naigrawa się ze mnie, że to nie zajęcie dla prawdziwego mężczyzny, ale ja to lubię. W jakiś sposób te dzieciaki, patrzenie na nie, pomoc w odrabianiu prac domowych i udział w ich zabawach, pozwalały mi wypełnić lukę dzieciństwa Jennie.
Michael i Maria po długich podchodach w końcu zdecydowali się na ślub – bez żadnej fety i tylko dla najbliższej rodziny i przyjaciół. Mieszkali w starym domu Valentich, a na ścianach pokoju Bobby’ego co i rusz przybywały obrazki przedstawiające kolejne kontynenty, jedzenie albo samochody. Samochody były hołdem dla Kyle’a – chłopak od dwóch lat, od śmierci Kyle’a, zapalił się do tego i właził pod każdy samochód, skąd donosił głośnym głosem, że tłumik się urwie albo że przeciera się pasek klinowy. Maria ponuro powtarzała, że kiedyś ktoś go przejedzie – albo przypadkiem, bo nie zdąży wyjąć głowy spod samochodu, albo jakiś rozjuszony właściciel „opracowanego” samochodu. Michael zaś cichaczem podsuwał Bobby’emu coraz to nowe książki i zabierał go do byłego warsztatu Kyle’a, rozbudzając tylko jego manię. I właśnie na tym tle między Marią a Michaelem dochodziło najczęściej do ostrych starć, bowiem na mocy prawa i tak dalej Bobby stał się prawnie synem Michaela.
Początkowo Michael plątał się dookoła bez żadnej pracy, podobnie zresztą jak ja – żaden z nas nie miał kwalifikacji i żadnych szans na znalezienie czegokolwiek. W końcu podjudził jednego ze swoich starych kumpli z MetaChemu i wkręcił się do firmy ochroniarskiej na jakieś poważne stanowisko.
W każdym razie życie toczyło się w Roswell swoim torem, ciche i spokojne, dalekie od wielkomiejskiego szumu miast Północy. Podobnie było do Święta Dziękczynienia, kiedy to telefon Jennie postawił nas wszystkich na nogi. Jennie oznajmiła tylko lakonicznie, że Chris zaczyna plątać i że nic nie wiedzą, bo dopiero wyruszyły w kierunku Chicago, niemniej dawała jasno do zrozumienia, że należy mieć się na baczności. Michael rzucił mi wtedy dziwne spojrzenie i mruknął coś o genach.
Kolejny telefon był jeszcze dziwniejszy. Nastąpił następnego dnia gdzieś po południu – Jennie niby odwoływała alarm, ale mimo wszystko w jej głosie nie było zwykłego przekonania. Nie miałem wątpliwości, że Jennie woli nam czegoś na razie nie mówić, ale nie naciskałem, wiedziałem, że sama wszystko powie wtedy, kiedy uzna to za stosowne. W końcu nie można powiedzieć, że nie miała swojego rozumu, poza tym była z nią Alex, córka Isabel, z jej przedziwną intuicją.
Wszystko wyjaśniło się za trzecim telefonem. W Roswell było wyjątkowo gorąco – tak samo, jak kilkanaście lat temu. Zupełnie nie zimowo, a przecież był początek grudnia!
-W Nowym Jorku sypie – oznajmiła Jennie, jej głos dochodził tak wyraźnie, jakby stała tuż obok mnie, a nie tysiące kilometrów stąd.
-To macie szczęście – zauważyłem. – W Roswell jest straszliwie gorąco.
Jennie milczała przez chwilę, jakby przeżuwając coś.
-Jennie? – postanowiłem jej pomóc. – Czy chcesz mi coś powiedzieć?
-Czy jest w pobliżu mama? – zapytała w końcu.
-Nie – odparłem lekko zdziwiony. – Jest w kafeterii, mają tam coś pilnego z Marią, przyjęcie towaru czy coś takiego. A jest ci potrzebna?
-Nie, nie - zaprzeczyła szybko. – To nawet lepiej, że nie ma jej w pobliżu... a ty jesteś u siebie w pracy?
-Tak – potwierdziłem. – Ale nie martw się, mogę rozmawiać. Więc o co chodzi? Przecież słyszę, że coś cię gryzie – naprawdę starałem się być dobrym ojcem. Może miała problemy na uczelni. A może to kłopoty sercowe... ale przecież miała obok Alex.
-Widzisz, okazało się, że są inni... Czechosłowacy – wyjawiła Jennie. Uśmiechnąłem się mimo woli – zabawnie było słyszeć to słowo na ustach Jennie. W mojej wyobraźni było ono nierozłącznie związane z nastoletnią Marią i jej aromaterapią. Ale odgoniłem to od siebie i skupiłem się na słowach Jennie.
-Poznałaś ich? – zapytałem niespokojnie.
-Tak – widziałem, jak kiwa teraz głową.
-W jaki sposób? – zapytałem zaskoczony.
-To... dosyć dziwna historia, nie na telefon – odparła. – W każdym razie to nasza... no, czechosłowacka arystokracja czy coś w tym rodzaju i oni chcą zorganizować coś...w rodzaju szczytu, dla uczczenia odnalezienia naszej rodziny... w arystokratycznym tego słowa znaczeniu.
„W arystokratycznym tego słowa znaczeniu” – cokolwiek to oznaczało, chyba nie mogło być dobre. Rodzina wedle arystokracji... ród...? Ale skąd wiedzieli, że nas odnaleźli, skoro byliśmy „zaginieni”?
-Oni was odnaleźli? – zapytałem.
-Nnie zupełnie – zająknęła się Jennie. – Raczej... raczej my ich, ale przypadkiem. A właściwie to Chris... w każdym razie zobaczyli nasze pieczęcie i po prostu... no, zachowują się, jakbyśmy naprawdę byli ich władcami.
-Władcami – powtórzyłem. – Zaraz, jakie pieczęcie?
-Tato, to naprawdę... nie jest dobry sposób na wyjaśnianie – Jennie westchnęła ciężko. – W każdym razie zgodziliśmy się na ten cały szczyt i tylko chciałam cię o tym poinformować, żebyś wiedział, na wszelki wypadek, gdyby coś się stało. Szesnastego.
-Kto zamierza tam być? Od nas? – zapytałem marszcząc brwi.
-Ja, Chris – odparła. – Ciotka Isabel.
-Jennie – powiedziałem spokojnie. – Nie zgadzam się. Ani ty, ani Chris nie pójdziecie na żaden szczyt. Trzymajcie się od tego z daleka.
-Ale przecież ciotka Isabel nie może tam pójść sama! – zaprotestowała Jennie.
-I nie pójdzie – przyświadczyłem ze stoickim spokojem. – Bo pójdziemy tam ja i Michael.
Jennie na chwilę zaniemówiła.
-Ale... ale tato... – zaczęła. – Nie... nie ma sensu, żebyś leciał taki kawał drogi, skoro my jesteśmy niemal na miejscu!
-Chris też by leciał – zauważyłem.
-Chris jest z nami – mruknęła cicho. – Nie wrócił do Las Cruces. Poza tym... poza tym to przecież może być jakaś pułapka, nie wiadomo, może ta czechosłowacka arystokracja chce się tylko was pozbyć...!
-No właśnie – przytaknąłem spokojnie. – Nie pozwalam tam iść ani tobie, ani Chrisowi czy Alex. Zwłaszcza dlatego, że to może być pułapka, i ktoś wtedy musi nas ratować. A jeśli nawet to nie będzie pułapka, nie uważasz, że tym bardziej powinienem tam być? To moi ludzie, Jennie, i tak czy siak nie mogę przerzucać moich obowiązków na kogoś innego.
-Ale tato... – zaczęła Jennie.
-Córko – przerwałem jej stanowczo. – Ja już postanowiłem i nie zmienię zdania, wybij sobie z głowy to, że pozwolę ci tam pójść. To jest szesnastego? Więc trzynastego ja i Michael przylatujemy do Nowego Jorku.
Jennie nie była tym zachwycona. Wręcz przeciwnie. Wiedziałem jednak, co chciała zrobić – chronić mnie za wszelką cenę przed wszystkim, co mogło mi w jakikolwiek sposób zagrażać. Ale nie mogłem w ten sposób narażać córki, nie mogłem narażać nikogo. To ja byłem niegdyś królem i to ja musiałem za to płacić, nikt inny. Jeśli ten szczyt – cokolwiek to mogło być – miał być pułapką, to dobrze, dostaną tego, kogo chcą, a reszcie może dadzą spokój. A jeśli to nie miała być pułapka, to powinienem tym bardziej tam być.
Michael tak samo jak Jennie nie był tym zachwycony – ale on akurat był pokłócony z Marią i zły na cały świat. Informacja o naszym wyjeździe była tylko pretekstem do wzmożonego narzekania. Dobrze, że Michael nie był kobietą – przypominałby zrzędliwą, wredną teściową.
-Twoja córka ma fochy w nosie i wymyśla Bóg wie co! – rzucił oskarżająco. Wzruszyłem ramionami obojętnie.
-W porządku – odparłem z całkowitym spokojem. – Pojadę sam.
-Ona jest wariatką! – grzmiał dalej Michael. – I nawet wiem po kim – po tobie! – dźgnął mnie w pierś wyciągniętym sztywno palcem. – Tak, po tobie to ma! Ty! Ty chcesz tam jechać sam! Masz nie po kolei w głowie!
-Skoro nie chcesz jechać ze mną, to pojadę sam – zauważyłem cierpliwie.
-Tak, ja wiem! Pojedziesz, a one dwie będą mi truły, że cię puściłem samego – naburmuszył się Michael. – Życia przez ciebie nie będę miał, i tak nie mam, ale ty mi je obrzydzasz do szczętu! Rozumiem, że Jennie odwaliło, bo za dużo przebywa w towarzystwie tej narwanej małej Alex, ale ty – ty?!
-Słuchaj, na prawdę nie musisz jechać – powiedziałem ugodowo. – Isabel i ja to załatwimy.
-Ta, i cała zabawa przejdzie mi koło nosa – burknął. – Jeszcze czego. Kiedy lecimy?
I tak oto trzynastego grudnia znaleźliśmy się obaj na pokładzie samolotu lecącego prosto do Nowego Jorku, zostawiając za nami Liz i Marię. Chyba obie miały chęć polecieć z nami, ale nie mogły zostawić Crashdown bez opieki, dodatkowo Liz nie mogła zostawić ojca a Maria Bobby’ego.
Liz pocałowała mnie tylko i uśmiechnęła się mężnie.
-Wracajcie szybko i uważajcie na siebie – poprosiła. – Ucałuj ode mnie Jennie... i przywieź ją na święta.
Obiecałem, że postaramy się wrócić tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Niestety, żadne z nas nie wiedziało, że święta znów będziemy musieli spędzić osobno i że nie uda mi się przywieźć Jennie do Roswell. Na szczęście wtedy tego nie wiedzieliśmy.
Za to pożegnanie Marii i Michaela przebiegło znacznie gorzej. Maria najpierw rozpłakała się rzewnymi łzami, a potem oskarżyła Michaela o nieczułość, gdy oznajmił, że nie ma chusteczek. Na takie dictum Michael popędził do lotniskowego sklepu i kupił chusteczki, a jakże, ale nie doczekał się miłego słowa – usłyszał tylko, że był baranem, jest baranem i baranem pozostanie. Nie miałem pojęcia, co ugryzło Marię, zwłaszcza, że rzuciła mi się na szyję ze wzruszeniem, ale prawdę mówiąc bałem się trochę wsiadać do jednego samolotu z wściekłym Michaelem. Widziałem, jak potrafią wybuchać rzeczy w jego obecności, gdy był wściekły, i nie miałem ochoty, żeby wysadzał w powietrze na przykład silnik samolotu.
Na szczęście nasza podróż przebiegła bez dodatkowych atrakcji ze strony Michaela i bez przeszkód wysiedliśmy na lotnisku w Nowym Jorku. Czekały na nas Isabel i Jennie.
-Cieszę się, że was widzę – powiedziała Isabel ciepło na powitanie.
-Hej tato – przywitała mnie Jennie.
-Hej – odparłem ściskając ją mocno. Co by nie mówić – straszliwie się za nią stęskniłem.
-Możemy już iść? – odezwał się ponuro Michael. – Głodny jestem.
Popatrzyłem przepraszająco na Jennie i Isabel i wymówiłem bezgłośnie „Maria”. Skinęły obie głowami.
-Jesteście zmęczeni? – zapytała Jennie. – Nowy Jork jest zasypany i wciąż pada, zanim dotrzemy do domu i przebijemy się przez śnieg i korki... może chcecie coś przegryźć?
Michael, rzecz jasna, chciał. Ja i Jennie skoczyliśmy tylko do Starbucksa po kawę – co jak co, ale Jennie mogła jej pić hektolitry. Uwielbiała kawę. Zauważyłem, że rozglądała się dyskretnie po wnętrzu, jakby kogoś wypatrywała.
-Spodziewasz się tu kogoś znaleźć? – zapytałem niby przypadkiem. Zaczerwieniła się lekko i potrząsnęła głową.
-Ależ skąd – zaprzeczyła szybko. – Chodźmy.
Nowy Jork istotnie był zasypany, na chodnikach widniały zaspy białego śniegu, przez które ludzie przebijali się z trudem, na ulicach zaś odśnieżarki ledwo nadążały z jakim-takim odgarnianiem śniegu. W dodatku wciąż padało. Wyglądało to niesamowicie – tumany białego puchu opadające z góry bez końca, bez najmniejszej nawet przerwy. Wszystkie samochody miały śmieszne, białe czapy, podobnie jak latarnie, parapety i parkany. Czegoś takiego nie można znaleźć w Nowym Meksyku, i wyglądało to zarówno pięknie, jak i groźnie. Samochody poruszały się w żółwim tempie i korki wydawały się nie mieć końca. Jennie zdążyła opowiedzieć nam szczegółowo cały przebieg wypadków, od rozpaczliwego telefonu Chrisa w wieczór święta Dziękczynienia, aż po jej ostatnią rozmowę z tą... Dennise Ralleyard, dotyczącą dokładnego omówienia spraw szczytu. Michael zauważył zjadliwie, że takie rozmowy telefoniczne to chyba nienajlepszy pomysł, na co Jennie z całym spokojem odparła, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę i że widziała się z Dennise jak najbardziej osobiście. Miałem wrażenie, że ona jest znacznie lepiej poinformowana w tych sprawach, niż ja...
-Chris też usiłował o tym z nią rozmawiać, ale ona przy nim głupieje – stwierdziła w pewnej chwili Jennie.
-Co to znaczy: głupieje? – zapytał Michael. Jennie uśmiechnęła się do siebie lekko i tak jakby nieco przebiegle.
-Po prostu – głupieje – odparła. – Czasami traci wątek. Rozmawia z nim spokojnie i normalnie, ale gdy on porusza t e tematy, Dennise miesza się jak czternastolatek, przy którym robi się aluzje do seksu.
Zerknąłem na nią zaskoczony. Hm. To nie było porównanie, jakiego bym się po niej spodziewał... Ale po chwili temat odszedł w zapomnienie, bo Jennie objawiła, że przyjedzie po nas samochód, tym bardziej, że podobno ta Dennise zarzekała się, że będzie to samochód jak należy.
-One dwie z Alex utrzymują, że to będzie karoca – wtrąciła z niesmakiem Isabel. – A Chris po namyśle przyznał im rację.
Jennie zachichotała cicho.
-Co ja poradzę, że Dennise robiła takie aluzje – powiedziała rozbawiona. – Ma być pojazd godny króla. Karoca jest godna króla, zwłaszcza w Nowym Jorku. Zaczynam się cieszyć, że nie będę w tym brała udziału – dorzuciła z odrobinką złośliwości.
-Nie mam smokingu – objawił Michael z grobową miną – I nie mam lakierek.
-Jeśli założysz dziurawe dżinsy, kowbojską koszulę i zabłocone buty to i tak pewnie przyjmą cię jak księcia – zauważyłem.
-Nie mam zabłoconych butów – obraził się Michael. Jennie znów zachichotała.
Chris i Alex siedzieli w mieszkaniu Isabel i oglądali telewizję.
-Kawowy nieznajomy? – zauważyła Alex, rzucając okiem na kubek kawy w ręku Jennie, a Jennie zaczerwieniła się lekko.
-Wypchaj się – odparła.
-Czołem – mruknęła Alex w naszym kierunku i zrobiła balona z gumy do żucia.
-Alex, może byś się porządnie przywitała? – zdenerwowała się lekko Isabel. Alex popatrzyła na nią spod przymrużonych powiek.
-Przecież to zrobiłam – powiedziała w końcu.
-Przepraszam za nią – krygowała się przed nami Isabel. – Teraz, kiedy mieszkam w Bostonie...
-Isabel, spokojnie – uśmiechnąłem się do niej.
Jennie rozebrała się z kurtki i szalika i usiadła obok Alex.
-Kto szuka ten znajdzie – oznajmiła Alex, uśmiechając się pod nosem. Jennie znów zaczerwieniła się.
-Wcale nie szukam – odparła. Alex spojrzała na nią unosząc jedną brew – wydawało mi się, że znam już skądś tę minę...
-Doprawdy? Rozumiem, że wizytujesz wszystkie nowojorskie Starbucksy, bo nie masz nic innego do roboty, tak? – zapytała. Jennie wymruczała coś niezrozumiałego pod nosem, a Alex niespodziewanie spoważniała. – Ale wiesz co, powinnaś zacząć szukać.
Przysłuchiwałem się tej wymianie zdań, całkowicie dla mnie nie zrozumiałej, i nie zwracałem uwagi na to, co mówili Isabel i Michael. Doleciały mnie tylko ostatnie słowa Michaela: „...w skórę”. Alex jednak słyszała znacznie więcej niż ja, co mnie nieco zdziwiło.
-Sam niech się wujcio przełoży przez kolano i niech sobie da w skórę – zaproponowała uprzejmym tonem. – Ciotka Maria miałaby z wujciem wtedy znacznie mniej kłopotu i nie czepiałaby się tych skarpetek na środku łazienki i przypalonej nowej patelni – dodała złośliwie. Michael i Isabel zaniemówili – po minie Michaela mogłem wnioskować, że słowa Alex trafiły w dziesiątkę. Dyskretnie ukryłem uśmiech, za to Jennie i Chris całkiem otwarcie parsknęli śmiechem.
Zdolności Alex były co najmniej interesujące.
Wcale nie interesujące, to po prostu złośliwa, mała małpa! Michael
Wcale nie. Jest po prostu... nieco nadmiernie szczera, i tyle. Poza tym Jennie jakoś zdołała się z nią zaprzyjaźnić, podobnie jak Chris.
Bo ty to zawsze miałeś jakieś... litościwe zapędy. M.
Co to miało znaczyć, Michael?
Nic. Po prostu nic. Już się zamykam. Pójdę sobie poszukać jakiegoś kąta, gdzie wszyscy dadzą mi święty spokój! M.
Rany boskie, Michael, zachowujesz się jak nie powiem kto!
No, powiedz, proszę, powiedz!
Potem znowu będziesz jęczał. Orzeszki już zjadłeś, idź zjedz miętówki. Wyładuj się na nich.
Aleś wymyślił. Nie ma miętówek.
To kup!
Prawda jest taka, że Alex istotnie trafiła w sedno, bo później wyciągnąłem z Michaela, że właśnie o to piekliła się Maria tuż przed wyjazdem na lotnisko. Wydaje mi się, że Michael jest po prostu zazdrosny o zdolności Alex...
Mów za siebie! Michael
Część 9
Michael:
Czasami zastanawiam się, czy córka Maxa na pewno ma dobrze w głowie. Wydaje mi się, że sprawa z Kyle’m, która, nawiasem mówiąc, się rypła, dała się jej we znaki. Biedna mała Jennie chyba straciła część zdrowego rozsądku odziedziczonego po Liz, ale w końcu – chyba zaczyna wariować tak samo, jak jej matka. Nie to, żebym miał coś do Liz – gdybym miał, to Max urwałby mi łeb, do którego jakoś dziwnie jestem przywiązany. Nie, to nie to, ale Liz czasami, we wczesnej młodości, też potrafiła zachowywać się co najmniej... dziwnie. Chyba nie muszę mówić, co się działo po śmierci Alexa. To, że może i miała wtedy rację, nie ma tu nic do rzeczy. Jennie zdradzała podobne objawy. Rozumiem, że zażądała od nas wtedy tamtej pisaniny – zapchała sobie czymś czas i umysł, poza tym była w dołku, ale teraz...? Chyba nie ma żadnych kryzysów osobowości, jak to mówi Alex młodsza (stwierdziłem ostatnio, że zaczynają mi się mylić osoby o tym imieniu, tak więc od teraz jest Alex starszy i Alex młodsza. Młodsza to córka Isabel, a starszy ... no, to chyba wiadomo). Może tak się u niej przejawia stan nieszczęśliwego zakochania, nie wiem, nigdy nie byłem nastoletnią dziewczyną, więc nie mam doświadczenia. W każdym razie znów zażądała pisania... Chyba normalnie zacznę zarabiać na chleb jako pisarz, jak tylko da mi spokój – choć nie mam pojęcia, czy to kiedykolwiek nastąpi.
Mam pisać o tym, co działo się w Roswell. Ano, co się działo – nic wielkiego. Roswell pozostało Roswell, z nami czy bez nas. Max i Liz też pozostali sobą – czyli Maxem i Liz. To niepojęte, ale jakimś cudem udało się Jennie przywrócić Maxowi nie tylko pamięć, ale i wszelkie odruchy, typu wodzenie wzrokiem za Liz, głupi uśmiech na twarzy, słowem – jakimś cudem przywróciła całego Maxa. Tak, jakby nie mogła ominąć tych mdlących otoczenie symptomów...
Nie słuchajcie go. Pisze tak tylko dlatego, że pokłócił się z Marią. Max
Wcale się nie pokłóciłem!
Aha. Czyli ponura mina Marii, twój wisielczy nastrój i ogólna atmosfera zdołowania to efekt zamierzony, tak? O co wam poszło? Max
O Bobby’ego.
O Bobby’ego. A coś więcej? M.
Różnica poglądów wychowawczych. Kiedy zwróciłem jej uwagę, że źle go wychowuje, odfuknęła, że wie lepiej niż ja, bo ja tylko krowy wychowywałem.
Ach. Rozumiem. Wiesz co, zawrzyjmy umowę – ty sobie teraz pojesz orzeszków, a ja zrobię resztę. Co ty na to?
A odczep się.
***
Max:
Michael jest wściekły. Zasuwa te orzeszki tak, jakby zależało od tego jego życie. Ale o tym za chwilę... od czego by tu zacząć?
Prawie trzy lata temu moja córka w niepojęty dla nas sposób przywróciła to, czego pozbawił mnie Nicholas i Khivar, pozwalając mi jednocześnie zachować pamięć tych ostatnich kilku lat. Trudno opisać ulgę, jaka mnie ogarnęła, kiedy bez problemów patrzyłem na każdego z nich i nie miałem już w głowie pustych słów Cameron, ale żywe obrazy i wspomnienia. To było wręcz nieprawdopodobne.
Istotnie jednak wpadł jej do głowy pomysł z zapisaniem wszystkiego. Nie wiem, czy wpadła na to pod wpływem kogoś, czy też skłoniły ją do tego jej własne problemy z odtworzeniem wypadków sprzed wielu lat, które doprowadziły do obecnej sytuacji. Michael sarka jak zwykle dla zasady.
Jakby tu wytłumaczyć wszystko tak, żeby się w tym nie pogubić...? Może najpierw zacząć od relacji między Liz a Jennie?
Przez rok mieszkaliśmy w Las Cruces, niby we trójkę, ale Jennie więcej czasu spędzała gdzieś w jakiś zaprzyjaźnionych akademikach i u przyjaciół, niż w domu. Liz rzecz jasna strasznie to przeżywała, ale nie powiedziała ani słowa. Uznała, że Jennie ma już swoje życie i jest dorosła – istotnie, po tym, co stało się w Roswell, trudno byłoby ją uznawać wciąż za małe dziecko. I gdy Isabel zaproponowała, że pokryje koszty studiów Jennie w Nowym Jorku, Liz była szczęśliwa, że jej jedyna córka pójdzie na uniwersytet i zdobędzie uczciwe wykształcenie, a swoje obawy i wątpliwości starała się głęboko ukryć, zwłaszcza przed Jennie, która pewnie tylko przewróciłaby oczami i uśmiechnęła lekko. Wiedziałem, czego się bała Liz – że gdy Jennie wyjedzie, to ona straci ją już na dobre. I część tych jej pesymistycznych przewidywań sprawdziła się, gdy Jennie przyjechała do domu na pierwsze święta – była zmieniona, inna... Bo z samolotu wysiadła elegancka, śliczna i pewna siebie dziewczyna, w której ciężko było dopatrzyć się tamtej cichej, spokojnej i zwykłej Jennie, która pół roku temu odjechała do stanu Nowy Jork z dwiema torbami i nieprzeniknioną miną. Nie, ta Jennie śmiała się już pewnie i błyskała humorem, gdy wesoło opowiadała o nowojorskim mieszkaniu z Isabel i Alex i o swoich studiach, tak bardzo jej otwartość różniła się od tamtej zamkniętej w sobie dziewczyny. Liz nie powiedziała na ten temat ani słowa, nawet wtedy, gdy Jennie wsiadła na pokład samolotu wracającego na Manhattan. Bo ta Jennie należała już nie do Roswell czy Las Cruces, ale do wielkich ulic wielkiego miasta, było w niej coś takiego... obcego. Ale przypuszczam, że to nieuniknione i prędzej czy później musiałoby nastąpić i ani Liz, ani ja nie mogliśmy na to nic poradzić. Teraz Jennie miała swoje własne życie, odległe od naszego.
Ja i Jennie – cóż, powiem tylko, że ciężko było nadrobić stracony czas. Pomijając fakt, że na początku w ogóle jej nie pamiętałem, później miałem w pamięci jedynie jej obraz jako niewielkiego, uroczego brzdąca, który był ciekaw świata, a miałem przed sobą w pełni ukształtowaną osobę, dojrzałą i samodzielną. Uroczy brzdąc gdzieś się zapodział, i czasami miałem wręcz wrażenie, że to nie ja powinienem się nią opiekować i wychowywać, tylko ona mnie. Nasze stosunki były jednak naprawdę dobre, tyle że ciężko było przeskoczyć piętnaście lat nieobecności. Co prawda ona sprawiała wrażenie, że w ogóle jej to nie obchodzi, ale mnie obchodziło. I to bardzo. Nie sprawdziłem się jako ojciec, przyznaję. Brak jakichkolwiek wspomnień, rozbitych kolan, kłótni z koleżankami i pierwszych ocen zdecydowanie dawał mi się we znaki. Obie, Liz i Jennie, usiłowały mnie przekonać, że na tym świat się nie kończy, ale wciąż miałem poczucie, że nawaliłem. Tak samo, jak nawaliłem względem Chrisa, choć tu właściwie było chyba lepiej. Przynajmniej jemu trafiła się naprawdę dobra rodzina i byłem wdzięczny losowi, że Chris trafił wówczas do Kingów, a nie do kogoś podobnego do Hanka, który niegdyś „wychowywał” Michaela. Miałem przeczucie, że Kingowie byli dobrymi ludźmi, którym udało się zapewnić Chrisowi normalne życie. Często spotykaliśmy się w Las Cruces i chyba mogę powiedzieć, że zadzierzgnęła się miedzy nami nić co najmniej porozumienia i sympatii – o ile nie przyjaźni. Zadziwiające, ale on chyba naprawdę nie miał do mnie żadnych pretensji. Był nastawiony całkowicie ugodowo i pozytywnie... Swoją drogą to naprawdę niesamowite, że Jennie i Chris zaprzyjaźnili się i traktowali tak, jakby znali się od zawsze. Może i zresztą znali się, w końcu właściwości kosmitów są niemal nieograniczone, jak wskazuje na to praktyka...
Po roku, gdy Jennie przeniosła się do Nowego Jorku, ja i Liz wróciliśmy na dobre do Roswell. Chyba nie muszę mówić, że najbardziej z naszego powrotu ucieszyła się chyba moja matka – stała się naszym codziennym gościem i już niemal u nas mieszkała. U nas – to znaczy nad Crashdown... Ojciec Liz miał coraz większe problemy ze zdrowiem i coraz częściej mówił o śmierci, a nasze przypomnienia o tym, że zawsze jest Jennie wraz z jej uzdrowicielskimi mocami kwitował krótko „Na każdego przychodzi w końcu jego czas”. Jennie bowiem udało się przywrócić mi całą pamięć, wszystkie wspomnienia, nie udało jej się tylko jedno – przywrócenie mocy w takim stanie, w jakim były kiedyś. Nie dla mnie było już uzdrawianie, nie dla mnie pola ochronne. W każdym razie to Liz dzierżyła teraz ster w Crashdown – nie sama zresztą. Do interesu wciągnęła bowiem... Marię. Po latach pracy w kafeterii Maria stała się teraz jej współwłaścicielką. Ja zaś pracowałem sobie skromnie i cicho w pewnym ośrodku pomocy społecznej i prowadziłem dzieciom świetlicę. Michael naigrawa się ze mnie, że to nie zajęcie dla prawdziwego mężczyzny, ale ja to lubię. W jakiś sposób te dzieciaki, patrzenie na nie, pomoc w odrabianiu prac domowych i udział w ich zabawach, pozwalały mi wypełnić lukę dzieciństwa Jennie.
Michael i Maria po długich podchodach w końcu zdecydowali się na ślub – bez żadnej fety i tylko dla najbliższej rodziny i przyjaciół. Mieszkali w starym domu Valentich, a na ścianach pokoju Bobby’ego co i rusz przybywały obrazki przedstawiające kolejne kontynenty, jedzenie albo samochody. Samochody były hołdem dla Kyle’a – chłopak od dwóch lat, od śmierci Kyle’a, zapalił się do tego i właził pod każdy samochód, skąd donosił głośnym głosem, że tłumik się urwie albo że przeciera się pasek klinowy. Maria ponuro powtarzała, że kiedyś ktoś go przejedzie – albo przypadkiem, bo nie zdąży wyjąć głowy spod samochodu, albo jakiś rozjuszony właściciel „opracowanego” samochodu. Michael zaś cichaczem podsuwał Bobby’emu coraz to nowe książki i zabierał go do byłego warsztatu Kyle’a, rozbudzając tylko jego manię. I właśnie na tym tle między Marią a Michaelem dochodziło najczęściej do ostrych starć, bowiem na mocy prawa i tak dalej Bobby stał się prawnie synem Michaela.
Początkowo Michael plątał się dookoła bez żadnej pracy, podobnie zresztą jak ja – żaden z nas nie miał kwalifikacji i żadnych szans na znalezienie czegokolwiek. W końcu podjudził jednego ze swoich starych kumpli z MetaChemu i wkręcił się do firmy ochroniarskiej na jakieś poważne stanowisko.
W każdym razie życie toczyło się w Roswell swoim torem, ciche i spokojne, dalekie od wielkomiejskiego szumu miast Północy. Podobnie było do Święta Dziękczynienia, kiedy to telefon Jennie postawił nas wszystkich na nogi. Jennie oznajmiła tylko lakonicznie, że Chris zaczyna plątać i że nic nie wiedzą, bo dopiero wyruszyły w kierunku Chicago, niemniej dawała jasno do zrozumienia, że należy mieć się na baczności. Michael rzucił mi wtedy dziwne spojrzenie i mruknął coś o genach.
Kolejny telefon był jeszcze dziwniejszy. Nastąpił następnego dnia gdzieś po południu – Jennie niby odwoływała alarm, ale mimo wszystko w jej głosie nie było zwykłego przekonania. Nie miałem wątpliwości, że Jennie woli nam czegoś na razie nie mówić, ale nie naciskałem, wiedziałem, że sama wszystko powie wtedy, kiedy uzna to za stosowne. W końcu nie można powiedzieć, że nie miała swojego rozumu, poza tym była z nią Alex, córka Isabel, z jej przedziwną intuicją.
Wszystko wyjaśniło się za trzecim telefonem. W Roswell było wyjątkowo gorąco – tak samo, jak kilkanaście lat temu. Zupełnie nie zimowo, a przecież był początek grudnia!
-W Nowym Jorku sypie – oznajmiła Jennie, jej głos dochodził tak wyraźnie, jakby stała tuż obok mnie, a nie tysiące kilometrów stąd.
-To macie szczęście – zauważyłem. – W Roswell jest straszliwie gorąco.
Jennie milczała przez chwilę, jakby przeżuwając coś.
-Jennie? – postanowiłem jej pomóc. – Czy chcesz mi coś powiedzieć?
-Czy jest w pobliżu mama? – zapytała w końcu.
-Nie – odparłem lekko zdziwiony. – Jest w kafeterii, mają tam coś pilnego z Marią, przyjęcie towaru czy coś takiego. A jest ci potrzebna?
-Nie, nie - zaprzeczyła szybko. – To nawet lepiej, że nie ma jej w pobliżu... a ty jesteś u siebie w pracy?
-Tak – potwierdziłem. – Ale nie martw się, mogę rozmawiać. Więc o co chodzi? Przecież słyszę, że coś cię gryzie – naprawdę starałem się być dobrym ojcem. Może miała problemy na uczelni. A może to kłopoty sercowe... ale przecież miała obok Alex.
-Widzisz, okazało się, że są inni... Czechosłowacy – wyjawiła Jennie. Uśmiechnąłem się mimo woli – zabawnie było słyszeć to słowo na ustach Jennie. W mojej wyobraźni było ono nierozłącznie związane z nastoletnią Marią i jej aromaterapią. Ale odgoniłem to od siebie i skupiłem się na słowach Jennie.
-Poznałaś ich? – zapytałem niespokojnie.
-Tak – widziałem, jak kiwa teraz głową.
-W jaki sposób? – zapytałem zaskoczony.
-To... dosyć dziwna historia, nie na telefon – odparła. – W każdym razie to nasza... no, czechosłowacka arystokracja czy coś w tym rodzaju i oni chcą zorganizować coś...w rodzaju szczytu, dla uczczenia odnalezienia naszej rodziny... w arystokratycznym tego słowa znaczeniu.
„W arystokratycznym tego słowa znaczeniu” – cokolwiek to oznaczało, chyba nie mogło być dobre. Rodzina wedle arystokracji... ród...? Ale skąd wiedzieli, że nas odnaleźli, skoro byliśmy „zaginieni”?
-Oni was odnaleźli? – zapytałem.
-Nnie zupełnie – zająknęła się Jennie. – Raczej... raczej my ich, ale przypadkiem. A właściwie to Chris... w każdym razie zobaczyli nasze pieczęcie i po prostu... no, zachowują się, jakbyśmy naprawdę byli ich władcami.
-Władcami – powtórzyłem. – Zaraz, jakie pieczęcie?
-Tato, to naprawdę... nie jest dobry sposób na wyjaśnianie – Jennie westchnęła ciężko. – W każdym razie zgodziliśmy się na ten cały szczyt i tylko chciałam cię o tym poinformować, żebyś wiedział, na wszelki wypadek, gdyby coś się stało. Szesnastego.
-Kto zamierza tam być? Od nas? – zapytałem marszcząc brwi.
-Ja, Chris – odparła. – Ciotka Isabel.
-Jennie – powiedziałem spokojnie. – Nie zgadzam się. Ani ty, ani Chris nie pójdziecie na żaden szczyt. Trzymajcie się od tego z daleka.
-Ale przecież ciotka Isabel nie może tam pójść sama! – zaprotestowała Jennie.
-I nie pójdzie – przyświadczyłem ze stoickim spokojem. – Bo pójdziemy tam ja i Michael.
Jennie na chwilę zaniemówiła.
-Ale... ale tato... – zaczęła. – Nie... nie ma sensu, żebyś leciał taki kawał drogi, skoro my jesteśmy niemal na miejscu!
-Chris też by leciał – zauważyłem.
-Chris jest z nami – mruknęła cicho. – Nie wrócił do Las Cruces. Poza tym... poza tym to przecież może być jakaś pułapka, nie wiadomo, może ta czechosłowacka arystokracja chce się tylko was pozbyć...!
-No właśnie – przytaknąłem spokojnie. – Nie pozwalam tam iść ani tobie, ani Chrisowi czy Alex. Zwłaszcza dlatego, że to może być pułapka, i ktoś wtedy musi nas ratować. A jeśli nawet to nie będzie pułapka, nie uważasz, że tym bardziej powinienem tam być? To moi ludzie, Jennie, i tak czy siak nie mogę przerzucać moich obowiązków na kogoś innego.
-Ale tato... – zaczęła Jennie.
-Córko – przerwałem jej stanowczo. – Ja już postanowiłem i nie zmienię zdania, wybij sobie z głowy to, że pozwolę ci tam pójść. To jest szesnastego? Więc trzynastego ja i Michael przylatujemy do Nowego Jorku.
Jennie nie była tym zachwycona. Wręcz przeciwnie. Wiedziałem jednak, co chciała zrobić – chronić mnie za wszelką cenę przed wszystkim, co mogło mi w jakikolwiek sposób zagrażać. Ale nie mogłem w ten sposób narażać córki, nie mogłem narażać nikogo. To ja byłem niegdyś królem i to ja musiałem za to płacić, nikt inny. Jeśli ten szczyt – cokolwiek to mogło być – miał być pułapką, to dobrze, dostaną tego, kogo chcą, a reszcie może dadzą spokój. A jeśli to nie miała być pułapka, to powinienem tym bardziej tam być.
Michael tak samo jak Jennie nie był tym zachwycony – ale on akurat był pokłócony z Marią i zły na cały świat. Informacja o naszym wyjeździe była tylko pretekstem do wzmożonego narzekania. Dobrze, że Michael nie był kobietą – przypominałby zrzędliwą, wredną teściową.
-Twoja córka ma fochy w nosie i wymyśla Bóg wie co! – rzucił oskarżająco. Wzruszyłem ramionami obojętnie.
-W porządku – odparłem z całkowitym spokojem. – Pojadę sam.
-Ona jest wariatką! – grzmiał dalej Michael. – I nawet wiem po kim – po tobie! – dźgnął mnie w pierś wyciągniętym sztywno palcem. – Tak, po tobie to ma! Ty! Ty chcesz tam jechać sam! Masz nie po kolei w głowie!
-Skoro nie chcesz jechać ze mną, to pojadę sam – zauważyłem cierpliwie.
-Tak, ja wiem! Pojedziesz, a one dwie będą mi truły, że cię puściłem samego – naburmuszył się Michael. – Życia przez ciebie nie będę miał, i tak nie mam, ale ty mi je obrzydzasz do szczętu! Rozumiem, że Jennie odwaliło, bo za dużo przebywa w towarzystwie tej narwanej małej Alex, ale ty – ty?!
-Słuchaj, na prawdę nie musisz jechać – powiedziałem ugodowo. – Isabel i ja to załatwimy.
-Ta, i cała zabawa przejdzie mi koło nosa – burknął. – Jeszcze czego. Kiedy lecimy?
I tak oto trzynastego grudnia znaleźliśmy się obaj na pokładzie samolotu lecącego prosto do Nowego Jorku, zostawiając za nami Liz i Marię. Chyba obie miały chęć polecieć z nami, ale nie mogły zostawić Crashdown bez opieki, dodatkowo Liz nie mogła zostawić ojca a Maria Bobby’ego.
Liz pocałowała mnie tylko i uśmiechnęła się mężnie.
-Wracajcie szybko i uważajcie na siebie – poprosiła. – Ucałuj ode mnie Jennie... i przywieź ją na święta.
Obiecałem, że postaramy się wrócić tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Niestety, żadne z nas nie wiedziało, że święta znów będziemy musieli spędzić osobno i że nie uda mi się przywieźć Jennie do Roswell. Na szczęście wtedy tego nie wiedzieliśmy.
Za to pożegnanie Marii i Michaela przebiegło znacznie gorzej. Maria najpierw rozpłakała się rzewnymi łzami, a potem oskarżyła Michaela o nieczułość, gdy oznajmił, że nie ma chusteczek. Na takie dictum Michael popędził do lotniskowego sklepu i kupił chusteczki, a jakże, ale nie doczekał się miłego słowa – usłyszał tylko, że był baranem, jest baranem i baranem pozostanie. Nie miałem pojęcia, co ugryzło Marię, zwłaszcza, że rzuciła mi się na szyję ze wzruszeniem, ale prawdę mówiąc bałem się trochę wsiadać do jednego samolotu z wściekłym Michaelem. Widziałem, jak potrafią wybuchać rzeczy w jego obecności, gdy był wściekły, i nie miałem ochoty, żeby wysadzał w powietrze na przykład silnik samolotu.
Na szczęście nasza podróż przebiegła bez dodatkowych atrakcji ze strony Michaela i bez przeszkód wysiedliśmy na lotnisku w Nowym Jorku. Czekały na nas Isabel i Jennie.
-Cieszę się, że was widzę – powiedziała Isabel ciepło na powitanie.
-Hej tato – przywitała mnie Jennie.
-Hej – odparłem ściskając ją mocno. Co by nie mówić – straszliwie się za nią stęskniłem.
-Możemy już iść? – odezwał się ponuro Michael. – Głodny jestem.
Popatrzyłem przepraszająco na Jennie i Isabel i wymówiłem bezgłośnie „Maria”. Skinęły obie głowami.
-Jesteście zmęczeni? – zapytała Jennie. – Nowy Jork jest zasypany i wciąż pada, zanim dotrzemy do domu i przebijemy się przez śnieg i korki... może chcecie coś przegryźć?
Michael, rzecz jasna, chciał. Ja i Jennie skoczyliśmy tylko do Starbucksa po kawę – co jak co, ale Jennie mogła jej pić hektolitry. Uwielbiała kawę. Zauważyłem, że rozglądała się dyskretnie po wnętrzu, jakby kogoś wypatrywała.
-Spodziewasz się tu kogoś znaleźć? – zapytałem niby przypadkiem. Zaczerwieniła się lekko i potrząsnęła głową.
-Ależ skąd – zaprzeczyła szybko. – Chodźmy.
Nowy Jork istotnie był zasypany, na chodnikach widniały zaspy białego śniegu, przez które ludzie przebijali się z trudem, na ulicach zaś odśnieżarki ledwo nadążały z jakim-takim odgarnianiem śniegu. W dodatku wciąż padało. Wyglądało to niesamowicie – tumany białego puchu opadające z góry bez końca, bez najmniejszej nawet przerwy. Wszystkie samochody miały śmieszne, białe czapy, podobnie jak latarnie, parapety i parkany. Czegoś takiego nie można znaleźć w Nowym Meksyku, i wyglądało to zarówno pięknie, jak i groźnie. Samochody poruszały się w żółwim tempie i korki wydawały się nie mieć końca. Jennie zdążyła opowiedzieć nam szczegółowo cały przebieg wypadków, od rozpaczliwego telefonu Chrisa w wieczór święta Dziękczynienia, aż po jej ostatnią rozmowę z tą... Dennise Ralleyard, dotyczącą dokładnego omówienia spraw szczytu. Michael zauważył zjadliwie, że takie rozmowy telefoniczne to chyba nienajlepszy pomysł, na co Jennie z całym spokojem odparła, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę i że widziała się z Dennise jak najbardziej osobiście. Miałem wrażenie, że ona jest znacznie lepiej poinformowana w tych sprawach, niż ja...
-Chris też usiłował o tym z nią rozmawiać, ale ona przy nim głupieje – stwierdziła w pewnej chwili Jennie.
-Co to znaczy: głupieje? – zapytał Michael. Jennie uśmiechnęła się do siebie lekko i tak jakby nieco przebiegle.
-Po prostu – głupieje – odparła. – Czasami traci wątek. Rozmawia z nim spokojnie i normalnie, ale gdy on porusza t e tematy, Dennise miesza się jak czternastolatek, przy którym robi się aluzje do seksu.
Zerknąłem na nią zaskoczony. Hm. To nie było porównanie, jakiego bym się po niej spodziewał... Ale po chwili temat odszedł w zapomnienie, bo Jennie objawiła, że przyjedzie po nas samochód, tym bardziej, że podobno ta Dennise zarzekała się, że będzie to samochód jak należy.
-One dwie z Alex utrzymują, że to będzie karoca – wtrąciła z niesmakiem Isabel. – A Chris po namyśle przyznał im rację.
Jennie zachichotała cicho.
-Co ja poradzę, że Dennise robiła takie aluzje – powiedziała rozbawiona. – Ma być pojazd godny króla. Karoca jest godna króla, zwłaszcza w Nowym Jorku. Zaczynam się cieszyć, że nie będę w tym brała udziału – dorzuciła z odrobinką złośliwości.
-Nie mam smokingu – objawił Michael z grobową miną – I nie mam lakierek.
-Jeśli założysz dziurawe dżinsy, kowbojską koszulę i zabłocone buty to i tak pewnie przyjmą cię jak księcia – zauważyłem.
-Nie mam zabłoconych butów – obraził się Michael. Jennie znów zachichotała.
Chris i Alex siedzieli w mieszkaniu Isabel i oglądali telewizję.
-Kawowy nieznajomy? – zauważyła Alex, rzucając okiem na kubek kawy w ręku Jennie, a Jennie zaczerwieniła się lekko.
-Wypchaj się – odparła.
-Czołem – mruknęła Alex w naszym kierunku i zrobiła balona z gumy do żucia.
-Alex, może byś się porządnie przywitała? – zdenerwowała się lekko Isabel. Alex popatrzyła na nią spod przymrużonych powiek.
-Przecież to zrobiłam – powiedziała w końcu.
-Przepraszam za nią – krygowała się przed nami Isabel. – Teraz, kiedy mieszkam w Bostonie...
-Isabel, spokojnie – uśmiechnąłem się do niej.
Jennie rozebrała się z kurtki i szalika i usiadła obok Alex.
-Kto szuka ten znajdzie – oznajmiła Alex, uśmiechając się pod nosem. Jennie znów zaczerwieniła się.
-Wcale nie szukam – odparła. Alex spojrzała na nią unosząc jedną brew – wydawało mi się, że znam już skądś tę minę...
-Doprawdy? Rozumiem, że wizytujesz wszystkie nowojorskie Starbucksy, bo nie masz nic innego do roboty, tak? – zapytała. Jennie wymruczała coś niezrozumiałego pod nosem, a Alex niespodziewanie spoważniała. – Ale wiesz co, powinnaś zacząć szukać.
Przysłuchiwałem się tej wymianie zdań, całkowicie dla mnie nie zrozumiałej, i nie zwracałem uwagi na to, co mówili Isabel i Michael. Doleciały mnie tylko ostatnie słowa Michaela: „...w skórę”. Alex jednak słyszała znacznie więcej niż ja, co mnie nieco zdziwiło.
-Sam niech się wujcio przełoży przez kolano i niech sobie da w skórę – zaproponowała uprzejmym tonem. – Ciotka Maria miałaby z wujciem wtedy znacznie mniej kłopotu i nie czepiałaby się tych skarpetek na środku łazienki i przypalonej nowej patelni – dodała złośliwie. Michael i Isabel zaniemówili – po minie Michaela mogłem wnioskować, że słowa Alex trafiły w dziesiątkę. Dyskretnie ukryłem uśmiech, za to Jennie i Chris całkiem otwarcie parsknęli śmiechem.
Zdolności Alex były co najmniej interesujące.
Wcale nie interesujące, to po prostu złośliwa, mała małpa! Michael
Wcale nie. Jest po prostu... nieco nadmiernie szczera, i tyle. Poza tym Jennie jakoś zdołała się z nią zaprzyjaźnić, podobnie jak Chris.
Bo ty to zawsze miałeś jakieś... litościwe zapędy. M.
Co to miało znaczyć, Michael?
Nic. Po prostu nic. Już się zamykam. Pójdę sobie poszukać jakiegoś kąta, gdzie wszyscy dadzą mi święty spokój! M.
Rany boskie, Michael, zachowujesz się jak nie powiem kto!
No, powiedz, proszę, powiedz!
Potem znowu będziesz jęczał. Orzeszki już zjadłeś, idź zjedz miętówki. Wyładuj się na nich.
Aleś wymyślił. Nie ma miętówek.
To kup!
Prawda jest taka, że Alex istotnie trafiła w sedno, bo później wyciągnąłem z Michaela, że właśnie o to piekliła się Maria tuż przed wyjazdem na lotnisko. Wydaje mi się, że Michael jest po prostu zazdrosny o zdolności Alex...
Mów za siebie! Michael
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Fajna część. Mam nadzieję że tylko żartujesz z tym za dwa tygodnie? Bo ja nie wytrzymam. Jennie rumieniąca się to bardzo ciekawe zjawisko. Ja chę nową część czybciej... proszę. a zresztą nie tylko ja napewno. A co do częśći:
Alex jak zwykle bezbłóedna, zaczynam ją coraz bardziej lubić, ta jej bezpośredniośc... hehehehe Jennie... Niech spotka wreszcie tego swojego Jacka, bo jak juz mówiłem to taki uroczy widok. Maria i Michael - tą parę wręcz uwielbiam.... Jest taka bardzo sympatyczna... hehe.. Ich kłotnie są poprostu THe Best!!! Max i Liz.. - to poprostu Max i Liz zakochani w sobie po uszy. Mam nadzieję że LIz wkońcu naprawi swoje stosunki z Jennie.
Isabel - jak to Isabel... Zawsze na wysoim poziomie. Tylko nie wiem czemu ona się czepia Alex. Przecież ta dziewczyna ma taki styl bycia i tyle. Ale tego jej romansu to chyba jej nie wybacze...
No to by było na tyle... Czekam na następną część w napięciu.
Alex jak zwykle bezbłóedna, zaczynam ją coraz bardziej lubić, ta jej bezpośredniośc... hehehehe Jennie... Niech spotka wreszcie tego swojego Jacka, bo jak juz mówiłem to taki uroczy widok. Maria i Michael - tą parę wręcz uwielbiam.... Jest taka bardzo sympatyczna... hehe.. Ich kłotnie są poprostu THe Best!!! Max i Liz.. - to poprostu Max i Liz zakochani w sobie po uszy. Mam nadzieję że LIz wkońcu naprawi swoje stosunki z Jennie.
Isabel - jak to Isabel... Zawsze na wysoim poziomie. Tylko nie wiem czemu ona się czepia Alex. Przecież ta dziewczyna ma taki styl bycia i tyle. Ale tego jej romansu to chyba jej nie wybacze...
No to by było na tyle... Czekam na następną część w napięciu.
Ty ędziesz mieć spokój, a mnie zżera ciekawość jakie to będzie to spotkanie na szczycie... Tfu! znaczy się spotkanie z rodzicami Dennise. Tak swoją drogą to ta dziewczyna taka jakaś ciut bezosobowa... Nie ma jakoś własnego konkretnego charakteru, a nie wspomne o zdaniu. To mogę zrozumieć bo znalazła K4, a raczej dzieci dynastii Zanaidów.
Więc Jennie poznała kogoś nowego, ale będzie miała niespodziankę Jak ja się cieszę! Eh... Ja już nie mogę się doczekać no! Błaaaaaaaaaaaaagam daj jak najszybciej nową część!
Więc Jennie poznała kogoś nowego, ale będzie miała niespodziankę Jak ja się cieszę! Eh... Ja już nie mogę się doczekać no! Błaaaaaaaaaaaaagam daj jak najszybciej nową część!
I wrócił nasz "stary" kochany narrator Michael Myśałam, że nie pojawi się jako narrator w TNJ, a spojrzenie na to co się dzieje, będzie tylko od strony młodych, ale bardzo się cieszę Stęskniłam się już i brakowało mi postrzegania rzeczywistości w Michael'owy specyficzny sposób!
A Max...w końcu doczekałam się i mogę się przekonać jaki nowy/stary Max jest teraz...muszę powiedzieć, że w sumie prawie w ogóle się nie zmienił To ten sam dobry, poczciwy, winiący się za to czego nie może zmienić kosmita, a może człowiek bo przecież moce nie powróciły. Tylko teraz jest trochę inaczej...Max ma dzieci, jego życie jest trochę inne, jakby spokojniejsze, choć widzę, że do czasu I czyżbyśmy znowu wracali do przeszłości? Znowu "szczyt" w Nowym Jorku i towarzystwo prawie to samo. Brakuje tylko Tess i gospodarze trochę się zmienili
Ja też mam nadzieję, że żartujesz z tymi dwoma tygodniami Nan. Teraz to będzie wszystko na mnie, bo prosiłam wcześniej o część Wracaj jak najszybciej
A Max...w końcu doczekałam się i mogę się przekonać jaki nowy/stary Max jest teraz...muszę powiedzieć, że w sumie prawie w ogóle się nie zmienił To ten sam dobry, poczciwy, winiący się za to czego nie może zmienić kosmita, a może człowiek bo przecież moce nie powróciły. Tylko teraz jest trochę inaczej...Max ma dzieci, jego życie jest trochę inne, jakby spokojniejsze, choć widzę, że do czasu I czyżbyśmy znowu wracali do przeszłości? Znowu "szczyt" w Nowym Jorku i towarzystwo prawie to samo. Brakuje tylko Tess i gospodarze trochę się zmienili
Ja też mam nadzieję, że żartujesz z tymi dwoma tygodniami Nan. Teraz to będzie wszystko na mnie, bo prosiłam wcześniej o część Wracaj jak najszybciej
Maleństwo
Hahahaha nadrobilam! I od razu mowie, ze ten ff jest genialny!
Cala ta Dennise nadal mnie drazni chociaz troche ja polubilam. Alex za to jest najlepsza z calej rodzinki nie ma co przy tym niezle dogadala Michaelowi hehe A biedny stary Misiek denerwowany przez Marie wcina orzeszki i mietowki Nie no jestes neizla Nan!
Czy ten kawowy Jack to brat Dennise? Chyba wszystko na to wskazuje, ale nie powiem zaintrygowal mnie facet i czekam na rozwiniecie sie ejgo znajomosci z Jennie!
Wracaj do nas Nan!
Cala ta Dennise nadal mnie drazni chociaz troche ja polubilam. Alex za to jest najlepsza z calej rodzinki nie ma co przy tym niezle dogadala Michaelowi hehe A biedny stary Misiek denerwowany przez Marie wcina orzeszki i mietowki Nie no jestes neizla Nan!
Czy ten kawowy Jack to brat Dennise? Chyba wszystko na to wskazuje, ale nie powiem zaintrygowal mnie facet i czekam na rozwiniecie sie ejgo znajomosci z Jennie!
Wracaj do nas Nan!
Mam chwilowo dosyć podręczników i notatek, musiałam się oderwać. Oto kolejna część. Widać, że brak mi konsekwencji w działaniu...
Uprzedzałam już, że mam w planach trzy kolejne sequele czy nie...? Bo większość niewykorzystanych wątków z TNJ pojawi się w dalszych częściach.
Taaak... Jennie zdecydowanie będzie miała niespodziankę... /odkaszlnięcie na stronie/.
Khym.
Onarku - oj, współczuję konstytucji... w życiu. Przenigdy. To, co mam na moim wosie w zupełności mi w tej kwestii wystarczy... żeby jeszcze tym się maltretować na studiach No i bardzo mi miło. Nie byłam pewna, czy miętówki Michaela to już przegięcie czy jeszcze mogę sobie pozwalać
W każdym razie teraz uśmiejecie się bardziej, bo cała część jest Michaela. Li i jedynie.
Bonne lecture czy jakoś tak.
Część 10
Michael:
Nigdy w życiu nie widziałem takiej ilości śniegu, który po prostu sypał się z góry i sypał... i zupełnie nie miał końca. Dziwne. Momentami padał lżej i powiedziałbym zupełnie znośnie, tak, że nawet wszystko było wyraźnie widać. I tak było na przykład nad ranem. Ale wieczorem śnieg zaczął tak sypać, że znikły wszelkie światła Manhattanu. Podobno w całym New Jersey i Nowym Jorku ogłoszono stan klęski żywiołowej i Isabel stwierdziła, że to istny cud, że nasz samolot jeszcze jakoś wylądował. Ze względu na doprawdy niezwykłe opady atmosferyczne buda Alex młodszej została zamknięta i smarkula przesiadywała w domu całymi dniami, razem z Chrisem. Jennie usiłowała jeździć na swoja uczelnię, ale z różnym skutkiem.
-Świetny pomysł z tym szczytem, Maxwell – burknąłem. Siedziałem rozwalony na kanapie w salonie Isabel – trzeba przyznać, że miała bardzo wygodne mieszkanie.
-Nie marudź – mruknął Max. – Jak myślisz, założyć krawat czy nie...?
-Będą cię mieli za co powiesić – mruknąłem do siebie. – A swoją droga żadnej równowagi w tym kraju, u nas upał, że cała woda z człowieka paruje, tu z kolei sypie tak, że nosa z domu nie możesz wyściubić... Ciekaw jestem, jak my mamy tam dotrzeć, nie mamy ze sobą łopat!
-Dennise mówi, że organizacją mamy się nie przejmować – odezwała się Jennie zjawiając się niepostrzeżenie za naszymi plecami. Wzdrygnąłem się lekko.
-Dennise i Dennise, ciągle o niej słyszę i ani razu nie widziałem – skrzywiłem się. Max klepnął mnie po ramieniu.
-No, bracie, ty to nie powinieneś tak się palić do oglądania kogokolwiek... bo Maria z kolei da ci popalić – uśmiechnął się. Podniosłem oczy do sufitu.
-To za wysokie progi jak na nogi Dennise – oznajmiła Alex również wsuwając się niepostrzeżenie do pokoju. No co one miały z tym wężowym skradaniem się, to doprawdy nie rozumiem... – To są jej słowa, nie patrz tak na mnie, nic jej nie powiedziałam – powiedziała do Chrisa. Wszyscy mają tendencje do złażenia się w jedno miejsce...
-Ty nie musisz nic mówić – mruknął rozdrażniony Chris. –Przy tobie i tak wszyscy głupieją.
O, co do tego, to mogłem się z nim zgodzić. Alex wydawała mi się być impertynencką gówniarą i tyle, która potrafiła być przerażająca. Momentami.
Impertynencka gówniara pokazała Chrisowi język.
-O której mamy być gotowi? – w drzwiach ukazała się zdenerwowana Isabel. Jennie westchnęła ciężko.
-Wszystko jedno – odparła jednak cierpliwie. – Jak będziecie gotowi, to wyjdziecie po prostu z domu, na dole będzie na was ktoś czekał.
-Mam nadzieję, że nie będziemy przedzierać się przez śnieg, bo zdecydowałam się założyć szpilki – westchnęła Isabel.
-Weź lepiej rakiety śniegowe – poradziłem złośliwie. – Wysadzą nas w jakimś lesie i nie będziesz miała ochoty wracać piechotą do Nowego Jorku w szpilkach!
-To może jednak lepiej my... – zaczęła subtelnie Jennie, ale Max spojrzał na nią poważnie.
-Córko – powiedział spokojnie. – Już to omawialiśmy.
Prychnąłem śmiechem. Max mówiący „córko” patriarchalnym tonem – po prostu cacy, nic tylko boki zrywać. Nie no, fajnie, że odnosili się do siebie z szacunkiem, ale to jego „córko”, naładowane patosem... ech, co tu dużo mówić – cały Max!
-Tato – Jennie też miała charakterek. Zwłaszcza, gdy miała do pomocy zarówno Alex młodszą jak i Chrisa, nabierała wtedy jakiejś dziwnej niemal bezczelności. – My pojedziemy.
-Nie – głos Maxa był jak stal. Heh. Dobrze, że potrafił się jeszcze przeciwstawiać babom.
-Wujku – oho, Alex uderza w błagalny ton. – Wujku, czyżbyś nie miał do na zaufania? – niewinna minka i trzepot rzęs. No właśnie, nie mamy zaufania. JA nie mam. – Po pierwsze nie jesteśmy bezbronni. Po drugie mamy talenty dyplomatyczne... – „jak cholera” dodałem w myślach. W każdym razie słowa Alex bez wątpienia podawały w wątpliwość nasze talenty dyplomatyczne. – Po trzecie znamy już niektórych, na przykład znamy Dennise i jej brata, Jacquesa...
-Znamy? – zdziwił się Chris.
-Zamknij się – rzuciła do niego Alex. – Ja mówię. Po czwarte jesteśmy młodzi i pełni energii – no, super, wychodzi z tego, że my jesteśmy zramolałymi starcami! – Po piąte ja i Jennie w zupełności damy sobie radę z każdym... – tak, Alex każdego przegada. – No i w końcu, po szóste, co tu dużo ukrywać – lepiej znamy Nowy Jork i jesteśmy po prostu sprytniejsi.
No to wykombinowała na koniec, nie ma co! Nadmiar argumentów jednak zdetonował nieco Maxa – może zresztą to był ich kaliber, chyba ogłuszył go zwłaszcza ten, że Alex i Jennie poradzą sobie z każdym. Chyba nie przypadała mu do gustu ta myśl... Alex szykowała się do kolejnego ataku, Jennie i Chris mieli już zwycięskie miny. Nie tak prędko...
-Zostajecie w domu – mruknąłem gniewnie. – Bez dyskusji. Może i jesteśmy zramolali, ale zaręczam ci, że sprytu też nam nie brak – mina Alex mówiła, że ona jest zupełnie odmiennego zdania, co mnie tylko rozsierdziło. – Zresztą, o co ten cały spór, siedzicie na tyłkach i macie prawo ruszyć się stad, jeśli do północy nie damy wam żadnego znaku życia!
Alex błysnęła złowrogo oczami i widziałem, że szykowała się już do ostrej odpowiedzi, ale nagle jej nastrój zmienił się, dosłownie z chwili na chwilę. Uśmiechnęła się słodziutko.
-Dobrze – zgodziła się niespodziewanie. – Bardzo dobrze. Mamy tylko nadzieję, ze będzie się wujcio świetnie bawił...
Było w niej teraz coś dziwnego, przebiegłego. Ja nie wiem, ale to jakaś lipa z tymi genami! Te dzieciaki w ogóle nie odpowiadały charakterom swoich rodziców, ale to w ogóle. Chyba pozamieniali się miejscami, tylko nie wiem, jakim cudem...
Popatrzyłem na nią podejrzliwie i już byłem gotów spasować i na wszelki wypadek ustąpić jej – ten uśmiech zdecydowanie mi nie pasował. Max nie brał w tym udziału, w końcu zdecydował się na krawat i usiłował go sobie zawiązać, nie wiem czemu nie wychodziło mu to jakoś. W końcu Chris zlitował się nad nim i zawiązał mu krawat jak należy, a wówczas w drzwiach ukazała się Isabel. Nie zwróciłem uwagi na jej ciemnobrązową, elegancką sukienkę i perły na szyi. Olać, co się mam stroić. Lubię moje dżinsy i jak się coś komuś nie podoba, to niech się wypcha.
-Chodźmy wreszcie, bo się rozmyślę – poprosiła zdenerwowanym głosem.
-Myślicie, że oni na nas czekają...? – zapytał niepewnie Max. Podniosłem się energicznie z kanapy.
-Zaraz się przekonamy – mruknąłem.
Ubraliśmy się i ruszyliśmy do windy, za nami zaś, jak w pochodzie, ruszyli Chris, Alex i Jennie.
-A wy gdzie? – huknąłem na nich. Alex wysunęła się nieco na przód.
-Odprowadzić – odparła uśmiechając się niewinnie. Najchętniej to wysłałbym tę zakazaną trójcę z powrotem do ich pokoi, ale Isabel pociągnęła mnie za rękaw.
-No chodźmy już – poprosiła. – Coraz bardziej się denerwuję...
W milczeniu zjechaliśmy na dół. Alex wpadła w iście szampański humor, Isabel i Max denerwowali się, jak to oni, a mnie irytowały uśmieszki, które teraz pojawiły się również na twarzach Chrisa i Jennie. Jezu. Trzydzieści pięć pięter w ich towarzystwie. Miałem ochotę przyśpieszyć tę cholerną windę.
Wysiedliśmy na parterze i znaleźliśmy się w eleganckim, wielkim hollu. Idealnie matowa posadzka ze szklanych płyt była lekko podświetlona od dołu, zawsze interesowało mnie, jak oni to zrobili. Wyglądało super, o ile, rzecz jasna, nie było zabłocone. Ale w tej parszywej dzielnicy nic nigdy nie było brudne w budynkach takich jak ten, wszystkie chromowane poręcze były wyczyszczone aż do granic, podobnie jak metalowe, kręcone schody wiodące do zacisznej kawiarenki na pierwszym poziomie dla mieszkańców tego Eldorado. I do tego kwiatki – nie żadne tam pospolite róże albo tulipany, skąd. Białe orchidee i storczyki, jak twierdził Chris, w matowych, szklanych wazonach. I dwóch portierów przy szklanym kontuarze... oszaleć można było.
Pod ścianą stały fotele i eleganckie stoliki – Isabel wyjaśniała, że jeśli ktoś nie chciał wpuszczać gościa, to mógł sobie z nim usiąść na dole. Taa. W każdym razie na jednym z tych foteli siedział spokojnie facet w czarnej, cholera jasna, liberii... Na nasz widok podniósł się służbiście i podszedł sprężystym krokiem. Skłonił się lekko przed nami.
-Nazywam się Thomas Patterson – oznajmił spokojnie. – I będę starszym kierowcą jaśnie państwa.
Zaskoczony popatrzyłem na Isabel i Maxa – byli tak samo zdziwieni jak ja. Rzuciłem okiem na Alex i jej kompanów, którzy kulili się ze śmiechu. Popatrzyłem jeszcze raz na Thomasa Pattersona, który był naszym starszym kierowcą. Liberia, czarna czapka z daszkiem, białe rękawiczki... o żesz...
Zaraz. A co znaczy to „starszy kierowca”? Że niby był od nas starszy...?
-Ekhm... tak – mruknął Max, niezupełnie przyzwyczajony do tego typu zachowań.
-Czy jaśnie państwo są już gotowi? – zapytał Thomas Patterson, kierowca. Bezsilnie skinęliśmy głowami. – Jaśnie państwo pozwolą, limuzyna już czeka – uczynił gest ręką w stronę wejścia. Za szklaną przednią ścianą budynku, za szerokimi, szklanymi drzwiami okutymi stalą, za czerwonym baldachimem i dwoma chłopcami w płaszczach, którzy otwierali przed każdym drzwi, w tumanach śniegu, zajechała właśnie... długa jak połowa metra, czarna i lśniąca limuzyna z zaciemnionymi oknami.
Wpatrywaliśmy się w nią zaskoczeni, ba – nawet zszokowani. Szczęki po prostu nam opadły.
Jennie, Alex i Chris wybuchnęli teraz niekontrolowanym śmiechem.
-Czy możemy iść? – zapytał służbiście Thomas Patterson, w jego ręku pojawił się nagle czarny, ogromny parasol.
-Dlaczego starszy kierowca...? – wyrwało mi się, zupełnie nie wiem dlaczego i jak. – Ta limuzyna przyjechała sama...?
-Michael! – zgromiła mnie szeptem Isabel, ale Thomas Patterson, starszy kierowca, uśmiechnął się tylko.
-W limuzynie kierowcą jest Lincoln Winkfeld – odparł z niezmąconym spokojem. Lincoln. Miał nas wozić Lincoln. Świetnie. Nikt mi nie uwierzy. – Zwykły kierowca. Ja jestem starszym kierowcą. Czy jaśnie państwo są już gotowi?
Popatrzyłem niepewnie na swoje dżinsy, na ubranego w liberię Thomasa Pattersona, który był starszym kierowcą, na czarną, lśniącą limuzynę, znów na siebie... i zrozumiałem, czemu Alex tak łatwo uległa bez walki. Spodziewała się czegoś takiego, zołza jedna, wszyscy troje się spodziewali!
-Królewski pojazd – usłyszałem zduszony śmiech Alex – okazał się być nie karetą, jak przypuszczaliśmy, a limuzyną...!
Wszyscy troje zaczęli się wręcz dusić od śmiechu. Czekajcie, zmory jedne, już ja was urządzę!
-Już idziemy – powiedział Max do Thomasa Pattersona, który był naszym kierowcą... starszym kierowcą, i odwrócił się do tej trójki potworów. – Szukacie po północy – szepnął Jennie do ucha przytulając ją. Skinęła głową i to mnie otrzeźwiło.
Isabel zaś pożegnała się wylewnie z Alex – która, jeśli można sądzić po jej minie, nie była tym specjalnie zachwycona czy też wzruszona.
Ruszyliśmy we czwórkę do wyjścia – ja, Isabel, Max i Thomas Patterson, który itd. Dwóch chłopców w identycznych płaszczach otworzyło przed nami szklane drzwi, Thomas itd otworzył swój wielki, czarny parasol, z limuzyny wyskoczył drugi kierowca, ten zwykły, również z rozłożonym identycznym parasolem, i osłaniając nas przed tumanami śniegu błyskawicznie przetransportowali nas do limuzyny. Obejrzałem się jeszcze – trójka potworów stała i chichrała się z nas w kułak. Cholera, jeszcze się z nimi policzę – co tam, że to potomstwo Maxa i Isabel. Diabelstwo, nie potomstwo!
Ale szybko o tym zapomniałem, przynajmniej chwilowo. Pierwszy raz w życiu jechałem limuzyną. Skórzane siedzenia, przemyślne oświetlenie, butelka szampana i jakieś drobiazgi do gryzienia. Obejrzałem to dokładnie – orzeszki, ale jakieś takie nietypowe. Ugryzłem ostrożnie jednego.
-Nawet dobre – stwierdziłem. – Co to jest?
-Michael! – zawołała szeptem Isabel. – Przestań!
-No co? – zdziwiłem się. – Orzechy są po to, żeby je jeść, a nie, żeby na nie patrzeć!
Isabel popatrzyła na mnie i wyraźnie nie mogła znaleźć słów, które by jej odpowiadały. Wzruszyłem ramionami i demonstracyjnie zjadłem orzeszka.
-Pilot – zauważyłem po chwili. – Jakiś pilot tu leży.
Istotnie, między kieliszkami do szampana leżał sobie spokojnie pilot, który wyglądał tak samo jak pilot telewizyjny. Sięgnąłem po niego.
-Zostaw to, Michael – mruknął Max.
Nacisnąłem jakiś guzik i ni stąd ni zowąd włączyło się radio.
-Max, powiedz mu coś! – zażądała Isabel, ale Max machnął tylko ręką.
-Bardziej interesuje mnie to, gdzie jedziemy, a nie co on robi – odparł wyglądając przez zaciemnione szyby, które jednak od tej strony były całkiem przejrzyste.
Za oknami widać było wciąż padający śnieg – to chyba istotnie była klęska żywiołowa. Ale śnieg jakby trochę stracił na mocy, dawała się dostrzec i okolica, przez jaką jechaliśmy. Same wielkie pałace i kute w żelazie bramy.
-Jesteśmy w Bayport – stwierdziła z lekkim zdziwieniem Isabel.
-Nic mi to nie mówi – wzruszyłem ramionami.
-Bayport... to coś w rodzaju Beverly Hills – wyjaśniła.
-Myślałem, że to Manhattan jest czymś w rodzaju Beverly Hills – zauważył Max.
-Manhattan to miejski odpowiednik Beverly Hills – poprawiła Isabel. – Na Manhattanie mieszkania należą do tych najdroższych, ale najdroższe domy są w Bayport. Właściwie to nie domy, tylko rezydencje miliarderów...
Limuzyna skręciła lekko i przejechała przez ogromną, elegancką, żelazną bramę i jechaliśmy przez dłuższą chwilę przez pogrążony w śniegu park. Okrążyliśmy okrągły trawnik i zatrzymaliśmy się przed jasno oświetloną bryłą pałacu. Wejście do pałacu, nieco wysunięte, opierało się na wysmukłych białych kolumnach. Na kamiennych schodach był rozwinięty czerwony chodnik, a z otwartych szeroko podwoi wylewało się światło. Wzdłuż chodnika, po jego obu stronach, na każdym stopniu, stali wyprostowani jak struny młodzi chłopcy w jakiś mundurach. Popatrzeliśmy po sobie – na naszych twarzach malowała się niepewność i pewne onieśmielenie. Oto zamierzaliśmy wejść w świat, o jakim do tej pory w ogóle nam się nie śniło, a zwłaszcza o którym nie śniło się moim dżinsom.
Drzwi limuzyny otworzyły się i nie widząc innej rady wysiedliśmy z samochodu. To miejsce było w jakiś przemyślny sposób zakryte i nie hulał tu śnieg. Jak na premierze kinowej. Pomyślałem, że przyjmowali nas z honorami, jak... jak prawdziwą dynastię.
Mieliśmy teraz przed sobą czerwony dywan, otwarte szeroko podwoje pałacu, rozjarzony kandelabr z hollu rzucał jasne światło na schody, zresztą, na wszystkich kolumnach zainstalowano eleganckie oświetlenie. Młodzi chłopcy w mundurach wyprężyli się służbiście i wszyscy, jak jeden mąż, zasalutowali, ich mundury, jednakowe, granatowe ze srebrnymi guzami i sznurami tworzyły zwarty szereg, guziki i srebrne sznury lśniły w świetle. Ponad głowami tych umundurowanych załopotały nagle jakieś sztandary.
Rany.
Te mundury mnie zastanowiły. Znałem co nieco wojsko, nie tylko dlatego, że chyba każdy chłopak w jakimś stopniu jest tym zainteresowany, ale też i dlatego, żeby umieć rozpoznać przeciwnika w razie czego. A te mundury... nie pasowały do niczego, co znałem, to były galowe mundury nie wiadomo kogo. Być może to były nasze galowe mundury, antarskie...
Ze schodów zszedł jakiś człowiek, w ciemnogranatowym mundurze, ze srebrnym sznurem przewieszonym przez pierś, z jakimiś naszywkami i dystynkcjami, których nie mogłem rozszyfrować... był szczupły i miał dumną twarz, z niezwykłym wręcz wąsem. Nigdy nie udało mi się takiego wyhodować. Miął przypasaną do boku chyba szablę...
-Komandor pułkownik Philip de Ralleyard – trzasnął obcasami, zasalutował przepisowo przede mną i Maxem i ukłonił się nisko przed Isabel. – Jestem zaszczycony, że jaśnie państwo zechcieli łaskawie przyjąć moje skromne zaproszenie – miał uczciwy głos. No co – niektórzy oceniają po oczach, inni po twarzy, to ja po głosie. – To niezwykły honor dla mego domu, że Jego Wysokość raczy zaszczycić nas swoją obecnością – powiedział z szacunkiem do Maxa. – Cieszymy się również, że wraz z Jego Wysokością przybyli tak zacni goście.
Popatrzyliśmy po sobie lekko zdezorientowani.
-Jaśnie państwo pozwolą do środka – arystokrata z wąsem uczynił gest zapraszający w stronę rzęsiście oświetlonego wejścia. – Na tę niezwykłą okazję przybyli najwierniejsi Państwu ludzie z najdalszych krajów.
Nie bardzo wiedząc co robić, ruszyliśmy za gospodarzem do środka. Mundurowi wciąż salutowali, sztandary wisiały spokojnie, a my weszliśmy do środka. Natychmiast bezszelestnie pojawili się lokaje i zabrali nasze okrycia.
Pod olbrzymim kandelabrem stała jakaś kobieta – w oszałamiająco eleganckiej sukni, wyraźnie wieczorowej, ozdobiona klejnotami w subtelny sposób. Bo ja wiem, ile ona mogła mieć lat? Pod pięćdziesiątkę pewnie, ale trudno było powiedzieć, jej regularne rysy nic nie zdradzały. Nieco za nią stało dwoje młodych ludzi – dziewczyna i chłopak. Dziewczyna była owszem, bardzo ładna, ale nie zwróciłem na nią większej uwagi, nie byłem w końcu jak Kyle. Chłopak z kolei nie miał na sobie munduru, tylko smoking.
Popatrzyłem na swoje dżinsy i czarną koszulę i poczułem się tu dziwnie nie na miejscu. Być może rzeczywiście należałoby pojawić się w smokingu... Max zresztą też śmiesznie się prezentował, w tym swoim krawacie i normalnym garniturze – przy tych mundurach i smokingach... Tyle że chyba nawet nie zwrócił na ten fakt najmniejszej uwagi. W przeciwieństwie do Isabel, która popatrzyła na elegancką suknię tej kobiety, która prawdopodobnie była żoną naszego arystokraty – komandora pułkownika, jak i na wieczorową suknię dziewczyny, ale nie dała nic po sobie poznać – uniosła tylko nieco głowę.
-Jego Wysokość pozwoli, że przedstawię moją rodzinę – pułkownik zatrzymał się między nami a ta niewielką grupką. – Moja żona, Madelaine de Ralleyard – wskazał na elegancką, piękną kobietę. Max nie bardzo wiedząc, co robić, wyciągnął do niej dłoń – ujęła ją i jednocześnie skłoniła się z wprawą.
-Jestem zaszczycona, Wasza Wysokość – powiedziała cicho pełnym szacunku głosem. Max skinął głową.
-Moje dzieci, Dennise i Jacques de Ralleyard – pułkownik wskazał na dwójkę swojego potomstwa, którzy jednocześnie ukłonili się tak, jakby uczono ich tego od najmłodszych lat.
Hej... zaraz, więc to była ta Dennise, z którą trójka naszych potworów miała kontakt, i która to rzekomo wariowała w obecności Chrisa...? Hm.
-Wasza Wysokość pozwoli teraz do sali balowej – pułkownik de Ralleyard ugiął się ponownie. Max poruszył się niespokojnie i rzucił mi dziwne spojrzenie. Wiedziałem, co go uwierało – tytuł. Max nigdy nie lubił tytułomanii, ale chwilowo lepiej było nie ryzykować i prosić tych ludzi, żeby przestali. Oni chyba naprawdę święcie wierzyli w nasze... stanowiska – i mieli tej wiary również i za nas. Póki co woleliśmy trzymać się tuż koło siebie, nie dać się rozdzielić i, przede wszystkim, nie dać po sobie poznać zakłopotania. W końcu byliśmy z dynastii, z wielkiej, antarskiej dynastii... Zanarów... nie, Zanaidów... i mogliśmy zachowywać się jak chcieliśmy, czyli mogliśmy przyjść tu nawet w zwykłej koszuli i dżinsach, pokazując z królewskim gestem, jak niewiele dbamy o konwenanse. Co też zresztą zrobiłem. Perły Isabel wydawały się być zbyt ubogie jak na przepych tego iście arystokratycznego pałacu, garnitur Maxa był dobry do pracy, ale nasze postawy były zdecydowanie iście królewskie, choć co prawda wymuszone przez okoliczności.
Otworzono przed nami jakieś złocone drzwi, pułkownik wprowadził nas do olbrzymiej owalnej sali z kryształowymi lustrami, w której okna, czy też może raczej porte-fenetry, zajmowały pół ściany, ciągnąc się od podłogi aż po sam sufit, z którego zwieszały się kryształowe żyrandole. Było tam mnóstwo ludzi, całe morze strojnych, eleganckich sukni, błyszczały klejnoty, wyróżniały się czernią smokingi i granatem mundury. Od tego całego zgromadzenia bił blask, odbijany i zwielokrotniany w klejnotach, lustrach i kryształach, aż zakręciło mi się w głowie.
Staliśmy na szczycie marmurowych schodów (zresztą – czy mogły być z czegoś innego w takim miejscu?!), wyłożonych purpurowym dywanem. Wszystkie rozmowy umilkły, wszystkie twarze wpatrywały się w nas troje, we mnie, w Maxa i w Isabel, ale nie wyczuwałem od nich wrogości.
-Panie i panowie – odezwał się nagle tubalnym głosem komandor Philip de Ralleyard, jego żona stanęła obok niego. Dennise i Jacques stanęli po drugiej stronie. – Prawowity władca Antaru, dziedzic świętego tronu wielkiej dynastii Zanaidów, Jego Wysokość Król Zan VII wraz z siostrą, wielką księżniczką Vilandrą oraz z generałem Zerathem.
Podniosły się jakieś fanfary, coś grali, ludzie klaskali, ci bliżej nas kłaniali się i trwali tacy skłonieni; mundurowi salutowali, a niektóre kobiety, zwłaszcza te starsze, chyba nawet płakały. Gdzieś za oknami huknęły wystrzały. Czułem się kompletnie ogłuszony i zaskoczony takim przyjęciem, zupełnie nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Popatrzyłem bezradnie na Maxa, szukając w nim ojca Wergiliusza, który pokazałby, co należy zrobić, ale i on chyba nie bardzo wiedział.
Nie mogliśmy stać wiecznie na tych schodach – w końcu jednocześnie poruszyliśmy się i zeszliśmy powoli i niepewnie na dół, ale ci ludzie chyba naprawdę nie zorientowali się, że kompletnie nie mieliśmy pojęcia co robić, tylko wzięli to za jakieś... celowe działanie. Krótko mówiąc, byli zachwyceni i wciąż się kłaniali.
To było nasze wielkie wejście w świat rodzimej arystokracji. Nawet diabelska główka Alex czegoś takiego by nie wymyśliła.
Uprzedzałam już, że mam w planach trzy kolejne sequele czy nie...? Bo większość niewykorzystanych wątków z TNJ pojawi się w dalszych częściach.
Taaak... Jennie zdecydowanie będzie miała niespodziankę... /odkaszlnięcie na stronie/.
Khym.
Onarku - oj, współczuję konstytucji... w życiu. Przenigdy. To, co mam na moim wosie w zupełności mi w tej kwestii wystarczy... żeby jeszcze tym się maltretować na studiach No i bardzo mi miło. Nie byłam pewna, czy miętówki Michaela to już przegięcie czy jeszcze mogę sobie pozwalać
W każdym razie teraz uśmiejecie się bardziej, bo cała część jest Michaela. Li i jedynie.
Bonne lecture czy jakoś tak.
Część 10
Michael:
Nigdy w życiu nie widziałem takiej ilości śniegu, który po prostu sypał się z góry i sypał... i zupełnie nie miał końca. Dziwne. Momentami padał lżej i powiedziałbym zupełnie znośnie, tak, że nawet wszystko było wyraźnie widać. I tak było na przykład nad ranem. Ale wieczorem śnieg zaczął tak sypać, że znikły wszelkie światła Manhattanu. Podobno w całym New Jersey i Nowym Jorku ogłoszono stan klęski żywiołowej i Isabel stwierdziła, że to istny cud, że nasz samolot jeszcze jakoś wylądował. Ze względu na doprawdy niezwykłe opady atmosferyczne buda Alex młodszej została zamknięta i smarkula przesiadywała w domu całymi dniami, razem z Chrisem. Jennie usiłowała jeździć na swoja uczelnię, ale z różnym skutkiem.
-Świetny pomysł z tym szczytem, Maxwell – burknąłem. Siedziałem rozwalony na kanapie w salonie Isabel – trzeba przyznać, że miała bardzo wygodne mieszkanie.
-Nie marudź – mruknął Max. – Jak myślisz, założyć krawat czy nie...?
-Będą cię mieli za co powiesić – mruknąłem do siebie. – A swoją droga żadnej równowagi w tym kraju, u nas upał, że cała woda z człowieka paruje, tu z kolei sypie tak, że nosa z domu nie możesz wyściubić... Ciekaw jestem, jak my mamy tam dotrzeć, nie mamy ze sobą łopat!
-Dennise mówi, że organizacją mamy się nie przejmować – odezwała się Jennie zjawiając się niepostrzeżenie za naszymi plecami. Wzdrygnąłem się lekko.
-Dennise i Dennise, ciągle o niej słyszę i ani razu nie widziałem – skrzywiłem się. Max klepnął mnie po ramieniu.
-No, bracie, ty to nie powinieneś tak się palić do oglądania kogokolwiek... bo Maria z kolei da ci popalić – uśmiechnął się. Podniosłem oczy do sufitu.
-To za wysokie progi jak na nogi Dennise – oznajmiła Alex również wsuwając się niepostrzeżenie do pokoju. No co one miały z tym wężowym skradaniem się, to doprawdy nie rozumiem... – To są jej słowa, nie patrz tak na mnie, nic jej nie powiedziałam – powiedziała do Chrisa. Wszyscy mają tendencje do złażenia się w jedno miejsce...
-Ty nie musisz nic mówić – mruknął rozdrażniony Chris. –Przy tobie i tak wszyscy głupieją.
O, co do tego, to mogłem się z nim zgodzić. Alex wydawała mi się być impertynencką gówniarą i tyle, która potrafiła być przerażająca. Momentami.
Impertynencka gówniara pokazała Chrisowi język.
-O której mamy być gotowi? – w drzwiach ukazała się zdenerwowana Isabel. Jennie westchnęła ciężko.
-Wszystko jedno – odparła jednak cierpliwie. – Jak będziecie gotowi, to wyjdziecie po prostu z domu, na dole będzie na was ktoś czekał.
-Mam nadzieję, że nie będziemy przedzierać się przez śnieg, bo zdecydowałam się założyć szpilki – westchnęła Isabel.
-Weź lepiej rakiety śniegowe – poradziłem złośliwie. – Wysadzą nas w jakimś lesie i nie będziesz miała ochoty wracać piechotą do Nowego Jorku w szpilkach!
-To może jednak lepiej my... – zaczęła subtelnie Jennie, ale Max spojrzał na nią poważnie.
-Córko – powiedział spokojnie. – Już to omawialiśmy.
Prychnąłem śmiechem. Max mówiący „córko” patriarchalnym tonem – po prostu cacy, nic tylko boki zrywać. Nie no, fajnie, że odnosili się do siebie z szacunkiem, ale to jego „córko”, naładowane patosem... ech, co tu dużo mówić – cały Max!
-Tato – Jennie też miała charakterek. Zwłaszcza, gdy miała do pomocy zarówno Alex młodszą jak i Chrisa, nabierała wtedy jakiejś dziwnej niemal bezczelności. – My pojedziemy.
-Nie – głos Maxa był jak stal. Heh. Dobrze, że potrafił się jeszcze przeciwstawiać babom.
-Wujku – oho, Alex uderza w błagalny ton. – Wujku, czyżbyś nie miał do na zaufania? – niewinna minka i trzepot rzęs. No właśnie, nie mamy zaufania. JA nie mam. – Po pierwsze nie jesteśmy bezbronni. Po drugie mamy talenty dyplomatyczne... – „jak cholera” dodałem w myślach. W każdym razie słowa Alex bez wątpienia podawały w wątpliwość nasze talenty dyplomatyczne. – Po trzecie znamy już niektórych, na przykład znamy Dennise i jej brata, Jacquesa...
-Znamy? – zdziwił się Chris.
-Zamknij się – rzuciła do niego Alex. – Ja mówię. Po czwarte jesteśmy młodzi i pełni energii – no, super, wychodzi z tego, że my jesteśmy zramolałymi starcami! – Po piąte ja i Jennie w zupełności damy sobie radę z każdym... – tak, Alex każdego przegada. – No i w końcu, po szóste, co tu dużo ukrywać – lepiej znamy Nowy Jork i jesteśmy po prostu sprytniejsi.
No to wykombinowała na koniec, nie ma co! Nadmiar argumentów jednak zdetonował nieco Maxa – może zresztą to był ich kaliber, chyba ogłuszył go zwłaszcza ten, że Alex i Jennie poradzą sobie z każdym. Chyba nie przypadała mu do gustu ta myśl... Alex szykowała się do kolejnego ataku, Jennie i Chris mieli już zwycięskie miny. Nie tak prędko...
-Zostajecie w domu – mruknąłem gniewnie. – Bez dyskusji. Może i jesteśmy zramolali, ale zaręczam ci, że sprytu też nam nie brak – mina Alex mówiła, że ona jest zupełnie odmiennego zdania, co mnie tylko rozsierdziło. – Zresztą, o co ten cały spór, siedzicie na tyłkach i macie prawo ruszyć się stad, jeśli do północy nie damy wam żadnego znaku życia!
Alex błysnęła złowrogo oczami i widziałem, że szykowała się już do ostrej odpowiedzi, ale nagle jej nastrój zmienił się, dosłownie z chwili na chwilę. Uśmiechnęła się słodziutko.
-Dobrze – zgodziła się niespodziewanie. – Bardzo dobrze. Mamy tylko nadzieję, ze będzie się wujcio świetnie bawił...
Było w niej teraz coś dziwnego, przebiegłego. Ja nie wiem, ale to jakaś lipa z tymi genami! Te dzieciaki w ogóle nie odpowiadały charakterom swoich rodziców, ale to w ogóle. Chyba pozamieniali się miejscami, tylko nie wiem, jakim cudem...
Popatrzyłem na nią podejrzliwie i już byłem gotów spasować i na wszelki wypadek ustąpić jej – ten uśmiech zdecydowanie mi nie pasował. Max nie brał w tym udziału, w końcu zdecydował się na krawat i usiłował go sobie zawiązać, nie wiem czemu nie wychodziło mu to jakoś. W końcu Chris zlitował się nad nim i zawiązał mu krawat jak należy, a wówczas w drzwiach ukazała się Isabel. Nie zwróciłem uwagi na jej ciemnobrązową, elegancką sukienkę i perły na szyi. Olać, co się mam stroić. Lubię moje dżinsy i jak się coś komuś nie podoba, to niech się wypcha.
-Chodźmy wreszcie, bo się rozmyślę – poprosiła zdenerwowanym głosem.
-Myślicie, że oni na nas czekają...? – zapytał niepewnie Max. Podniosłem się energicznie z kanapy.
-Zaraz się przekonamy – mruknąłem.
Ubraliśmy się i ruszyliśmy do windy, za nami zaś, jak w pochodzie, ruszyli Chris, Alex i Jennie.
-A wy gdzie? – huknąłem na nich. Alex wysunęła się nieco na przód.
-Odprowadzić – odparła uśmiechając się niewinnie. Najchętniej to wysłałbym tę zakazaną trójcę z powrotem do ich pokoi, ale Isabel pociągnęła mnie za rękaw.
-No chodźmy już – poprosiła. – Coraz bardziej się denerwuję...
W milczeniu zjechaliśmy na dół. Alex wpadła w iście szampański humor, Isabel i Max denerwowali się, jak to oni, a mnie irytowały uśmieszki, które teraz pojawiły się również na twarzach Chrisa i Jennie. Jezu. Trzydzieści pięć pięter w ich towarzystwie. Miałem ochotę przyśpieszyć tę cholerną windę.
Wysiedliśmy na parterze i znaleźliśmy się w eleganckim, wielkim hollu. Idealnie matowa posadzka ze szklanych płyt była lekko podświetlona od dołu, zawsze interesowało mnie, jak oni to zrobili. Wyglądało super, o ile, rzecz jasna, nie było zabłocone. Ale w tej parszywej dzielnicy nic nigdy nie było brudne w budynkach takich jak ten, wszystkie chromowane poręcze były wyczyszczone aż do granic, podobnie jak metalowe, kręcone schody wiodące do zacisznej kawiarenki na pierwszym poziomie dla mieszkańców tego Eldorado. I do tego kwiatki – nie żadne tam pospolite róże albo tulipany, skąd. Białe orchidee i storczyki, jak twierdził Chris, w matowych, szklanych wazonach. I dwóch portierów przy szklanym kontuarze... oszaleć można było.
Pod ścianą stały fotele i eleganckie stoliki – Isabel wyjaśniała, że jeśli ktoś nie chciał wpuszczać gościa, to mógł sobie z nim usiąść na dole. Taa. W każdym razie na jednym z tych foteli siedział spokojnie facet w czarnej, cholera jasna, liberii... Na nasz widok podniósł się służbiście i podszedł sprężystym krokiem. Skłonił się lekko przed nami.
-Nazywam się Thomas Patterson – oznajmił spokojnie. – I będę starszym kierowcą jaśnie państwa.
Zaskoczony popatrzyłem na Isabel i Maxa – byli tak samo zdziwieni jak ja. Rzuciłem okiem na Alex i jej kompanów, którzy kulili się ze śmiechu. Popatrzyłem jeszcze raz na Thomasa Pattersona, który był naszym starszym kierowcą. Liberia, czarna czapka z daszkiem, białe rękawiczki... o żesz...
Zaraz. A co znaczy to „starszy kierowca”? Że niby był od nas starszy...?
-Ekhm... tak – mruknął Max, niezupełnie przyzwyczajony do tego typu zachowań.
-Czy jaśnie państwo są już gotowi? – zapytał Thomas Patterson, kierowca. Bezsilnie skinęliśmy głowami. – Jaśnie państwo pozwolą, limuzyna już czeka – uczynił gest ręką w stronę wejścia. Za szklaną przednią ścianą budynku, za szerokimi, szklanymi drzwiami okutymi stalą, za czerwonym baldachimem i dwoma chłopcami w płaszczach, którzy otwierali przed każdym drzwi, w tumanach śniegu, zajechała właśnie... długa jak połowa metra, czarna i lśniąca limuzyna z zaciemnionymi oknami.
Wpatrywaliśmy się w nią zaskoczeni, ba – nawet zszokowani. Szczęki po prostu nam opadły.
Jennie, Alex i Chris wybuchnęli teraz niekontrolowanym śmiechem.
-Czy możemy iść? – zapytał służbiście Thomas Patterson, w jego ręku pojawił się nagle czarny, ogromny parasol.
-Dlaczego starszy kierowca...? – wyrwało mi się, zupełnie nie wiem dlaczego i jak. – Ta limuzyna przyjechała sama...?
-Michael! – zgromiła mnie szeptem Isabel, ale Thomas Patterson, starszy kierowca, uśmiechnął się tylko.
-W limuzynie kierowcą jest Lincoln Winkfeld – odparł z niezmąconym spokojem. Lincoln. Miał nas wozić Lincoln. Świetnie. Nikt mi nie uwierzy. – Zwykły kierowca. Ja jestem starszym kierowcą. Czy jaśnie państwo są już gotowi?
Popatrzyłem niepewnie na swoje dżinsy, na ubranego w liberię Thomasa Pattersona, który był starszym kierowcą, na czarną, lśniącą limuzynę, znów na siebie... i zrozumiałem, czemu Alex tak łatwo uległa bez walki. Spodziewała się czegoś takiego, zołza jedna, wszyscy troje się spodziewali!
-Królewski pojazd – usłyszałem zduszony śmiech Alex – okazał się być nie karetą, jak przypuszczaliśmy, a limuzyną...!
Wszyscy troje zaczęli się wręcz dusić od śmiechu. Czekajcie, zmory jedne, już ja was urządzę!
-Już idziemy – powiedział Max do Thomasa Pattersona, który był naszym kierowcą... starszym kierowcą, i odwrócił się do tej trójki potworów. – Szukacie po północy – szepnął Jennie do ucha przytulając ją. Skinęła głową i to mnie otrzeźwiło.
Isabel zaś pożegnała się wylewnie z Alex – która, jeśli można sądzić po jej minie, nie była tym specjalnie zachwycona czy też wzruszona.
Ruszyliśmy we czwórkę do wyjścia – ja, Isabel, Max i Thomas Patterson, który itd. Dwóch chłopców w identycznych płaszczach otworzyło przed nami szklane drzwi, Thomas itd otworzył swój wielki, czarny parasol, z limuzyny wyskoczył drugi kierowca, ten zwykły, również z rozłożonym identycznym parasolem, i osłaniając nas przed tumanami śniegu błyskawicznie przetransportowali nas do limuzyny. Obejrzałem się jeszcze – trójka potworów stała i chichrała się z nas w kułak. Cholera, jeszcze się z nimi policzę – co tam, że to potomstwo Maxa i Isabel. Diabelstwo, nie potomstwo!
Ale szybko o tym zapomniałem, przynajmniej chwilowo. Pierwszy raz w życiu jechałem limuzyną. Skórzane siedzenia, przemyślne oświetlenie, butelka szampana i jakieś drobiazgi do gryzienia. Obejrzałem to dokładnie – orzeszki, ale jakieś takie nietypowe. Ugryzłem ostrożnie jednego.
-Nawet dobre – stwierdziłem. – Co to jest?
-Michael! – zawołała szeptem Isabel. – Przestań!
-No co? – zdziwiłem się. – Orzechy są po to, żeby je jeść, a nie, żeby na nie patrzeć!
Isabel popatrzyła na mnie i wyraźnie nie mogła znaleźć słów, które by jej odpowiadały. Wzruszyłem ramionami i demonstracyjnie zjadłem orzeszka.
-Pilot – zauważyłem po chwili. – Jakiś pilot tu leży.
Istotnie, między kieliszkami do szampana leżał sobie spokojnie pilot, który wyglądał tak samo jak pilot telewizyjny. Sięgnąłem po niego.
-Zostaw to, Michael – mruknął Max.
Nacisnąłem jakiś guzik i ni stąd ni zowąd włączyło się radio.
-Max, powiedz mu coś! – zażądała Isabel, ale Max machnął tylko ręką.
-Bardziej interesuje mnie to, gdzie jedziemy, a nie co on robi – odparł wyglądając przez zaciemnione szyby, które jednak od tej strony były całkiem przejrzyste.
Za oknami widać było wciąż padający śnieg – to chyba istotnie była klęska żywiołowa. Ale śnieg jakby trochę stracił na mocy, dawała się dostrzec i okolica, przez jaką jechaliśmy. Same wielkie pałace i kute w żelazie bramy.
-Jesteśmy w Bayport – stwierdziła z lekkim zdziwieniem Isabel.
-Nic mi to nie mówi – wzruszyłem ramionami.
-Bayport... to coś w rodzaju Beverly Hills – wyjaśniła.
-Myślałem, że to Manhattan jest czymś w rodzaju Beverly Hills – zauważył Max.
-Manhattan to miejski odpowiednik Beverly Hills – poprawiła Isabel. – Na Manhattanie mieszkania należą do tych najdroższych, ale najdroższe domy są w Bayport. Właściwie to nie domy, tylko rezydencje miliarderów...
Limuzyna skręciła lekko i przejechała przez ogromną, elegancką, żelazną bramę i jechaliśmy przez dłuższą chwilę przez pogrążony w śniegu park. Okrążyliśmy okrągły trawnik i zatrzymaliśmy się przed jasno oświetloną bryłą pałacu. Wejście do pałacu, nieco wysunięte, opierało się na wysmukłych białych kolumnach. Na kamiennych schodach był rozwinięty czerwony chodnik, a z otwartych szeroko podwoi wylewało się światło. Wzdłuż chodnika, po jego obu stronach, na każdym stopniu, stali wyprostowani jak struny młodzi chłopcy w jakiś mundurach. Popatrzeliśmy po sobie – na naszych twarzach malowała się niepewność i pewne onieśmielenie. Oto zamierzaliśmy wejść w świat, o jakim do tej pory w ogóle nam się nie śniło, a zwłaszcza o którym nie śniło się moim dżinsom.
Drzwi limuzyny otworzyły się i nie widząc innej rady wysiedliśmy z samochodu. To miejsce było w jakiś przemyślny sposób zakryte i nie hulał tu śnieg. Jak na premierze kinowej. Pomyślałem, że przyjmowali nas z honorami, jak... jak prawdziwą dynastię.
Mieliśmy teraz przed sobą czerwony dywan, otwarte szeroko podwoje pałacu, rozjarzony kandelabr z hollu rzucał jasne światło na schody, zresztą, na wszystkich kolumnach zainstalowano eleganckie oświetlenie. Młodzi chłopcy w mundurach wyprężyli się służbiście i wszyscy, jak jeden mąż, zasalutowali, ich mundury, jednakowe, granatowe ze srebrnymi guzami i sznurami tworzyły zwarty szereg, guziki i srebrne sznury lśniły w świetle. Ponad głowami tych umundurowanych załopotały nagle jakieś sztandary.
Rany.
Te mundury mnie zastanowiły. Znałem co nieco wojsko, nie tylko dlatego, że chyba każdy chłopak w jakimś stopniu jest tym zainteresowany, ale też i dlatego, żeby umieć rozpoznać przeciwnika w razie czego. A te mundury... nie pasowały do niczego, co znałem, to były galowe mundury nie wiadomo kogo. Być może to były nasze galowe mundury, antarskie...
Ze schodów zszedł jakiś człowiek, w ciemnogranatowym mundurze, ze srebrnym sznurem przewieszonym przez pierś, z jakimiś naszywkami i dystynkcjami, których nie mogłem rozszyfrować... był szczupły i miał dumną twarz, z niezwykłym wręcz wąsem. Nigdy nie udało mi się takiego wyhodować. Miął przypasaną do boku chyba szablę...
-Komandor pułkownik Philip de Ralleyard – trzasnął obcasami, zasalutował przepisowo przede mną i Maxem i ukłonił się nisko przed Isabel. – Jestem zaszczycony, że jaśnie państwo zechcieli łaskawie przyjąć moje skromne zaproszenie – miał uczciwy głos. No co – niektórzy oceniają po oczach, inni po twarzy, to ja po głosie. – To niezwykły honor dla mego domu, że Jego Wysokość raczy zaszczycić nas swoją obecnością – powiedział z szacunkiem do Maxa. – Cieszymy się również, że wraz z Jego Wysokością przybyli tak zacni goście.
Popatrzyliśmy po sobie lekko zdezorientowani.
-Jaśnie państwo pozwolą do środka – arystokrata z wąsem uczynił gest zapraszający w stronę rzęsiście oświetlonego wejścia. – Na tę niezwykłą okazję przybyli najwierniejsi Państwu ludzie z najdalszych krajów.
Nie bardzo wiedząc co robić, ruszyliśmy za gospodarzem do środka. Mundurowi wciąż salutowali, sztandary wisiały spokojnie, a my weszliśmy do środka. Natychmiast bezszelestnie pojawili się lokaje i zabrali nasze okrycia.
Pod olbrzymim kandelabrem stała jakaś kobieta – w oszałamiająco eleganckiej sukni, wyraźnie wieczorowej, ozdobiona klejnotami w subtelny sposób. Bo ja wiem, ile ona mogła mieć lat? Pod pięćdziesiątkę pewnie, ale trudno było powiedzieć, jej regularne rysy nic nie zdradzały. Nieco za nią stało dwoje młodych ludzi – dziewczyna i chłopak. Dziewczyna była owszem, bardzo ładna, ale nie zwróciłem na nią większej uwagi, nie byłem w końcu jak Kyle. Chłopak z kolei nie miał na sobie munduru, tylko smoking.
Popatrzyłem na swoje dżinsy i czarną koszulę i poczułem się tu dziwnie nie na miejscu. Być może rzeczywiście należałoby pojawić się w smokingu... Max zresztą też śmiesznie się prezentował, w tym swoim krawacie i normalnym garniturze – przy tych mundurach i smokingach... Tyle że chyba nawet nie zwrócił na ten fakt najmniejszej uwagi. W przeciwieństwie do Isabel, która popatrzyła na elegancką suknię tej kobiety, która prawdopodobnie była żoną naszego arystokraty – komandora pułkownika, jak i na wieczorową suknię dziewczyny, ale nie dała nic po sobie poznać – uniosła tylko nieco głowę.
-Jego Wysokość pozwoli, że przedstawię moją rodzinę – pułkownik zatrzymał się między nami a ta niewielką grupką. – Moja żona, Madelaine de Ralleyard – wskazał na elegancką, piękną kobietę. Max nie bardzo wiedząc, co robić, wyciągnął do niej dłoń – ujęła ją i jednocześnie skłoniła się z wprawą.
-Jestem zaszczycona, Wasza Wysokość – powiedziała cicho pełnym szacunku głosem. Max skinął głową.
-Moje dzieci, Dennise i Jacques de Ralleyard – pułkownik wskazał na dwójkę swojego potomstwa, którzy jednocześnie ukłonili się tak, jakby uczono ich tego od najmłodszych lat.
Hej... zaraz, więc to była ta Dennise, z którą trójka naszych potworów miała kontakt, i która to rzekomo wariowała w obecności Chrisa...? Hm.
-Wasza Wysokość pozwoli teraz do sali balowej – pułkownik de Ralleyard ugiął się ponownie. Max poruszył się niespokojnie i rzucił mi dziwne spojrzenie. Wiedziałem, co go uwierało – tytuł. Max nigdy nie lubił tytułomanii, ale chwilowo lepiej było nie ryzykować i prosić tych ludzi, żeby przestali. Oni chyba naprawdę święcie wierzyli w nasze... stanowiska – i mieli tej wiary również i za nas. Póki co woleliśmy trzymać się tuż koło siebie, nie dać się rozdzielić i, przede wszystkim, nie dać po sobie poznać zakłopotania. W końcu byliśmy z dynastii, z wielkiej, antarskiej dynastii... Zanarów... nie, Zanaidów... i mogliśmy zachowywać się jak chcieliśmy, czyli mogliśmy przyjść tu nawet w zwykłej koszuli i dżinsach, pokazując z królewskim gestem, jak niewiele dbamy o konwenanse. Co też zresztą zrobiłem. Perły Isabel wydawały się być zbyt ubogie jak na przepych tego iście arystokratycznego pałacu, garnitur Maxa był dobry do pracy, ale nasze postawy były zdecydowanie iście królewskie, choć co prawda wymuszone przez okoliczności.
Otworzono przed nami jakieś złocone drzwi, pułkownik wprowadził nas do olbrzymiej owalnej sali z kryształowymi lustrami, w której okna, czy też może raczej porte-fenetry, zajmowały pół ściany, ciągnąc się od podłogi aż po sam sufit, z którego zwieszały się kryształowe żyrandole. Było tam mnóstwo ludzi, całe morze strojnych, eleganckich sukni, błyszczały klejnoty, wyróżniały się czernią smokingi i granatem mundury. Od tego całego zgromadzenia bił blask, odbijany i zwielokrotniany w klejnotach, lustrach i kryształach, aż zakręciło mi się w głowie.
Staliśmy na szczycie marmurowych schodów (zresztą – czy mogły być z czegoś innego w takim miejscu?!), wyłożonych purpurowym dywanem. Wszystkie rozmowy umilkły, wszystkie twarze wpatrywały się w nas troje, we mnie, w Maxa i w Isabel, ale nie wyczuwałem od nich wrogości.
-Panie i panowie – odezwał się nagle tubalnym głosem komandor Philip de Ralleyard, jego żona stanęła obok niego. Dennise i Jacques stanęli po drugiej stronie. – Prawowity władca Antaru, dziedzic świętego tronu wielkiej dynastii Zanaidów, Jego Wysokość Król Zan VII wraz z siostrą, wielką księżniczką Vilandrą oraz z generałem Zerathem.
Podniosły się jakieś fanfary, coś grali, ludzie klaskali, ci bliżej nas kłaniali się i trwali tacy skłonieni; mundurowi salutowali, a niektóre kobiety, zwłaszcza te starsze, chyba nawet płakały. Gdzieś za oknami huknęły wystrzały. Czułem się kompletnie ogłuszony i zaskoczony takim przyjęciem, zupełnie nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Popatrzyłem bezradnie na Maxa, szukając w nim ojca Wergiliusza, który pokazałby, co należy zrobić, ale i on chyba nie bardzo wiedział.
Nie mogliśmy stać wiecznie na tych schodach – w końcu jednocześnie poruszyliśmy się i zeszliśmy powoli i niepewnie na dół, ale ci ludzie chyba naprawdę nie zorientowali się, że kompletnie nie mieliśmy pojęcia co robić, tylko wzięli to za jakieś... celowe działanie. Krótko mówiąc, byli zachwyceni i wciąż się kłaniali.
To było nasze wielkie wejście w świat rodzimej arystokracji. Nawet diabelska główka Alex czegoś takiego by nie wymyśliła.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Fajna częśc. Humoru trochę było. Przyjęcie istnie bardzo królewskie cóż...
Szkoda że Jennie, Alex i Chris z nimi nie pojechali. Bo pewnie ten cały Jacqobs to Jack i by było fajnie jak Jennie by się rumieniła hehe
Czekam z niecierplwiością na nastepną częśc.
Wiem że komentarz niezbyt fajny, ale póxniej, może jutro jakieś bardziej odpowiedni napisze.
Szkoda że Jennie, Alex i Chris z nimi nie pojechali. Bo pewnie ten cały Jacqobs to Jack i by było fajnie jak Jennie by się rumieniła hehe
Czekam z niecierplwiością na nastepną częśc.
Wiem że komentarz niezbyt fajny, ale póxniej, może jutro jakieś bardziej odpowiedni napisze.
Nan jestes bezbledna Czesci z punktu widzenia Michaela jest swietna! Smialam sie praktycznie przy kazdym zdaniu. Jego opisy Alex mlodszej, jego stroju i przywitania na tym zjezdzie normalnie boskie Nie stac mnie na glebszy komentarz bo nadal ejstem rozbawiona, ale napisze, ze czekam z niecierpliwoscia na kolejna czesc!
Po pierwsze - nie Jacqobs, tylko Jacques. To nie kawa. To facet. Coś w rodzaju naszego odpowiednika Jakuba.
Mam rozumieć, że dwa komentarze to już wsio? Tak się pytam, bo nie wiem, czy mała ilość komentarzy oznacza, że nikt tego nie czyta i nikogo to nie interesuje, czy też nikt nie ma czasu.
I widzę, że zabawne części wam nie służą. Może powinnam wobec tego kogoś zabić, żeby wydobyć z was coś więcej...? Bohaterów mi się namnożyło, więc mogę kogoś zabić, bez obawy, morderstwo zawsze można gdzieś dorzucić. Na przykład jednego z głównych bohaterów.
Część 11
Chris:
-Oni byli niesamowici – oznajmiła Dennise podwijając pod siebie nogi.
-To znaczy? – Jennie jak zwykle chciała precyzji.
-Zachowywali się zupełnie naturalnie, jakby przez całe życie nie robili nic innego – wyjaśniła Dennise uśmiechając się błogo. – Bo... no, dobrze... widzicie, niektórzy bali się, że.. no, że sobie nie poradzą, że nie będą wiedzieli co zrobić – wyjawiła z odrobiną zakłopotania. Jennie spojrzała na nią lodowato.
-Czyli wszystko poszło jak po maśle? – zapytała z niedowierzaniem Alex kręcąc się na obrotowym krześle.
-Dokładnie – uśmiechnęła się Dennise.
Był siedemnasty grudnia. O ile nic wam to nie mówi – przypomnę. Dzień po wielkim spotkaniu na szczycie – pierwsze od lat spotkanie antarskiej arystokracji z dynastią. Dynastia – to my. Hm. Wyszło mi jak Ludwikowi XIV, „Państwo – to ja”. No, ale co ja poradzę. Wielkie poznanie. Isabel, Michael i Max pojechali wczoraj wieczorem zabrani przez prawdziwą limuzynę, przypominając nam, że jeśli do północy nie dadzą znaku życia, możemy zacząć układać plan pomocy. Ale wszystko poszło dobrze, dali znak życia. Na pół godziny przed północą. Jennie chodziła niespokojnie po salonie i wyglądała zniecierpliwiona na Central Park, Alex z całkowitym spokojem malowała sobie paznokcie. Ja usiłowałem skupić się na jakiejś książce. Po telefonie ciotki Isabel postanowiliśmy poczekać na nich i od razu wyciągnąć relację ze spotkania. Żeby nie usnąć włączyliśmy sobie jakiś horror na DVD, ale i tak sen nas zmorzył – nawet nie wiem dokładnie, kiedy. Obudziłem się o dziesiątej z wrażeniem, że coś mi leży na sercu. Istotnie, Jennie zrobiła sobie ze mnie poduszkę. Alex zresztą też. Stało się jasne, że nie dotrwaliśmy do powrotu naszych koronowanych głów, a Max, Michael i Isabel zdołali wrócić nie wyrywając nas ze snu. Wstali jakieś pół godziny po nas, nie powiedzieli nic poza suchym komunikatem, że tak właściwie wszystko przeniosło się na dziś i że znów jadą. I tyle. Znikli, nie powiedziawszy nam nawet, czy było tam coś ciekawego i jak ich przyjęli. Tylko Michael mruknął do mnie coś o dobrym guście.
Jennie złapała za telefon i bezceremonialnie zażądała od Dennise, żeby nam wszystko zrelacjonowała – wszyscy troje czuliśmy wyraźnie, że ciekawość zeżre nas bez wątpienia i do końca zanim ktoś zechce nam coś opowiedzieć. Wobec tego Dennise przyjechała do nas i siedzieliśmy we czwórkę w moim, tymczasowo, rzecz jasna, pokoju. Alex kręciła się na krześle i jak zwykle robiła z gumy balony, Jennie wyciągnęła się na podłodze a ja i Dennise siedzieliśmy obok siebie na łóżku, opierając się plecami o ścianę.
-Więc? – zapytała Alex. – Poza tym, że było fajnie?
-Król Zan był niezwykły – rozmarzyła się Dennise. – Każdy chciał z nim chwilę porozmawiać, każdy chciał się chociaż przedstawić, a on do każdego się uśmiechał i z każdym rozmawiał, cierpliwie czekał, aż wszyscy będą zadowoleni...
Czy mi się tylko wydaje, czy Dennise jest pod ogromnym wrażeniem Maxa? No, w sumie nie ma się co dziwić, Max j e s t niesamowity, ale... zaraz. Czyżbym był zazdrosny?
-Księżniczka Vilandra też robiła furorę – ciągnęła Dennise. – Wszyscy byli nią zachwyceni. A Zerath...
-Kto to jest Zerath? – przerwała Alex.
-No... generał – zdziwiła się Dennise. – Nie wiecie?
-Jej chodzi o Ratha – Jennie machnęła ręką. – Już wiemy, o kogo ci chodzi, mów dalej.
-No więc wojskowi... wciąż zachowaliśmy antarską wersję mundurów i w ogóle mamy coś w rodzaju własnej szkoły kadetów... w każdym razie byli bardzo ciekawi Zeratha – kontynuowała z przejęciem Dennise. Alex zastrzygła uszami – nie pytajcie mnie jak, ale to zrobiła. – Bardzo chwalili jego wojskowy niemal ubiór... – Alex parsknęła śmiechem – i od razu zaczęli rozmawiać o wojnie, o technice i innych tym podobnych rzeczach. Ale potem panie zaczęły się domagać tańców, bo każda z nich chciała się móc później chwalić, że tańczyła z królem...
Jennie zmarszczyła czoło. Nie podobało jej się to, i to zdecydowanie. Nie lubiła dzielić się Maxem z innymi, była pod tym względem zaborcza... nieco.
-O której to się skończyło? – zapytała z niechęcią.
-Nie wiem, nie byłam do końca – Dennise westchnęła ciężko. – Ale podobno koło piątej.
Dennise westchnęła z żalem a Jennie zgrzytnęła zębami. Byłem bliski podzielenia jej uczuć. Naprawdę lubiłem Maxa, był dla mnie świetnym przyjacielem, ale kompletnie nie rozumiałem, czemu uwaga wszystkich kobiet skupiała się zawsze – ale to zawsze – właśnie na nim.
-A po co pojechali dzisiaj? – zapytałem średnio zadowolony.
-Dzisiaj rozpoczyna się właściwy szczyt – odparła Dennise. – Będą rozmawiali o wszystkim... o historii, o nas, o perspektywach na przyszłość... wielka konferencja, która potrwa kilka dni, jak dobrze pójdzie. Ale! Właśnie! Wszyscy bardzo chcieli poznać was, następców króla, i najprawdopodobniej pojutrze urządzimy coś w rodzaju takiego małego balu, specjalnie dla was!
Zaskakujące, ale jakoś żadna z dziewczyn nie zareagowała na to entuzjastycznie. Jennie pozostała niewzruszona, a Alex zrobiła kolejnego balona.
-Fajnie – stwierdziła bez żadnych emocji.
Jennie podniosła się z podłogi.
-Umówiłam się z koleżanką, mamy pisać referat – oznajmiła. Alex odwróciła się do niej.
-E tam, esej. Przyznaj się, idziesz na swoją codzienną rundkę po Starbucksach – powiedziała złośliwie. Jennie zaczerwieniła się lekko.
-Nieprawda! – zaprotestowała. Alex pokiwała głową.
-Spotkała w Starbucksie pewnego chłopaka i teraz odwiedza wszystkie po kolei licząc na to, że znów się na niego natknie – powiedziała do Dennise.
-Mój brat też ma fioła na punkcie kawy – Dennise wzruszyła ramionami. Jennie rzuciła nam wszystkim obrażone spojrzenie i wyszła z pokoju. Alex zerknęła na zegarek.
-Też spadam – mruknęła.
-A co, też piszesz refarcik? Jakiś dodatkowy, co? – zauważyłem złośliwie. Alex nigdy nie grzeszyła pracowitością.
-Lepiej byś pomyślał o swoich referacikach – odgryzła się. – Umówiłam się z Peterem, i pamiętaj – powiesz jedno słowo do moich rodzicieli i nie żyjesz!
-Wiem, pamiętam – mruknąłem. Trudno było nie pamiętać. Alex jednak błysnęła wesoło zębami, odwróciła się na pięcie i już jej nie było.
Zostaliśmy w pokoju sami, tylko we dwójkę – ja i Dennise. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
-Nie powinieneś być teraz w Las Cruces? – odezwała się Dennise. Potrząsnąłem głową.
-Wiesz, jakie tam są upały? – zażartowałem.
-Ale nie narobisz sobie przez to problemów? – Dennise pozostała poważna. Wzruszyłem ramionami.
-Nie wiem. Być może. Co mi tam – mruknąłem. Problemy... zacznijmy od tego, że moja rodzina była święcie przekonana, że poleciałem do Las Cruces, ale to właśnie Dennise niby „odwiozła mnie” na lotnisko. W rzeczywistości odwiozła mnie do hotelu, a dwa dni później razem ruszyliśmy do Nowego Jorku, ona pod pretekstem spraw rodzinnych, jej brat, Jacques, ten sam, którego jakoś średnio pamiętałem, został jeszcze w Chicago, tłumacząc się jakimiś sprawami do załatwienia. Pojechaliśmy więc tylko we dwoje, przemierzaliśmy tę samą drogę, którą jechały Jennie i Alex. Uznałem, że latanie w tą i w tamtą byłoby głupotą, więc nie poleciałem wcale. Uprzedziłem o tym Eryka i Eve. Eve się na mnie obraziła i powiedziała, że w takim razie utrzymuje w mocy swoje ostatnie słowa. Przesadzała i nie brałem jej na poważnie.
Siedziałem w Nowym Jorku razem z Jennie i Alex i spotykaliśmy się z Dennise tak jak teraz. No, teraz to akurat siedzieliśmy tylko we dwoje w pustym mieszkaniu... Dziwne uczucie. Nigdy do tej pory nie zostawaliśmy sami w całym domu. To było raczej... no, nie złe, skądże znowu. Raczej... nieoczekiwane. Nigdy do tej pory nie spędzaliśmy ze sobą tyle czasu, a już zwłaszcza – nigdy tak szczerze nie rozmawialiśmy. Właściwie to głównie ona mówiła, ja milczałem. Nie tylko dlatego, że lubiłem milczeć i słuchać innych, ale też dlatego, że pewna siebie, przebojowa Dennise sprawiała, że nie byłem pewny tego, co zrobię. Inaczej jest siedzieć z rodziną, inaczej siedzieć ze świrniętymi przyjaciółkami Fran, a inaczej ze śliczną, delikatną Dennise. Zupełnie nie wiedziałem, dlaczego w jej towarzystwie czułem się jakoś inaczej. Tak jakoś... no nie wiem. Przecież do tej pory nigdy czegoś takiego nie miałem, co prawda mój kontakt z dziewczynami był raczej pobieżny i na ogół były to chłopczyce, z którymi łaziło się po drzewach i biło, ale przy Dennise czasami zatykało mnie na dobre.
Pochłonięty rozważaniem moich stosunków ze ślicznymi brunetkami jakoś umilkłem i przestałem zwracać uwagę na otoczenie – choć oczywiście wciąż byłem w pełni świadomy tego, że siedzimy blisko siebie – b a r d z o blisko siebie – na moim łóżku. Czy powinienem coś zrobić? Nie wiem, objąć ją ramieniem albo coś...? A jak da mi po pysku? Ona jest kosmitką, jak mi przyłoży jakimiś kosmicznymi siłami to się nie pozbieram... ale jeśli ona oczekuje ode mnie czegoś takiego?
-O czym myślisz? – odezwała się nagle Dennise. Podskoczyłem w miejscu. Co mam jej odpowiedzieć? Nie, obrazi się na mnie, jeśli powiem jej prawdę, czy też... yh.
-Ja... ee... nie, to nic takiego – mruknąłem czerwieniąc się momentalnie.
-Bo ja zastanawiam się nad tobą – powiedziała spokojnie, patrząc w ścianę.
-Nade mną...? – zaschło mi w gardle. Miałem nadzieję, że Dennise nie ma zdolności podobnych do Alex...
-Dlaczego wybrałeś sobie Las Cruces? – zapytała jak gdyby nigdy nic. – Przecież to drugi koniec kraju... nie żal ci było zostawiać Kingów?
Milczałem nieco zaskoczony. Chyba nie zupełnie tak wyobrażałem sobie to jej „zastanawianie się” nad moją skromną osobą...
-Wybrałeś Las Cruces z powodu swojej dziewczyny? – popatrzyła teraz na mnie, ale z jej wzroku nie mogłem nic odczytać.
-Las Cruces ma niezłe komputery – odparłem w końcu. – Tylko tyle. A Eve nie ma z tym nic wspólnego, tak właściwie to poznałem ją przez Jennie i tak jakoś... wyszło.
-Nie tęsknisz za nią? – Dennise uniosła brew. – Miałeś wyjechać na kilka dni, a zniknąłeś na pół miesiąca. Pewnie jej się to nie spodobało.
Spojrzałem na nią zaskoczony – skąd wiedziała...? Ale moja twarz była chyba bardzo czytelna, bo Dennise roześmiała się nagle.
-Widać po tobie, że chodzisz jak struty i zawsze jesteś zamyślony – uśmiechnęła się. – Więc cóż by mogło być innym powodem, jak kłopoty sercowe, co? – puściła do mnie oczko. Zaczerwieniłem się ponownie i westchnąłem ciężko w duchu. Ta, kłopoty „sercowe”, jak to ujęła, ale chyba w zupełnie innym kierunku. W zupełnie innym kierunku... OK, przyznaję. Dennise mi się podobała. Bardzo mi się podobała. Zdecydowanie różniła się od Eve, miała chyba poważniejsze podejście do życia, bardziej trzeźwe i rzeczowe, jasno stawiała sprawy. Podobało mi się to w niej. Poza tym Dennise rozumiała moje problemy... prawie wszystkie. A to też nie było bez znaczenia. Krótko mówiąc, diabelnie mnie teraz pociągała i kompletnie nie wiedziałem, co mam robić.
-A ty? – odbiłem piłeczkę. – Czemu t y wyjechałaś z Nowego Jorku do Chicago?
-Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Może tak miało być, bo inaczej nie spotkalibyśmy się... w takich okolicznościach. I nie doszłoby do żadnej konferencji.
Średnio podobał mi się pomysł, że miałbym być tylko narzędziem do konferencji. TYLKO do konferencji.
-Ale dlaczego wyjechałaś z Nowego Jorku? – nie ustępowałem. – Masz tu piękny dom, rodziców...
-Rodziców, właśnie – uśmiechnęła się Dennise. – Kiedy Jacques wyjechał do Francji, ciężko było wytrzymać z rodzicami, wiesz, mama wciąż się o niego martwiła, tata wściekał się.. . Ewakuacja stała się konieczna – zażartowała. – Poza tym gdybym nie wyjechała, to nie wpadłabym jak burza do twojego pokoju, nie zdenerwowałbyś się, nie wezwał Jennie i Alex, nie siedzielibyśmy teraz tutaj...
-Tak – no, coś w jej słowach było. – Ale jednak... archeologia w Nowym Jorku jest chyba lepsza niż w Chicago. Poza tym wpadłaś z deszczu pod rynnę, tam masz na karku moich rodziców i Petera... którego chętnie widziałoby u siebie dość dużo kobiet – zauważyłem podstępnie.
-Peter jest fajny – Dennise wzruszyła ramionami. – Ale to nie ten.
-Nie ten?
-Nie ten jeden właściwy – sprecyzowała. Wyciągnąłem nogi i udawałem, że wpatruję się w ścianę.
-Więc wierzysz w przeznaczenie i tak dalej? – zapytałem na pozór obojętnie. Dennise skinęła głową.
-Po części – przyświadczyła zamykając oczy. – Po prostu sądzę, że jak spotykasz kogoś, to w środku wiesz, czy to ten jeden właściwy i jedyny czy nie. I Peter jest zdecydowanie nie tym.
-To trochę naiwne – zauważyłem zerkając na nią ukradkiem, ale opierała głowę o ścianę i wciąż miała zamknięte oczy. – Bo wynika z tego, że możesz... kochać... tylko raz. A ja w to nie wierzę, spójrz na Jennie.
Dennise otworzyła oczy i spojrzała na mnie ciekawie. Ups... chyba się zapędziłem. Troszeczkę.
-Z Jennie? – powtórzyła Dennise unosząc brwi. – No daj spokój, Chris, skoro już tyle powiedziałeś, to powiedz i resztę! – poprosiła. Westchnąłem ciężko, Jennie mnie zabije jak się dowie, że powiedziałem o tym Dennise, ale trudno.
-Zakochała się kiedyś i to tak porządnie – mruknąłem. – Trochę to było poplątane... – ale tylko trochę, jasne – w każdym razie on zginął z powodu Skórów, i trochę trwało, zanim ona przyszła do siebie.
-Przykro mi – szepnęła cicho Dennise. Skinąłem głową.
-Ale wedle twojej filozofii to powinna już nigdy się nie zakochać – powróciłem do naszego tematu. – Nie uważasz, że to trochę niesprawiedliwe?
-A skąd wiesz, czy on był naprawdę dla niej przeznaczony? – odparła pytaniem na pytanie Dennise. – Nie wiesz. Może ona była przeznaczona jemu, ale on jej nie.
-Trochę to zaplątane – mruknąłem.
-A kto powiedział, że to jest proste? – Dennise uśmiechnęła się i znów oparła głowę o ścianę zamykając oczy.
-Więc ty jeszcze nie spotkałaś swojego przeznaczenia? – rzuciłem niedbale. Milczała przez chwilę.
-Nie wiem – odparła w końcu. – Nie jestem jeszcze do końca pewna... ale być może owszem.
Dziabnęło mnie, i to porządnie! I dlaczego – dlaczego? Co ja biedny zrobiłem?! Po kiego czorta byłem irracjonalnie zazdrosny i zły na tego obwiesia, który był na pewno jakimś cholernym lalusiem? Wcale nie, „obwieś” i „laluś” nie muszą się wzajemnie wykluczać, jeśli jedno z nich odnosi się do wnętrza tego... tego... tego idioty.
-A ty? – zapytała Dennise. – Ty spotkałeś?
-Tak – zgrzytnąłem zębami.
-To Eve? – spytała lekko.
-Nie – odparłem gniewnie. Niech mnie diabli, jeśli tym kimś była Eve, kto to był Eve? Ja kogoś takiego w ogóle do diabła znałem?
-Czemu jesteś zły? – Dennise otworzyła oczy i popatrzyła na mnie z zainteresowaniem.
-Nie jestem zły – warknąłem. Nie, wcale nie byłem zły i oczywiście mój wygląd całkowicie to potwierdzał, rzucałem z oczu błyskawice.
-Jesteś zły – stwierdziła Dennise z jakimś niezrozumiałym zadowoleniem. – Jesteś zły, bo powiedziałam, że być może już spotkałam tego kogoś.
-Wcale nie! – wrzasnąłem i zerwałem się na równe nogi. – Nie jestem zły, wcale a wcale!
-Ty jesteś zazdrosny – odkryła Dennise.
-Nieprawda – burknąłem i podszedłem do okna.
-Jesteś – upierała się Dennise i nagle roześmiała się. – Jesteś zazdrosny, jesteś!
-Tak, bardzo zabawne – skrzywiłem się kwaśno. – Śmiej się ze mnie, śmiej. I co z tego, że może i jestem odrobinę zazdrosny, co? – mruknąłem nadąsany. Dennise przestała się śmiać.
-To z tego, że jesteś chyba całkowicie ślepy – powiedziała spokojnie. Spojrzałem na nią podejrzliwie – czy ona miała na myśli to, co sobie właśnie pomyślałem, czy pomyślałem sobie zupełnie źle...?
-Gdybyś nie miał dziewczyny, to powiedziałabym wprost, że prawdopodobnie to ty – dorzuciła.
-Mogę nie mieć – zaproponowałem impulsywnie. Dennise przekrzywiła lekko głowę.
-Ale m a s z – pokręciła głową. – Nie podejmuj pochopnie decyzji, których potem możesz żałować.
Otworzyłem usta, żeby zaprotestować, ale jednak nic nie powiedziałem. No bo – jeśli ona jednak miała rację? Jeśli to rzeczywiście było tylko chwilowe? Coś we mnie krzyczało co prawda wielkim głosem, że to nie chwilowe, że stałe jak Mount Everest, ale stłumiłem to. Może istotnie lepiej byłoby poczekać i upewnić się, że to nie było tylko pod wpływem chwili. Ale z drugiej strony, ryczał ten mój wewnętrzny głos, po co chcesz tracić czas? Pamiętasz, co mówił Langley – śmiejmy się, może świat potrwa jeszcze tylko dwa tygodnie? Może. A może nie. Na razie wiedziałem tylko, że miałem całkiem rzetelny mętlik w głowie.
Tę właśnie chwilę wybrała sobie Alex na powrót.
-Od pojutrza jeszcze tylko rok i Kolegium Rodzicielskie może się wypchać – oznajmiła wkraczając do pokoju z triumfalnym uśmiechem.
-Że co? – zapytałem rozkojarzony.
-Pojutrze kończę oficjalnie siedemnaście lat – przypomniała. – Jeśli zapomniałeś o tym i nie kupiłeś mi prezentu... – zagroziła – to widziałam w pewnym butiku przy Piątej Alei absolutnie cudowne szpileczki... – uśmiechnęła się słodko. – Ale nie wybijaj mnie z tematu! – zdenerwowała się nagle i wróciła do tematu. – Pojutrze kończę siedemnaście lat i dokładnie za rok całkiem otwarcie zamierzam zaprosić tu Petera – oznajmiła z triumfem. – I szanowni rodzice mogą się wypchać.
-Nie lubią go, co? – zapytała ze współczuciem Dennise.
-No – potwierdziła Alex. – Ale są zbyt naiwni. Mówię to do was z pełnym zaufaniem, że nie polecicie od razu z gębą do mojego kolegium...
-Będziemy milczeć jak grób – zapewniła Dennise. – Ale powiedz, ten Peter pamięta o twoich urodzinach...?
-Bardziej niż ja – pochwaliła się Alex. – Odlicza dni. I pewnie nie będziemy mogli zobaczyć się za dwa dni, więc dał mi prezent urodzinowy już dziś.
-I gdzie twoje siedemnaście róż? – zapytałem. Alex pokazała mi język.
-Wypchaj się – powiedziała mało życzliwie. – Matka od razu wywęszyłaby kwiatki i odgadła. Za rok dostanę. Na razie dał mi to – Alex pokazała srebrny łańcuszek na szyi, na końcu którego wisiał pierścionek – srebrny, z jakimś błyszczącym kamieniem.
Dennise obejrzała ciekawie prezent.
-To wygląda trochę jak... jak pierścionek zaręczynowy – zauważyła ostrożnie. Alex uśmiechnęła się lekko.
-Bo to JEST pierścionek zaręczynowy. Nieoficjalny – powiedziała spokojnie. Popatrzyłem na nią sceptycznie.
-I ty wierzysz, ze ciotka Isabel nie wywęszy t e g o?! – mruknąłem.
-Jasne, że wywęszy – zgodziła się Alex. – Ale powiem, że dostałam to od Jennie albo od ciebie.
Popatrzyłem na nią zaskoczony – ta dziewczyna wykręci kota ogonem, jak jej będzie pasowało...
-Gdzie Jennie? – zapytała. – Peter poleciał na zajęcia, a ja m u s z ę pogadać z Jennie, natychmiast!
-Nie wiem, nie wróciła – odparłem z rezygnacją. Alex odwróciła się i wyszła z pokoju, mamrocząc do siebie coś o jakiś nieznajomych od kawy, ale nie zwróciłem na to uwagi.
Najmłodsza, a miała najwięcej szczęścia. Niesamowite.
Cóż, mój drogi, tak to już jest, że niektórzy mają szczęście Alex
Sugerujesz, że ja nie mam szczęścia?
Ależ skąd, przeciwnie – masz wielkie szczęście. A wiesz dlaczego? Powiem ci – bo masz taką kuzynkę jak JA, he he.
No nie ma co, skromna to ty jesteś...
A po co mam być skromna? Cały świat jest skromny, ja już nie muszę. Poza tym lepiej wychodzisz na swoje, gdy potrafisz zadbać o siebie jak należy.
Jesteś strasznie interesowna, wiesz o tym?
Jestem tylko trzeźwo myśląca, drogi kuzynie. Nie zapominaj, że męska połowa mojego Kolegium Rodzicielskiego jest prawnikiem. Trzeźwe myślenie mam w genach. Zresztą, trzeba tylko umieć odpowiednio o siebie zadbać – powiedz sam, wołałbyś dostać na urodziny jakiś nudny słownik czy też parę ślicznych, eleganckich szpileczek?
Osobiście wolałbym słownik niż szpileczki...
Ta, ale w słowniku nie mógłbyś pójść na to spotkanie kosmicznej szajki – a ja w szpileczkach poszłam. Masz szczęście, że je kupiłeś.
To nie ja, to Jennie je wybrała...
No i wyszło szydło z worka. Naucz się kupować kobietom prezenty, Chris, bo Dennise ma dobry gust i będziesz się musiał nieźle natrudzić, żeby ją zadowolić...
Zupełnie nie wiem, o czym mówisz.
Jasne, a świstak siedzi...
Co za świstak?
Rany. Nie ważne.
Mam rozumieć, że dwa komentarze to już wsio? Tak się pytam, bo nie wiem, czy mała ilość komentarzy oznacza, że nikt tego nie czyta i nikogo to nie interesuje, czy też nikt nie ma czasu.
I widzę, że zabawne części wam nie służą. Może powinnam wobec tego kogoś zabić, żeby wydobyć z was coś więcej...? Bohaterów mi się namnożyło, więc mogę kogoś zabić, bez obawy, morderstwo zawsze można gdzieś dorzucić. Na przykład jednego z głównych bohaterów.
Część 11
Chris:
-Oni byli niesamowici – oznajmiła Dennise podwijając pod siebie nogi.
-To znaczy? – Jennie jak zwykle chciała precyzji.
-Zachowywali się zupełnie naturalnie, jakby przez całe życie nie robili nic innego – wyjaśniła Dennise uśmiechając się błogo. – Bo... no, dobrze... widzicie, niektórzy bali się, że.. no, że sobie nie poradzą, że nie będą wiedzieli co zrobić – wyjawiła z odrobiną zakłopotania. Jennie spojrzała na nią lodowato.
-Czyli wszystko poszło jak po maśle? – zapytała z niedowierzaniem Alex kręcąc się na obrotowym krześle.
-Dokładnie – uśmiechnęła się Dennise.
Był siedemnasty grudnia. O ile nic wam to nie mówi – przypomnę. Dzień po wielkim spotkaniu na szczycie – pierwsze od lat spotkanie antarskiej arystokracji z dynastią. Dynastia – to my. Hm. Wyszło mi jak Ludwikowi XIV, „Państwo – to ja”. No, ale co ja poradzę. Wielkie poznanie. Isabel, Michael i Max pojechali wczoraj wieczorem zabrani przez prawdziwą limuzynę, przypominając nam, że jeśli do północy nie dadzą znaku życia, możemy zacząć układać plan pomocy. Ale wszystko poszło dobrze, dali znak życia. Na pół godziny przed północą. Jennie chodziła niespokojnie po salonie i wyglądała zniecierpliwiona na Central Park, Alex z całkowitym spokojem malowała sobie paznokcie. Ja usiłowałem skupić się na jakiejś książce. Po telefonie ciotki Isabel postanowiliśmy poczekać na nich i od razu wyciągnąć relację ze spotkania. Żeby nie usnąć włączyliśmy sobie jakiś horror na DVD, ale i tak sen nas zmorzył – nawet nie wiem dokładnie, kiedy. Obudziłem się o dziesiątej z wrażeniem, że coś mi leży na sercu. Istotnie, Jennie zrobiła sobie ze mnie poduszkę. Alex zresztą też. Stało się jasne, że nie dotrwaliśmy do powrotu naszych koronowanych głów, a Max, Michael i Isabel zdołali wrócić nie wyrywając nas ze snu. Wstali jakieś pół godziny po nas, nie powiedzieli nic poza suchym komunikatem, że tak właściwie wszystko przeniosło się na dziś i że znów jadą. I tyle. Znikli, nie powiedziawszy nam nawet, czy było tam coś ciekawego i jak ich przyjęli. Tylko Michael mruknął do mnie coś o dobrym guście.
Jennie złapała za telefon i bezceremonialnie zażądała od Dennise, żeby nam wszystko zrelacjonowała – wszyscy troje czuliśmy wyraźnie, że ciekawość zeżre nas bez wątpienia i do końca zanim ktoś zechce nam coś opowiedzieć. Wobec tego Dennise przyjechała do nas i siedzieliśmy we czwórkę w moim, tymczasowo, rzecz jasna, pokoju. Alex kręciła się na krześle i jak zwykle robiła z gumy balony, Jennie wyciągnęła się na podłodze a ja i Dennise siedzieliśmy obok siebie na łóżku, opierając się plecami o ścianę.
-Więc? – zapytała Alex. – Poza tym, że było fajnie?
-Król Zan był niezwykły – rozmarzyła się Dennise. – Każdy chciał z nim chwilę porozmawiać, każdy chciał się chociaż przedstawić, a on do każdego się uśmiechał i z każdym rozmawiał, cierpliwie czekał, aż wszyscy będą zadowoleni...
Czy mi się tylko wydaje, czy Dennise jest pod ogromnym wrażeniem Maxa? No, w sumie nie ma się co dziwić, Max j e s t niesamowity, ale... zaraz. Czyżbym był zazdrosny?
-Księżniczka Vilandra też robiła furorę – ciągnęła Dennise. – Wszyscy byli nią zachwyceni. A Zerath...
-Kto to jest Zerath? – przerwała Alex.
-No... generał – zdziwiła się Dennise. – Nie wiecie?
-Jej chodzi o Ratha – Jennie machnęła ręką. – Już wiemy, o kogo ci chodzi, mów dalej.
-No więc wojskowi... wciąż zachowaliśmy antarską wersję mundurów i w ogóle mamy coś w rodzaju własnej szkoły kadetów... w każdym razie byli bardzo ciekawi Zeratha – kontynuowała z przejęciem Dennise. Alex zastrzygła uszami – nie pytajcie mnie jak, ale to zrobiła. – Bardzo chwalili jego wojskowy niemal ubiór... – Alex parsknęła śmiechem – i od razu zaczęli rozmawiać o wojnie, o technice i innych tym podobnych rzeczach. Ale potem panie zaczęły się domagać tańców, bo każda z nich chciała się móc później chwalić, że tańczyła z królem...
Jennie zmarszczyła czoło. Nie podobało jej się to, i to zdecydowanie. Nie lubiła dzielić się Maxem z innymi, była pod tym względem zaborcza... nieco.
-O której to się skończyło? – zapytała z niechęcią.
-Nie wiem, nie byłam do końca – Dennise westchnęła ciężko. – Ale podobno koło piątej.
Dennise westchnęła z żalem a Jennie zgrzytnęła zębami. Byłem bliski podzielenia jej uczuć. Naprawdę lubiłem Maxa, był dla mnie świetnym przyjacielem, ale kompletnie nie rozumiałem, czemu uwaga wszystkich kobiet skupiała się zawsze – ale to zawsze – właśnie na nim.
-A po co pojechali dzisiaj? – zapytałem średnio zadowolony.
-Dzisiaj rozpoczyna się właściwy szczyt – odparła Dennise. – Będą rozmawiali o wszystkim... o historii, o nas, o perspektywach na przyszłość... wielka konferencja, która potrwa kilka dni, jak dobrze pójdzie. Ale! Właśnie! Wszyscy bardzo chcieli poznać was, następców króla, i najprawdopodobniej pojutrze urządzimy coś w rodzaju takiego małego balu, specjalnie dla was!
Zaskakujące, ale jakoś żadna z dziewczyn nie zareagowała na to entuzjastycznie. Jennie pozostała niewzruszona, a Alex zrobiła kolejnego balona.
-Fajnie – stwierdziła bez żadnych emocji.
Jennie podniosła się z podłogi.
-Umówiłam się z koleżanką, mamy pisać referat – oznajmiła. Alex odwróciła się do niej.
-E tam, esej. Przyznaj się, idziesz na swoją codzienną rundkę po Starbucksach – powiedziała złośliwie. Jennie zaczerwieniła się lekko.
-Nieprawda! – zaprotestowała. Alex pokiwała głową.
-Spotkała w Starbucksie pewnego chłopaka i teraz odwiedza wszystkie po kolei licząc na to, że znów się na niego natknie – powiedziała do Dennise.
-Mój brat też ma fioła na punkcie kawy – Dennise wzruszyła ramionami. Jennie rzuciła nam wszystkim obrażone spojrzenie i wyszła z pokoju. Alex zerknęła na zegarek.
-Też spadam – mruknęła.
-A co, też piszesz refarcik? Jakiś dodatkowy, co? – zauważyłem złośliwie. Alex nigdy nie grzeszyła pracowitością.
-Lepiej byś pomyślał o swoich referacikach – odgryzła się. – Umówiłam się z Peterem, i pamiętaj – powiesz jedno słowo do moich rodzicieli i nie żyjesz!
-Wiem, pamiętam – mruknąłem. Trudno było nie pamiętać. Alex jednak błysnęła wesoło zębami, odwróciła się na pięcie i już jej nie było.
Zostaliśmy w pokoju sami, tylko we dwójkę – ja i Dennise. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
-Nie powinieneś być teraz w Las Cruces? – odezwała się Dennise. Potrząsnąłem głową.
-Wiesz, jakie tam są upały? – zażartowałem.
-Ale nie narobisz sobie przez to problemów? – Dennise pozostała poważna. Wzruszyłem ramionami.
-Nie wiem. Być może. Co mi tam – mruknąłem. Problemy... zacznijmy od tego, że moja rodzina była święcie przekonana, że poleciałem do Las Cruces, ale to właśnie Dennise niby „odwiozła mnie” na lotnisko. W rzeczywistości odwiozła mnie do hotelu, a dwa dni później razem ruszyliśmy do Nowego Jorku, ona pod pretekstem spraw rodzinnych, jej brat, Jacques, ten sam, którego jakoś średnio pamiętałem, został jeszcze w Chicago, tłumacząc się jakimiś sprawami do załatwienia. Pojechaliśmy więc tylko we dwoje, przemierzaliśmy tę samą drogę, którą jechały Jennie i Alex. Uznałem, że latanie w tą i w tamtą byłoby głupotą, więc nie poleciałem wcale. Uprzedziłem o tym Eryka i Eve. Eve się na mnie obraziła i powiedziała, że w takim razie utrzymuje w mocy swoje ostatnie słowa. Przesadzała i nie brałem jej na poważnie.
Siedziałem w Nowym Jorku razem z Jennie i Alex i spotykaliśmy się z Dennise tak jak teraz. No, teraz to akurat siedzieliśmy tylko we dwoje w pustym mieszkaniu... Dziwne uczucie. Nigdy do tej pory nie zostawaliśmy sami w całym domu. To było raczej... no, nie złe, skądże znowu. Raczej... nieoczekiwane. Nigdy do tej pory nie spędzaliśmy ze sobą tyle czasu, a już zwłaszcza – nigdy tak szczerze nie rozmawialiśmy. Właściwie to głównie ona mówiła, ja milczałem. Nie tylko dlatego, że lubiłem milczeć i słuchać innych, ale też dlatego, że pewna siebie, przebojowa Dennise sprawiała, że nie byłem pewny tego, co zrobię. Inaczej jest siedzieć z rodziną, inaczej siedzieć ze świrniętymi przyjaciółkami Fran, a inaczej ze śliczną, delikatną Dennise. Zupełnie nie wiedziałem, dlaczego w jej towarzystwie czułem się jakoś inaczej. Tak jakoś... no nie wiem. Przecież do tej pory nigdy czegoś takiego nie miałem, co prawda mój kontakt z dziewczynami był raczej pobieżny i na ogół były to chłopczyce, z którymi łaziło się po drzewach i biło, ale przy Dennise czasami zatykało mnie na dobre.
Pochłonięty rozważaniem moich stosunków ze ślicznymi brunetkami jakoś umilkłem i przestałem zwracać uwagę na otoczenie – choć oczywiście wciąż byłem w pełni świadomy tego, że siedzimy blisko siebie – b a r d z o blisko siebie – na moim łóżku. Czy powinienem coś zrobić? Nie wiem, objąć ją ramieniem albo coś...? A jak da mi po pysku? Ona jest kosmitką, jak mi przyłoży jakimiś kosmicznymi siłami to się nie pozbieram... ale jeśli ona oczekuje ode mnie czegoś takiego?
-O czym myślisz? – odezwała się nagle Dennise. Podskoczyłem w miejscu. Co mam jej odpowiedzieć? Nie, obrazi się na mnie, jeśli powiem jej prawdę, czy też... yh.
-Ja... ee... nie, to nic takiego – mruknąłem czerwieniąc się momentalnie.
-Bo ja zastanawiam się nad tobą – powiedziała spokojnie, patrząc w ścianę.
-Nade mną...? – zaschło mi w gardle. Miałem nadzieję, że Dennise nie ma zdolności podobnych do Alex...
-Dlaczego wybrałeś sobie Las Cruces? – zapytała jak gdyby nigdy nic. – Przecież to drugi koniec kraju... nie żal ci było zostawiać Kingów?
Milczałem nieco zaskoczony. Chyba nie zupełnie tak wyobrażałem sobie to jej „zastanawianie się” nad moją skromną osobą...
-Wybrałeś Las Cruces z powodu swojej dziewczyny? – popatrzyła teraz na mnie, ale z jej wzroku nie mogłem nic odczytać.
-Las Cruces ma niezłe komputery – odparłem w końcu. – Tylko tyle. A Eve nie ma z tym nic wspólnego, tak właściwie to poznałem ją przez Jennie i tak jakoś... wyszło.
-Nie tęsknisz za nią? – Dennise uniosła brew. – Miałeś wyjechać na kilka dni, a zniknąłeś na pół miesiąca. Pewnie jej się to nie spodobało.
Spojrzałem na nią zaskoczony – skąd wiedziała...? Ale moja twarz była chyba bardzo czytelna, bo Dennise roześmiała się nagle.
-Widać po tobie, że chodzisz jak struty i zawsze jesteś zamyślony – uśmiechnęła się. – Więc cóż by mogło być innym powodem, jak kłopoty sercowe, co? – puściła do mnie oczko. Zaczerwieniłem się ponownie i westchnąłem ciężko w duchu. Ta, kłopoty „sercowe”, jak to ujęła, ale chyba w zupełnie innym kierunku. W zupełnie innym kierunku... OK, przyznaję. Dennise mi się podobała. Bardzo mi się podobała. Zdecydowanie różniła się od Eve, miała chyba poważniejsze podejście do życia, bardziej trzeźwe i rzeczowe, jasno stawiała sprawy. Podobało mi się to w niej. Poza tym Dennise rozumiała moje problemy... prawie wszystkie. A to też nie było bez znaczenia. Krótko mówiąc, diabelnie mnie teraz pociągała i kompletnie nie wiedziałem, co mam robić.
-A ty? – odbiłem piłeczkę. – Czemu t y wyjechałaś z Nowego Jorku do Chicago?
-Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Może tak miało być, bo inaczej nie spotkalibyśmy się... w takich okolicznościach. I nie doszłoby do żadnej konferencji.
Średnio podobał mi się pomysł, że miałbym być tylko narzędziem do konferencji. TYLKO do konferencji.
-Ale dlaczego wyjechałaś z Nowego Jorku? – nie ustępowałem. – Masz tu piękny dom, rodziców...
-Rodziców, właśnie – uśmiechnęła się Dennise. – Kiedy Jacques wyjechał do Francji, ciężko było wytrzymać z rodzicami, wiesz, mama wciąż się o niego martwiła, tata wściekał się.. . Ewakuacja stała się konieczna – zażartowała. – Poza tym gdybym nie wyjechała, to nie wpadłabym jak burza do twojego pokoju, nie zdenerwowałbyś się, nie wezwał Jennie i Alex, nie siedzielibyśmy teraz tutaj...
-Tak – no, coś w jej słowach było. – Ale jednak... archeologia w Nowym Jorku jest chyba lepsza niż w Chicago. Poza tym wpadłaś z deszczu pod rynnę, tam masz na karku moich rodziców i Petera... którego chętnie widziałoby u siebie dość dużo kobiet – zauważyłem podstępnie.
-Peter jest fajny – Dennise wzruszyła ramionami. – Ale to nie ten.
-Nie ten?
-Nie ten jeden właściwy – sprecyzowała. Wyciągnąłem nogi i udawałem, że wpatruję się w ścianę.
-Więc wierzysz w przeznaczenie i tak dalej? – zapytałem na pozór obojętnie. Dennise skinęła głową.
-Po części – przyświadczyła zamykając oczy. – Po prostu sądzę, że jak spotykasz kogoś, to w środku wiesz, czy to ten jeden właściwy i jedyny czy nie. I Peter jest zdecydowanie nie tym.
-To trochę naiwne – zauważyłem zerkając na nią ukradkiem, ale opierała głowę o ścianę i wciąż miała zamknięte oczy. – Bo wynika z tego, że możesz... kochać... tylko raz. A ja w to nie wierzę, spójrz na Jennie.
Dennise otworzyła oczy i spojrzała na mnie ciekawie. Ups... chyba się zapędziłem. Troszeczkę.
-Z Jennie? – powtórzyła Dennise unosząc brwi. – No daj spokój, Chris, skoro już tyle powiedziałeś, to powiedz i resztę! – poprosiła. Westchnąłem ciężko, Jennie mnie zabije jak się dowie, że powiedziałem o tym Dennise, ale trudno.
-Zakochała się kiedyś i to tak porządnie – mruknąłem. – Trochę to było poplątane... – ale tylko trochę, jasne – w każdym razie on zginął z powodu Skórów, i trochę trwało, zanim ona przyszła do siebie.
-Przykro mi – szepnęła cicho Dennise. Skinąłem głową.
-Ale wedle twojej filozofii to powinna już nigdy się nie zakochać – powróciłem do naszego tematu. – Nie uważasz, że to trochę niesprawiedliwe?
-A skąd wiesz, czy on był naprawdę dla niej przeznaczony? – odparła pytaniem na pytanie Dennise. – Nie wiesz. Może ona była przeznaczona jemu, ale on jej nie.
-Trochę to zaplątane – mruknąłem.
-A kto powiedział, że to jest proste? – Dennise uśmiechnęła się i znów oparła głowę o ścianę zamykając oczy.
-Więc ty jeszcze nie spotkałaś swojego przeznaczenia? – rzuciłem niedbale. Milczała przez chwilę.
-Nie wiem – odparła w końcu. – Nie jestem jeszcze do końca pewna... ale być może owszem.
Dziabnęło mnie, i to porządnie! I dlaczego – dlaczego? Co ja biedny zrobiłem?! Po kiego czorta byłem irracjonalnie zazdrosny i zły na tego obwiesia, który był na pewno jakimś cholernym lalusiem? Wcale nie, „obwieś” i „laluś” nie muszą się wzajemnie wykluczać, jeśli jedno z nich odnosi się do wnętrza tego... tego... tego idioty.
-A ty? – zapytała Dennise. – Ty spotkałeś?
-Tak – zgrzytnąłem zębami.
-To Eve? – spytała lekko.
-Nie – odparłem gniewnie. Niech mnie diabli, jeśli tym kimś była Eve, kto to był Eve? Ja kogoś takiego w ogóle do diabła znałem?
-Czemu jesteś zły? – Dennise otworzyła oczy i popatrzyła na mnie z zainteresowaniem.
-Nie jestem zły – warknąłem. Nie, wcale nie byłem zły i oczywiście mój wygląd całkowicie to potwierdzał, rzucałem z oczu błyskawice.
-Jesteś zły – stwierdziła Dennise z jakimś niezrozumiałym zadowoleniem. – Jesteś zły, bo powiedziałam, że być może już spotkałam tego kogoś.
-Wcale nie! – wrzasnąłem i zerwałem się na równe nogi. – Nie jestem zły, wcale a wcale!
-Ty jesteś zazdrosny – odkryła Dennise.
-Nieprawda – burknąłem i podszedłem do okna.
-Jesteś – upierała się Dennise i nagle roześmiała się. – Jesteś zazdrosny, jesteś!
-Tak, bardzo zabawne – skrzywiłem się kwaśno. – Śmiej się ze mnie, śmiej. I co z tego, że może i jestem odrobinę zazdrosny, co? – mruknąłem nadąsany. Dennise przestała się śmiać.
-To z tego, że jesteś chyba całkowicie ślepy – powiedziała spokojnie. Spojrzałem na nią podejrzliwie – czy ona miała na myśli to, co sobie właśnie pomyślałem, czy pomyślałem sobie zupełnie źle...?
-Gdybyś nie miał dziewczyny, to powiedziałabym wprost, że prawdopodobnie to ty – dorzuciła.
-Mogę nie mieć – zaproponowałem impulsywnie. Dennise przekrzywiła lekko głowę.
-Ale m a s z – pokręciła głową. – Nie podejmuj pochopnie decyzji, których potem możesz żałować.
Otworzyłem usta, żeby zaprotestować, ale jednak nic nie powiedziałem. No bo – jeśli ona jednak miała rację? Jeśli to rzeczywiście było tylko chwilowe? Coś we mnie krzyczało co prawda wielkim głosem, że to nie chwilowe, że stałe jak Mount Everest, ale stłumiłem to. Może istotnie lepiej byłoby poczekać i upewnić się, że to nie było tylko pod wpływem chwili. Ale z drugiej strony, ryczał ten mój wewnętrzny głos, po co chcesz tracić czas? Pamiętasz, co mówił Langley – śmiejmy się, może świat potrwa jeszcze tylko dwa tygodnie? Może. A może nie. Na razie wiedziałem tylko, że miałem całkiem rzetelny mętlik w głowie.
Tę właśnie chwilę wybrała sobie Alex na powrót.
-Od pojutrza jeszcze tylko rok i Kolegium Rodzicielskie może się wypchać – oznajmiła wkraczając do pokoju z triumfalnym uśmiechem.
-Że co? – zapytałem rozkojarzony.
-Pojutrze kończę oficjalnie siedemnaście lat – przypomniała. – Jeśli zapomniałeś o tym i nie kupiłeś mi prezentu... – zagroziła – to widziałam w pewnym butiku przy Piątej Alei absolutnie cudowne szpileczki... – uśmiechnęła się słodko. – Ale nie wybijaj mnie z tematu! – zdenerwowała się nagle i wróciła do tematu. – Pojutrze kończę siedemnaście lat i dokładnie za rok całkiem otwarcie zamierzam zaprosić tu Petera – oznajmiła z triumfem. – I szanowni rodzice mogą się wypchać.
-Nie lubią go, co? – zapytała ze współczuciem Dennise.
-No – potwierdziła Alex. – Ale są zbyt naiwni. Mówię to do was z pełnym zaufaniem, że nie polecicie od razu z gębą do mojego kolegium...
-Będziemy milczeć jak grób – zapewniła Dennise. – Ale powiedz, ten Peter pamięta o twoich urodzinach...?
-Bardziej niż ja – pochwaliła się Alex. – Odlicza dni. I pewnie nie będziemy mogli zobaczyć się za dwa dni, więc dał mi prezent urodzinowy już dziś.
-I gdzie twoje siedemnaście róż? – zapytałem. Alex pokazała mi język.
-Wypchaj się – powiedziała mało życzliwie. – Matka od razu wywęszyłaby kwiatki i odgadła. Za rok dostanę. Na razie dał mi to – Alex pokazała srebrny łańcuszek na szyi, na końcu którego wisiał pierścionek – srebrny, z jakimś błyszczącym kamieniem.
Dennise obejrzała ciekawie prezent.
-To wygląda trochę jak... jak pierścionek zaręczynowy – zauważyła ostrożnie. Alex uśmiechnęła się lekko.
-Bo to JEST pierścionek zaręczynowy. Nieoficjalny – powiedziała spokojnie. Popatrzyłem na nią sceptycznie.
-I ty wierzysz, ze ciotka Isabel nie wywęszy t e g o?! – mruknąłem.
-Jasne, że wywęszy – zgodziła się Alex. – Ale powiem, że dostałam to od Jennie albo od ciebie.
Popatrzyłem na nią zaskoczony – ta dziewczyna wykręci kota ogonem, jak jej będzie pasowało...
-Gdzie Jennie? – zapytała. – Peter poleciał na zajęcia, a ja m u s z ę pogadać z Jennie, natychmiast!
-Nie wiem, nie wróciła – odparłem z rezygnacją. Alex odwróciła się i wyszła z pokoju, mamrocząc do siebie coś o jakiś nieznajomych od kawy, ale nie zwróciłem na to uwagi.
Najmłodsza, a miała najwięcej szczęścia. Niesamowite.
Cóż, mój drogi, tak to już jest, że niektórzy mają szczęście Alex
Sugerujesz, że ja nie mam szczęścia?
Ależ skąd, przeciwnie – masz wielkie szczęście. A wiesz dlaczego? Powiem ci – bo masz taką kuzynkę jak JA, he he.
No nie ma co, skromna to ty jesteś...
A po co mam być skromna? Cały świat jest skromny, ja już nie muszę. Poza tym lepiej wychodzisz na swoje, gdy potrafisz zadbać o siebie jak należy.
Jesteś strasznie interesowna, wiesz o tym?
Jestem tylko trzeźwo myśląca, drogi kuzynie. Nie zapominaj, że męska połowa mojego Kolegium Rodzicielskiego jest prawnikiem. Trzeźwe myślenie mam w genach. Zresztą, trzeba tylko umieć odpowiednio o siebie zadbać – powiedz sam, wołałbyś dostać na urodziny jakiś nudny słownik czy też parę ślicznych, eleganckich szpileczek?
Osobiście wolałbym słownik niż szpileczki...
Ta, ale w słowniku nie mógłbyś pójść na to spotkanie kosmicznej szajki – a ja w szpileczkach poszłam. Masz szczęście, że je kupiłeś.
To nie ja, to Jennie je wybrała...
No i wyszło szydło z worka. Naucz się kupować kobietom prezenty, Chris, bo Dennise ma dobry gust i będziesz się musiał nieźle natrudzić, żeby ją zadowolić...
Zupełnie nie wiem, o czym mówisz.
Jasne, a świstak siedzi...
Co za świstak?
Rany. Nie ważne.
O nie! Ja uwielbiam te zabawne watki w Twoim ff Nan! Tak jak i w tej czesci myslenie faceta bywa zabojcze Bo i taka jest prawda oni nie potrafia robic czegos ot tak po prostu oni kraza, czaja sie i wybieraja najbardziej trudne drogi oby tylko pokazac kto tu jest facetem Ale moze dlatego bywaja tacy uroczy
Bardoz podoba mi sie pomysl polaczenia Dennise z Chrisem! Na poczatku jej nie lubilam teraz mysle tylko o jednym, aby byla z Chrisem i przez z Eve
I nikogo nie usmiercaj! Przynajmniej nie z grona wazniejszych postaci ktore uwielbiam! A wiesz z naszym czasem roznie to bywa ja znalazlam go dzieki takiej malej, cholernej pszczolce, ktora raczyla mnie uzadlic w doge i od 2 dni nic innego nie robie jak siedze w domu wlasnie ze spuchnieta noga i nadrabiam zaleglosci w czytaniu opowiadan
PS. Wlasnie zauwazylam Twoja sygnaturke czyzbys rowniez byla fanka Supernatural?
Bardoz podoba mi sie pomysl polaczenia Dennise z Chrisem! Na poczatku jej nie lubilam teraz mysle tylko o jednym, aby byla z Chrisem i przez z Eve
I nikogo nie usmiercaj! Przynajmniej nie z grona wazniejszych postaci ktore uwielbiam! A wiesz z naszym czasem roznie to bywa ja znalazlam go dzieki takiej malej, cholernej pszczolce, ktora raczyla mnie uzadlic w doge i od 2 dni nic innego nie robie jak siedze w domu wlasnie ze spuchnieta noga i nadrabiam zaleglosci w czytaniu opowiadan
PS. Wlasnie zauwazylam Twoja sygnaturke czyzbys rowniez byla fanka Supernatural?
Tak, krążą i krążą i nie powiem, co wynika z tego krążenia
No proszę... czyli jednak Dennise nabrała nieco osobowości, tak?
Pszczółka jesienią... no ładnie, Onarku, gdzieś ty się pałętała? W każdym razie nóżki współczuję, ale za to masz nieco czasu (ja właśnie postanowiłam odpuścić sobie Wiedzę o Kulturze...).
Supernatural - jakoś tak mnie słuchaj wciągło Co prawda mój komputer średnio chce ze mną współpracować pod względem oglądania kolejnych odcinków, ale przecież istnieje coś takiego jak screencapsy, trailery czy też w ogóle pliki video.. Na razie powala mnie na łopatki humor
No proszę... czyli jednak Dennise nabrała nieco osobowości, tak?
Pszczółka jesienią... no ładnie, Onarku, gdzieś ty się pałętała? W każdym razie nóżki współczuję, ale za to masz nieco czasu (ja właśnie postanowiłam odpuścić sobie Wiedzę o Kulturze...).
Supernatural - jakoś tak mnie słuchaj wciągło Co prawda mój komputer średnio chce ze mną współpracować pod względem oglądania kolejnych odcinków, ale przecież istnieje coś takiego jak screencapsy, trailery czy też w ogóle pliki video.. Na razie powala mnie na łopatki humor
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 6 guests