The Journey Home - Powrót do Domu - KONIEC

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Sat May 21, 2005 4:35 pm

Wiesz Nan, w sumie nie powiedziałabym, że ta część jest zaledwie pokropiona :wink: Aż we mnie wszystko chodziło gdy ją czytałam. Na przemian miałam na ustach uśmiech, trochę łezka się w oku zakręciła, a trochę moja mina wyglądała tak :?

Uśmiech wywołała u mnie reakcja Liz na rozmowę Andrew i Isabel. Tak jakby była zazdrosna, ale na pewno już teraz wcale nie zaprząta sobie głowy myśleniem o Drew...i bardzo dobrze :wink:

Wielkie ciepełko bije od wspomnień Liz związanych z jej i Maxa pierwszą randką i to też wywoływało mój uśmiech. Czytając ten fragment miałam wrażenie, że to Max, ten który powrócił, ściąga ją jakby myślami (poprzez wspomnienia) do Crashdown.

Cudnie opisałaś ten moment spotkania Liz i Maxa. To właśnie tutaj oprócz uśmiechu na twarzy, miałam w oczach łzy...malutkie, ale zawsze...Może dlatego jednak można nazwać tę część trochę pokropioną :wink: Ta burza emocji, która przechodzi przez Liz, wszystkie wspomnienia, które wracają tak nagle i ta niepewność czy to na pewno Max, bo przecież...te oczy pozbawione czegoś istotnego...pozostał jednak zapach, taki którego nie mógł mieć nikt inny. To pokazuje jak zażyły, piękny i głęboki był związek Liz i Maxa, jak dobrze się znali nie tylko fizycznie - Liz pamiętała najdrobniejszy szczegół jego twarzy, postaci...ale i na płaszczyźnie swoich uczuć i odczuć, a także dusz - czytała tyle z jego oczu, a mówi się, że to zwierciadło duszy i ja się z tym zgadzam...

Łezka w oku zakręciła mi się jeszcze, gdy przeczytałam o odebraniu Maxowi pamięci...i jak teraz będzie, zero wspomnień, jak temu podołają, czy ich uczucie będzie rozkwitać od nowa i przejdzie przez te wszystkie etapy co kiedyś, ale oni już przecież nie są dziećmi i są już ich dzieci? Ciekawi mnie jak to rozwiniesz Nan :roll: Teraz Liz naprawdę musi być silna, ale przecież nie jest sama. Jest jeszcze Michael i Isabel...
Michael stanął za naszymi plecami i zupełnie nieświadomie wszyscy ulokowaliśmy się tak, jakbyśmy mieli chronić Maxa – siostra, brat i żona, trójka najbliższych mu ludzi.
A także Maria, ojciec Liz, jego rodzice i dzieci...mimo wszystko one są już dorosłe.

A na koniec to co wywołało moją :? ...Nicholas, to on jest winien temu, że Max nic nie pamięta. A ja tak wierzyłam w niego czytając GAW...wiem też Khivar, ale... :?

Uf za dużo się rozpisałam. Teraz już zupełnie na koniec :wink:
Zresztą, teraz wszystko musiało być dobrze. Max cudem wrócił do domu, więc wszystko musiało się jakoś ułożyć.
I ja w to wierzę i w Ciebie Nan, że w końcu jakoś wszystko dobrze się ułoży. Czekam na następne niesmowite części :mrgreen:
Maleństwo

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Sat May 21, 2005 9:06 pm

Malenstwo tez czekam z niecpierpliwością na następne części :wink:
Nie umienm tak ładnie dostrzegać słów, ani opisywać to co czuje przy czytaniu jak wy .. ale mogę próbować :cheesy:

Ten pierwszy cytat co przycytowało Maleństwo najbardziej jak dla mnie charakteryzuje tą część.
Wszyscy otoczyli Maxa by znowu im nie 'uciekł' nie odszedł. Przecież Isabel nigdy d końca nie pogodziła się z jego śmiercią. Nie dopuszczała do końca tej myśli, że jej ukochany brat nie żyje.
:)

User avatar
Cicha
Nowicjusz
Posts: 125
Joined: Sun Jun 20, 2004 10:17 pm

Post by Cicha » Sat May 21, 2005 9:52 pm

Trzeci raz podchodzę do napisania komentarza, ale za każdym coś, albo raczej powinnam powiedzieć KTOŚ, mi na to nie pozwala. Zobaczymy, jak będzie tym razem... :roll:

Gdybym teraz przechodziła przez moją codzienną fazę złośliwości i zgryźliwości to bym rzuciła 'a nie mówiłam' w związku z powrotem Maxa, ale jako, że dzisiaj jestem mniej złośliwa niż zwykle, to nic takiego ode mnie Nan nie usłyszysz. :wink:

Muszę zaznaczyć, że to chyba jedna z moich ulubionych części i powinnam dodać, że po jej przeczytaniu moja normalna niska sympatia do Maxa trochę...wzrosła (Czy ktoś jeszcze czuje zbliżający się koniec świata...? :roll: :D ).
No, ale mam wrażenie, że plan Liz dotyczący zrobienia kilku kroków w przód, zamiast paru w tył z powrotem w przeszłość diabli wzięli...i w związku z tym współczuję Andrew (chociaż w tej części trochę przestał mi się podobać...wiem, że miał powód, aby być taki...zimny w stosunku do 'Betty', bo nie ma zielonego pojęcia o kosmicznym zamieszaniu, ale jakoś tak...nie przypadł mi dzisiaj do gustu.)

A Cameron? Hmmm...na początku myślałam, że to dziewczyna Maxa (skoro Liz postanowiła porzucić przeszłość, to czemu on miałby być gorszy?). Skóra się nie spodziewałam! :shock: Ale pomysł z porwaniem Maxa na Antar jest bardzo interesujący...świetnie to wymyśliłaś, Nan.
Cameron Melindy nie lubiłam - pisałam Ci Nan, że Marię z chłopakiem, który nie jest Michaelem zniosę, ale Michaela z kobietą, która nie jest Marią? W życiu i za żadne skarby :wink:

Tak, aby sympatycznie zakończyć dodam, że kiedy padły słowa o wypalaniu mózgu, to moja wyobraźnie nagle zadziałała z pełną parą i przed oczami miałam...rozbryzganą paćkę na ścianie :? Obrzydliwość, wiem.

Ha! Nikt mi nie przerwał! :cheesy:
"I have never had a love like this before, neither has he so..."

User avatar
ADkA
Fan
Posts: 555
Joined: Fri Mar 12, 2004 10:07 am
Location: g.Śląsk
Contact:

Post by ADkA » Sun May 22, 2005 2:01 pm

Kurczę! Muszę lecieć.. ale przeczytałam.. i :cmok: jestem pod wrażeniem... Cała miłość Liz, nie pytającej o nic, szczęśliwej.. ech.. potem zrobię edycję...chyba!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Wed May 25, 2005 8:37 pm

Hotori, nie ma sensu "opatentowywanie" pomysłów, bo po prostu... chyba one falami nachodzą ludzkość :wink: Kiedyś tak straszliwie, ale to naprawdę mocno naszło mnie na lata 30/40. Wymyśliłam sobie naprawdę piękną, złożoną historię a chwilę potem Lizziett podesłała mi linka do Uphill Battle. Kolejnym razem miałam akurat fazę na lotnictwo, a ponieważ nie bardzo miałam czas na szukanie czegoś, sama sobie wymyśliłam, znów bardzo szczegółowo. Kilka dni później na RF znalazłam opowiadanie wypisz wymaluj jak moje wyimaginowane.
Nicholas... mój ulubiony czarny charakter. Kiedyś być może pokuszę się o rozwinięcie jego postaci (taa, tak samo jak pokusiłam się o rozwinięcie Langleya...). Max to Max. Andrew jest dla Liz stosunkowo świeży (jakbym mówiła o rybie...), a mimo wszystko żywe wspomnienie Maxa towarzyszyło jej od początku tej drogi. Kiedyś ktoś napisał (wybaczcie, nie pamiętam kto) że Isabel za mało wzruszyła się nowością o śmierci Maxa. I dlatego też tak bardzo starałam się, żeby wszyscy w to uwierzyli...
Cicha - dziękuję za dzień dobroci dla zwierzątek :wink: I proszę jednocześnie o wyrozumiałość dla Andrew. Spójrzcie na to od jego strony - to wkurzające, gdy ta druga osoba przedkłada przed was całą resztę świata. On nie zna w końcu całej prawdy. Jestem ogromnie ciekawa, co powiecie o Cameron po 43 części, którą właśnie skończyłam pisać... (szatański uśmieszek).

A ta część to takie "święto lasu" - bo jakoś odwlokło się odpytywanie z partii politycznych świata, których serdecznie nie znoszę...
Pewnie i tak później zedytuję tą część, dorzucając pewien obrazek...
I ogromnie się cieszę że opowiadanie trochę porusza - bo istotnie jest gruntownie przemyślane, aczkolwiek niezbyt dokładnie dopracowane.

A póki co - w podzięce za wszystkie komentarze - część 34. Ciąg dalszy wrażeń związanych z Maxem.



Michael:

No i wrócił Max. Nie powiem, że to niemożliwe, bo też byłem chodzącą niemożliwością, ale... do diabła, dobrze było znów mieć go w Roswell. Pewnie, był zupełnie różny od tego dawnego, ale mnie to nie przeszkadzało. To znaczy przeszkadzało, ale nie ze względu na niego... ok., chyba źle to ująłem. Od początku. Dobrze, że pojawił się Max. Źle, że pojawiła się ta cała Cameron, nie ufałem jej. Źle, że Max widział nas wszystkich po raz pierwszy w życiu, ale dobrze, że chociaż wiedział, kim byliśmy. W ogólnym zarysie, ale nie szkodzi. Źle, że Max dostał się w łapy tych popaprańców i dobrze, że oni gdzieś tutaj byli, bo nie puszczę płazem czegoś takiego.
-O czym myślisz? – zapytała Isabel siadając obok mnie ze szklanką soku pomarańczowego. Był wczesny poranek, a niebo po wczorajszej burzy było zupełnie czyste. Powietrze było świeże i rześkie, takie jak na teksańskich pustyniach, gdy spędzało się noce pod gwiazdami.
-O tej całej Cameron – mruknąłem. – Myślisz, że jeszcze śpi?
Nie pozwoliłem wczorajszego wieczora, żeby wróciła do swojego hotelu. Nie było głupich, jeśli ona sama nas odnalazła, to to samo zrobił Nicholas i teraz mógł bez trudu znaleźć i ją, jeśli zaś to był ich podstęp – to również nie zamierzałem im zbytnio ułatwiać. Skutek był taki, że dzisiejszą noc spędziłem na kanapie w salonie, a Cameron spała w moim pokoju. Wolałem mieć ją na oku, może i nie wszyscy Skórowie byli wrogami, ale przypadki Courtney zdarzają się niezwykle rzadko.
-Bo ja wiem – Isabel wzruszyła ramionami i zerknęła na zegarek. – Pojechałabym już do Maxa, ale chyba jest jeszcze za wcześnie. Całą noc nie zmrużyłam oka myśląc o tym, czego nam nie powiedziała, a to czekanie mnie wykańcza, jeśli sama nie wstanie, to wejdę tam i ją obudzę.
-Mówisz o mnie? – zapytała uprzejmie Cameron stając w drzwiach. Rzuciliśmy jej dosyć wrogie spojrzenia, ale nie ma się co dziwić, w końcu nie co dzień Skórowie przyprowadzają nam cudem ocalone fragmenty rodziny. – Już nie śpię. I słucham.
-To może raczej my posłuchamy – zaproponowała zimno Isabel. – Wczoraj nie wszystko nam wyjaśniłaś, a my chcielibyśmy się czegoś dowiedzieć.
-Taak? – zdziwiła się Cameron robiąc wielkie oczy. – A czego na przykład?
-A tego, kim ty u ciężkiej cholery jesteś – warknąłem. Cóż, nie da się ukryć, że byłem do niej nastawiony nieufnie. – Czemu nagle zdecydowałaś się pomóc Maxowi, bo z tego co pamiętam z wczoraj, to utożsamiałaś się z Nicholasem i jego podobnymi z okresu Ilinois.
Cameron popatrzyła na nas w milczeniu, jakby przełamując się wewnętrznie.
-Przecież już wiecie, kim jestem – zauważyła cicho i popatrzyła na krzesła po drugiej stronie stołu. – Mogę usiąść? – zapytała. Isabel skinęła głową.
-Tak, wiemy, że jesteś Cameron – zauważyłem ironicznie. – Może coś więcej, co? Człowiek na ogół składa się z czegoś więcej niż z samego imienia.
-Cameron Flynn, oficjalnie lat ziemskich czterdzieści jeden, z wykształcenia lekarz, nieoficjalnie Skór, były współpracownik instytutu badawczo-medycznego na Antarze, obecnie na czarnej liście Nicholasa – wyrecytowała jednym tchem z niejaką rezygnacją, ale nic mnie to nie obchodziło.
-A jaką mamy gwarancję, że nas nie zdradzisz? – zapytałem pochylając się nieco w jej kierunku. – Mówisz, że też jesteś na czarnej liście, więc czemu miałabyś nas nie wydać w zamian za swoją skórę?
-Michael – powiedziała Isabel hamująco, kładąc mi na ramieniu rękę.
-Nie, Isabel! – zawołałem i ściszyłem głos; pani Evans wciąż spała i nie wiedziała jeszcze o powrocie syna. – Musimy wiedzieć, czy ona nie zdradzi nas przy pierwszej lepszej okazji!
-Nie zdradzę was, bo to by mi nic nie dało – Cameron wzruszyła lekko ramionami. – Nicholas nigdy nie zapomina i nigdy nie wybacza, więc moją jedyną szansą jest przystanie do was.
-Czemu wciąż mówisz o Nicholasie? – zapytała Isabel patrząc na nią uważnie. – I czego miałby ci nigdy nie zapomnieć?
-Khivar zmarł kilka lat temu – wyjaśniła Cameron, czepiając się pierwszej części pytania. – Chyba w pewnym sensie było mu nawet żal Maxa, bo zostawił go w spokoju, wysłał go do naszego instytutu. Było mi żal Maxa i współczułam mu, ale przynajmniej mogłam krok po kroku wyjaśniać mu kim jest. Ale gdy Khivar zmarł władzę przejął Nicholas i wprowadził rządy twardej ręki. – prychnąłem ironicznie. Twardej ręki? Więc wobec niej Khivar był mięczakiem? Nie powiedziałbym tego, bo zdaje się, że po tym, gdy nas zabił w poprzednim życiu, dzierżył tron przez dobre kilkanaście lat...! Cameron spojrzała na mnie dziwnie i ciągnęła dalej: - Chciał zniszczyć wszystkich, a ja byłam temu przeciwna. Zdradziłam Nicholasa by pomóc jego wrogowi, a to przewinienie, którego żaden władca nie byłby w stanie wybaczyć.
-A czemu mielibyśmy ci uwierzyć? – zapytałem kręcąc nosem. – Nicholas to głupi, złośliwy kurdupel, a ty oczekujesz, że przyjmiemy cię z otwartymi ramionami?
-Michael! – zawołała Isabel. – Trochę taktu...
-Nicholas nie jest ani głupi, ani nie jest kurduplem – powiedziała spokojnie Cameron, ale na jej policzkach pojawił się rumieniec. – Być może był kurduplem w czasach, kiedy go znałeś, ale od tamtej pory minęło trochę czasu i gwarantuję, że bardzo się zmienił od tamtego czasu! A głupi nie jest – to, co zrobił, z jego punku widzenia było bardzo mądrym posunięciem!
Spojrzałem na nią zaskoczony, jej słowa tylko podsyciły moją nieufność. Jeśli istotnie była całkowicie po naszej stronie, to czemu u licha tak broniła tego karła? Coś mi tu śmierdziało... Isabel zresztą najwidoczniej również.
-O jakim mądrym posunięciu mówisz? – zapytała cicho. – O... zabraniu Maxowi pamięci? – Cameron ledwo dostrzegalnie skinęła głową. No rany, jeśli dowiem się jeszcze czegoś, to stanę na środku miasta i zacznę rozgłaszać że szukam wrogów...! – Mówiłaś, że to Khivar zabrał mu pamięć – w głosie Isabel zabrzmiały niebezpieczne nuty.
-Nicholas podsunął mu ten pomysł – przyznała niechętnie Cameron. Wymieniliśmy z Isabel ponure spojrzenia.
-Jeśli jest coś jeszcze, czego nam nie mówisz... – zagroziłem.
-Zaraz, a co z twoją znajomością z Langleyem, co? – przypomniała sobie Isabel. – Chętnie byśmy tego posłuchali, prawda, Michael?
-Tak, bardzo chętnie – zgodziłem się natychmiast. Cameron westchnęła ciężko.
-Ja i Max mieszkaliśmy u Langleya przez jakiś czas po powrocie z Antaru – stwierdziła z kamienną twarzą. – Langley był jedyną osobą, która musiała mi pomóc, nie miałam pojęcia, jak do was trafić. Langley nie chciał, żebyśmy tu przyjeżdżali, ale Nicholas chyba coś wywęszył i musiałam przywieźć tu Maxa, nie mogłam pozwolić, by ktoś znów zagroził Maxowi.
-Max jest w Roswell? – w kuchni rozległ się głos Diane Evans. Obejrzeliśmy się jak na komendę – w drzwiach stała matka Isabel we własnej osobie, w szlafroku, przyciskając jedną dłoń do piersi w dramatycznym geście... Hm, chyba nie bardzo wychodziły nam te konspiracyjne rozmowy, odwykliśmy już od nich. Znacznie lepiej wychodziło nam milczenie na różne tematy.
-Mama – odezwała się Isabel, usiłując pokryć zaskoczenie uprzejmością. Cała Isabel. – Już wstałaś? Myślałam, że jeszcze śpisz. To jest Cameron – powiedziała wskazując na Cameron. – Nasza... ekhm, znajoma. Zatrzymała się u nas, było już za późno na szukanie hotelu i do tego ta burza, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Ulokowałam ją w pokoju Michaela, nie z nim, rzecz jasna, Michael przespał się na kanapie w salonie. Zrobię ci kawy, popatrz, jak bardzo zmieniło się powietrze po tej wczorajszej burzy...
-Max jest w Roswell? – zapytała pani Evans przerywając potok wymowy Isabel. – Myślałam, że on nie żyje, co to ma znaczyć? Czy Liz wie?
Isabel rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie.
-To ja już pójdę – powiedziałem podnosząc się zza stołu.
-Michael! – syknęła Isabel. – Nie możesz mnie tak zostawić!
-Wybacz, Isabel, ale to nie moja matka – zauważyłem cicho. – Poza tym umówiłem się z Marią. Cameron pójdzie ze mną – dorzuciłem patrząc na nią wymownie. Panna Flynn... zaraz, może to pani... mniejsza z tym. Osoba o nazwisku Flynn bez słowa sprzeciwu wstała z krzesła.
-No pięknie, randka we trójkę – zaperzyła się Isabel.
-To nie jest randka – zauważyłem z godnością. – To tylko... przyjacielskie spotkanie.
-Więc tak to się dzisiaj nazywa? – zapytała Isabel z niebezpiecznym błyskiem w oku. Zacząłem wycofywać się w stronę drzwi.
-Isabel, mówię do ciebie! – odezwała się Diane. – Czy Max żyje?
Wymknęliśmy się z Cameron z domu. Być może to było nie fair z naszej strony zostawiać Isabel samą, ale w końcu – to była jej matka i doprawdy, nie wiem, w jaki sposób mielibyśmy jej w czymkolwiek pomóc. Zresztą, Isabel zawsze sama doskonale dawała sobie radę, więc czemu tym razem miałoby być inaczej...?

***

Maria:

Cameron zdecydowanie mi nie leżała. Doszłam do tego wniosku gdy Michael wszedł do Crashdown w jej towarzystwie, bez Isabel. A Cameron wyglądała jeszcze gorzej niż Isabel, to znaczy – była jeszcze bardziej idealna. I po tym było widać, że nie jest człowiekiem, bo żadna normalna kobieta nie ma wszystkiego doskonałego, a Cameron owszem. Zgrzytnęłam do siebie zębami.
-Cześć – powiedział Michael podchodząc do baru. – Są jeszcze na górze?
-Kate, bądź tak dobra i zobacz, czy nie ma cię na zapleczu – mruknęłam do drugiej kelnerki. Posłuchała mnie, bo byłam tutaj starsza i miałam wpływy u pana Parkera – chociaż tyle... – Gdzie zgubiliście Isabel? – zapytałam gdy Kate znikła na zapleczu.
-Diane usłyszała zły fragment naszej rozmowy – Michael wzruszył ramionami.
-Co wam podać? – zapytałam przypominając sobie, kim tutaj byłam. – Nie sprawiała kłopotów? – zniżyłam nieco głos i wskazałam brodą Cameron.
-Nie – Michael pokręcił głową. Uniosłam jedną brew.
-Skąd wiesz? A może kontaktowała się z nimi w ciągu nocy, co? – mruknęłam. – Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
-Spała w moim łóżku i gwarantuję ci, że w pokoju nie było żadnego telefonu – odparł Michael. Zaraz, chwileczkę! Czy on właśnie powiedział, że ta Cameron spała w jego łóżku?! Świnia!
-Świnia! – warknęłam przez zęby.
-Kto? Ona, że się nie kontaktowała? – zdziwił się Michael.
-Wydaje mi się, że ona ma raczej na myśli ciebie – zauważyła subtelnie idealna Cameron idealnym głosem. Grrr. Michael popatrzył niepewnie na nią, potem na mnie, jakby zupełnie nic nie rozumiał. Cóż, był może i starszy, ale w dalszym ciągu tak samo ograniczony.
-Pójdę na górę – mruknął Michael, zerkając niecierpliwie w stronę zaplecza. – Pogadamy później, co?
-Jasne – skinęłam głową. – Idź, no idź, przecież mnie się nie śpieszy – pogoniłam go. Widziałam, że aż go rwie, żeby pójść na górę i całkowicie go rozumiałam. W końcu wrócił Max, jego najlepszy przyjaciel „od zawsze”, który wrócił do żywych po piętnastoletnim pobycie wśród umarlaków – przegrywałam konkurencję już w przedbiegach. Michael uśmiechnął się do i skierował się na zaplecze.
Dziwne. Dopiero teraz zauważyłam, jak bardzo Michael się zmienił. Racja, że przed chwilą mówiłam, że wciąż jest taki sam, ale... to było coś innego. Ten Michael chyba naprawdę był bardziej dorosły, nauczył się uśmiechu. Michael, jakiego pamiętam, uśmiechał się niezwykle rzadko, podczas gdy dla tego tutaj uśmiech stał się czymś... no, może nie naturalnym, ale znajomym. Widziałam na własne oczy, jak rysował razem z Bobby’m – dwadzieścia lat temu nie byłabym w stanie uwierzyć, że ten sam facet będzie potrafił spędzać czas z sześciolatkiem. Może Michael istotnie wydoroślał. Może. Byłam ciekawa, ile jeszcze tkwi w nim niespodzianek.
Powróciłam myślą do Liz i wczorajszego wieczoru. Nie byłam jeszcze dzisiaj u Liz, jeszcze nie rozmawiałyśmy. Powiedzmy, że nie chciałam jej przeszkadzać, uważałam, że nie mam prawa tego robić. Michael tak, Michael to co innego, ale ja stanowczo nie. Poza tym... nie wiem, jak zachowywałabym się na miejscu Liz. Max pojawił się właśnie teraz, gdy zaczęła powoli układać sobie życie, a przynajmniej do tego dążyć. Nie miałam jednak wątpliwości, co zrobi Liz. To była Liz, zawsze odpowiedzialna aż do bólu, mająca wszystko na głowie – wiedziałam, że zrezygnuje z Andrew bez mrugnięcia okiem. Ale z drugiej strony – chodziło tu o Maxa. Że też jeszcze dzisiaj istniała taka miłość... Nie, Liz i Max po prostu nie mogliby być osobno. Nawet, jeśli coś było tym razem nie tak z Maxem, to jednak Liz poświęci wszystko. Mimo wszystko nie wiem, czy chciałabym, aby to przytrafiło się i mnie. To znaczy nie wiem, czy taki powrót Jerry’ego byłby najlepszym pomysłem... To znaczy pewnie, że naprawdę to by było świetne, ale... Nie jestem Liz, nie mam w sobie jej siły i jej zaparcia, przyjaźniłam się z Jerry’m, ale tylko to było między nami. Nie wiem, czy potrafiłabym zdobyć się na takie poświęcenie. Ale cóż, to była zupełnie inna sytuacja. W każdym razie wolałam na razie nie przeszkadzać Liz. Po raz pierwszy w życiu chyba nie bardzo wiedziałam, co mam powiedzieć i jak się zachować, ale zaraz, chwileczkę, nie co dzień zwalają mi się na głowy osoby, które oficjalnie znikły z powierzchni ziemi dwadzieścia lat temu a nieoficjalnie nie żyją od piętnastu! Mogłam czuć się nieprzygotowana na takie wypadki.
W kafeterii nie wiedzieć jak pojawili się Jennie i Chris. Słowo daję, że chyba mieli oboje jakąś dziwną zdolność znikania i pojawiania się. I w dodatku znowu przypominali bliźnięta, z jednakowymi minami. Może Liz tak tylko mówiła, że Chris był synem Tess... W każdym razie żadne z nich nie przypominało w tej chwili dziatek uszczęśliwionych powrotem taty. Dobra, to chyba było bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać.
-Hej wam – mruknęłam w ich kierunku. – Co macie jakieś nietęgie miny? Stało się coś?
-Nie – zaprzeczył Chris, jednak bez zbytniego przekonania.
-Nie? – uniosłam brwi. – Wybaczcie, ale mam jakoś wrażenie, że nie wyglądacie na młodych, zadowolonych z życia ludzi.
-Nie wyglądamy? – zdziwił się niemrawo Chris.
Spojrzałam na nich uważnie. Wydawali mi się być jakoś dziwnie... nieobecni. Jennie w ogóle wyglądała tak, jakby przez całą noc nie zmrużyła oka. Czemu? Powrót Maxa tak na nią wpłynął czy co...?
-To przez powrót Maxa? – wtrąciła się Cameron. Ta kobieta miała zaskakującą manierę pytania głośno o to, o co nikt inny nie miał śmiałości zapytać, choć w gruncie rzeczy zżerała go ciekawość.
-Co...? Nie, nie, oczywiście, że nie – Chris ocknął się jakby i potoczył dookoła lekko błędnym wzrokiem. – To znaczy... w gruncie rzeczy sam już nie wiem – westchnął ciężko. – To znaczy pewnie, że fajnie, że on wrócił, że żyje i w ogóle... ale co teraz? To znaczy... – Chris zaplątał się w końcu. I bardzo dobrze, bo jeszcze chwila i przestałabym go rozumieć.
-Nic się nie zmienia – Cameron wzruszyła ramionami. – W dalszym ciągu Langley będzie usiłował sprawić, żeby Nicholas nie załatwił was przy pierwszej lepszej okazji, a dalej... cóż, c’est la vie i tyle. Będziecie sobie żyć i znów się wzajemnie poznawać.
-Raczej po raz pierwszy w życiu będziemy się poznawać – mruknęła Jennie.
-Czy tutaj można coś zamówić? – zapytała Cameron patrząc na mnie wyczekująco. Machnęłam na odczepnego ręką.
-Zaraz, chwileczkę. Jak to „po raz pierwszy”, co ty wygadujesz? Dobrze się czujesz? – zwróciłam się do Jennie.
-No po raz pierwszy – powtórzyła Jennie. – Pierwszy. I ja, i Chris. Ja miałam dwa lata, a Chris ile, kilka miesięcy, tak? No więc po raz pierwszy. Mnie tylko ciekawi, co mama powie panu Foxowi...
O tak, mimo wszystko musiałam przyznać jej rację. Nie tylko w kwestii tego, co Liz powie Andrew i jak to wszystko z nim załatwi, ale też i w kwestii poznawania się.
-Można tu coś zamówić? – powtórzyła Cameron niecierpliwie.
-Czego chcesz? – zapytałam wrogo. – Tylko szybko. Widzieliście dzisiaj Maxa? – zwróciłam się znów do progenitury króla kosmitów. Byłam niezwykle ciekawa, czy już zaczynali być jedną rodziną, ale widać nie bardzo, bo pokręcili zgodnie głowami.
-To coś... Marsjański shake... co to jest? – spytała Cameron uważnie studiując menu.
-Shake. Marsjański taki – odparłam nieuważnie. Dzwonek przy drzwiach znów dźwięknął – słowo, w tym lokalu drzwi nigdy się nie zamykały, Jeff Parker powinien chyba spać na materacu wypchanym banknotami i jeździć rols-royce’m. Rzuciłam okiem w stronę wejścia, na kolejnych fanów niezdrowego żywienia. Prywatnie nie sądziłam, żeby przychodzenie do tego lokalu było zbyt rozważne, działo się tutaj stanowczo za dużo.
-Langley powinien niedługo się pojawić – odezwał się Chris, składając serwetkę w kosteczkę.
-Dlaczego? – zapytałam. – Umówiliście się? Nie przepadam za tym łysym filmowcem, moglibyście umawiać się gdzie indziej.
-Przyjdzie bo dużo się dzieje, a Langleyowi kurczy się czas – wyjaśniła uprzejmie Cameron. – Doczekam się w końcu, żebyś przyjęła moje zamówienie czy nie?
-Ty wiesz, ile nam czasu zostało? – zainteresował się Chris rzucając zaciekawionym okiem na Cameron. Cholera, Cameron i ten jej idealny wygląd...
-Domyślam się i tyle – Cameron wzruszyła ramionami. – Nicholas z całą pewnością jest tu już od pewnego czasu, zdążył was poobserwować, więc to tylko kwestia paru dni, może tygodnia.
Mimo woli dreszcz przeleciał mi po plecach i popatrzyłam podejrzliwie na klientów, którzy przed chwilą weszli do Crashdown. Nie, to był jakiś absurd, jeszcze chwila, i wpadnę w jaką manię prześladowczą... Roswell to toksyczne miasto, i już zawsze tak pozostanie.
-Skąd wiesz? – zapytała Jennie marszcząc brwi. – Mówisz tak, jakbyś doskonale znała jego taktykę...
-Bo znam – odparła z prostotą Cameron. – Kiedyś byłam jego zaufanym współpracownikiem.
-I tak nagle zmieniłaś front, poznałaś ojca, zrobiło ci się żal i zmieniłaś front? – dociekała dalej Jennie. – Mów, nie krępuj się, my chętnie wszystkiego posłuchamy, prawda Chris? Na przykład kim tak naprawdę byłaś, co robiłaś, jak tu trafiłaś i skąd wiedziałaś, jak mnie wczoraj znaleźć. No, dalej, słuchamy! – ton Jennie stawał się coraz bardziej napastliwy.
-Jennie, spokojnie... – Chris usiłował trochę ją stonować, ale nie bardzo mu to wyszło. Cóż, Maxowi też nigdy nie wychodziło tonowanie Isabel...
-Langley będzie się miał z czego tłumaczyć – mruknęłam do siebie.
Drzwi kafeterii otworzyły się gwałtownie i do środka wkroczyła Diane Evans i Isabel.
-Gdzie on jest? Na górze? Max! – zawołała Diane ignorując nas całkowicie, przeszła czy też raczej przebiegła obok nas i weszła na zaplecze. Isabel rzuciła nam rozpaczliwe spojrzenie.
-Nie mogłam jej zatrzymać... – powiedziała bezradnie. – Lepiej za nią pójdę...
Milczeliśmy przez chwilę, patrząc na drzwi zaplecza, każde chyba myślało o tym samym.
-No, nudzić to się tu nie można – zauważyłam. – Zbieram zamówienia na śniadanie – powiedziałam wyjmując bloczek zamówień.
-Kawę – rzuciła Jennie, wciąż zerkając podejrzliwie na Cameron.
-Wszystko jedno – mruknął Chris.
-O. W końcu. To marsjańskie, może się nie zatruję – uśmiechnęła się pod nosem Cameron. Rozejrzałam się po kafeterii, kogoś mi tu jeszcze brakowało...
-Ciekawe, gdzie Kyle – rzuciłam głośno. – Chyba będę musiała do niego zadzwonić i zapytać, czy wszystko w porządku... – dodałam odwracając się i przypinając zamówienie na metalowym kółku, udając jednocześnie, że zupełnie nie zauważyłam ponurej miny Jennie.

***

Michael:

Zatrzymałem się przed drzwiami pokoju Liz i zawahałem się. Dwadzieścia lat temu wszedłbym bez pukania, ale... no właśnie, dwadzieścia lat temu. A teraz – co? Miałem zapukać, cholera jasna? I może jeszcze zaproponować ciasteczka od harcerki do kupienia, hm?
-Niech wuj wejdzie, oni i tak nie śpią – odezwała się Jennie niespodziewanie. Podskoczyłem w miejscu i obejrzałem się – Jennie stała oparta o futrynę swoich drzwi z beznamiętną miną.
-Skąd wiesz...? – zapytałem nieufnie. Jennie wzruszyła ramionami.
-Po prostu – mruknęła. – Niech wuj nawet nie puka.
Postałem jeszcze chwilę i popatrzyłem na nią podejrzliwie – było mi trochę głupio wchodzić tam tak bez pardonu, ale cóż, skoro Jennie stała tam i patrzyła na mnie z uporem. Dziwnym uporem, dodajmy, jakimś takim zupełnie bez wyrazu. Hm. Głupio było mi również pukać tak pod tym jej uważnym okiem. No cholera, i ja, Michael Kamienna Ściana Guerin wymiękałem przed siedemnastolatką, córką mojego najlepszego kumpla?! Niewiarygodne.
W końcu zmobilizowałem się w sobie, pomyślałem „raz kozie śmierć” i przekręciłem gałkę w drzwiach. Wetknąłem głowę do środka.
-Eee... cześć – mruknąłem. – Można...? Jennie powiedziała, że już nie śpicie.
-Cześć Michael – uśmiechnęła się do mnie Liz. – Wejdź, nie musisz tak się tu czaić.
Co pozostało mi więcej wobec tak otwartego zaproszenia? Wszedłem do środka i zamknąłem za sobą starannie drzwi. Tak na wszelki wypadek. Zastanawiające, ile rzeczy robiło się „tak na wszelki wypadek”.
Maxwell siedział na łóżku, w otoczeniu albumów ze zdjęciami, i z uwagą oglądał każde zdjęcie. Matko, jeśli zamierza w ten sposób oglądać wszystkie zdjęcia, to będzie to robił do końca świata i dłużej...! Podszedłem bliżej i mimo woli zerknąłem na obrazki, ale nie było na nich absolutnie nic interesującego. Mała Liz Parker w sukience, Liz Parker z lizakiem, Liz Parker z lalką, o, Liz Parker z Marią...
-Cześć – powiedział Max podnosząc głowę i patrząc mi prosto w oczy. Wzdrygnąłem się nieco. To była nowa metoda Maxa, patrzył ludziom prosto w twarz, jakby mówił „ja cię nie pamiętam, ale dowiem się, czy ty mnie pamiętasz”. Mogło być denerwujące.
-Cześć – wydusiłem z siebie, zmuszając się do powiedzenia czegokolwiek. – Co... co robisz? – Jezu, co za kretyńskie pytanie. Przecież widzę, co on robi! – Sorry, głupie pytanie, nie było go...
-Dlaczego? – Max uniósł pytająco brwi. – Oglądam zdjęcia. Poprosiłem Liz i dała mi to – położył rękę na stosie albumów. – Pooglądasz ze mną?
-Ja.. jasne – zgodziłem się i usiadłem ciężko na łóżku obok niego, bo ugięły się pode mną kolana. Szczerze mówiąc to nawet nie zwracałem uwagi na miliony zdjęć (Chryste, ile w jednym domu mogło być zdjęć?!), wciąż patrząc ukradkiem na twarz Maxa.
Tak, wciąż był naszym Maxem, ale było w nim coś obcego. Być może chodziło o to, że Max patrzył na znajome twarze, ale ich nie poznawał. Przypominał trochę duże dziecko. Tak, to było chyba dobre porównanie – duże, poważne dziecko. Zacisnąłem nieświadomie pięści, patrząc na niego – niech no ja tylko dostanę tych dupków w moje ręce, już ja im pokażę, że nikt nie ma prawa robić czegoś takiego nikomu z mojej rodziny. Nasz Max, król, zawsze przywódca, zawsze wiedział, co zrobić, zawsze odpowiedzialny, teraz zaś było zupełnie tak, jakby ktoś zabrał to wszystko od niego i zostawił go jak pustą skorupkę, którą Cameron być może i usiłowała czymś wypełnić, ale co było zrobione, to było, skorupka została zbita i pęknięta.
-Widzisz? To podobno jest Liz – powiedział Max pukając palcem w jakieś zdjęcie.
-Aha – mruknąłem nieuważnie, nawet nie patrząc na zdjęcie. Dzieciństwo Liz Parker nie było moim ulubionym tematem.
Oto, czym teraz był wielki Max Evans. Dorosłym mężczyzną z umysłem na poziomie rozwijającego się dziecka. Ktokolwiek zrobił mu to, co zrobił, czy to Nicholas, czy Khivar, był po prostu jednym wielkim sukinsynem. Miałem nadzieję, że był to Nicholas, bo wtedy będę mógł skopać mu tyłek.
-Jesteś zły – zauważył Max zerkając na mnie. – Jesteś zły na mnie?
Tak, to była kolejna, zupełnie nowa dla mnie cecha mojego przyjaciela – był cholernie spostrzegawczy, coś jednak było inaczej, bo ten nowy Max chyba po raz pierwszy w życiu nie ukrywał tego, co myślał. Tak, teraz mówił po prostu to, co myślał, i wszystko było dla niego proste i jasne. Czarne albo białe. I wkrótce przywykłem do tego, ale póki co było to dla mnie jeszcze nowe.
-Nie, nie jestem zły, nie na ciebie – zaprzeczyłem kręcąc głową.
-Ale jesteś zły – upierał się przy swoim Max. – Czemu jesteś zły?
-Nie na ciebie – powtórzyłem. Nie byłem pewny, czy mógłbym powiedzieć mu, co mnie tak wkurzyło, ale wolałem nie ryzykować. Poza tym zaś nie mogłem wymyślić na poczekaniu żadnego kłamstewka, a i tak przypuszczam, że on od razu odgadł by, że łgam. – Po prostu... zdenerwowałem się przez złych ludzi – głupio mi było mówić do niego jak do dziecka, ale nie byłem pewny, czy mnie zrozumie, jeśli powiem inaczej.
-Tak... znam złych ludzi – potwierdził Max z zamyśleniem. – Ty też znasz złych ludzi?
-Znam – mruknąłem. Cholera jasna...! Wolałbym nie znać żadnych złych ludzi, do diabła. Max rzucił na mnie okiem z jakimś dziwnym wyrazem, być może zastanawiał się, czy znamy tych samych ludzi, a być może czy wiem, przez co on przeszedł.
-Dlaczego są źli ludzie? – zapytał cicho patrząc na zdjęcie Liz w szlafroku matki, ale wątpię, żeby tak naprawdę widział postać swojej żony w wieku dziecięcym.
-Nie wiem – odparłem szczerze. Max czasami zadawał stanowczo zbyt trudne pytania, choć przecież w gruncie rzeczy były bardzo proste...
-Nie powinno ich być – stwierdził Max smutnym tonem. Poczułem wyraźnie, że jeszcze chwila i nie wytrzymam i po prostu pęknę przed Liz i Maxem, ośmieszając się na całe życie – piękna perspektywa! Odchrząknąłem głośno i wstałem z miejsca. Podszedłem do okna i pogapiłem się odruchowo do góry, Max zaś wrócił do oglądania zdjęć.
-Wszystko jakoś się ułoży – powiedziała cicho Liz stając obok mnie i również patrząc na błękitne niebo bez ani jednej chmurki.
-Wierzysz w to? – zapytałem.
-W coś muszę wierzyć – odparła spokojnie. – Wiesz, siedziałam obok niego i patrzyłam na niego prawie przez całą noc, i wciąż powtarzałam sobie w myślach całą tą sytuację sprzed piętnastu lat, gdy on umierał.
-Dlaczego? – mruknąłem. Po co było wciąż wspominać coś, co było dawno temu i nie było prawdą?
-Bo przez piętnaście lat wierzyłam, że on nie żyje i że gorzej już być nie może – Liz uśmiechnęła się lekko. – Powtarzałam to sobie w myślach i patrzyłam na niego. Ten jego powrót to prawdziwy cud, więc wszystko musi się ułożyć.
-Nie rusza cię to, że Max jest teraz... inny? – zapytałem zniżając nieco głos. Liz odwróciła się i spojrzała na Maxa, który akurat podniósł głowę i uśmiechnął się do niej. Liz również uśmiechnęła się do niego, a w jej oczach wyraźnie widziałem, że zapaliły się radosne iskierki, a zniknął ten uporczywy smutny wyraz.
-Nie – powiedziała szczerze. – Widzisz, ja wiem, że on w środku... że to jest nadal on. A że być może nie pamięta naszego ślubu czy też waszego pożegnania... to nie jest najważniejsze. Liczy się to, że w ogóle wrócił.
Milczeliśmy przez chwilę, patrząc na naszego cudem odzyskanego Maxa. Być może i Liz miała rację...
Niespodziewanie drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i do środka wpadła pani Evans, a tuż za nią Isabel.
-Przepraszam, nie mogłam jej zatrzymać... – mruknęła przepraszająco do Liz.
-Nie szkodzi – machnęła ręką Liz. – I tak prędzej czy później musiałoby do tego dojść...
-Max! – zawołała Diane Evans, rzucając się w stronę Maxa. – Max, synku... kochanie, dobrze się czujesz? Synku, co się z tobą działo! – zaczęła lamentować rzucając się na kolana przed Maxem. – Max, słoneczko, już dobrze, jesteś już u mamusi... – powtarzała obejmując mocno Maxa i tuląc go do siebie. Chyba przytulała go nieco zbyt mocno, bo Max ledwie mógł złapać dech, ale nie pisnął nawet słowem.
Tak, Max znów wrócił do domu... Diane Evans już o to zadba. I bardzo dobrze. I niech ja tylko dorwę tą kanalię Nicholasa...!
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Wed May 25, 2005 9:26 pm

Taak, jestem za :twisted: trzeba dorwać Nicholasa i zmiksować go na ten marsjański shake :evil:

A poważnie ( w sumie tamto też było poważnie :wink: ) - bardzo piękna część, choć właśnie- ach te pomysły- nie wiem czemu mi się to kojarzy z książką ''Lot nad Kukułczym Gniazdem'' i chyba jakimś takim opowiadaniem na Crashdown, o podobnej tematyce...Myślę, że to przez tę postawę Maxa, postawę małego dziecka-> pytanie : czemu wariaci zazwyczaj przedstawiani są (np. w filmach) jako właśnie takie małe dzieci :roll: To mnie trochę dobija... 8) Dlatego proszę Nan - niech szybko powróci do nas ten dawny, prawdziwy Max :P Nie zrozum mnie zle kotek, ja uważam, że ten pomysł był dobry, ale cały urok twojego opowiadania to był humorek , a te smutne akcenty psują jakby tę atmosferę odprężnia :roll: :wink: A poza tym tyle mamy już smutasów na forum...chociaż nie ty :)

43 część ? :mrgreen: I jeszcze ''się piszą '' ? :wink: A ja spróbuję zgadnąć- Cameron omota Michaela , a potem przejdzie do Nicholasa ?
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Thu May 26, 2005 12:40 pm

A ja przypadkiem nie mówiłam, że tego "cuda" będzie 50 części...? Wydaje mi się, że mówiłam.
Opowiadanie na Crashdown... zaraz, jak to się nazywało... Już wiem, Screaming Inside! Tylko że tam wszystko rozgrywało się w szpitalu psychiatrycznym i było dosyć drastyczne... A że kojarzy się z Lotem - to bardzo się cieszę :wink: Bardzo lubię tą książkę, aczkolwiek skojarzenie nie było zamierzone. Z drugiej strony - jak ten Max ma się zachowywać, skoro zabrali mu całą pamięć? Podkreślam - całą. I teraz smutnych akcentów będzie więcej, więc niestety... lepiej się uodpornić. Choć nawet i w tej ukończonej 43 części, pomimo dość ponurych sytuacji, i tak są zabawne momenty. A co do Cameron to jestem stuprocentowo pewna, że nikt nie zgadnie :cheesy:
Tymczasem prezentuję obrazek związany z opowiadaniem - ostatnio ulubioną rozrywką stały się prace plastyczne zarówno komputerowe, jak i ręczne :wink:

Image
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Thu May 26, 2005 7:15 pm

Ładny, ładny :mrgreen: A widzisz, co do moich wymagań Nan- okazuje się , że nie tylko ja takie mam :twisted: (patrz Hotaru). A poza tym takie stawianie wymagań świadczy o zaangażowaniu autora. :wink:

Co do Cameron- tylko mi nie mów, że to się pokryje znów z moich pomysłem, bo u mnie pewna hmm..kobieta okaże się...no właśnie. Kimś złym (a niech to ! musiałam zdradzić :evil: :evil: ).
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Fri May 27, 2005 6:00 pm

Cameron okaże się matką Zana i Vilandry z Antaru? Zgadłam? :D
Idę pisać odpowiedź (tak lekko spóźnioną, al ezawsze :D)
*****
A może okaże się ich ojcem? :wink:
****
Aha, a po przesylaniu z tobą kilkudziesięciu (?) maili trudno nie stwierdzić, ze czasem nic ci się nie chce (:D jak i mi)
Last edited by maddie on Fri May 27, 2005 10:09 pm, edited 1 time in total.
Image

User avatar
Renya
Fan
Posts: 524
Joined: Fri Dec 12, 2003 12:17 am
Location: Brwinów
Contact:

Post by Renya » Fri May 27, 2005 8:07 pm

Jednym zdaniem rozbawiłaś mnie do łez - jak łatwo sie domyślić było to stwierdzenie Michaela o "jego" łóżku - ujełaś w nim samą esencję jego postaci - pełna beztroska i niezrozumienie toku myślenia kobiet :lol: miodzio.

A czemuż to Jennie i Chris tacy wypluci? Owszem mieli przeżycia, ale żeby tak ich wymęczyły?

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun May 29, 2005 11:39 am

Matko, co za pogoda. Przenoszę się do Skandynawii albo La Paz, piękne miejsca. I jaka pogoda, zwłaszcza w La Paz!
Wiem, Hotori, zaangażowanie autora - i ja przecież nic nie mówię...
Maddie - no, chyba już coś koło tych kilkudziesięciu. Outlook co prawda padał mi kilka razy i nie jestem wstanie policzyć, ale tak na oko :wink:
Renya - Michael to Michael i pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają :lol:

Część 35. Kolejna odsłona nowego Maxa - ten z serialu już nie wróci. Witajcie w moim świecie (rychło w czas). Kolejna odsłona zupełnie nowej Cameron. Ale czy to, co o niej wiemy, to absolutnie wszystko, czego możemy się spodziewać...?



Liz:

Któregoś dnia Maria stwierdziła, że powrót Maxa sprawił więcej kłopotów, niż można się było spodziewać. Być może miała rację, ale i tak obie wiedziałyśmy, że wszyscy zgodziliby się na te kłopoty po raz drugi. Zresztą, ja chyba najlepiej wiedziałam, że czasami przyszłość wcale nie jest lepsza pomimo tego, że się ją teoretycznie zmieniło. Poprzednim razem mieliśmy sześć lat temu wojnę i cały świat stał na krawędzi, teraz z kolei wszystko rozgrywało się w kameralnym gronie, bez osób postronnych. I pomimo wszystko, tak było chyba lepiej, nie było żadnej międzygalaktycznej wojny, jak z Gwiezdnych Wojen, nikt nie ginął, a jedynym celem zemsty Nicholasa byliśmy my, a nawet, ściślej biorąc, tylko część z nas. Nie wiem, kiedy zmarł Khivar, ale Nicholas najwyraźniej również nie miał ochoty wplątać się w kolejny konflikt zbrojny. Chyba zależało mu na utrzymaniu władzy, choć nie za wszelką cenę, bo miał za dużo do stracenia. Khivar nie miał nic do stracenia w poprzedniej wersji teraźniejszości, a że chciał raczej odzyskać niż zdobywać na nowo, to i nie miało dla niego znaczenia, czy wplątał swoją planetę w wojnę czy nie. Teraz miał w ręku Maxa i wiedział absolutnie wszystko o nas, i nawet nie bardzo było już co odzyskiwać. Nie było ani granilithu do zdobywania ani Vilandry do odzyskania, ani króla do zniszczenia. Tym razem byliśmy pozbawieni jakiejkolwiek ingerencji w przeszłość, nie było już granilithu, byśmy mogli wrócić i starać się naprawić, jeśli coś poszłoby nie tak. Z jednej strony czułam ulgę myśląc o tym, że nie uda nam się sknocić naszego życia po raz drugi, ale z drugiej to była swego rodzaju pułapka. Przyznaję, że do tego typu wniosków doszłam nieco później, gdy wszystko już ucichło. W każdym razie problem w postaci wojny mieliśmy z głowy, co jednak nie oznacza, że nasze życie było pozbawione kłopotów. Wręcz przeciwnie, i być może Maria miała rację. A jednym z moich doraźnych kłopotów, związanych bezpośrednio z powrotem Maxa, był Andrew.
Jennie miała całkowitą rację, że nie należało w ogóle pozwalać na jakikolwiek początek między nami, trzeba było zniszczyć wszystko jeszcze w zarodku. Ale rzecz jasna byłam mądra po fakcie. Należało pamiętać, kim była Jennie i należało wierzyć w jej kosmiczne talenty...
-Nie uważasz, że musisz z kimś pogadać, Liz? – zapytała Maria, dwa dni i pięćdziesiąt telefonów od Andrew po powrocie Maxa. Wiedziałam, że Drew łatwo nie popuści, toteż oddałam mój telefon Marii. Być może zwalałam wszystko na nią, ale chwilowo to Max był numerem jeden na mojej liście zajęć.
-Wiem, Maria – westchnęłam ciężko. – Ale nie mam teraz do tego głowy. Dopiero co odzyskałam Maxa, daj mi trochę czasu!
-Liz, im bardziej odkładasz to na później, tym trudniej będzie ci to załatwić – ostrzegła Maria. – Zadzwoń do niego i powiedz mu wszystko, to będziesz miała święty spokój. Poza tym mam już dosyć ciągłego powtarzania, że nie mogę poprosić Liz do telefonu i że nie ma jej nigdzie w pobliżu. No i może wtedy znajdziesz też chwilę, żeby zainteresować się Jennie, bo wydaje mi się, że coś się z nią dzieje.
Jennie? Nie, nie zauważyłam. Być może Maria jak zwykle przesadzała, zresztą, ona nawet nie znała mojej córki zbyt dobrze. Według mnie wszystko było w porządku.
-Istnieje coś takiego jak poczta głosowa – zauważyłam. – Nie musisz odbierać każdego telefonu.
-Liz, przecież wiesz, że nie o to mi chodzi – Maria przewróciła oczami. – Pogadaj z tym całym Andrew i to jak najszybciej, bo to po prostu nie ma sensu. Zresztą, i tak zrobisz, co będziesz chciała.
Tak, powinnam zadzwonić do Drew i umówić się z nim, żeby powiedzieć mu, że właśnie nastąpił koniec wszystkiego, ale szczerze mówiąc chyba trochę się tego bałam. Za każdym razem, gdy brałam do ręki telefon, miałam wrażenie, że czuję wpatrzone we mnie z uporem oczy Maxa. W końcu miałam zamiar zadzwonić do faceta, który usiłował znaleźć się na jego miejscu, z którym... o, cholera... tak, do faceta, z którym zdradziłam Maxa. Boże. Usiadłam bez tchu na oparciu fotela, ściskając kurczowo w ręku telefon, porażona tą myślą. Nie liczyło się to, że byłam przekonana, że Max nie żyje. Albo, że czułam się samotna. Co z tego? Max był jeszcze bardziej samotny niż ja...! Zdradziłam Maxa. Z całą premedytacją. Ja. Idealna Liz.
-Wszystko w porządku? – zapytał Max pojawiając się niespodziewanie za moimi plecami. Potrafił skradać się za człowiekiem bez najmniejszego dźwięku, który zdradzałby jego obecność. Nieco porażająca właściwość, którą być może wyniósł z Antaru. Widziałam oczami wyobraźni, jak stara się być niewidoczny dla strażników i swoich oprawców... W moich oczach natychmiast pojawiły się łzy. Nie, nie teraz, Liz.
-Tak – uśmiechnęłam się do niego z trudem. – W porządku.
Max popatrzył na mnie ze starannie ukrywanym powątpiewaniem.
-Nie wyglądasz, jakby wszystko było w porządku – zauważył. Być może szósty zmysł był teraz nowym darem Maxa, a być może to była tylko jego spostrzegawczość.
-Wiem, ale naprawdę... wszystko jest w porządku – upierałam się przy swoim.
-Pójdę na dół – powiedział po chwili. – Umówiłem się z Michaelem – dodał z lekką dumą w głosie. Skinęłam głową, a Max tak samo jak niezauważalnie pojawił się, tak i zniknął.
-Jeśli masz zamiar przy nim kłamać, to zapisz się do FBI, tam mają kurs wiarygodnego kłamania – powiedziała Cameron, pojawiając się nagle ni stąd ni z zowąd obok mnie. Matko boska, zawału można z nimi dostać – nikt normalny nie pojawia się tak nagle... – Byłam w łazience – wyjaśniła, jakby słysząc moje myśli.
-Dlaczego uważasz, że kłamałam? – zapytałam kwaśno. O co tutaj chodziło, do diaska? Nie, zaraz, do jakiego diaska, stanowczo spędzam zbyt wiele czasu z Michaelem...
Cameron popatrzyła na mnie z politowaniem.
-To po prostu widać, Liz – powiedziała spokojnie. – Ja to widzę i Max też to widzi. Zrozum, że on jest teraz bardziej... wyczulony. Kiedy zabrano mu całą pamięć, mógł polegać jedynie na swojej intuicji, nie na swojej wiedzy czy doświadczeniu.
-Jak to...? – zapytałam, nie bardzo rozumiejąc, co miała na myśli. Cameron westchnęła ciężko i przysiadła na drugim oparciu fotela. Jeszcze trochę tak na nim posiadamy, to już do reszty się rozwali.
-To był zupełnie inny człowiek. Słuchałaś go, jak mówił? – uśmiechnęła się jakby do siebie. – Pięknie mówi. Tak, jakby mówił od zawsze, jakby wszystko rozumiał. I nawet nie wpadłaś na to, że kilka lat temu nie rozumiał ani słowa po angielsku, nie potrafił nic zrobić, nie wiedział, co znaczą najprostsze słowa, jak „dom” czy „stół”. Nie pamiętał was, nie umiał mówić, nie rozumiał, co się do niego mówiło, nie wiedział, kim był. Nie doceniasz go i całej tej pracy, którą włożył, by tu wrócić. Byś znów go przyjęła.
Milczałam przez chwilę, patrząc na twarz Cameron i usiłując ją przeniknąć. Czyżby... matko, nie miałam pojęcia, co też on tam przeszedł! Ale wciąż nie rozumiałam, jak to się miało do początku naszej rozmowy.
-Ja... domyślam się, że naprawdę niezwykle mu pomogłaś i że to dzięki tobie Max jest tu teraz, ale nadal nie rozumiem, o co ci chodzi – powiedziałam z trudem.
-Nie rozumiesz? – zdziwiła się Cameron i w jej ciemnych oczach błysnęło coś dziwnego. – To ci wyjaśnię. Max był jak nowonarodzone dziecko, tylko bardziej nieszczęśliwy – nic nie wiedział i nic nie rozumiał. Żal mi go było i szczerze chciałam mu pomóc, co jakiś więc czas, w ramach badań, przychodziłam do niego i uczyłam go wszystkiego, od samego początku. Max nie miał pojęcia, komu mógł zaufać, ale czuł instynktownie, że ludzie, którzy go otaczali, wcale nie chcieli mu pomóc. Nauczył się korzystać z tego daru, i nauczył się by go nie głuszyć – Cameron podniosła nieco głos. – I ta wewnętrzna intuicja ani razu go nie zawiodła. Pamiętaj, że dla Maxa nie ma teraz półprawdy, jest tylko prawda albo kłamstwo. On to czuje, i pamiętaj, że tylko się tak wydaje, że łatwo do niego dotrzeć i zdobyć jego zaufanie, bo w gruncie rzeczy upłynie jeszcze dużo czasu, zanim on tak naprawdę komukolwiek zaufa.
-Ale ja nie... nie kłamałam – powiedziałam czerwieniąc się jednocześnie.
-Powiedziałaś mu, że wszystko jest w porządku – wytknęła Cameron. – A dla niego to wszystko jedno, czy kłamiesz, bo nie chcesz go martwić, czy kłamiesz, bo nie chcesz zdradzić tajemnicy państwowej. Kłamstwo to kłamstwo i tyle. Tylko weź pod uwagę – głos Cameron wyostrzył się – że ja będę cię obserwować, więc jeśli masz zamiar zranić Maxa, to powiedz mi to teraz, zanim cię za to zabiję. Nie pozwolę, by ktokolwiek stanął mu na drodze.
Nieco oszołomiona patrzyłam na kobietę, oszołomiona nowościami, które właśnie przede mną odsłoniła. Czyżbym się myliła...? Nie, nie w tym wypadku. Cameron zakochała się w Maxie. Byłam tego pewna.
Cameron wstała z miejsca i bez żadnego słowa wyszła z pokoju. Popatrzyłam za nią zaskoczona. Tak, rozumiałam, że można było zakochać się w Maxie, dla mnie było to jak najbardziej naturalne... Gdzieś w środku mnie pojawiło się uznanie dla Cameron. Jako kobieta czułam wyraźnie, że też go kochała, być może wyczuwałam to dlatego, że obie kochałyśmy tego samego mężczyznę. A jednak Cameron miała nade mną pewną przewagę, ona w końcu spędziła z nim kilkanaście lat, była przy nim cały czas. Mogła przecież nic mu nie mówić o nas, o mnie, mogła zatrzymać go tylko dla siebie. A jednak przywiozła go tutaj. Mogłam czuć do niej tylko podziw i mimowolną wdzięczność.
Popatrzyłam na telefon w ręku. Tak, Maria miała rację, należało to po prostu jak najszybciej skończyć. Im szybciej, tym lepiej, wolałam nie sprawdzać, czy Cameron mówiła prawdę czy nie. Wzięłam głęboki wdech i wybrałam numer Andrew.
-Andrew? Cześć, to ja – powiedziałam, gdy tylko usłyszałam, że odebrał telefon. – Tak, wiem, że musimy porozmawiać. Nie, nie przyjeżdżaj tutaj, spotkamy się w kawiarni na rogu Dziewiątej, dobrze? Powiedzmy, że za piętnaście minut, tylko błagam, pośpiesz się. Do zobaczenia.
Praktycznie rzecz biorąc, w ogóle nie dopuściłam go do głosu. Ale w sumie chyba nie miałam innego wyjścia. Dlatego też wybrałam kawiarnię na rogu Dziewiątej, bo zawsze były tam tłumy i być może Andrew nie będzie usiłował zrobić z siebie idioty, starając się mnie zatrzymać. Westchnęłam ciężko i odłożyłam telefon. Zeszłam na dół i stanęłam w drzwiach kafeterii. Maria gdzieś znikła, jedynie Jennie stała za barem i z beznamiętną miną wycierała talerze. Max i Michael siedzieli w jednym z boksów, pochyleni nie wiadomo nad czym. Podeszłam do Jennie.
-Posłuchaj, wychodzę teraz – powiedziałam do niej. – Jakby Michael albo ojciec pytali... to niedługo wrócę.
-Aha – mruknęła Jennie wpatrując się z uporem w talerze.
Popatrzyłam na nią uważnie, gdzieś z tyłu głowy mignęła mi myśl, że Maria miała jakieś obiekcje co do Jennie. O ile zaciętość w oczach i nieobecna mina o czymś świadczyły, to owszem, coś było nie tak.
-Wszystko w porządku? – zapytałam tak na wszelki wypadek.
-Tak – potwierdziła Jennie nieuważnie. Chyba jednak nie wszystko było w porządku, bo nie dorzuciła do tego suchego „tak” żadnego komentarza.
-Naprawdę? – uniosłam brew. – Ciotka Maria uważa, że coś się dzieje.
-Nic się nie dzieje – zniecierpliwiła się Jennie. – Nie przesadzaj, dam sobie radę.
No i co miałam zrobić? Z jednej strony córka, z którą najwidoczniej należało poważnie pogadać, z drugiej strony powinnam już lecieć i raz na zawsze skończyć wszystko z Andrew. Nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić, ale sprawa z Andrew była chyba pilniejsza. Z Jennie pogadam później.
-Pamiętaj, że możesz ze mną zawsze pogadać – rzuciłam tę chyba najbardziej wyświechtaną formułkę i nagle tknęła mnie kolejna myśl – mogłabym podpuścić Chrisa. – Gdzie Chris...? – zapytałam jakby od niechcenia. Jennie wzruszyła ramionami.
-Poszedł gdzieś z ciotką Isabel – odparła obojętnie. – Chyba z Langleyem też.
-Aha – mruknęłam. – To tego... to idę – dodałam, oczekując na jakąś reakcję z jej strony, ale nie doczekałam się. Tak, chyba istotnie będę musiała z nią porozmawiać. A póki co, naprawdę musiałam już lecieć i zakończyć chociaż jedną rzecz w moim życiu, bo do tej pory większość decyzji była podejmowana za mnie odgórnie.
Rzecz jasna spóźniłam się. Być może samochodem byłabym szybciej, ale za to pół godziny męczyłabym się, żeby go gdzieś zaparkować w tym objętym szaleństwem zakazów mieście. W każdym razie Andrew już czekał.
-Jak rasowa kobieta musisz pokazać, że świat jest twój – powiedział na przywitanie. Pewnie, po co komu jakieś głupie „dzień dobry” czy choćby „cześć”.
-Słucham? – zapytałam nie bardzo łapiąc, o co mu chodziło.
-Spóźniłaś się – wyjaśnił Andrew. – Choć na twoim miejscu to bym się nie spóźniał, w końcu jakoś musisz mi wynagrodzić to dwudniowe milczenie. Co to za Maria ciągle odbierała twój telefon, ukradła ci?
-Maria jest moją przyjaciółką – odparłam z godnością.
-Twoja córka zmieniła zdanie? – spytał Drew rozpierając się na krześle. – Czemu nagle zmieniliśmy lokal? Mogliśmy od razu pójść do mojego hotelu.
-Andrew, czy mógłbyś być poważny choć przez chwilę? – zapytałam z kamiennym spokojem. – Musimy poważnie porozmawiać.
-Ależ rozmawiamy poważnie – zdziwił się Andrew. – Coś się stało? Jennie jest w ciąży a ty jesteś kosmitką, tak? Czy też może chcesz mnie poprosić o rękę, co?
Rzuciłam mu lodowate spojrzenie. Na jego miejscu Max patrzyłby na mnie poważnie, słuchając jednocześnie każdego słowa, maksymalnie skoncentrowany na tym, co mówiłam, ale znów – miałam przed sobą nie Maxa, a Andrew. Być może Max miał ciekawość dziecka, jego łatwowierność i pewną naiwność, ale Andrew miał całkowitą mentalność małego chłopca, który nigdy nie dorośnie, bo taki ma kaprys.
-Bardzo zabawne – stwierdziłam z miną dziewiętnastowiecznej damy z towarzystwa, urażonej jakimś dosadnym określeniem. – Niestety nie trafiłeś. Chciałam ci tylko powiedzieć, że to nasze ostatnie spotkanie.
-E tam – Andrew rzecz jasna nie wziął moich słów poważnie. – Udajesz tylko. Dlaczegóż to niby miałoby być nasze ostatnie spotkanie, co? – zapytał nachylając się nieco ku mnie. – Znalazłaś sobie jakieś innego kretyna do spania?
Zaczerwieniłam się i momentalnie zezłościłam. Andrew miał w sobie coś takiego, co zawsze mnie jednocześnie przyciągało i odpychało.
-Nie – odparłam w końcu słodko. – Właśnie zostawiłam jednego kretyna do spania, używając twoich słów – nie zamierzałam mówić mu o powrocie Maxa. To była moja sprawa, i tylko moja. Andrew nie musiał być w to wmieszany, i znacznie lepiej będzie, jeśli oni obaj nie będą mieć o sobie nawzajem pojęcia. Ale rzecz jasna moje chęci to jedno, a życie to drugie... Gdyby to była bajka, Andrew powinien się rycersko wycofać, akceptując moją decyzję, życząc mi wszystkiego najlepszego albo proponując przyjaźń. Ale to byłaby bajka, a w bajki nie wierzą nawet małe dzieci, o ile nie występują tam zawrotne ilości pieniędzy, książę nie ma najnowszej bryki a księżniczka ciuchów od Coco Chanel. Wstałam od stolika z zamiarem dyplomatycznego wyjścia z kawiarni i zostawienia go w niepewności, ale był szybszy i złapał mnie za rękę.
-I naprawdę sądzisz, że pozwolę tak się traktować, bez żadnego słowa wyjaśnienia? – zapytał Andrew wpatrując się we mnie jak hipnotyzer w węża.
-Puść mnie – zażądałam. Dookoła nas przelewały się tłumy, ale, rzecz jasna, absolutnie nikt nie był zainteresowany.
-Nie – Andrew nie zamierzał najwidoczniej tak łatwo zrezygnować. – Najpierw wytłumaczysz mi te swoje głupie gierki, słyszysz?
Zadrżałam wewnętrznie – przyznaję, że nieco mnie przeraził jego stanowczy ton, nieruchome oczy wlepione we mnie i stalowe palce zaciskające się dookoła mojej ręki.
-Gierki? – zapytałam patrząc na niego z góry. – Wybacz, ale nie mam pojęcia, o czym mówisz. Przecież sam dobrze wiesz, że nigdy nie mówiłam, że to będzie coś poważniejszego.
-Jesteś jak modliszka, wiesz? – powiedział ostrym tonem. – Przeżujesz i wyplujesz. Nie dziwię się, że twój mąż zaginął, też bym nie wytrzymał z taką zołzą, jak ty.
-Zołzą? – roześmiałam się nieprzyjemnie. – Cóż, tobie jakoś się to chyba podoba, bo to nie ja to wszystko zaczęłam. I jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, to Max właśnie wrócił – dorzuciłam jakby z rozpędu. Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, co powiedziałam, ale było już za późno i słowa opuściły moje usta. A naprawdę nie miałam zamiaru mówić Drew o powrocie Maxa! Naprawdę nie miałam pojęcia, co we mnie wstąpiło.
-Twój mąż wrócił? – zapytał Andrew zmienionym głosem, puszczając moją rękę.
-Tak – potwierdziłam i obejrzałam sobie nadgarstek. Nie byłam pewna, czy nie będę miała siniaków.
-Nie musisz być z nim tylko dlatego, że do ciebie wrócił – powiedział szybko Drew. – Nie masz pojęcia, co on robił przez cały ten czas, nie musisz przyjmować go z otwartymi ramionami, możesz mieć własne życie, mogłaś sobie wszystko ułożyć z kimś innym, jeśli twój mąż jest logicznym facetem, to powinien wziąć taką ewentualność pod uwagę...
-Ale sobie nie ułożyłam, rozumiesz? – przerwałam mu gwałtownie. – Ja go kocham i nie chcę z niego zrezygnować, bardzo mi przykro, jeśli myślałeś, że to coś między nami mogłoby się przerodzić w coś głębszego, ale to niemożliwe. I proszę cię, żebyś usunął się całkowicie z mojego życia.
Twarz Drew zmieniała barwy jak kameleon czy tam płaszczka, wszystko jedno. Od bladego poprzez siny i zielonkawy aż do czerwieni. Nagle roześmiał się tak jakoś nieprzyjemnie.
-Nie wierzę ci – mruknął. – Po prostu ci nie wierzę. Mówisz to tylko dlatego, żeby mnie zniechęcić, ale ja się tak łatwo nie dam przekonać. Słyszysz? Nie dam!
-Dobrze – powiedziałam z całym spokojem, na jaki mogłam się zdobyć. – Wobec tego chodź ze mną do Crashdown, przedstawię cię Maxowi.
-Jako kochanka? – zapytał cierpko, podnosząc się zza stolika.
-Jako kolegę z pracy – odparłam stanowczo. – A powiedz tylko coś głupiego, to będzie po tobie, słyszysz? – rzuciłam idąc w kierunku Crashdown.
-Ja wiem, co z tobą jest nie tak – zauważył Andrew starają się za mną nadążyć. – Ty po prostu boisz się nazywać rzeczy po imieniu, Elizabeth.
-Ty za to za dużo myślisz i to jest twoim problemem – odcięłam się natychmiast. – Masz przerost wyobraźni nad rzeczywistością.
-Lepsza wyobraźnia niż przeszłość – rzucił Andrew. Zazgrzytałam sobie cichutko zębami. Facet zawsze musiał mieć ostatnie słowo i trudno było go przegadać. Życie w jego towarzystwie było z początku nawet zabawne, ale po pewnym czasie stałoby się pasmem ciągłych udręk. Trzeba mi było słuchać Jennie, jajko miało swój rozum, w przeciwieństwie do kury, pozbawionej rozumu do cna.
-Zostawiłem tam swój samochód – przypomniał sobie Drew drepcząc za mną. Akurat był mi w głowie teraz jego samochód.
-Postoi – mruknęłam. Chciałam mieć to już definitywnie za sobą, żeby poszedł sobie w diabły i nigdy nie wracał. Jednocześnie uświadomiłam sobie, że coś będę musiała powiedzieć Maxowi. Nie powiem mu przecież, co tak naprawdę łączyło mnie z Drew, bo Max gotów jeszcze zacząć upierać się przy twierdzeniu, że wobec tego może powinnam jednak wybrać Andrew. Ale jeśli Cameron mówiła prawdę, to Max od razu wyczuje, że to, co powiem nie do końca będzie pokrywało się z prawdą. Nie miałam pojęcia, które rozwiązanie będzie dla mnie mniejszym złem – teoretycznie powinnam powiedzieć całkowitą prawdę, ale nie byłam w stanie walczyć z Maxem skłaniającym mnie do szukania szczęścia z Andrew. Postanowiłam teraz powiedzieć co innego, a wieczorem porozmawiać sobie szczerze z Maxem. O nas.
-Więc? – zapytał Andrew patrząc na mnie drwiąco. Nawet nie zauważyłam, że staliśmy przed Crashdown. Rzuciłam mu złe spojrzenie. Ciekawe, że w końcu tak niedawno byliśmy w jak najlepszych stosunkach, a teraz... relacje międzyludzkie jak widać potrafią się zmieniać w niezwykle krótkim czasie, ale szczerze mówiąc, jeśli miałabym wybierać, czy wolałam dobre stosunki bez Maxa czy złe z powodu powrotu Maxa, zdecydowanie wybrałabym to drugie.
-Pamiętaj, jedno głupie słowo, i potrafię się zemścić – syknęłam wchodząc do środka kafeterii.
-Och, nie bój się, potrafię być jak miód i ty o tym dobrze wiesz – odparł bezczelnie Andrew, przytrzymując drzwi jakiejś wychodzącej kobiecie.
Maria była już na posterunku kelnerki, ale rzecz jasna nie stała za barem, tylko siedziała przy stoliku okupowanym przez kosmitów. Michael i Max siedzieli obok siebie i widok miny Michaela był naprawdę bezcenny. Michael Kamienna Ściana Guerin rzadko pozwalał sobie na okazywanie uczuć, a tym razem wręcz promieniował radością i tryskał humorem na wszystkie strony. Bobby rzecz jasna wykorzystał obecność nowego wujka, którego przyjął jako rzecz najbardziej oczywistą na świecie i władował się między dwóch dorosłych facetów. Maria i Jennie siedziały po przeciwnej stronie – Jennie milcząca, a Maria rozgadana. Całe towarzystwo śmiało się wesoło co jakiś czas, ale mój wzrok był utkwiony w Maxie. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że on naprawdę tu był. Uśmiechał się lekko i słuchał uważnie słów Marii, poświęcając jej całą swoją uwagę. Wiedziałam po sobie, co taka uwaga robi z człowiekiem.
Aż nie chciałam podchodzić do tego stolika i psuć tej wspaniałej atmosfery, której wszyscy tak bardzo potrzebowali, by nadrobić stracony czas.
-Masz, to on tam siedzi – powiedziałam odwracając się do Andrew i wskazując dyskretnie na ich stolik. – Widziałeś, a teraz idź sobie i nigdy nie wracaj.
-Nie tak szybko, Betty – ostudził mnie Andrew wpatrując się jakoś zachłannie w osoby przy stoliku. – Najpierw porozmawiam sobie z nim trochę – zapowiedział i zanim zdążyłam go zatrzymać, po prostu podszedł do stolika.
-Dzień dobry – powiedział zwracając na siebie uwagę wszystkich, wpatrując się jednocześnie w Maxa. Podziękowałam Bogu, że Andrew nigdy wcześniej nie spotkał Maxa i teraz nie wpadnie na to, że tak naprawdę Max nikogo nie pamiętał z przeszłości.
Nad stolikiem zapanowała niezręczna cisza.
-Liz, po co przyprowadziłaś tu swojego.... znajomego? – zapytał z niechęcią Michael, przesuwając się nieco tak, jakby zasłaniał Maxa przed wzrokiem Andrew.
-Ja... Andrew chciał koniecznie poznać Maxa – wydusiłam z siebie. – Max, to jest mój znajomy z pracy, Andrew Fox – powiedziałam do Maxa, uśmiechając się mimowolnie do niego. Max również uśmiechnął się do mnie łagodnie, i byłam pewna, że w jego oczach naprawdę zapaliły się dwie iskierki radości. Ale po chwili skierował wzrok na Andrew i iskierki zgasły. – Max, mój mąż – powiedziałam do Andrew, nie odrywając jednocześnie wzroku od Maxa, na którego twarzy przez chwilę pojawił się jakiś cień. Nie spodobało mi się to. „Byle do wieczora, Max, byle do wieczora, wszystko ci wyjaśnię...” modliłam się w duchu.
-Miło mi – powiedział Andrew wyciągając do Maxa rękę, nie zważając na Michaela siedzącego pomiędzy nimi. Michael miał taką minę, jakby miał ochotę ogryźć mu tę rękę. Max popatrzył w milczeniu na wyciągniętą dłoń, ale nie uścisnął jej.
-Mnie również jest miło – odparł, ale widziałam, że wcale nie było mu tak miło. Boże, on wiedział, on się domyślił...!
-Podobieństwo córki do pana jest naprawdę... nieprawdopodobne – ciągnął dalej niezrażony Andrew, przenosząc wzrok na Jennie, która z wielkim zainteresowaniem oglądała sobie paznokcie.
Znów zapanowało niezręczne milczenie. Wiedziałam, że Maria i Michael wychodzą ze skóry by dowiedzieć się, po kiego czorta przyprowadziłam tu Andrew.
-Myślę, że będzie lepiej, jeżeli już sobie pójdziesz – odezwałam się znienacka, ujmując Andrew pod ramię i kierując w stronę drzwi. – Mówiłeś, że bardzo się śpieszysz, więc nie będę cię zatrzymywać – powiedziałam wypychając go z kafeterii. – Zaraz wrócę – rzuciłam przez ramię mojej rodzinie.
-Poznałeś Maxa, więc teraz po prostu zniknij – powiedziałam, stając z Andrew na zalanej słońcem i ludźmi ulicy.
-Jakiś dziwny jest, jakby nie z tej ziemi – mruknął Andrew. – Zastanów się jeszcze dobrze, Betty, czy chcesz z nim tkwić.
-Andrew, proszę – jęknęłam z rozpaczą. Czy on naprawdę nie rozumie, co do niego mówię? – Przecież wiedziałeś, że Max mógł wrócić! Jeśli choć trochę ci na mnie zależy, to uszanuj do diabła moją decyzję i zniknij z mojego życia, proszę cię. Zrób to dla mnie i pozwól, żeby moja rodzina miała szansę na normalne życie, dobrze?
-Jak chcesz – Andrew wzruszył ramionami. – Ale będziesz tego jeszcze żałowała, Elizabeth – dodał i pochylił się, żeby pocałować mnie w policzek.
-Proszę cię, idź już – odsunęłam się. – Proszę.
Andrew rzucił mi jakieś dziwne spojrzenie.
-Dobrze, jak chcesz – mruknął, wbił ręce do kieszeni spodni, po czym w końcu odwrócił się i odszedł powoli.
Stałam przed Crashdown, patrząc, jak Andrew Fox odchodzi definitywnie z mojego życia i wbrew sobie czułam ulgę pomieszaną z lekkim żalem. Być może, gdybym wiedziała na samym początku tego niewinnego romansu, co będzie dalej, nie zaczynałabym niczego. Ale cóż, nie miałam już zdolności przewidywania przyszłości, na moje nieszczęście.
-Wszystko w porządku? – zapytał Max, znów pojawiając się niespodziewanie koło mnie. Odwróciłam się do niego i uśmiechnęłam z trudem.
-Nie bardzo – odparłam szczerze i impulsywnie przytuliłam się do niego. – Nic nie jest w porządku, Max – szepnęłam słuchając uspokajającego rytmu jego serca. – I szczerze mówiąc nie wiem, czy kiedykolwiek będzie.
Max nic nie odpowiedział, patrzył tylko w milczeniu za znikającymi w tłumie plecami Andrew. Poczułam się w obowiązku powiedzenia czegoś.
-Chyba... chyba powinniśmy szczerze porozmawiać – zaczęłam nerwowo. – Chyba powinnam coś ci wyjaśnić i...
-Nie musisz – odparł spokojnie. – Mamy dużo czasu, zdążysz mi powiedzieć to, co chcesz.
-Ale... ja naprawdę powinnam – westchnęłam ciężko.
-A naprawdę tego chcesz? – zapytał patrząc na mnie uważnie. – Sądzisz, że jesteś na to gotowa?
-Nie wiem – jęknęłam. – Ja już nic nie wiem, nic...
-Mamy czas – powtórzył Max. – Wtedy, gdy oboje będziemy gotowi na różne rozmowy.
Skinęłam bez słowa głową. Może i miał rację, mieliśmy jeszcze dużo czasu, na tę i na wszystkie inne rozmowy.
Image

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Sun May 29, 2005 10:18 pm

zgadzam się Nan. Lubię słonko .. ale ludzie bez przesady .. trochę za wysoka temp. jak dla mnie :D Ale za to po tak upalnym dniu miałam 2 części pod rząd :lol:

Jakoś dziwnie wszyscy nie mają zaufania do Cameron i ja również .. ta idealna kobitka nie wzbudza we mnie za grosz zaufania.

Chociaż Max sprawia wrażenie małego dziecka kóre z pozoru zadaje łatwe pytania to wydaje mi się że dużo rozumie u dużo rzeczy widzi i obserwuje.
:)

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Tue May 31, 2005 12:27 am

Dawno mnie nie było i mam dwie części pod rząd :wink: Trochę mi smutno po nich :( (Max naprawdę zupełnie nic nie pamięta), a trochę i się cieszę...w końcu Liz zrobiła Andrew'u "papa" :wink: świetnie. Teraz skupi się na tym co ważne. Zacznę jednak od początku. Nan bardzo ładny ten Twój arcik do opowiadania.

Część 34 Ta część to aż dwa fragmenty z moim ulubionym narratorem. Michael...lubię jego spojrzenie na otaczającą go rzeczywistość. Przynajmniej nie owija w bawełnę i mówi prosto z mostu co myśli. Wolę takich ludzi, niż tych uśmiechających się miło, a jak człowiek tylko się odwróci... :?

W końcu dowiadujemy się trochę o Cameron, ale czy to cała prawda o niej. Wszyscy komentujący nie mają zaufania do niej. Ja w tej części jeszcze nie czułam niepokoju i zagrożenia z jej strony, ale później....

No i Nicholas :evil: Tylko do takiej reakcji jestem zdolna czytając, że to on zrobił to wszystko Maxowi. Zero serca :(
-Spała w moim łóżku i gwarantuję ci, że w pokoju nie było żadnego telefonu – odparł Michael. Zaraz, chwileczkę! Czy on właśnie powiedział, że ta Cameron spała w jego łóżku?! Świnia!...-Kto? Ona, że się nie kontaktowała? – zdziwił się Michael.
:lol:
Biedny Michael znów nic nie rozumie :lol: Ach jak ciężko jest zrozumieć kobiety :wink:

Dziwi mnie podejście Marii. Nie chce przeszkadzać Liz i Maxowi, to rozumiem. Jednak stwierdzenie, że Michael to co innego, on może, a ona nie :roll:
Nie miałam jednak wątpliwości, co zrobi Liz. To była Liz, zawsze odpowiedzialna aż do bólu, mająca wszystko na głowie
A co tu ma do rzeczy odpowiedzialność. Przecież to Max wrócił. On zawsze był i jest w głowie, sercu i duszy Liz. Tylko trochę się zakurzył :wink: Chyba jednak na koniec Maria to zrozumiała:
Że też jeszcze dzisiaj istniała taka miłość...
No i Max :( szkoda, że nie przypomina tego dawnego. To stwierdzenie Michael'a...została tylko pusta skorupka. Ten Nicholas :evil: Popieram Hotori, nic tylko zrobić z niego marsjańskiego shake :wink: A w Michael'u odzywa się obrońca i opiekun rodziny. To dobrze. Teraz, gdy Max jest inny, potrzeba kogoś mocnego, kogoś kto będzie podporą dla wszystkich.

Część 35 Wiem Nan uprzedzałaś, że będzie coraz więcej smutnych akcentów :( ale...

Teraz to już naprawdę zaczynam się obawiać Cameron. zakochała się w Maxie. Mam nadzieję, że to nie będzie druga Tess. Miałaby jeszcze ułatwioną drogę, bo przecież w sumie można powiedzieć, że to ją Max zna i jej chyba jakby ufa. Wierzę jednak, że mimo swojej miłości do Maxa, chce dla niego dobrze, chce by odzyskał to co kochał, czyli Liz, rodzinę...przecież nie powiedziałaby mu o nich. Mimo niepokoju jaki ta postać wywołuje, wierzę w nią...do pewnego stopnia :wink:
Nan wrote:A co do Cameron to jestem stuprocentowo pewna, że nikt nie zgadnie
Co ty Nan kombinujesz 8)
... tak, do faceta, z którym zdradziłam Maxa. Boże. Usiadłam bez tchu...porażona tą myślą. Nie liczyło się to, że byłam przekonana, że Max nie żyje. Albo, że czułam się samotna. Co z tego?
Jak dla mnie zupełnie nielogiczne myślenie :? Przecież myślała, że Max nie żyje, a że wybrała Drew, no cóż. Nie mogła tylko ropaczać po śmierci męża, musiała przecież jakoś ułożyć sobie życie. Co się z tą Liz dzieje...

Pożegnanie Liz i Drew. Andrew naprawdę jest tutaj bardzooo wkurzjący przez tą swoją bezczelność i wręcz niekiedy chamstwo. Uważam, że Liz nie powinna go przyprowadzać do Crashdown...a może to było jedyne wyjście, aby ten mężczyzna zniknął na dobre z jej życia? A Max jakby wyczuwa..."zagrożenie" od Drew i wyczuwa też rozterki i niepokoje Liz. Mimo, że ten Max nie przypomina dawnego, to lubię jego nowe zdolności, ten jego siódmy zmysł :tak: I tak przeczuwam, że to pomoże w pewien sposób naszej grupie w ich problemach.

Uf ale się rozpisałam. Tak to jest jak komentuje się dwie części naraz. Nan czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy. Teraz już będę pilnować, kiedy dodasz nową część :P
Maleństwo

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Tue May 31, 2005 2:55 pm

A w Michael'u odzywa się obrońca i opiekun rodziny. To dobrze. Teraz, gdy Max jest inny, potrzeba kogoś mocnego, kogoś kto będzie podporą dla wszystkich.
To nam pokazuje jak bardzo Michael wydoroślał przez te ostatnie 20 lat.

Maxa mi strasznie żal. To jest gorsze niż utracenie sprawności fizycznej. Wtedy bynajmniej by wszystko pamiętał, a tak jak to ktoś opisał 'pusta skorupka'.. Nic nie pamięta najmniejszego szczegółu z poprzedniego życia na Ziemi.

Co do Cameron bardzi możliwe że zakochała się w Maxie przecież ona praktrycznie musiala go wychowywać od poczatku wcale bym się nie zdziwiła jakby tak było. Trochę mi się nie podobało jak się zwracała do Liz .. zabiję Cię
:)

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Tue May 31, 2005 6:55 pm

Hmmm.... :roll: Ja mam w sumie mieszane uczucia.

Oczywiście całość jest świetna, ta część to przede wszystkim Liz i jej sercowe rozterki . Podobało mi się , że nareszcie skończyła z Drew (bo skończyła, nie ? :twisted: ). A na miejscu Michaela jednak bym obgryzła tę rączkę Drew :lol: -jak taką chrupiącą kość kurczaczka 8)

Pomimo tych zalet...wciąż brakuje mi tego początkowego humorku, i wcale mi się nie podoba pomył z coraz większą liczbą smutnych akcentów :jezyk:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Tue May 31, 2005 8:44 pm

Zrobię sobie autoreklamę, a nie chce mi się zakładać nowego tematu. Zapraszam do odwiedzenia działu fanfictions na roswell.pl, do mojego nowego opowiadania 5x2. Komentarze mile widziane, może kiedyś zrobię z tego nowy temat.
Zmykam.
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Wed Jun 01, 2005 1:00 pm

No to skomentuję :twisted: No w sumie, takie na razie...dobre. Jakaś taka zwyczajna atmosefra, pomimo tego całego rozwodu- ale chyba takie było zamierzenie , skroro nia ma żadnych kosmitów :wink:

P.S. Nan, ale ty się lepiej skup na ''Powrocie..'' :twisted:
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Maleństwo
Starszy nowicjusz
Posts: 173
Joined: Mon Feb 28, 2005 8:22 pm
Location: Gdańsk

Post by Maleństwo » Wed Jun 01, 2005 6:52 pm

Tak trochę dziwnie w tym temacie komentować inne opowiadanie :roll: A "5x2" bardzo mi się podoba Nan. Nie czytałam żadnych ff typu rebels. To jest pierwsze. Nie oglądałam też filmu Francois Ozona "5x2". Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem :mrgreen:

Trochę smutne, że związek Tess i Maxa narazie (bo przecież nie wiemy jak będzie dalej) tak się skończył :( Siedem lat to dużo i jeszcze dwójka dzieci. Nie łatwo tak to przekreślić, zapomnieć.

Zastanawia mnie i ciekawi kto zawinił, kto pierwszy zbłądził? W pierwszym momencie myślałam, że to Max...
—Jesteś dalej z Liz? – zapytała jakby od niechcenia.
Nie mogłam jakoś uwierzyć, ale tutaj jest on tylko człowiekiem, to ma być zwyczajne życie, jak sama napisałaś Nan. A potem te słowa...
Ostatecznie oboje mieli jakiś wkład w tą sprawę, mniejszy czy większy, ale zawsze.
Ciekawa jestem więc Nan co dalej. Jaka będzie tutaj Liz? Czy zupełnie inna niż w serialu? Czy choć trochę będzie przypominała nam tą stojącą murem przy Maxie dziewczynę (teraz już kobietę) mimo tylu przeciwności losu? I związek Tess i Maxa i...
Od czego się zaczęło? Kto był pierwszy? Kto pierwszy popełnił błąd?
Czekam więc z niecierpliwością na ciąg dalszy :P
Maleństwo

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Jun 04, 2005 12:52 pm

Magea - może Cameron jest zbyt idealna żeby wzbudzać zaufanie :wink: właściwie to powinna się nazywać nie Cameron Flynn a Cameron Stepford.
Maleństwo - ad. części 34 - Nicholas wbrew pozorom też ma swoje racje. Cameron to w ogóle osobna historia, nieco za bardzo mi się w wyobraźni rozrosła, czego usiłowałam dać upust w późniejszych częściach.
Część 35 - czyli Cameron wzbudza właściwe emocje :lol:
5x2 - cóż, zacznijmy od tego, że opowiadań Rebels w stosunku do pozostałych jest jak na lekarstwo. Zwłaszcza w języku polskim :( Film polecam, aczkolwiek może się wydawać mocno dziwny (dla mnie "dziwniejszy" był Basen). A - i tam było jedno dziecko.
Jedno dziecko, Alexander. Zan zostaje pod opieką Tess.
Tam jest kropka. Jedno dziecko, Alexander. Kropka, nowe zdanie. Zan zostaje pod opieką Tess. Alexander -> Zan. Nie wiem, czy Liz jest tam inna niż w serialu - zasadniczo mój stosunek do niej jest nieco inny. I może należy tylko powiedzieć, że ponieważ opowiadanie jest na podstawie filmu - cofamy sie w czasie...
Hotori - cóż, Liz być może i skończyła z Drew... ale czy z całą pewnością? Zobaczymy... Humorek wróci - pod koniec. Szkoła w ogromnej części wpływa na nastrój człowieka, a że do końca przyszłego tygodnia będę miała ochotę podpalić szkołę, to i te kilka części nie będzie zbyt wesołych. Ale bez przesady, zawsze zostaje narracja Michaela i Marii w ramach poprawiania nastroju :P A od Powrotu trzeba czasami odsapnąć.
No, to by było na tyle :wink: Miłej lektury części 36.


Jennie:

Langley szalał. Dosłownie. Sam nie wiedział, w co włożyć ręce i czym zająć się najpierw – naszym szkoleniem, odpowiadaniem na zmianę na niekończące się pytania wuja Michaela, babci i Chrisa, poszukiwaniem Nicholasa czy też może unikaniem Nicholasa. A mnie było to na rękę – uparłam się, że będę mu towarzyszyła w tym szaleństwie. Średnio mu się to podobało, wiedziałam doskonale, że Langley boi się, że i ja zacznę go drążyć co wiedział i od kiedy i czemu nie powiedział, ale Bogiem a prawdą, to było mi akurat wszystko jedno. Zaraz uznacie mnie za zimnego potwora bez serca, ale to nie tak. Powrót ojca wstrząsnął mną naprawdę porządnie i nie bardzo wiedziałam, jak miałam się odnaleźć w tej nowej dla mnie sytuacji. Ten ojciec, który wrócił nie był tym, którego pamiętałam ja, choć przecież wiedziałam, że to była jedna i ta sama osoba. W dodatku wiadomość, że on w gruncie rzeczy wcale, ale to wcale mnie nie pamięta, jakoś mi nie pomagała. I do tego cały czas miałam świadomość, że to, co mu się przytrafiło, było tylko i wyłącznie moją winą. W końcu gdyby głupi bachor nie darł się wtedy o swój kretyński sok, to wszystko wcale by się nie zdarzyło. I gdyby jeszcze coś mi się działo, gdyby coś mnie bolało, gdyby to było coś istotnego – ale nie, chodziło o najgłupszą rzecz pod słońcem. Nie wiedziałam, jak powinnam zachowywać się w obecności ojca – tak, jakby nic się nie stało i jakby zawsze tam był? Przecież to było kłamstwo, bo nie było go przez prawie całe moje życie! Nie znałam tego mężczyzny, miałam wrażenie, że łączy nas jedynie podobieństwo fizyczne. Nic o nim nie wiedziałam. Chrisa zaakceptowałam od pierwszej chwili, bez żadnych „ale”, być może uznałam go za kogoś takiego samego jak ja, w takiej samej sytuacji, ale to było coś zupełnie innego. Nie to, że nie ufałam ojcu, ale... Przez całe lata był dla mnie ideałem, kimś, kto był wzorem, był na piedestale, był realny i jednocześnie zupełnie nieosiągalny, i konfrontacja tego z rzeczywistością okazała się być trudną dla mnie lekcją. Moje własne oczy w czyjejś twarzy, wpatrujące się we mnie uważnie przy każdym słowie, które wypowiadałam, nie bardzo przystawały do obrazu mojego idealnego ojca, którego wykreowałam sobie w wyobraźni. To wszystko było dla mnie... zbyt kłopotliwe, toteż wolałam chwilowo przebywać w towarzystwie narwanego Langleya, które dawało mi poczucie względnej normalności, bo przynajmniej już go znałam i wiedziałam, czego mam się spodziewać.
Chris miał podobne dylematy co ja. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo również chwilowo przekładał naukę kontrolowania swojego umysłu ponad poznawanie ojca. Przypuszczam, że miał do niego żal o to, że ten oddał go do adopcji, i jednocześnie głupio czuł się z tego powodu, bo widział, że ojciec tego nie pamięta.
No i przyznaję, był jeszcze jeden powód, dla którego upodobałam sobie ostatnimi czasy towarzystwo Langleya. To była pierwsza osoba, która w jakiś sposób troszczyła się o mnie, choć może trudno to nazwać „troszczeniem się”. Stosunek Kala do mnie był dość osobliwy, burczał i szturchał cały czas, ale mimo to miałam niejasne wrażenie, że jednak na swój sposób mnie polubił. Przyznaję, że w pewien sposób pochlebiało mi to i cieszyłam się z tego powodu, Langley intrygował mnie tym, kim był, co potrafił, co wiedział. Patrząc na niego czasami miałam niemal pewność, że on ma na sumieniu co najmniej kilka ludzkich żyć, ale dziwna sprawa, wcale mnie to nie odstraszało. Wręcz przeciwnie, z przerażeniem odkryłam, że to mnie fascynowało. Być może to ta kosmiczna strona, Langley powiedział kiedyś, że kosmici są bez dusz, bez uczuć, że są bezwzględni. Być może w jakiś sposób to mnie pociągało i jednocześnie przerażało. Widziałam, jak kiedyś Kal szedł przez tłum ludzi, a oni odsuwali się instynktownie, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robili. A jednak nie bałam się go, bo wiedziałam, że mimo wszystko Langley nie może i nie pozwoli na to, by coś mi się stało, wręcz przeciwnie. Okazało się, że moje własne wybory nie są zbyt właściwe – patrz Kyle – i przebywanie w towarzystwie Kala w pewien sposób dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Prędzej Langley odgryzł by komuś głowę niż pozwolił tknąć mnie palcem. No właśnie, a propos Kyle’a. Unikałam spotkania go jak tylko mogłam. Przyznaję, że tej pamiętnej nocy, kiedy to nad Roswell szalała burza a w domu po raz pierwszy od piętnastu lat pojawił się ojciec, nie zmrużyłam oka. Tak, burza i powrót ojca to dobra wymówka, ale tak naprawdę przez całą noc myślałam o tym, co się stało. I było mi strasznie głupio, że zachowałam się jak jakaś histeryczka, bo przecież nie można tego inaczej nazwać. Było mi wstyd, że zamiast przyjąć wszystko spokojnie, ja byłam rozkapryszoną nastolatką. Byłam na siebie zła i unikałam Kyle’a, żeby znów się nie ośmieszać, ale prawda była taka, że byłam w nim rzetelnie zakochana. Niezbyt dobry moment na uświadomienie sobie czegoś takiego, choć w sumie to było jasne od samego początku. Pozornie dzieliło nas absolutnie wszystko, choć ja byłam przekonana o czymś zupełnie przeciwnym, i do tej pory wydawało mi się, że Kyle również sądzi inaczej. Tak właściwie, to czemu w ogóle uwierzyłam w to, co mówił? Kretynko, trzeba było uprzeć się przy swoim, a nie zgadzać się na wszystko bez mrugnięcia okiem!
Wszystkie te rozmyślania przeprowadzałam w samochodzie, siedząc na tylnim siedzeniu obok Chrisa. Szaleństwo Langleya było metodyczne i nie ograniczało się tylko do wyszkolenia nas, ale i tyczyło się wyboru odpowiedniego miejsca. To trochę tak, jak z wyborem miejsca ślubu – ten kościół, czy tamten, a może w ogóle nad jeziorem czy w domu. Choć nam bliżej było do pogrzebu niż do ślubu.
-Skąd wziąłeś samochód? – zapytał Chris robiąc jakąś dziwną minę, przerywając moje rozmyślania i wyciągając z kieszeni z tyłu siedzenia Playboya.
-Wolisz nie wiedzieć – odparł Langley patrząc na Chrisa we wstecznym lusterku.
-Nie, powiedz – uparł się Chris zerkając na okładkę z jakąś rozebraną cizią. – Nie pożyczyłeś wozu od ciotki Isabel, swojego chyba nie masz, a w wypożyczalniach samochodów nie wkładają Playboyów do schowków...
-Pożyczyłem sobie – Kal wzruszył ramionami.
-Jak to: pożyczyłeś? – zapytałam z lekkim zaciekawieniem. – Od kogo?
-Nie wiem, od kogo, co mnie to obchodzi – zirytował się lekko Langley. – Stał sobie samochód, spodobał mi się to go pożyczyłem, i tyle.
-Ukradłeś go – przeraził się Chris. – Ukradłeś samochód! To jest przestępstwo...!
-Och, daj spokój – Langley przewrócił oczami. – Nie udawaj świętego, nigdy nie miałeś ochoty przejechać się przez chwilę cudzym samochodem? Poza tym oddam go przecież, nic wielkiego się nie stanie, jak facet przez jeden dzień pojeździ sobie taksówkami. Potem nauczy się cenić własny wóz i nie będzie go zostawiał tak na widoku.
-O ile nas wcześniej nie zatrzyma policja i nie wsadzi do paki – wymruczał pod nosem Chris, zupełnie nie przekonany argumentami Langleya. Wyjeżdżając do Roswell wiedziałam, że to będą naprawdę inne od innych wakacje, ale nie przypuszczałam, że zakocham się w rówieśniku mojej własnej matki, że kosmita będzie się starał przygotować mnie do morderstwa i że będę jechała kradzionym samochodem. Hm.
-Odłóż to świństwo – rzuciłam do Chrisa, patrząc z obrzydzeniem na Playboya.
-Cameron... – powiedział Chris odkładając posłusznie czasopismo. Czy zapomniałam dodać, że Cameron również z nami jechała? No cóż, dodam to teraz. Ciotka Isabel kręciła na to nosem, nie podobało jej się, że jedziemy razem z Langleyem, ale Chris całkiem rozsądnie zauważył, że w razie czego nikt nie pozostał bezbronny. Prawda była taka, że cztery osoby po prostu ewakuowały się z Roswell pod pretekstem „wyboru miejsca”. Zabawne stwierdzenie.
-No? – Cameron odwróciła się lekko w przednim fotelu. Idealna, piękna Cameron Flynn.
-Słuchaj... jak tam było na Antarze? – zapytał Chris odchrząkując nieco. – Z o... z Maxem i w ogóle?
-Nie sądzę, żeby to był dobry moment – skrzywił się Kal. – Pogadacie sobie o rodzince później, co?
-Nie, Langley, ja uważam, że to świetny moment – zaoponował Chris. – I odwal się z tą rodzinką, nie chcę słuchać o rodzince, tylko... no wiesz, jak tam jest, jaki był ten, no, nie Kawior...
-Khivar – podpowiedziałam z rezygnacją.
-O, właśnie, dzięki. Khivar. Jaki był. W jaki sposób Nicholas przejął władzę – ciągnął Chris. – Nie chcę słuchać rozwodzenia się nad Maxem, już to przerabiałem ze trzy razy, z ciotką Isabel, panią E i babcią, doceniam, ale chcę się dowiedzieć czegoś innego.
Cameron popatrzyła na Langleya, ale ten całą uwagę poświęcił drodze przed nim. Westchnęła cicho i odwróciła się do nas nieco.
-Khivar... pewnie wszyscy powtarzali wam, że to diabeł wcielony, ale wcale nie był taki zły – zaczęła.
-Mów za siebie – mruknął Langley. – Gdyby nie ten cały Khivar, nie musiałbym się teraz tutaj tłuc, tylko miałbym święty spokój.
-To zupełnie co innego – odparła Cameron wzruszając ramionami. – Zezujesz tylko na koniec własnego nosa, ale ja mówię ogólnie. Zresztą skąd wiesz, że miałbyś święty spokój, co? Ty nie masz pojęcia, co oznacza prawdziwa praca!
-No wypraszam sobie, haruję tu od ponad pół wieku! – obraził się Langley. Chrząknęłam nieco, żeby zaznaczyć naszą obecność w samochodzie – jeżeli chcą się pokłócić, to niech zrobią to beze mnie.
-Khivar nie był zły – powtórzyła Cameron wracając do przerwanego wątku, ignorując złośliwe prychnięcie Kala. – Wszyscy, z którymi mieliście kontakt przedstawiali wam pewnie tylko jedną stronę medalu, ale była i druga. W istocie Antar był bardzo biedną planetą, i zamach Khivara był jedynym wyjściem, żeby to zmienić. W waszej historii... ziemskiej, znaczy, też przecież znane są takie przykłady – choćby rewolucja październikowa w carskiej Rosji na początku zeszłego wieku.
Chris popatrzył na mnie pytająco. Pewnie, on z historii kojarzył tylko Jeffersona, Waszyngtona, Franklina, Roosevelta i Montgomery’ego, od historii to byłam tu ja. Choć przyznaję, że tą historię to akurat znałam tak średnio, jednak co nieco się orientowałam.
-Cóż, tam chyba chodziło w grę jeszcze coś innego – zauważyłam, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co było mi wiadome na ten temat. Car, wojna, Rasputin... hm, no dobra, zajrzę później do jakiegoś podręcznika.
-Ale idea każdej rewolucji jest taka sama – poprawić życie ludzi i na ogół uwolnić ich od tyrana – stwierdziła Cameron. Langley zachichotał złośliwie zza kierownicy.
-Twierdzisz, że mój ojciec był tyranem? – zapytałam chłodno, ale mój ton nie zrobił na Cameron żadnego wrażenia.
-Nie twój ojciec, ale król Zan – poprawiła mnie spokojnie. – Nie mieszaj ich, bo to dwaj różni ludzie.
-Aha, i dlatego, że to dwaj różni ludzie to Khivar prawie go zabił, tak? – upewnił się Chris. – Nie no, jasne, wszystko rozumiem.
-Odtworzenie królewskiej rodziny i wysłanie ich na Ziemię było wydarzeniem bez precedensu i wszyscy myśleli, że to się udało, nie wzięli tylko pod uwagę, że nie udało im się odtworzyć osobowości króla i jego najbliższych – wyjaśniła Cameron. – I dlatego też Khivar nie zabił Maxa, bo zorientował się, że to nie jest ta osoba, której szukał.
-Rychło w czas – mruknęłam do siebie.
-I co dalej? – zapytał ciekawie Chris. – Skoro było tak fajnie, to czemu Nicholas przejął władzę i teraz na nas poluje?
-Wyobraź sobie, że nawet na Antarze istoty umierają – odparła Cameron. – Starzeją się i umierają. Khivar nie miał nawet oficjalnej małżonki, nie było królowej. Może wydać wam się to banalne, ale on chyba naprawdę kochał Vilandrę, ale uwięzienie Maxa uświadomiło mu, że jej już nie ma – rany, gdyby ktoś mi powiedział, że będę słuchała historii innej planety podczas wakacji, i że w dodatku ta historia będzie brzmiała jak z jakiejś powieści fantastyczno-historycznej, to bym się tylko roześmiała głośno. Takie rzeczy się nie zdarzają, ale Cameron nie wyglądała na kogoś z wybujałą wyobraźnią. Szczerze mówiąc wątpiłam, czy w ogóle ma coś takiego jak wyobraźnia. – Po jego śmierci łatwo było przejąć władzę, bo na planecie zapanował chaos. Nicholas był niemal najbliższym współpracownikiem Khivara, toteż nic dziwnego, że to on został władcą.
-Ale dlaczego na nas poluje? – chciał wiedzieć Chris. Cameron uśmiechnęła się lekko, a w jej oczach błysnęło przez chwilę coś dziwnego, zupełnie obcego, ale trwało to ułamek sekundy.
-Nicholas jest inny niż Khivar, bardziej zachłanny, żądny władzy... Przypomnijcie sobie Dionizjosa I Starszego z Syrakuz i jego dworzanina, Damoklesa, znacie chyba to powiedzenie, miecz Damoklesa? – matko, czy ona ma komputer w głowie? Litości, najpierw carska Rosja, teraz jakiś Dionizjos I Starszy, kto to w ogóle był?! – I wy jesteście mieczem, który wisi nad Nicholasem jak nad Damoklesem. Macie prawo do tronu i moglibyście się o niego upominać, a on nie może do tego dopuścić.
-Ale przecież chyba było tam coś w rodzaju... bo ja wiem, opozycji, nie? – zastanowił się Chris. – Więc tak po prostu oddali władzę Nicholasowi?
Cameron milczała przez chwilę, ale Chris wpatrywał się w nią wymownie.
-Była opozycja – przyznała niechętnie Cameron. – Ale Nicholas bardzo sprytnie jej się pozbył – oczywiście, nie raczyła już poinformować nas w jaki sposób. Oboje z Chrisem chyba zaczęliśmy przypominać harpie.
-Jak? – zapytałam z naciskiem. Cameron odwróciła się i patrzyła na drogę uciekającą w tył.
-Nicholas wystawił Maxa na widok publiczny – wyznała w końcu. – Jak przerażone zwierzątko w cyrku. Język Antarian jest trudny, a on nawet angielskiego wówczas nie znał. I Nicholas zapytał, czy chcą mieć takiego króla, króla Zana. Nie chcieli. Nicholas postanowił sobie odnaleźć resztę was i udowodnić swoim poddanym, że chcieli oddać władzę w ręce półgłówków i dzieciaków, i długo was szukał. Aż znalazł. Już jakiś czas temu.
-Dlaczego więc nie załatwi tego po cichu? – zdziwił się Chris. – Dlaczego nie wyeliminuje nas dyskretnie, tylko daje nam czas?
-Ha – Cameron uśmiechnęła się niebezpiecznie. – Nicholas kocha pompę i wszystko co robi, robi na pokaz. To by nie było w jego stylu. Zresztą, on was nie docenia, nie wie, że możecie i jesteście w stanie stawić mu czoła. Poza tym – dodała po chwili, już bez uśmiechu. – Pamiętajcie, że to naprawdę niebezpieczny człowiek. Dam głowę, że już od dawna obserwuje was uważnie. Kiedy odkrył, że ja i Max nagle rozpłynęliśmy się w powietrzu, i nigdzie nas nie było, musiał dostać szału.
Milczałam zawzięcie. W końcu dowiedziałam się, czemu tak właściwie mamy mieć konfrontację z tym całym Nicholasem. W końcu ktoś powiedział to jasno, bez jakiś wykrętów i owijania w bawełnę. Nawet Langley, z całą swoją bezpośredniością i obcesowym zachowaniem nie powiedział tego tak jasno i wyraźnie. Nicholas po prostu chciał nas zabić i usunąć z drogi. Jeszcze chwila i poczuję się jak syn Aleksandra Wielkiego albo Cezarion. Ja. Niesamowite.
-No, towarzystwo, korepetycje z historii to może nieco później, dojeżdżamy – odezwał się Langley. – Choć właściwie to jesteśmy już na miejscu – stwierdził zjeżdżając na parking koło starej stacji benzynowej i wyłączając silnik.
-Na miejscu? – zdziwił się Chris. – To znaczy gdzie? Jesteśmy zdaje się gdzieś w Teksasie, jest tu coś specjalnego? Zabrakło ci benzyny?
Rozejrzałam się dookoła. Nic specjalnego, zwykła stacja benzynowa jakich wiele, tyle że ta była już dawno nieczynna. Sklepik koło resztek dystrybutorów, zabity dechami. Pewnie była tu i toaleta, ale zapewne również nie działająca. Zresztą, w ogóle to była jakaś boczna droga, zagubiona gdzieś w Teksasie, dookoła nie było ani żywego ducha. Ponura okolica. Szosa była podziurawiona jak sito, pokryta piaskiem, zero znaków drogowych. Miałam wrażenie, że byłam na końcu świata.
-Przecież tutaj nic nie ma – odezwałam się. Kal roześmiał się do siebie.
-Mylisz się – odparł. – Popatrz uważnie na budynek tego sklepu, na rogu, tuż pod dachem. Alarm. Naprawdę sądzisz, że w każdej opuszczonej budzie jest zainstalowany alarm? A teraz popatrz w stronę resztek dystrybutorów, pod tym daszkiem jest obrotowa kamera, która zaraz się na nas nadzieje. Na tym billboardzie jest druga kamera, która kręci się w przeciwną stronę i chwilowo mamy jeszcze piętnaście sekund samotności, potem nadzieje się na nas jedna kamera a czterdzieści sekund później druga.
Popatrzyłam uważnie we wskazane przez Langleya punkty i oniemiałam. Istotnie, tuż pod dachem opuszczonego budynku tkwił alarm, i nawet dostrzegłam obie kamery, kręcące się powoli. W obiektywie jednej z nich znajdziemy się za kilka sekund... i ktokolwiek obserwuje obraz rejestrowany przez kamerę, zaraz nas dostrzeże i wszystko wyjdzie na jaw.
Langley jednak uprzedził wypadki, które już potoczyły się lawiną w mojej głowie (podjeżdżająca czarna ciężarówka i wysypujący się z niej ludzie z karabinami, którzy błyskawicznie nas otaczają i wywlekają z samochodu) i podniósł spokojnie rękę. Kamera jakby drgnęła i zatrzymała się w pół ruchu, po chwili to samo zrobiła druga.
-Wysiadka – zarządził Kal. – To jest gwóźdź programu, tylko przestawię nieco tego grata – mruknął i ustawił nasz samochód za zniszczonym billboardem.
-Co tutaj jest? – zapytałam zaskoczona, wpatrując się nieufnie w zamarłą kamerę. Nie byłam pewna, czy za chwilę nie ruszy.
-Statek – odparł po prostu Langley. Szczęka opadła mi na ziemię.
-Że co? – zdziwił się Chris. – Jaki statek? Zaraz... n a s z statek?
-Nasz, nasz, co się tak głupio pytacie – zirytował się Langley. – A czyj? Jazda, idziemy go zobaczyć – mruknął ruszając w kierunku opuszczonego budynku. Nie wyglądał tak, jakby mógł w sobie pomieścić statek kosmiczny, chyba, że byłby to składany statek...
-A jak ktoś tu przyjdzie, zobaczyć, czemu kamery się nie ruszają? – zaniepokoiłam się ruszając za Langleyem. – Przecież to chyba należy do wojska, nie? Co będzie, gdzie ktoś nas zobaczy? A jeśli...
-Słuchaj, ile dostałaś nagród filmowych? – przerwał mi z irytacją Kal. – Bo ja wygrałem dziesięć, słyszysz? Nikt nas nie zobaczy i nikt się nie zorientuje, że stanęła tu ludzka stopa. Zresztą – Langley zachichotał diaboliczne. – Ludzka nie stanęła... tylko kosmiczna.
Popatrzyłam przerażona na Chrisa. Dookoła panował niewyobrażalny spokój i cisza, słychać było jedynie chrzęst piasku pod naszymi stopami i czasami skrzyp metalowej tabliczki, wiszącej nad wejściem do budynku, poruszanej przez lekki wiatr. Cameron podeszła do budynku i przesunęła dłonią nad drzwiami, które otworzyły się bezszelestnie. Spojrzałam na alarm w rogu – milczał i pozostał niezmieniony.
Langley i Cameron znikli we wnętrzu budynku. Spojrzeliśmy po sobie z Chrisem i czym prędzej podążyliśmy za nimi, lepiej ginąć w grupie niż samemu. Langley i Cameron szli jak po sznurku, jak para starych wyjadaczy. Nawet nie pamiętam, ile razy wyłączali jakieś alarmy i zabezpieczenia, miałam oczy z tyłu głowy, oczekując wyłaniającego się niespodziewanie zza rogu korytarza agenta FBI albo uzbrojonego żołnierza. Zeszliśmy w końcu po jakiś schodach i znaleźliśmy się w ogromnym, podziemnym hangarze, na środku którego stał statek kosmiczny. Nasz statek do domu...

***

Chris:

Robił wrażenie. Statek, znaczy się. Choć był odrobinkę kiczowaty, nie da się ukryć. W każdym razie prawdziwy, latający spodek. Stał wsparty na jakiś podpórkach – podpórkach! Na solidnych, metalowych łapach a nie podpórkach!
Podszedłem zafascynowany do statku i stanąłem pod nim, zadzierając do góry głowę.
-To na tym oni wszyscy się tego w ’47? – zapytałem oszołomiony.
-Na tym wszyscy się tego w ’47 – przyświadczył Langley. – I wasz szanowny ojczulek niemal zmusił mnie, żebym go kiedyś uruchomił.
-Da się? – zapytałem natychmiast, techniczne zainteresowania odezwały się we mnie z wielką siłą. Langley roześmiał się krótko i pogardliwie.
-Nie – odparł. – Mam co prawda klucz do niego, ale i tak nie poleci. Generatory są wyładowane, gdyby nawet jakimś cudem udało się to uruchomić, to bez generatorów dolecielibyśmy na Antar w charakterze szczątków. Bardzo gustowne. Poza tym potrzeba do niego dwóch pilotów, a nie jednego. Wojsko próbowało najpierw go zmontować a potem rozmontować, ale średnio im wyszło. Poza tym nie mają pojęcia, jak go uruchomić.
-Więc... ekhm... skoro nie zamierzasz go uruchomić i polecieć nim na Antar... – odezwała się Jennie, nie mogąc oderwać wzroku od statku. – To po co tu jesteśmy? Mieliśmy wybrać miejsce do konfrontacji.
-To jest nasze miejsce konfrontacji – oświadczył Langley. – Musimy sprawiać pozory, że chcemy lecieć na Antar, a nie okazywać, że na nich czekamy.
Statek był trochę za wysoko jak na mój gust. Popatrzyłem na Jennie.
-Myślisz, że mogłabyś go trochę obniżyć? – zapytałem, całkowicie zaprzątnięty myślą o tym, że jestem tuż obok kosmicznej enigmy. Gdzie mi tam teraz było do myślenia o wrogach, nie teraz.
-Chyba tak – stwierdziła Jennie i odsunęła się nieco, wysuwając przed siebie dłoń. Metalowe łapy, na których spoczywał statek, drgnęły lekko i niemal niezauważalnie dla ludzkiego oka statek obniżył się tak, że ledwo można było pod nim stanąć.
-Ty... ty...! Co ty wyprawiasz...! – zawołał Langley, patrząc z przerażeniem na statek. – Oszalałaś? Co ty robisz?!
-Oj, przecież to odwrócę gdy będziemy wychodzić – Jennie wzruszyła ramionami, ale nie słuchałem ich już. Wyciągnąłem rękę i przesunąłem ręką po powierzchni statku – zdziwiłem się, bo to był twardy metal, ale nie był zimny... Zresztą, nie wiem, czy to był metal. Licho wie, co to było. Mógł być i plastik, czy też coś w tym rodzaju, nie znałem się na zaziemskich technologiach. W końcu spotykałem coś, co pochodziło z miejsca, w którym się urodziłem. I być może w czymś takim wróciłem na Ziemię. Zachciało mi się nagle śmiać, bo gdybym otwarcie powiedział, że urodziłem się na innej planecie, to pewnie dostałbym gustowne, białe ubranko z rękawami wiązanymi na plecach.
-Chciałabym się dowiedzieć, jak zamierzasz tutaj zwabić Nicholasa – pokiwała głową Jennie. – Napiszesz im imienne zaproszenia? Drogowskaz postawisz? Puścisz plotkę czy posłużysz się kosmicznym telefonem?
-Nawet tak bardzo się nie pomyliłaś – Langley pęczniał z dumy i samozadowolenia. Chyba uważał, że odkrył czy też osiągnął coś niebywałego, co było tylko jego zasługą. – Posłużymy się orbitoidami, o ile te głupki ich nie wyrzuciły.
-Orbitoidami...? – Jennie uniosła pytająco brew.
-Jajowate cosie, które za poprzednim razem zwabiły całą armię Skórów, wybacz Cameron – wyjaśnił uprzejmie Kal, kiwając się na piętach. – Coś w rodzaju wojskowych krótkofalówek, tylko bardziej zaawansowane i o nieco większym zasięgu... Będą idealne do zawiadomienia wszystkich zainteresowanych gdzie jesteśmy. O ile rzecz jasna wasza wspaniała rodzinka się ich nie pozbyła.
-No dobrze, jesteśmy sobie tutaj, zakładamy, że mamy te... orbitoidy. I co dalej? – zapytałem przesuwając ręką po powierzchni statku. Był niesamowicie gładki, żadnej rysy, żadnego załamania czy wgniecenia...
-Aktywujemy je, przyjdzie Nicholas a potem nie będziecie mieli czasu zastanawiać się, co dalej – odparł z prostotą Langley, poklepując statek ręką. – To po prostu będzie wyglądało tak, jakbyście chcieli wracać do domu. Oni nie muszą wiedzieć, że my wiemy, że ten grat nigdzie nie poleci, ale w taką wymówkę każdy uwierzy, bo jest dobra. Już ja wiem swoje.
Ilość wiedzących i nie wiedzących zaczęła mi się lekko plątać.
-Ale przecież... sam przed chwilą powiedziałeś, że statek nie ruszy, że trzeba mieć drugiego pilota i klucz – zmarszczyłem brwi, usiłując zrozumieć tok myślenia Langleya. Cholera, chyba nie nadawałem się na króla czy choćby nędznego detektywa...
-Pamiętajcie, że Nicholas może i wie, gdzie jesteście, ale was nie docenia – odezwała się Cameron stojąc z boku, w milczeniu do tej pory przypatrując się statkowi. – Będzie się z was śmiał i szydził, że chcieliście tym dolecieć na Antar, i na tym właśnie polega cały plan. On musi być przez cały czas przekonany, że jesteście właściwie bezbronni i naiwni, możecie go pokonać jedynie przez zaskoczenie, kiedy nie będzie się spodziewał, że potraficie i chcecie go zaatakować. Oni są od was znacznie silniejsi, ale...
-Mysz może pokonać lwa – dokończyła Jennie z zamyśleniem. Skrzywiłem się, bo zalatywało mi to nieco filozofią Kyle’a. I jej chyba również, sądząc po niezbyt wyraźnej minie.
-Dokładnie – zgodziła się Cameron. – Nie możecie wyrwać się z niczym dopóki nie nadejdzie odpowiedni moment. Jeśli zdradzicie się z czymś, on nabierze wątpliwości i na wszelki wypadek podwoi ostrożność.
-Skąd będziemy wiedzieli, że nadszedł właściwy moment? – zapytałem, patrząc na Jennie, ale ona znów była w swoim małym światku, jak dosyć często ostatnio. Pokłóciła się z Kyle’m, czy co...? Chyba pora przypomnieć sobie o starszo-braterskich obowiązkach...
-Będziecie wiedzieli – Cameron wzruszyła ramionami, na jej pięknej, regularnej twarzy malował się całkowity spokój. – Wszystko będzie zależało od tych kilku sekund, czy złapiecie ich znienacka, gdy nie będą się pilnować.
-Jak...? – słuchałem tego, co ona mówiła i zaczynałem mieć coraz większe wątpliwości, czy nam się uda.
-Wsłuchajcie się w siebie – odparła po prostu Cameron. – Będziecie wiedzieli, kiedy. Główne zadanie będzie należało do was, Isabel i Michael będą was chronić, ale to wy musicie zniszczyć Nicholasa. Tak, jak uczył was tego Langley. Pamiętajcie, że nie ma tu żadnej taryfy ulgowej, nie będziecie mieć drugiej szansy i albo wy, albo oni.
Matko. Dopiero teraz dotarło do mnie, czego oni wszyscy od nas chcieli. Pogodny nastrój odszedł błyskawicznie, głupi uśmiech na twarzy Langleya nagle mnie zirytował, a Jennie też nie lepsza, mogłaby się obudzić! Już wolałem kamienną twarz Cameron.
-Nie możecie dać się sprowokować, Nicholas uwielbia prowokować ludzi – ciągnęła Cameron ze spokojem. – Najlepiej, gdyby Isabel nieco go wkurzyła, wiem, że to potrafi. Nie rozłączajcie się jednak, bądźcie tuż obok siebie, w ten sposób będziecie bezpieczniejsi. I w ogóle najlepiej nie używajcie swoich zdolności aż do decydującego momentu, oboje możecie nawet schować się za Michaela, Nicholas jest wzrokowcem.
-Mówisz tak, jakby to miało się stać lada dzień – mruknąłem, z trudem wydobywając z siebie głos. Jezu, za jakiś czas będę tu stał w otoczeniu chmary wrogów, którym w głowie tylko moja głowa...! Pięknie, nie ma co.
-Bo teraz to już kwestia dni, może nawet godzin – przyświadczyła Cameron. Postanowiłem napisać dzisiaj wieczorem długi list do matki, tak w razie czego. Nie, lepiej nie wieczorem, wieczorem może być za późno. Teraz, zaraz...!
Odsunąłem się od statku. Chyba sobie jeszcze koło niego postoję i napatrzę, bez przesady, jeszcze mnie pewnie zemdli od tego widoku i jeśli w ogóle uda mi się przeżyć, to będzie mi się to śniło przez lata... Langley wepchnął ręce do kieszeni swoim zwyczajem i patrzył na statek z lekkim, drwiącym uśmiechem.
-Max kiedyś kazał mi ruszyć z miejsca to próchno – powiedział znienacka. – Kpiłem z niego mówiąc, że zapomniałem mu powiedzieć, że jest potrzebny klucz, a on na to, że zapomniał mi powiedzieć, że ma klucz... Ech, sentymentalny się robię na starość – westchnął.
No pięknie. Langley najwidoczniej wyznawał zasadę „śmiejmy się – świat może potrwać jeszcze tylko dwa tygodnie”... dom wariatów. Co się stało ze spokojnym, zrównoważonym Chrisem, który miał całą przyszłość zaplanowaną jak poukładane starannie zapałki w pudełeczku? Nie żadne tam amerykańskie sny o idealnym domu, białym płocie, kosiarce do trawy i dzieciach, tylko całkowicie ambitne i poważne plany na przyszłość. Cholera, teraz nawet ten kretyński amerykański sen wydawał mi się szczytem marzeń! Tyle że chyba tylko ja tutaj miałem takie odczucia, bo reszta chyba nie znała w ogóle uczucia strachu. Ja znałem. Być może nie powinienem się do tego przyznawać, ale taka była prawda, bałem się jak cholera. Może oni byli z tym bardziej otrzaskani, dla nich nie było to nic nowego, może kosmici z zasady nie czują strachu, ale ja kosmitą nie byłem i nie czułem się nim, strach był najzupełniej ludzkim odczuciem. Próżno byłoby szukać na twarzy Jennie jakiegoś śladu niepewności, może tylko ciotka Isabel ewentualnie... ale też w znikomym stopniu. Być może byłem wyrodny, ale nic mnie to nie obchodziło, nie życzyłem sobie po prostu, żeby moja rodzina czytała mój pożegnalny list i tyle!
-Czas na nas – odezwała się skrupulatna Cameron zerkając na zegarek. – Idziemy.
-Co, już? – Jennie ocknęła się i popatrzyła na statek, unosząc jednocześnie rękę – metalowe łapy-wsporniki znów wyniosły statek na wyżyny. Langley kopnął jeden ze wsporników.
Popatrzyłem w milczeniu na moich towarzyszy i nagle uświadomiłem sobie, że byłem jedynym człowiekiem w towarzystwie trójki absolutnych kosmitów, i że tak właściwie to w stosunku do nich byłem bez szans. Cała ich trójka była stricte obca, nawet Jennie, choć znałem ją całkiem dobrze, miała czasami taki... obcy wyraz oczu, i do tego cały repertuar wręcz odruchowych zachowań, które pod normalne nie podpadały. Langley traktował wszystkich ludzi jak śmiecie, patrzył na nich z wyższością kogoś, kto jest od nich znacznie lepszy i zdaje sobie z tego sprawę. A Cameron była zbyt zimna, opanowana i idealna jak na żywą kobietę. Być może kosmici nie mieli duszy i dlatego byli inni. Patrząc na nich, stojąc jednocześnie pod unieruchomionym na dobre statkiem kosmicznym, miałem wrażenie, że to właśnie było to. Nie mówię, że żadne z nich nie miało duszy, bo to by była przesada, ale czasami... czasami, gdy Jennie i Langley mieli w oczach ten sam zimny i okrutny wyraz, co im się czasami zdarzało (rzadko, ale jednak), miałem wrażenie, jakby to właśnie była ta ich druga, kosmiczna strona. Wyrachowana i bezwzględna, dążąca z punktu A do punku B po najkrótszej drodze. Może i głupie, ale czasami w takich chwilach po prostu się ich bałem.
I było to też tym, czego nie rozumiałem do końca, skąd u Jennie tak wyraźnie czasami odznaczała się ta druga strona? Przecież tak na zdrowy rozum, to raczej powinno to siedzieć we mnie, nie w niej. Jeśli ktoś tu miał przypominać Tess Harding, to chyba raczej ona, choć to było niepojęte. Jak to mówią, cicha woda brzegi rwie, nikt by nie przypuszczał, że w tej spokojnej dziewczynie na pierwszy rzut oka drzemią takie ciemne strony.
-Isabel i Michael zajmą się systemem alarmowym – powiedziała Cameron gdy wychodziliśmy z budynku, zostawiając za naszymi plecami jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic wojska USA, choć zapewne nieco już przestarzałą tajemnicę. – Oni już będą wiedzieli, co z tym zrobić, tylko musicie im powiedzieć gdzie co jest.
-Trochę to ironiczne, że zamierzamy... urządzić sobie kosmiczne spotkanie na szczycie właśnie tutaj, tuż pod nosem wojska – zauważyłem ostrożnie.
-Najciemniej jest zawsze pod latarnią – mruknął Langley włączając alarm. – Nikomu nie przyjdzie na myśl, że kosmici ośmielą się prowadzić swoje porachunki właśnie tutaj. Wydaje im się, że nikt nie ma pojęcia o miejscu ukrycia tego starego rupiecia, którego nie wiedzieć czemu wciąż trzymają – Langley roześmiał się ironicznie i wyciągnął z kieszeni cygaro. – W istocie, trudno znaleźć lepsze miejsce, przynajmniej mamy pewność, że nie właduje się tutaj nikt niepowołany. Można powiedzieć, że będziemy pod patronatem wojska, które nic o tym nie wiedząc będzie nam chroniło tyłki.
Langley chyba uważał to za świetny żart, bo znów się roześmiał. Moje poczucie humoru za to stanowczo kulało, jeszcze trochę i w ogóle pójdzie w diabły.
Ruszyliśmy w drogę powrotną, zostawiając pozornie opuszczoną stację benzynową w nienaruszonym stanie, z nienaruszonym systemem alarmowym. Jeśli uda mi się to przeżyć, to nawet nie będę zamykał drzwi, skoro wszystko i wszystkich można wykiwać. Stanowczo przez to wszystko robiłem się ponury i zgryźliwy, chyba najwyższy czas już to skończyć, albo po prostu zwariuję.
Cameron i Langley zajęli się rozmową na sobie tylko znane tematy i w ogóle nie zwracali na nas uwagi. Mogliśmy z tyłu szaleć jak kró... nie, zaraz, zły przykład, byliśmy w końcu rodzeństwem. Mogliśmy urządzić wielką demolkę a jedyną reakcją byłoby ironiczne spojrzenie Langleya we wstecznym lusterku. Wątpiłem jednak w tą demolkę, bo Jennie stanowczo nie była w nastroju do takich zabaw, znów pogrążona w tym swoim smętnym małym światku.
-Ty – mruknąłem cicho dając Jennie kuksańca w bok. – Co się dzieje?
-Co ma się dziać? – odparła pytaniem na pytanie, wyrywając się jednak z tego letargu, w jaki czasami wpadała.
-Ty mi powiedz – zaproponowałem. – To nie ja ostatnio wciąż jestem nieobecny duchem i to nie ja zapadam w letargi, i to nie ja wyglądam tak, jakby przejechał mnie walec.
-Serio wyglądam jakby przejechał mnie walec...? – zaciekawiła się niemrawo Jennie.
-Serio serio – odparłem poważnie. – O co chodzi? Boisz się tego, co nas czeka? – wiedziałem doskonale, że jeśli ona w ogóle się czegoś bała, to z całą pewnością nie tego, ale musiałem ją jakoś sprowokować.
-Nie – pokręciła głową. – Nie, tego akurat się nie boję.
-Więc o co chodzi? – zapytałem. – O Kyle’a, tak? Coś ci zrobił? – poczułem, że wewnątrz mnie pojawia się złość. Jeśli ten półgłówek indyjski tknął ją chociaż palcem, to przysięgam, że skopię mu tyłek tak, że zwieje do tych swoich Indii czy tam Chin i więcej się tu nie pokaże!
-Nie, nie, nic nie zrobił – zaprzeczyła szybko Jennie. – No nie denerwuj się, nie musisz go zabijać, naprawdę nic mi nie zrobił...
-Więc czemu jesteś ponura jak chmura gradowa? – zapytałem, wciąż kipiąc złością. – Coś ci zrobił, co się stało?
-Nic – westchnęła Jennie ciężko. – I właśnie w tym rzecz, że nic.
-Uściślij, co rozumiesz przez „nic” – zażądałem. Chyba zaczynałem się domyślać, o co jej chodziło, ale czekałem, żeby sama mi to powiedziała.
-No... nic to nic – zakłopotała się Jennie, ściszając odruchowo głos i z zainteresowaniem oglądając własne paznokcie. – Widzisz, myślałam, że trochę... no, że coś między nami iskrzyło... że coś... – Jennie najwyraźniej w świecie zacukała się i zacięła się na dobre, wpatrując się wciąż w swoje paznokcie. Miałem wrażenie, że jeszcze chwila i ona się rozpłacze. Nie rozpłakała się.
-I? – nacisnąłem. Zerknąłem na Langleya, ale był zagadany z Cameron i nie zwracali na nas uwagi.
-No i nic... – odparła wzruszając ramionami. – Dosłownie nic. Po prostu sprowadzono mnie na ziemię... i tyle. Miałam twarde lądowanie – zażartowała kwaśno. Wolałbym, gdyby powiedziała po prostu jasno i wyraźnie, o co chodzi, a nie używała przenośni.
-Kto cię sprowadził na ziemię? Kyle? – zapytałem podejrzliwie. Wcale nie musiał to być on, równie dobrze mogła to być i pani Evans. Jej zdaje się to wcale się nie podobało i nie zdziwiłbym się, gdyby to ona sprowadziła Jennie na ziemię. Ale Jennie skinęła ledwo dostrzegalnie głową.
-Strasznie się wygłupiłam, co? – uśmiechnęła się lekko. – Wiem, nie musisz nic mówić, i tak jest mi głupio...
-I nie potrzebnie – mruknąłem. – Raczej jemu powinno być głupio.
-Daj spokój – Jennie machnęła z rezygnacją ręką. – Nie ma o czym mówić, przejdzie mi.
Owszem, było o czym mówić. I zamierzałem sobie o tym pogadać, ale już nie z nią. Jeśli ten cały pokręcony buddysta myślał, że potraktuje ją jak przedmiot i że nikt mu nic z tego powodu nie powie, to się grubo myli, i zamierzam mu to dobitnie udowodnić, czy tego chce czy nie. Bądź co bądź to była moja młodsza siostra, do diabła, i żaden niedorobiony głupek nie będzie mi jej załamywał...! Mogę mu nawet przerobić tą jego wygoloną gębusię, niech to szlag...!
I nawet się nie spostrzegłem, że jeszcze kilkanaście dni temu chciałem sam wspomnieć Jennie, że lepiej byłoby to chyba zakończyć; dziś zamierzałem dać Kyle’owi do zrozumienia, że musi to jakoś naprawić, nie obchodziło mnie jak, ale musi! No i nawet nie zauważyłem, jak gładko wszedłem w rolę opiekuńczego starszego brata młodocianej kosmitki...
Image

Magea
Fan
Posts: 536
Joined: Sun Sep 19, 2004 8:06 pm
Location: Wrocław
Contact:

Post by Magea » Sun Jun 05, 2005 7:34 pm

no wiesz, jak tam jest, jaki był ten, no, nie Kawior...
nieźle .. Khivar ten zły potężny i niedobry zyskał ziemską mało groźna ksywkę Kawior ... :haha:

Dobija mnie ta bestroska Langleya. On absolutnie nic sobie jakby nie robi z tego co ich czeka i jeszcze sobie z tego żartuje podaczas gdy Chris odochodzi od zmysłów i sprawia wrażnie jakby się trochę w tym wszyskim pogubił.

No to nam Chris odegrał rolę starszego brata .. Nigdy bym nie przypuszaczała że będzie za związkiem J&K .. No i ma jeszcze zamiar sobie z Kyliem porozmawiać ciekawe co z tego wyjdzie :roll:
Mogę mu nawet przerobić tą jego wygoloną gębusię...
Na kolejny marsjański shake ? :twisted:
:)

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 43 guests