Nan

5 x 2 - Pięć razy we dwoje (3)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

—Możesz już jechać do domu – powiedziała Tess siląc się na spokój. Kyle spojrzał na nią jak na wariatkę, poczym rozejrzał się dookoła z niejakim zaciekawieniem.

—Widzisz tu swojego męża? – zapytał zdziwiony. – Bo ja jakoś nie.

—Wiem – westchnęła ciężko. – Ale naprawdę, możesz już jechać, pewnie masz dużo pracy i jesteś zmęczony. Nic złego się nie dzieje.

—Według ciebie powinniśmy widywać się tylko wtedy, gdy dzieje się coś złego – zauważył. – Naprawdę tak bardzo chcesz się mnie teraz pozbyć?

—Nie – odparła cicho. – Wcale nie chcę się ciebie pozbyć i wcale nie mam ochoty, żebyś sobie poszedł.

—Więc czemu mnie wyganiasz? – zdziwił się szczerze.

—Bo możesz mieć inne plany na ten wieczór, a ja nie chcę ci ich zmarnować – wyjaśniła.

—Chyba nigdy nie zrozumiem kobiet – mruknął do siebie bardziej niż do niej. – Ty jesteś moim planem na wieczór. Naprawdę myślisz, że mógłbym zostawić cię tu na pastwę tej całej hordy lekarzy?

Uśmiechnęła się do niego na poły z wdzięcznością, na poły przepraszająco. Cóż, wiedziała, że nigdzie sobie nie pójdzie i że będzie przy niej siedział murem, i naprawdę była mu za to bardzo wdzięczna. Nie chciała być sama, potrzebowała kogoś, kto będzie stał obok i mówił jej, że wszystko będzie dobrze. Ale z drugiej strony zepsucie mu jego osobistych planów na wieczór było ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyła.

—Dziękuję – powiedziała cicho. Kyle uścisnął lekko jej rękę.

—Wiem, że ty zrobiłabyś to samo – wzruszył lekko ramionami. Tess parsknęła śmiechem. – To znaczy, to jest tylko założenie hipotetyczne, gdyby to było możliwe, rzecz jasna... – dodał szybko.

No tak, istotnie, to było tylko założenie hipotetyczne – w końcu na ogół mężczyźni nie bywają w ciąży. A Tess była w ciąży. Bardzo zaawansowanej ciąży. O ile można tak określić osobę, która lada chwila ma urodzić dziecko.

—Zadzwonię jeszcze raz do Maxa – mruknęła wybierając w telefonie numer męża.

—Dzwoń gdzie chcesz – zgodził się Kyle. Tess z nadzieją słuchała sygnału. Jeden dłuższy. Dwa dłuższe. Trzy. W końcu znajome – „Tu Max Evans...”. Nie nagrała się po raz kolejny na jego sekretarkę, to było bez sensu. Nagrywanie się na sekretarkę, rzecz jasna, bo Kyle uważał, że bez sensu wydzwaniała do Maxa. Jej słowa, że przecież jest jej mężem, zbył krótkim „więc powinien tu być”, zatem milczała. Bo i co mogłaby odpowiedzieć? W skrytości ducha podzielała jego zdanie, ale nie chciała się do tego przyznać. Co tu dużo mówić – potrzebowali pieniędzy, bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza teraz, gdy nie mogła już pracować. Ten awans Maxa w gazecie spadł im jak z nieba, a że łączył się z obowiązkiem wyjazdu na kilka dni – trudno. Ale przecież mógł powiedzieć, że nie może pojechać tym razem ze względów rodzinnych! Poza tym obiecywał, że będą w kontakcie i że nie wyłączy komórki. Tymczasem ona leżała w szpitalu, bezskutecznie usiłując się do niego dodzwonić od paru godzin, całkowicie pozbawiona możliwości jakiegokolwiek poinformowania go o wszystkim. Nie chciała dzwonić do Isabel, zresztą, szwagierka była pewnie teraz pogrążona w pracy. Ale przynajmniej był obok niej Kyle i to podnosiło ją na duchu.

—Na pewno ma jakieś ważne spotkanie – powiedziała Tess usiłując przekonać samą siebie. Kyle prychnął wzgardliwie.

—Na jego miejscu nie wyłączałbym komórki, tylko wyłączył dźwięk – zauważył cierpko. – Nie mówiąc już o tym, że nie ruszyłbym się nawet na drugi koniec miasta....

—Kyle, proszę – Tess miała już tego po dziurki w nosie. – Wystarczy, że muszę wysłuchiwać narzekania mojej matki, chociaż ty mi tego oszczędź. Wiem, że oboje nie przepadacie za Maxem, ale trudno, jest moim mężem i koniec, dobrze?

—Wybacz – mruknął Kyle. – Po prostu facet mnie wkurza. Wkurza mnie to, jak cię traktuje.

—Traktuje mnie normalnie, jak swoją żonę, ok.? – powiedziała stanowczo Tess. – Możemy pogadać o tym później? To nie jest najlepsza chwila, nie uważasz?

Kyle uważał, że nie była to najlepsza chwila na wyjazd z miasta, ale nic nie powiedział.

***

Sheila Harding była zła. Kyle widział to gołym okiem. Znał ją już jakiś czas i wiedział doskonale, że gdy matka Tess jest zła, to staje się nerwowa i puka palcami we wszystko, co ma pod ręką. Zawsze dziwił się, jakim cudem Tess nie oszalała od tego pukania, bo Sheila była zła bardzo często. Zwłaszcza, gdy w pobliżu był jej mąż, Ed. Kyle uważał, że to prawdziwy cud, że oboje jeszcze się nie pozabijali wzajemnie, ale podejrzewał, że im bardziej się kłócili tym bardziej się kochali. Dziwna zależność.

Tym razem Sheila pukała palcami w szybę, za którą leżały noworodki. Ściślej biorąc – siedmioro noworodków. Dla Kyle’a wszystkie wyglądały tak samo i nie był pewny, który z nich jest dzieckiem Tess.

—Gdzie on jest, co? – Sheila dostrzegła zbliżającego się Kyle’a. Nie był pewien, czy chodziło jej o nowonarodzonego wnuczka czy o zięcia.

—Kto? – zapytał ostrożnie i popatrzył na dzieci za szybą. Wszystkie były tak samo czerwone i nieprawdopodobnie małe. Które z nich mogło być tym właściwym...? Może tamto z tą ciemną czupryną...?

—Jak to kto, naturalnie, że Max! – zawołała z oburzeniem Sheila. – Co on sobie wyobraża, co? Powinien tu być, gdzie on jest?!

—Z tego co wiem, to twój zięć jest gdzieś na delegacji – zauważył Kyle.

—Mój zięć – prychnęła pogardliwie Sheila. – Jasne. I tak zawsze kibicowałam tobie, a dzisiaj tylko potwierdza się to, że miałam rację – Kyle spojrzał na nią pytająco. – Ty jesteś tu, a on nie – dorzuciła wyjaśniająco.

—Nie wybrał sobie sam tego terminu – stwierdził Kyle. Jasne, że nie przepadał za Maxem, ale Tess na nim zależało, poza tym istniało coś takiego jak męska solidarność. Mimo wszystko. Kyle uświadomił sobie, że Max przecież jeszcze nic nie wie. Nie ma pojęcia, że ma syna. Ktoś powinien do niego zadzwonić. Nie Tess, rzecz jasna. I nie Sheila, bo ta natychmiast zaczęłaby na niego krzyczeć, że pojechał sobie zostawiając jej ukochaną jedynaczkę na pastwę losu. Ewentualnie ojciec Tess, Ed, ale chwilowo nie było go w zasięgu wzroku. Tym kimś, kto powinien zadzwonić do Maxa był najwyraźniej on, Kyle. – Zaraz wracam – powiedział do Sheili, wolał nie odbywać tej rozmowy w jej obecności. Poza tym nie był pewien, czy można tam używać telefonów, może nie można. Zawrócił jednak od drzwi windy, tknięty pewną myślą.

—Które z nich to to właściwe? – zapytał Sheili, wpatrując się uważnie w dzieci po drugiej stronie szyby.

—Jak to które – oburzyła się Sheila. – Mógłbyś je poznawać, prawda? To najładniejsze, trzecie z lewej.

Kyle nie wiedział, czy dziecko istotnie było najładniejsze. Wydawało mu się być podobne do pozostałych sześciu. Nie miało ani czarnej grzywy na głowie, ani nie było specjalnie duże albo małe w porównaniu z innymi. Kyle został już pouczony, że wszystkie dzieci mają niebieskie oczy. Ale było jednak coś, co wyróżniało trzecie dziecko z lewej strony – uszy. Odstające uszy. Niezbyt wielkie, ale odstające. „Nieodrodny syn Maxa” pomyślał Kyle, zdziwiony, że wcześniej na to nie wpadł. Teraz już mógł spokojnie zadzwonić do Evansa.

Na wszelki wypadek wyszedł przed szpital. Kto wie, czy ktoś by się do niego nie przyczepił tam w środku, czasami takie tabliczki z przekreślonymi obrazkami telefonów są perfidnie ukryte za jakimiś kwiatkami. Było zimno, jak to zwykle bywa jesienią. Tym bardziej, że był bardzo późny wieczór. Kyle był pewien, że jutro rano na drzewach będzie szadź. Zapomniał wziąć swoją kurtkę z szatni, o czym przypomniał sobie dopiero stojąc na wietrze. Co tam kurtka, przecież nie zamierza tu nocować! Po prostu szybko zadzwoni i tyle.

Wybrał szybko numer Maxa. Jasne, automatyczna sekretarka. Świetnie. Niech szlag trafi automatyczną sekretarkę! Co teraz? Przecież nie odłoży tego na później.

—Kretynie jeden – wymruczał do siebie. Naprawdę trzeba być idiotą żeby wcześniej sobie nie przypomnieć, ostatecznie Max nie pojechał tam w pojedynkę i ktoś tam jeszcze z nim był! Po prostu zadzwonić do tego kogoś i zażądać przekazania wiadomości Maxowi! Z kim Max mógł tam pojechać? Nie, inaczej. Lepiej zacząć z innej strony – kogo Kyle zna w redakcji Maxa? Zna Johnny’ego... Johnny był mu kiedyś winny przysługę, więc niech ruszy głową i przypomni sobie kto pojechał z Maxem i jaki jest numer tego kogoś. Może nieco skomplikowane, ale co tam, nikomu nie kazał tego rozumieć – ważne było, że on wiedział, o co chodzi.

I nawet się nie zdziwił, kiedy Johnny, zdumiony jego żądaniem, oznajmił, że niczego nie musi sobie przypominać, bo to on właśnie był w delegacji razem z Maxem...

***

Było już dobrze po północy kiedy Max wrócił do hotelu. Dopiero przy drzwiach pokoju zorientował się, że nie ma portfela. Cholera, w ogóle nie miał marynarki. No tak, marynarkę pożyczył... Może zostawił portfel w samochodzie. I komórkę też. Nic, trudno, jutro odbierze... Może Johnny jeszcze nie śpi. Podniósł rękę żeby zapukać do drzwi, ale nie musiał – Johnny otworzył drzwi.

—Gdzieś ty się podziewał, co? – zapytał.

—Spotkałem starą znajomą – odparł. – Nie chciałem cię budzić, ale nie mam marynarki i...

—Nie spałem – Johnny machnął ręką. – Ale stary, tobie to się dziwię...! – mruknął kręcąc głową z niedowierzaniem.

—Bo co? – zapytał Max siadając na łóżku i zdejmując buty.

—Ty rzeczywiście nic nie wiesz! – zdumiał się Johnny. – Facet, tatusiem jesteś!

—Że co? – Max wzruszył ramionami. – Nie żartuj sobie, to wcale nie jest zabawne.

—I nie żartuję – zaprzeczył Johnny siadając na drugim łóżku. – Ty naprawdę nie wiesz...! Tatusiem jesteś, Tess urodziła ci syna, rozumiesz? Sy-na!

Max wpatrywał się w niego jak zaczarowany. Czy on dobrze rozumiał, czy tylko miał jakieś przesłyszenia...?

—Skąd wiesz? – zapytał drewnianym głosem.

—Kyle zadzwonił – odparł Johnny. – Wiesz, Kyle Valenti, znasz go chyba, nie? Mówił, że nie mógł się do ciebie dodzwonić...

—Cholera – zaklął pod nosem Max. – Niech to jasny szlag – sięgnął po słuchawkę hotelowego telefonu.

—Hej, stary, co ty robisz? – Johhny złapał go za rękę. – Gdzie ty chcesz dzwonić po nocy, jest prawie pierwsza!

No tak, Johhny miał rację, było za późno żeby dzwonić nawet i do Kyle’a. Niech to diabli...!

—Kładź się spać, stary, rano do niej zadzwonisz – poradził mu Johnny. – Ja bym się musiał położyć po takiej wiadomości – zażartował, ale żart nie dotarł do Maxa. Siedział jak ogłuszony na skraju łóżka. Tess urodziła. Już? Matko. Już?! Syn. Czemu nie zadzwoniła? Może... może i dzwoniła. Cholera jasna. Kyle był razem z nią, a on nie. Kyle widział jego syna. Kyle siedział przy Tess.

Syn. Ciekawe, jak wygląda. Po kim na oczy, nos, uszy... Jak Tess go nazwała?

Popatrzył na elektroniczny zegarek stojący na stoliku obok. Czerwone cyfry jarzyły się w ciemnościach. Druga. Druga? Ile czasu siedział nie myśląc o niczym, całkowicie ogłuszony? Nieważne. Musiał zadzwonić do Tess. Źle się czuł, że ją obudzi, na pewno była zmęczona i musiała odpocząć, ale jeszcze gorzej czuł się ze świadomością, że go tam nie ma. Sięgnął po hotelowy telefon i obejrzał się na śpiącego Johnny’ego – nie, jego też nie chciał obudzić. Cholera. Rozejrzał się dookoła, jakby w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Łazienka. Wstał z łóżka i zabrał ze sobą telefon do łazienki. Głupota dzwonić z takiego miejsca do żony, jakby się przed kimś ukrywał. Nie. Do kitu. Nie pasuje. Wyszedł z pokoju i przymknął za sobą drzwi. Hotelowy korytarz był jasno oświetlony. Max usiadł na podłodze, opierając się plecami o ścianę koło drzwi i wykręcił numer komórki Tess. Czuł się paskudnie ze świadomością, że ją obudzi, ale musiał to zrobić.

Tess jednak odebrała już po pierwszym sygnale.

—Tak? – zapytała ściszonym głosem. Max miał wrażenie, że zaschło mu w gardle. – Halo?

—To ja – powiedział w końcu. – Cześć.

—Cześć – odparła machinalnie.

—Przepraszam, że dzwonię o tej porze – mruknął wpatrując się w ścianę naprzeciwko siebie.

—I tak nie mogłam spać – powiedziała. Niemal widział, jak uderzała palcami o kołdrę, czasami miała taki sam gest jak jej matka. – Martwiłam się o ciebie – dodała.

—Wiem, przepraszam.

—Gdzie byłeś? – zapytała, ale w jej głosie nie było wyrzutu, raczej... zaniepokojenie. I ulga, że zadzwonił. Czuł się jak ostatni łajdak. Wolałby, żeby zrobiła mu awanturę przez telefon.

—Spotkałem starą znajomą – odparł. – Zagadaliśmy się, nie wiem, co zrobiłem z telefonem, gdzieś mi się zapodział – czemu skłamał? Przecież wiedział, co zrobił z telefonem. Wyłączył rano telefon gdy ją spotkał i wsunął do kieszeni marynarki, którą jej potem pożyczył. Przecież nic się nie stało. Więc czemu nie powiedział jej prawdy? – Jak się czujesz? – zapytał po chwili milczenia.

—Bywało lepiej – usłyszał w odpowiedzi.

—Kyle dzwonił – powiedział. – Mówił, że... że wszystko poszło dobrze – chciał zapytać o dziecko, ale nie mogło mu to przejść przez gardło. Czemu?

—Dzwonił? – zdziwiła się Tess. – Ale wszystko w porządku.

Milczeli przez chwilę oboje. Max wsłuchiwał się tylko w jej oddech, tak, jakby była tuż obok niego.

—Kiedy wrócisz? – odezwała się w końcu.

—Niedługo – odparł. Tak... zamierzał wrócić niedługo. Może dzisiaj. Jutro.

—Zadzwonisz? – zapytała z nadzieją.

—Tak. Tess – zawiesił głos. Nie bardzo wiedział, jak ją o to zapytać. – Jak... jak go nazwałaś?

—Nie wiem. Tobie podobał się Alexander – przytaknął. Lubił to imię. – A więc Zan.

—Muszę kończyć – powiedział. – Trzymaj się. Niedługo wrócę.

—Śpij dobrze – usłyszał w odpowiedzi.

—Tess... kocham cię – dorzucił. Czekał na jej słowa.

—Ja ciebie też – powiedziała w końcu i rozłączyła się. Koniec rozmowy. Max popatrzył na trzymaną w ręku słuchawkę. Nie tak wyobrażał sobie tą rozmowę. Nie tak wyobrażał sobie tą sytuację. Przygotowywał się do tej chwili od miesięcy, a jednak wcale się nie przygotował. Pomyślał o swoim telefonie w kieszeni marynarki. Nie powinien był go wyłączać. W ogóle nie powinien był wyjeżdżać, ale... ale wtedy nie spotkałby jej. Liz.

W ogóle nie spodziewał się jej tu spotkać. Też była tu przypadkiem, z zupełnie innego powodu niż on. Nie widzieli się... ile? Cztery lata. Od tamtego lata. Wysłali jej co prawda zaproszenie na ślub dwa lata temu, ale nie przyszła. Zmieniła się przez te cztery lata. Wypiękniała. Ale w dalszym ciągu była tak samo olśniewająca jak zawsze. Z trudem ją poznał dzisiaj na ulicy – jak w filmie wpadli na siebie. Poszli na obiad, potem do parku, na kolację, aż końcu zrobiła się północ, Liz zmarzła więc pożyczył jej swoją marynarkę. Rozmawiali cały czas, wspominali co nieco stare czasy. Nic nadzwyczajnego, nic się nie wydarzyło. To była miła odskocznia od domu, od żony, od całego kołowrotku związanego z dzieckiem, od Kyle’a i Sheili. Więc czemu nie powiedział o tym spotkaniu Tess? Nie wiedział.

—Proszę pana – rozległo się nagle nad jego głową. Max podniósł wzrok i zobaczył nad sobą chłopca hotelowego, który co prawda już dawno pożegnał wiek chłopięcy. – Wszystko w porządku?

—Żona urodziła mi syna – mruknął niewyraźnie Max. Facet uśmiechnął się życzliwie.

—Pierwszy? – zapytał. Max skinął głową, a facet usiadł obok niego.

—Rozumiem, sam mam czworo dzieciaków, ale wie pan co – za każdym razem jest to samo – powiedział. Max spojrzał na niego nieprzytomnie.

—Nie ma pan papierosa? – zapytał. Nie palił, ale... Facet sięgnął ręką do kieszeni, ale zawahał się.

—W zasadzie tu nie wolno palić... – zaczął i przyjrzał się uważnie Maxowi. – A co tam, zapalimy obaj – mruknął wyciągając pudełko papierosów. Patrząc tępo w ścianę, Max wziął od niego papierosa.



Poprzednia część Wersja do czytania Następna część