"Trojkacik" czyli cos dla...
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
-
- Pleciuga
- Posts: 618
- Joined: Tue Dec 09, 2003 10:24 pm
- Location: Swiar wampirow..raj dla kriw, pieklo dla smiertelnikow
- Contact:
"Trojkacik" czyli cos dla...
Poranek byl mglisty a powietrze bardzo wilgotne. Polowa mieksznacow Roswell wychodzila do pracy. Zas druga polowa lezakowala. Do tej grupy zaliczyla sie Liz Parker. W jej pokoju panowal niczym nie zmacony mrok. W tej ciemnosci jedynie oczy dziwczyny zdawaly sie odzwierciedlac jakis blask.
Glowe miala pograzaona myslami. Zdawaloby sie ze mocno nad czyms rozmysla. Zdawaloby sie bo tak nparawde to tylko marzyla. Marzyla o tym by wraz z Kylem i Michaelem stworzyc trojkat! Wlasnie tak. Taka niepozorna Liz, myslala o takich rzeczach. Tego jeszcze malo. Marzyla o tym by Michael i Kyle naraz dotykali ja! Zdawaloby sie ze jest ona zboczona. Ale tylko by sie zdawalo poniewaz..ona ich kochala.
c.d.n
To jest poczatek opowiesci o trojkacie Michaelu,Kyle,Liz. Takie interaktywne. Kazdy moze dopisac swoja czesc. Chetnie do tego zapraszam!
Pomysl:zajavka
Wykonanie:Lyss zajavka
Tak dla wiadomosci
Glowe miala pograzaona myslami. Zdawaloby sie ze mocno nad czyms rozmysla. Zdawaloby sie bo tak nparawde to tylko marzyla. Marzyla o tym by wraz z Kylem i Michaelem stworzyc trojkat! Wlasnie tak. Taka niepozorna Liz, myslala o takich rzeczach. Tego jeszcze malo. Marzyla o tym by Michael i Kyle naraz dotykali ja! Zdawaloby sie ze jest ona zboczona. Ale tylko by sie zdawalo poniewaz..ona ich kochala.
c.d.n
To jest poczatek opowiesci o trojkacie Michaelu,Kyle,Liz. Takie interaktywne. Kazdy moze dopisac swoja czesc. Chetnie do tego zapraszam!
Pomysl:zajavka
Wykonanie:Lyss zajavka
Tak dla wiadomosci
Last edited by Lyss on Thu Dec 18, 2003 10:29 pm, edited 1 time in total.
Ale tylko by sie zdawalo poniewaz..ona ich kochala....
A konkretnie: kochala kochac sie z nimi. dwoma. jednoczesnie. jeszcze tego nigdy nie robili, ale fantazja podpowiadala jej, ze nie beda sie nudzic...
Mama weszla do pokoju. Liz szybko wyjela raczki spod koldry i usmiechnela sie, udajac rozespana..
- O! Kochanie, juz nie spisz? - mama byla gleboko zdziwiona
- Mialam taki przyjemny sen... - przeciagnela sie Liz.
- Tak? o czym? - uprzejmie zainteresowala sie mama.
- Eee.. w zasadzie to nie pamietam dokladnie... chyba cos z geometria.. - wybrnela nieporadnie, dziekujac w duszy Bogu, ze mama odwrocila sie na chwile podnoszac i ukladajac jej ubrania, i nie widzi rozpalonych policzkow corki...
- Ach, szkola... - mama skrzywila sie pod nosem. Nie znosila, gdy corka zaczynala nawijac o "tej swojej ukochanej biologii" - a co tam u Twojego chlopaka? w zasadzie to z kim teraz chodzisz? Maxa rzucilas juz dosc dawno.. znowy Kyle?
- Niezupelnie mamo.. - zaczela Liz, ale matka nie dala jej dokonczyc
- A wlasnie! czy ten przylizany idiota Evans dalej jeczy Ci pod oknem jakies kretynskie przyspiewki? wydawalo mi sie wczoraj, ze cos slysze, ale jak wyszlam z kijem przed dom, to nikogo nie bylo...
- Nie, mamo. To pewnie znowu ci pijacy z naprzeciwka.. oni tez mnie lubia... - zarumienila sie Liz, usmiechajac do wlasnych mysli.
- Skoro tak mowisz.. No nic. Niewazne. Wstawaj, bo sie spoznisz.
Liz sie nie poruszyla.
- Liz... - mruknela ostrzegawczo pani Parker - mam cie podniesc?
- Ale mamo.. ja juz jestem dorosla. i chce sie przebrac.
- Cicho idiotko - kwestie przemian mlodej kobiety poruszamy dopiero w Sexual Healing!! - kobieta zgromila wzrokiem corke.
Liz wyciagnela scenariusz spod poduszki.
chwile pozniej:
- Juz wstaje mamo! - krzyknela radosnie, wyskakujac z lozka i rzucajac sie matce na szyje.
Jednak w tym momencie, mocno juz wkurzona mama, odwrocila sie i wyszla z pokoju, skutkiem czego Liz stracila rownowage i uderzyla o podloge.
Przebierajac sie przed lustrem, rzucala takie bluzgi, ze stojaca pod drzwiami matka zaczynala lubic swoja, nieco pierdolowata do tej pory, coreczke...
A konkretnie: kochala kochac sie z nimi. dwoma. jednoczesnie. jeszcze tego nigdy nie robili, ale fantazja podpowiadala jej, ze nie beda sie nudzic...
Mama weszla do pokoju. Liz szybko wyjela raczki spod koldry i usmiechnela sie, udajac rozespana..
- O! Kochanie, juz nie spisz? - mama byla gleboko zdziwiona
- Mialam taki przyjemny sen... - przeciagnela sie Liz.
- Tak? o czym? - uprzejmie zainteresowala sie mama.
- Eee.. w zasadzie to nie pamietam dokladnie... chyba cos z geometria.. - wybrnela nieporadnie, dziekujac w duszy Bogu, ze mama odwrocila sie na chwile podnoszac i ukladajac jej ubrania, i nie widzi rozpalonych policzkow corki...
- Ach, szkola... - mama skrzywila sie pod nosem. Nie znosila, gdy corka zaczynala nawijac o "tej swojej ukochanej biologii" - a co tam u Twojego chlopaka? w zasadzie to z kim teraz chodzisz? Maxa rzucilas juz dosc dawno.. znowy Kyle?
- Niezupelnie mamo.. - zaczela Liz, ale matka nie dala jej dokonczyc
- A wlasnie! czy ten przylizany idiota Evans dalej jeczy Ci pod oknem jakies kretynskie przyspiewki? wydawalo mi sie wczoraj, ze cos slysze, ale jak wyszlam z kijem przed dom, to nikogo nie bylo...
- Nie, mamo. To pewnie znowu ci pijacy z naprzeciwka.. oni tez mnie lubia... - zarumienila sie Liz, usmiechajac do wlasnych mysli.
- Skoro tak mowisz.. No nic. Niewazne. Wstawaj, bo sie spoznisz.
Liz sie nie poruszyla.
- Liz... - mruknela ostrzegawczo pani Parker - mam cie podniesc?
- Ale mamo.. ja juz jestem dorosla. i chce sie przebrac.
- Cicho idiotko - kwestie przemian mlodej kobiety poruszamy dopiero w Sexual Healing!! - kobieta zgromila wzrokiem corke.
Liz wyciagnela scenariusz spod poduszki.
chwile pozniej:
- Juz wstaje mamo! - krzyknela radosnie, wyskakujac z lozka i rzucajac sie matce na szyje.
Jednak w tym momencie, mocno juz wkurzona mama, odwrocila sie i wyszla z pokoju, skutkiem czego Liz stracila rownowage i uderzyla o podloge.
Przebierajac sie przed lustrem, rzucala takie bluzgi, ze stojaca pod drzwiami matka zaczynala lubic swoja, nieco pierdolowata do tej pory, coreczke...
dzien dobry. jestem piter i wszystkich lubie.
dzieki. ale jesli sadzicie, ze napisze calosc, to lepiej jeszcze to przemyslcie..
- Sluchaj kobieto! jezeli wyobrazalas sobie, ze sie ozenimy, bedziemy miec dzieci i zyc dlugo i szczesliwie poki smierc nas nie rozlaczy, to chyba cos ci sie na mozg rzucilo i nie chce zejsc!! - darl sie Miachael na caly korytarz. Kropelki sliny uderzaly w twarz zaplakanej sie Marii.
Liz wlasnie wchodzila do szkoly i widzac taka scene, juz wiedziala, ze to bedzie kolejny nudny dzien z cyklu "bueeee..!! boze Liz!! jak ja nienawidze tego drania!! bueeee...". Plynnie zmienila kierunek ruchu i skierowala sie do wyjscia. Jednak DeLuca byla spostrzegawcza.
- Liz! Liz! Zaczekaj!
Sluch Liz gwaltownie sie pogorszyl i nieswiadomie przyspieszyla. Az podskoczyla z wscieklosci, gdy przyjaciola zlapala ja za rekaw.
- O! Maria! Jak leci?
- bueeeee!!
- Aha... Znowu Michael... Powinnas rzucic tego matola. Skoro nie umie cie docenic, nie zasluguje na ciebie. Nie mozesz sie tak meczyc. Na pewno znajdziesz kogos kto cie pokocha... - Liz obejmujac Marie czytala za jej plecami z kartki. Juz od dwoch lat czytala jej dokladnie ten sam tekst, a przyjaciolka nigdy nie zwrocila uwagi... Postanowila posunac sie dalej - i nie bedzie sie smial z twoich murzynskich ust. No juz dobrze, nie placz..
- Ten dupek powiedzial, ze sie ze mna nie ozeni!! - wykrzyczala przez lzy Maria - Ja nawet slowa nie powiedzialam o malzenstwie!! Zaczelam tylko cos w rodzaju "jak juz bedziemy starzy..", a ten palant natychmiast na mnie naskoczyl! Bez powodu!!
Liz wspolczujac Michaelowi, objela przyjaciolke ocierajac opluta twarz i mielac w duchu przeklenstwa.
- Maria.. Tak mi przykro.. Ale musimy juz isc. Lekcje zaczely sie piec minut temu.
- Moja zycie sie rozpada, a ty mowisz o lekcjach??
- Przepraszam... Nie chcialam - spuscila wzrok Liz i dodala w myslach "Twoje cholerne zycie rozpada sie juz trzeci raz w tym cholernym tygodniu, a jest dopiero cholerny wtorek..."
- Nie, to ja przepraszam. Nie moge zebrac mysli. Masz racje - chodzmy.
- Tylko sie nie potknij o dolna warge... - mruknela Liz pod nosem
- Co mowilas?
- Ze pan Harris nie bedzie zachwycony naszym spoznienem.
Po wejsciu do klasy, odsluchaniu tradycyjnej oracji o spoznieniach, chamstwie mlodziezy i wojnach na swiecie (nigdy nikomu nie udalo znalezc sie powiazania, ale to najwyrazniej Harrisowi nie przeszkadzalo), Liz skierowala sie do swojej lawki. Oczywiscie, jak co wtorek, lezaly na niej czerwone roze. Liscik znala na pamiec: "Kochana Liz, wiem, ze miedzy nami jeszcze sie ulozy. Wybaczam ci, ze przespalas sie z Kylem. Wszystko bedzie jak dawniej. Twoj na zawsze - Max". Tak jakby chciala wybaczenia... to bylo najlepsze posuniecie w jej zyciu! Kyle jest... Na sama mysl zrobilo jej sie cieplej. I pomyslec, ze sam mnie do tego namowiles kretynie... No moze nie dokladnie ty, ale roznica nie jest wielka. Jednak to stare dzieje. Teraz musi skupic sie na rzeczywistosci: jak odzyskac Kyle'a i jeszcze namowic jego i Michaela na trojkacik...
Ale juz jej w tym glowa.. niedlugo wszyscy troje wyladuja w lozku...
Ostentacyjnie usiadla w innej lawce.
ps: nastepnej czesci nie napisze
- Sluchaj kobieto! jezeli wyobrazalas sobie, ze sie ozenimy, bedziemy miec dzieci i zyc dlugo i szczesliwie poki smierc nas nie rozlaczy, to chyba cos ci sie na mozg rzucilo i nie chce zejsc!! - darl sie Miachael na caly korytarz. Kropelki sliny uderzaly w twarz zaplakanej sie Marii.
Liz wlasnie wchodzila do szkoly i widzac taka scene, juz wiedziala, ze to bedzie kolejny nudny dzien z cyklu "bueeee..!! boze Liz!! jak ja nienawidze tego drania!! bueeee...". Plynnie zmienila kierunek ruchu i skierowala sie do wyjscia. Jednak DeLuca byla spostrzegawcza.
- Liz! Liz! Zaczekaj!
Sluch Liz gwaltownie sie pogorszyl i nieswiadomie przyspieszyla. Az podskoczyla z wscieklosci, gdy przyjaciola zlapala ja za rekaw.
- O! Maria! Jak leci?
- bueeeee!!
- Aha... Znowu Michael... Powinnas rzucic tego matola. Skoro nie umie cie docenic, nie zasluguje na ciebie. Nie mozesz sie tak meczyc. Na pewno znajdziesz kogos kto cie pokocha... - Liz obejmujac Marie czytala za jej plecami z kartki. Juz od dwoch lat czytala jej dokladnie ten sam tekst, a przyjaciolka nigdy nie zwrocila uwagi... Postanowila posunac sie dalej - i nie bedzie sie smial z twoich murzynskich ust. No juz dobrze, nie placz..
- Ten dupek powiedzial, ze sie ze mna nie ozeni!! - wykrzyczala przez lzy Maria - Ja nawet slowa nie powiedzialam o malzenstwie!! Zaczelam tylko cos w rodzaju "jak juz bedziemy starzy..", a ten palant natychmiast na mnie naskoczyl! Bez powodu!!
Liz wspolczujac Michaelowi, objela przyjaciolke ocierajac opluta twarz i mielac w duchu przeklenstwa.
- Maria.. Tak mi przykro.. Ale musimy juz isc. Lekcje zaczely sie piec minut temu.
- Moja zycie sie rozpada, a ty mowisz o lekcjach??
- Przepraszam... Nie chcialam - spuscila wzrok Liz i dodala w myslach "Twoje cholerne zycie rozpada sie juz trzeci raz w tym cholernym tygodniu, a jest dopiero cholerny wtorek..."
- Nie, to ja przepraszam. Nie moge zebrac mysli. Masz racje - chodzmy.
- Tylko sie nie potknij o dolna warge... - mruknela Liz pod nosem
- Co mowilas?
- Ze pan Harris nie bedzie zachwycony naszym spoznienem.
Po wejsciu do klasy, odsluchaniu tradycyjnej oracji o spoznieniach, chamstwie mlodziezy i wojnach na swiecie (nigdy nikomu nie udalo znalezc sie powiazania, ale to najwyrazniej Harrisowi nie przeszkadzalo), Liz skierowala sie do swojej lawki. Oczywiscie, jak co wtorek, lezaly na niej czerwone roze. Liscik znala na pamiec: "Kochana Liz, wiem, ze miedzy nami jeszcze sie ulozy. Wybaczam ci, ze przespalas sie z Kylem. Wszystko bedzie jak dawniej. Twoj na zawsze - Max". Tak jakby chciala wybaczenia... to bylo najlepsze posuniecie w jej zyciu! Kyle jest... Na sama mysl zrobilo jej sie cieplej. I pomyslec, ze sam mnie do tego namowiles kretynie... No moze nie dokladnie ty, ale roznica nie jest wielka. Jednak to stare dzieje. Teraz musi skupic sie na rzeczywistosci: jak odzyskac Kyle'a i jeszcze namowic jego i Michaela na trojkacik...
Ale juz jej w tym glowa.. niedlugo wszyscy troje wyladuja w lozku...
Ostentacyjnie usiadla w innej lawce.
ps: nastepnej czesci nie napisze
dzien dobry. jestem piter i wszystkich lubie.
-
- Pleciuga
- Posts: 618
- Joined: Tue Dec 09, 2003 10:24 pm
- Location: Swiar wampirow..raj dla kriw, pieklo dla smiertelnikow
- Contact:
Liz po cichu weszla do swojego pokoju. Nie zgrabnym ruchem reki zdjela kurtke i polozyla ja na fotelu. Z polki z ksiazki wyjela swoj dziennik. Usiadla na lozku i zaczela notowac
"Nie juz nie wytrzymam! Musze zaciagnac ich do lozka! Obydwoch...Tak tyle ze musze obcykac plan dzialania. Coz jestem madra to to nie bedzie trudne".
Po chwili dziennik lezal juz na swoim miejscu a Liz wylegiwala sie na tarasie swojego balkonu.
Byla tak zaapsorbowana swoimi myslami ze nie uslyszala krokow. Nagle na jej ramieniu pojawila sie czyjas reka. Liz zerwala sie z miejsca i zauwazyla ze przed nia stoi sylwetka Kyle.
-hej, nie chcialem cie przestraszyc
-spoko, wyluzuj nic sie nie stalo- spokojnie odrzekla-
co cie sprowadza?
-a wlasnie...-popatrzyl jej w oczy- chcialem... sie z toba..zobaczyc- dodal po chwili milczenia.
Liz nie spodziewania rozesmiala sie o namietnie pocalowala zdezorinetowanego chlopaka.
-chodz do mnie...- szepnela zachecajaco a chlopakowi przelecialy ciarki po plecach.
-jak sobie zyczysz- i po chwili wyladowali w lozku.
"teraz do szczescia potrzebny mi tylko Michael...ah co to bedzie za sex"- pomyslala.
coz nie wiem ja to sie spodoba
"Nie juz nie wytrzymam! Musze zaciagnac ich do lozka! Obydwoch...Tak tyle ze musze obcykac plan dzialania. Coz jestem madra to to nie bedzie trudne".
Po chwili dziennik lezal juz na swoim miejscu a Liz wylegiwala sie na tarasie swojego balkonu.
Byla tak zaapsorbowana swoimi myslami ze nie uslyszala krokow. Nagle na jej ramieniu pojawila sie czyjas reka. Liz zerwala sie z miejsca i zauwazyla ze przed nia stoi sylwetka Kyle.
-hej, nie chcialem cie przestraszyc
-spoko, wyluzuj nic sie nie stalo- spokojnie odrzekla-
co cie sprowadza?
-a wlasnie...-popatrzyl jej w oczy- chcialem... sie z toba..zobaczyc- dodal po chwili milczenia.
Liz nie spodziewania rozesmiala sie o namietnie pocalowala zdezorinetowanego chlopaka.
-chodz do mnie...- szepnela zachecajaco a chlopakowi przelecialy ciarki po plecach.
-jak sobie zyczysz- i po chwili wyladowali w lozku.
"teraz do szczescia potrzebny mi tylko Michael...ah co to bedzie za sex"- pomyslala.
coz nie wiem ja to sie spodoba
Chlopak wyszedl.
No tak. Odzyskanie Kyle'a nie sprawilo jej wielkich trudnosci. Wystarczylo sie troche poopalac na tarasie. Nago. Jezeli z Michaelem pojdzie rownie latwo, to do soboty wszystkie dziewczyny w szkole, beda patrzec na nia jak na boginie.
"Sroda. Nazywam sie Liz Parker. Dzisiaj mialam naprawde zajebisty dzien. Jak tylko weszlam do szkoly, ta idiotka zaczela od nowa wylewac na mnie swoje smutki. Michael ja rzucil. Mowil, ze tym razem to juz rzeczywiscie koniec. Zawsze tak mowi. Ale tym razem to BEDZIE koniec. Juz moja w tym glowa.
To byla ta przyjemna czesc. Pozniej zaczely sie schody. Marii obsunal sie sztuczny stanik i musialam przez poltorej godziny hamowac wstrzasajace mna wybuchy smiechu. To niesamowite jak bardzo mozna sie wyglupic. A DeLuca jest w tym bezkonkurencyjna. Cos w sam raz na poprawienie nastroju.
Ale to niewazne. Rozmawialam sie z Michaelem. Boski jak zawsze. Od kiedy obcial sie na zero pociaga mnie jeszcze bardziej. Co ja w ogole widzialam w tym Evansie? Az dziwne, ze nie jest homo... moze to te jego kosmiczne geny go zdeterminowaly jako hetero. Nie wiem. I nie obchodzi mnie to. Jak dla mnie moze teraz rwac nawet chomiki.
Wracajac do Michaela, powtorzyl mi to, co wybelkotala Maria. Tylko zajelo mu to troche mniej czasu. Powiedzial cos w rodzaju >>Splawilem ja.<< i jeszcze >>Bitches, come.<<. Boze! Jak ja uwielbiam to jego nieokrzesanie!..."
Rozleglo sie pukanie.
- Chwileczke - Liz zarzucila szlafrok na ramiona, wepchnela dziennik pod poduszke, obok scenariusza i podbiegla do drzwi.
- Hej tato, co sie stalo? Juz pierwsza w nocy. - Oczywiscie wiedziala.
- Przyszedlem zobaczyc jak sobie radzisz... - ojciec ewidentnie nie przemyslal tej czesci swojego planu.
- Ze spaniem? Calkiem niezle. Duzo cwicze. Od urodzenia. - Bawilo ja to za kazdym razem troche bardziej.
Zapadla niezreczna cisza. Wreszcie uznala, ze nic smiesznego juz sie nie zdarzy, wiec zapytala.
- Znowu cie mama wyrzucila z lozka... Kogo tym razem tam gosci?
- Nie wiem. Nie pozwolila mi zobaczyc.
- Jasne - Liz z trudem stlumila atak smiechu - Mozesz spac przy lozku. Zaraz dam ci jakis koc.
Juz zasypiala, gdy sie odezwal. Glos byl troche przytlumiony, gdyz dochodzil praktycznie spod lozka.
- Liz... Ja.. Nie wiem jak ci to powiedziec...
Liz juz zaczynala swoja alfabetyczna litanie przeklenstw, ale ojciec uparcie drazyl temat.
- Liz... Ja.. Widzialem twoj pamietnik.
Litania przeklenstw urwala sie zanim Liz dotarla do 'C'. Chwila ciszy, podczas ktorej zdziwienie podnosilo Liz do pionu a Parker kulil sie pod kocem na twardej podlodze...
- Kochany tato - ton glosu jasno dawal do zrozumienia, co ojciec powinien sobie wstawic w miejsce "kochany" - jak to sie stalo, ze widziales moj pamietnik? - Trzy ostatnie slowa ociekaly wprost slodycza.
- Wiem, ze nic mnie nie usprawiedliwia... Bardzo sie tego wstydze. Nawet sobie nie wyobrazasz jak bardzo. - Liz rzeczywiscie sobie nie wyobrazala jak bardzo. Skupiala sie na utrzymaniu w myslach obrazu tatusia obdzieranego zywcem ze skory. I palonego. I zjadanego przez psy. Po kawalku. Ale najpierw oczywiscie gwalconego przez wszystkich komandosow armi RPA.
Tata, nieswiadomy krwiozerczego nastroju corki, niesmialo przeszedl do natarcia.
- Jednak to czego sie dowiedzialem, karze mi myslec, ze moja corka nie jest tym kim myslalem, ze jest. Uprawialas seks! I to z kim! A moze raczej z kim jeszcze nie uprawialas! Jezeli wierzyc w to, co tam napisalas, twoje cale zycie kreci sie wokol seksu! Jak moglem byc tak slepy!
Liz nie sluchala gledzenia starego. Goraczkowo myslala. "Przeciez ten zacofany mamut gotow mnie wyslac do szkoly dla zakonnic. Mam mniej wiecej piec minut na stowrzenie przekonywujacej wersji wydarzen, inaczej moje geometryczne marzenia bede mogla przekreslic raz na zawsze."
Piec minut nigdy nie minelo szybciej. ("Jak mu sie udalo skonczyc tak szybko!?")
- No i co moja panno? Masz moze cos do powiedzenia na ten temat? - zapytal z przekasem - I modl sie, zebym w to uwierzyl - dodal zlowieszczo.
Nagle olsnienie przeszylo mysli Liz.
"Wszystko na jedna karte. Oby okazala sie asem. Ewentualnie, moze to byc sekwens. Albo kareta..." Liz przyszla na mysl sesja w rozbieranego pokera z alkoholikami z naprzeciwka. Przegrala wtedy. Ledwo sie powstrzymala przed wlozeniem reki pod koldre.
- Tato... Pamietasz... W zeszlym roku, kiedy mama wyjechala do cioci... A ty i ta kelnerka... - Ciemnosc skrywala rumieniec pana Parkera oraz rosnacy wzgorek na kocu, ktorym byl przykryty.
- Kochanie, mielismy juz o tym nie mowic... - jeknal Parker
- Bo widzisz - kontynuowala niezrazona Liz - mysle, ze mama nie byla by zachwycona, gdyby sie o tym dowiedziala...
- Szantazujesz mnie? - Ten pisk mial zapewne, w przekonaniu Parkera imitowac oburzenie.
- W istocie, mysle, ze tak by cie pobila, ze mialbys problemy ze znalezieniem wlasnego tylka obiema rekami.
Upor ojca slabl z kazdym wypowiedzianym przez nia slowem. Liz wiedziala, ze juz wygrala. Ale byla sadystka. Kontynuowala.
- A pozniej by cie wyrzucila z domu. Kazala zamieszkac w Crashdown. Zabronila wychodzic. Przejalbys obowiazki wszystkich kelnerek, kucharza i sprzataczki.
Parker wstal bez slowa.
- Nie bylo mnie tu dzisiaj.
I wyszedl.
Liz miala ochote krzyknac ze szczescia. Nic nie moze jej powstrzymac! Nic i nikt! Michael, ide po ciebie!
No tak. Odzyskanie Kyle'a nie sprawilo jej wielkich trudnosci. Wystarczylo sie troche poopalac na tarasie. Nago. Jezeli z Michaelem pojdzie rownie latwo, to do soboty wszystkie dziewczyny w szkole, beda patrzec na nia jak na boginie.
"Sroda. Nazywam sie Liz Parker. Dzisiaj mialam naprawde zajebisty dzien. Jak tylko weszlam do szkoly, ta idiotka zaczela od nowa wylewac na mnie swoje smutki. Michael ja rzucil. Mowil, ze tym razem to juz rzeczywiscie koniec. Zawsze tak mowi. Ale tym razem to BEDZIE koniec. Juz moja w tym glowa.
To byla ta przyjemna czesc. Pozniej zaczely sie schody. Marii obsunal sie sztuczny stanik i musialam przez poltorej godziny hamowac wstrzasajace mna wybuchy smiechu. To niesamowite jak bardzo mozna sie wyglupic. A DeLuca jest w tym bezkonkurencyjna. Cos w sam raz na poprawienie nastroju.
Ale to niewazne. Rozmawialam sie z Michaelem. Boski jak zawsze. Od kiedy obcial sie na zero pociaga mnie jeszcze bardziej. Co ja w ogole widzialam w tym Evansie? Az dziwne, ze nie jest homo... moze to te jego kosmiczne geny go zdeterminowaly jako hetero. Nie wiem. I nie obchodzi mnie to. Jak dla mnie moze teraz rwac nawet chomiki.
Wracajac do Michaela, powtorzyl mi to, co wybelkotala Maria. Tylko zajelo mu to troche mniej czasu. Powiedzial cos w rodzaju >>Splawilem ja.<< i jeszcze >>Bitches, come.<<. Boze! Jak ja uwielbiam to jego nieokrzesanie!..."
Rozleglo sie pukanie.
- Chwileczke - Liz zarzucila szlafrok na ramiona, wepchnela dziennik pod poduszke, obok scenariusza i podbiegla do drzwi.
- Hej tato, co sie stalo? Juz pierwsza w nocy. - Oczywiscie wiedziala.
- Przyszedlem zobaczyc jak sobie radzisz... - ojciec ewidentnie nie przemyslal tej czesci swojego planu.
- Ze spaniem? Calkiem niezle. Duzo cwicze. Od urodzenia. - Bawilo ja to za kazdym razem troche bardziej.
Zapadla niezreczna cisza. Wreszcie uznala, ze nic smiesznego juz sie nie zdarzy, wiec zapytala.
- Znowu cie mama wyrzucila z lozka... Kogo tym razem tam gosci?
- Nie wiem. Nie pozwolila mi zobaczyc.
- Jasne - Liz z trudem stlumila atak smiechu - Mozesz spac przy lozku. Zaraz dam ci jakis koc.
Juz zasypiala, gdy sie odezwal. Glos byl troche przytlumiony, gdyz dochodzil praktycznie spod lozka.
- Liz... Ja.. Nie wiem jak ci to powiedziec...
Liz juz zaczynala swoja alfabetyczna litanie przeklenstw, ale ojciec uparcie drazyl temat.
- Liz... Ja.. Widzialem twoj pamietnik.
Litania przeklenstw urwala sie zanim Liz dotarla do 'C'. Chwila ciszy, podczas ktorej zdziwienie podnosilo Liz do pionu a Parker kulil sie pod kocem na twardej podlodze...
- Kochany tato - ton glosu jasno dawal do zrozumienia, co ojciec powinien sobie wstawic w miejsce "kochany" - jak to sie stalo, ze widziales moj pamietnik? - Trzy ostatnie slowa ociekaly wprost slodycza.
- Wiem, ze nic mnie nie usprawiedliwia... Bardzo sie tego wstydze. Nawet sobie nie wyobrazasz jak bardzo. - Liz rzeczywiscie sobie nie wyobrazala jak bardzo. Skupiala sie na utrzymaniu w myslach obrazu tatusia obdzieranego zywcem ze skory. I palonego. I zjadanego przez psy. Po kawalku. Ale najpierw oczywiscie gwalconego przez wszystkich komandosow armi RPA.
Tata, nieswiadomy krwiozerczego nastroju corki, niesmialo przeszedl do natarcia.
- Jednak to czego sie dowiedzialem, karze mi myslec, ze moja corka nie jest tym kim myslalem, ze jest. Uprawialas seks! I to z kim! A moze raczej z kim jeszcze nie uprawialas! Jezeli wierzyc w to, co tam napisalas, twoje cale zycie kreci sie wokol seksu! Jak moglem byc tak slepy!
Liz nie sluchala gledzenia starego. Goraczkowo myslala. "Przeciez ten zacofany mamut gotow mnie wyslac do szkoly dla zakonnic. Mam mniej wiecej piec minut na stowrzenie przekonywujacej wersji wydarzen, inaczej moje geometryczne marzenia bede mogla przekreslic raz na zawsze."
Piec minut nigdy nie minelo szybciej. ("Jak mu sie udalo skonczyc tak szybko!?")
- No i co moja panno? Masz moze cos do powiedzenia na ten temat? - zapytal z przekasem - I modl sie, zebym w to uwierzyl - dodal zlowieszczo.
Nagle olsnienie przeszylo mysli Liz.
"Wszystko na jedna karte. Oby okazala sie asem. Ewentualnie, moze to byc sekwens. Albo kareta..." Liz przyszla na mysl sesja w rozbieranego pokera z alkoholikami z naprzeciwka. Przegrala wtedy. Ledwo sie powstrzymala przed wlozeniem reki pod koldre.
- Tato... Pamietasz... W zeszlym roku, kiedy mama wyjechala do cioci... A ty i ta kelnerka... - Ciemnosc skrywala rumieniec pana Parkera oraz rosnacy wzgorek na kocu, ktorym byl przykryty.
- Kochanie, mielismy juz o tym nie mowic... - jeknal Parker
- Bo widzisz - kontynuowala niezrazona Liz - mysle, ze mama nie byla by zachwycona, gdyby sie o tym dowiedziala...
- Szantazujesz mnie? - Ten pisk mial zapewne, w przekonaniu Parkera imitowac oburzenie.
- W istocie, mysle, ze tak by cie pobila, ze mialbys problemy ze znalezieniem wlasnego tylka obiema rekami.
Upor ojca slabl z kazdym wypowiedzianym przez nia slowem. Liz wiedziala, ze juz wygrala. Ale byla sadystka. Kontynuowala.
- A pozniej by cie wyrzucila z domu. Kazala zamieszkac w Crashdown. Zabronila wychodzic. Przejalbys obowiazki wszystkich kelnerek, kucharza i sprzataczki.
Parker wstal bez slowa.
- Nie bylo mnie tu dzisiaj.
I wyszedl.
Liz miala ochote krzyknac ze szczescia. Nic nie moze jej powstrzymac! Nic i nikt! Michael, ide po ciebie!
dzien dobry. jestem piter i wszystkich lubie.
ech.. wracam po ponad tygodniu i widze, ze raczej sie nie przemeczaliscie jak mnie nie bylo...
bardzo watpie, zebym mial teraz czas na pisanie chorych opowiadan, bo mi sie zbliza prawdziwe pieklo na uczelni... wiec ten temat troche polezy (prawdopodobnie... no chyba, ze bede mial ciezkiego dola... )
ps: jak zaczynalem, to jakos nie zwrocilem uwagi, ze to Tworczosc - myslalem, ze Miodzio
bardzo watpie, zebym mial teraz czas na pisanie chorych opowiadan, bo mi sie zbliza prawdziwe pieklo na uczelni... wiec ten temat troche polezy (prawdopodobnie... no chyba, ze bede mial ciezkiego dola... )
ps: jak zaczynalem, to jakos nie zwrocilem uwagi, ze to Tworczosc - myslalem, ze Miodzio
dzien dobry. jestem piter i wszystkich lubie.
Dzisiaj Liz naprawde wkurzyla matke. Oczywiscie nie zrobila tego specjalnie. Poszlo o sprawe, wydawaloby sie, banalna - psa. Trzy dni temu Liz opanowalo nowe pragnienie - miec psa. Taki pies to kochane zwierze - jest sie do czego przytulic w nocy (ach te geometryczne sny...) i zawsze pocieszy, kiedy czlowiek ma kaca. Aha - no i mozna go poszczuc na tego kretyna, kiedy nastepnym razem przyjdzie wyc pod oknem. Ostatnio tak sie wycwanil, ze nie tylko potrafi unikac rzucanych przedmiotow, ale przynosi je pozniej dokladnie umyte. Liz podejrzewala, ze jezykiem.
Jeden zwierzak, a tyle radosci!
Jednak dzisiaj mama wstala z lozka lewa noga. U normalnych ludzi, oznacza to, ze sa nieprzyjemni dla otoczenia, chodza ze spuszczonym wzrokiem i warcza na wszystko co sie naruszy ich przestrzen.
Mama nie byla normalna.
Slodycz ciekla po niej jak po kandydacie na prezydenta w przeddzien wyborow. Dokladnie spelniala wszystkie prosby. Prawie dokladnie.
Liz wiedziala co sie swieci, ale po prostu nie wyobrazala sobie, ze mama kupi psa w ciagu godziny i to po jedynie krotkiej wzmiance przed wyjsciem do szkoly. Piec godzin pozniej byla juz madrzejsza o ta wiedze.
Pies byl bardzo ladny: lsniaca siersc, biale kly. I byl malym, pieprzonym ratlerkiem.
Liz, nieswiadoma jeszcze szczescia jakie ja spotkalo, minela mame, usmiechajaca sie pod nosem i ruszyla do pokoju. Rzucila plecak pod sciane i padla na lozko. Bylo mokre. Bardzo powoli podniosla sie z materaca. Liz uwaznie przyjrzala sie poslaniu, dotknela reka i uniosla palce do nosa.
Od tej pasjonujacej czynnosci oderwalo ja jazgotliwe szczekanie. W samym dzwieku nie bylo nic szczegolnie zaskakujacego. Tylko, ze dochodzil z tarasu.
Liz w jednym szybkim blysku zobaczyla siebie mowiaca rano o psie, usmiechajaca sie pod nosem mame... i jej parszywy nastroj. Wybiegla na taras, zyjac jeszcze przez chwile zludzeniem "ze to od sasiadow..". Chwila minela a Liz stala oko w oko z szalejacym po tarasie psem. Na oko mial okolo 30 centymetrow wysokosci i niewiele wiecej od lba do ogona. Oczy dziewczyny rozpalily sie wsciekloscia. "Zabije ja, zabije ja, zabije ja..." powtarzala w myslach wpatrujac sie w puszysty klebek czystej energii. Zmruzyla lekko oczy i usmiechnela sie.
Pani Parker kladla sie do lozka w znacznie lepszym humorze, niz z niego dzisiaj wychodzila. Tyle dzisiaj zrobila! Pieseczek dla coruni, doskonale wypolerowana podloga dla mezusia ( ten leniwy patalach chyba juz nie bedzie narzekal na zatechly brud... na razie poswieci troche czasu na oplakiwanie zlamanej reki...), pyszna kawa (w ktorej utonelo kilka niebieskich tabletek) w Crashdown dla jakiegos wyjatkowo milego klienta, ktory zauwazyl, ze swietnie sie trzyma jak na swoj wiek... chyba mu sie spodobala obsluga, bo nie chcial wstac z miejsca jeszcze przez kilka godzin...
Usmiechala sie do odbicia w lustrze, rozczesujac wlosy. Jej zadowolenie siegnelo zenitu, gdy przypomniala sobie przeklenstwa staruszki, ktorej pomogla przejsc przez przez ulice. To przeciez nie jej wina, ze ta stara baba nie umiala chodzic... to sie musialo skonczyc w parterze.. tym bardziej, ze starsza pani bardzo wylewnie rozwodzila sie nad jej makijazem.
Weszla do lozka i wtedy jej nogi wyczuly cos pod koldra. Bylo zimne i mokre. Gwaltownym ruchem odrzuciala przykrycie.
W lozku lezala odcieta glowa psa. Ratlera.
Pani Parker nie zdarzyla do lazienki. Caly dywan dowiedzial sie, co dzisiaj bylo u Parkerow na obiad.
Gdy juz doszla do siebie, zaczela myslec. Dziesiec sekund pozniej, jeszcze umazana wymiocinami, biegla do pokoju corki z wielkim pejczem w reku. Pejcz oczywiscie zazwyczaj mial troche inne zastosowanie, ale w koncu mial sie przydac w jakims szczytnym celu. Sprania tej malej diablicy tak, zeby nie mogla siedziec na wlasnym tylku!
Liz uslyszala szybkie kroki na schodach. Byla gotowa. Zamknela drzwi pokoju i wybiegla na taras a stamtad po drabince na ulice. Oczywiscie mogla uciec juz godzine temu, ale takiego zastrzyku adrenaliny nie dostaje sie nawet skaczac na bungee...
Michael otworzyl drzwi ze szczerym zamiarem wyprobowania nowego kastetu na przybyszu. Byla jedenasta w nocy a on wlasnie ogladal mecz.
Jednak nie byl przygotowany na widok Liz kulacej sie z zimna, zmoknietej i zaplakanej.
O nic nie zapytal.
Otworzyl drzwi szerzej.
Weszla.
Opowiadanie inspirowane filmem The Godfather
moze nie mam ciezkiego dola, ale prawie sie dzisiaj zabilem o takiego malego ratlerka... nie moglem sie powstrzymac..
Jeden zwierzak, a tyle radosci!
Jednak dzisiaj mama wstala z lozka lewa noga. U normalnych ludzi, oznacza to, ze sa nieprzyjemni dla otoczenia, chodza ze spuszczonym wzrokiem i warcza na wszystko co sie naruszy ich przestrzen.
Mama nie byla normalna.
Slodycz ciekla po niej jak po kandydacie na prezydenta w przeddzien wyborow. Dokladnie spelniala wszystkie prosby. Prawie dokladnie.
Liz wiedziala co sie swieci, ale po prostu nie wyobrazala sobie, ze mama kupi psa w ciagu godziny i to po jedynie krotkiej wzmiance przed wyjsciem do szkoly. Piec godzin pozniej byla juz madrzejsza o ta wiedze.
Pies byl bardzo ladny: lsniaca siersc, biale kly. I byl malym, pieprzonym ratlerkiem.
Liz, nieswiadoma jeszcze szczescia jakie ja spotkalo, minela mame, usmiechajaca sie pod nosem i ruszyla do pokoju. Rzucila plecak pod sciane i padla na lozko. Bylo mokre. Bardzo powoli podniosla sie z materaca. Liz uwaznie przyjrzala sie poslaniu, dotknela reka i uniosla palce do nosa.
Od tej pasjonujacej czynnosci oderwalo ja jazgotliwe szczekanie. W samym dzwieku nie bylo nic szczegolnie zaskakujacego. Tylko, ze dochodzil z tarasu.
Liz w jednym szybkim blysku zobaczyla siebie mowiaca rano o psie, usmiechajaca sie pod nosem mame... i jej parszywy nastroj. Wybiegla na taras, zyjac jeszcze przez chwile zludzeniem "ze to od sasiadow..". Chwila minela a Liz stala oko w oko z szalejacym po tarasie psem. Na oko mial okolo 30 centymetrow wysokosci i niewiele wiecej od lba do ogona. Oczy dziewczyny rozpalily sie wsciekloscia. "Zabije ja, zabije ja, zabije ja..." powtarzala w myslach wpatrujac sie w puszysty klebek czystej energii. Zmruzyla lekko oczy i usmiechnela sie.
Pani Parker kladla sie do lozka w znacznie lepszym humorze, niz z niego dzisiaj wychodzila. Tyle dzisiaj zrobila! Pieseczek dla coruni, doskonale wypolerowana podloga dla mezusia ( ten leniwy patalach chyba juz nie bedzie narzekal na zatechly brud... na razie poswieci troche czasu na oplakiwanie zlamanej reki...), pyszna kawa (w ktorej utonelo kilka niebieskich tabletek) w Crashdown dla jakiegos wyjatkowo milego klienta, ktory zauwazyl, ze swietnie sie trzyma jak na swoj wiek... chyba mu sie spodobala obsluga, bo nie chcial wstac z miejsca jeszcze przez kilka godzin...
Usmiechala sie do odbicia w lustrze, rozczesujac wlosy. Jej zadowolenie siegnelo zenitu, gdy przypomniala sobie przeklenstwa staruszki, ktorej pomogla przejsc przez przez ulice. To przeciez nie jej wina, ze ta stara baba nie umiala chodzic... to sie musialo skonczyc w parterze.. tym bardziej, ze starsza pani bardzo wylewnie rozwodzila sie nad jej makijazem.
Weszla do lozka i wtedy jej nogi wyczuly cos pod koldra. Bylo zimne i mokre. Gwaltownym ruchem odrzuciala przykrycie.
W lozku lezala odcieta glowa psa. Ratlera.
Pani Parker nie zdarzyla do lazienki. Caly dywan dowiedzial sie, co dzisiaj bylo u Parkerow na obiad.
Gdy juz doszla do siebie, zaczela myslec. Dziesiec sekund pozniej, jeszcze umazana wymiocinami, biegla do pokoju corki z wielkim pejczem w reku. Pejcz oczywiscie zazwyczaj mial troche inne zastosowanie, ale w koncu mial sie przydac w jakims szczytnym celu. Sprania tej malej diablicy tak, zeby nie mogla siedziec na wlasnym tylku!
Liz uslyszala szybkie kroki na schodach. Byla gotowa. Zamknela drzwi pokoju i wybiegla na taras a stamtad po drabince na ulice. Oczywiscie mogla uciec juz godzine temu, ale takiego zastrzyku adrenaliny nie dostaje sie nawet skaczac na bungee...
Michael otworzyl drzwi ze szczerym zamiarem wyprobowania nowego kastetu na przybyszu. Byla jedenasta w nocy a on wlasnie ogladal mecz.
Jednak nie byl przygotowany na widok Liz kulacej sie z zimna, zmoknietej i zaplakanej.
O nic nie zapytal.
Otworzyl drzwi szerzej.
Weszla.
Opowiadanie inspirowane filmem The Godfather
moze nie mam ciezkiego dola, ale prawie sie dzisiaj zabilem o takiego malego ratlerka... nie moglem sie powstrzymac..
dzien dobry. jestem piter i wszystkich lubie.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 31 guests