The Gravity Series: Gravity Always Wins [by RosDeidre] cz.45
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Hotaru już oświeciła wieśniaczkę Anię to są takie małe zielone bardzo ostre papryczki.
Nie znam niestety polskiego odpowiednika tytułu tej piosenki I trudno powiedzieć, żebym czymkolwiek tryskała, bo wyniki mam dopiero za tydzień i tu wszystko zależy od widzimisię sprawdzających- jeden potrafi postawić 5 a drugi pałę- za tą samą pracę. Szczerze mówiąc jestem tym wszystkim coraz bardziej zniechęcona.
Zgadzam się z Nan co do pary Tess i Marco- RosDeidre potrafiłaby tchnąć namiętność w kurę z kogutem, równie doskonale oddaje uczucia pomiędzy realnymi roswelliańskimi parami, co pomiędzy postaciami stworzonymi przez nią samą- czego najlepszym dowodem jest GAW lub Music Exit...świetna- choć nie tak świetna jak Tess&Marco,para została wykreowana również przez Ashton w "Were we were before"....Tess&Ben...to dreamer fic, ale szczerze mówiąc Tess budzi w nim kilogramy więcej sympatii niż Liz, której nie przedstawiono w nadmiernie korzystnym swietle, jako młodą kobietę, zaborczą i zgorzkniałą, która prędzej zniszczy Maxa, niż go straci.
Tak czy inaczej, Marco i Tess to para unikalna....chociaż trochę szkoda Kyle'a...RosDedre wspominała kiedyś że obok Maxa i Liz, Michaela i Liz oraz Maxa&Liz&Michaela, Kyle i Tess byli jej ulubionym zestawem...rzeczywiście mieli świetną chemię i nigdy nie zrozumiem dlaczego Katims mając tak świetnie dobranych aktorów postanowił to zburzyć....każąc nam oglądać żenadę pt Max i Tess. Oni nie współgrali inaczej, niż w swoich konwencjonalnych zestawieniach, no może poza Isabel która równie dobrze wypadała z Alexem jak i z Kylem. Max z Marią egzystują dla mnie wyłącznie jako przyjaciele, podobnie jak Liz z Kylem, na Michaela patrzyła z miną spłoszonego królika który czeka że zaraz ktoś do niego strzeli zza węgła, nie wspomnę już o SSANIU twarzy z Rathem. Maria i Billy...na pomoc , co za nędza- tony pasji gdzie ta kobieta miała oczy
Jedynym w miare "chemicznym" zestawieniem UC był Michael z Isabel...choć gdzie tam im do Michaela z Marią
Thanx Elu
Nie znam niestety polskiego odpowiednika tytułu tej piosenki I trudno powiedzieć, żebym czymkolwiek tryskała, bo wyniki mam dopiero za tydzień i tu wszystko zależy od widzimisię sprawdzających- jeden potrafi postawić 5 a drugi pałę- za tą samą pracę. Szczerze mówiąc jestem tym wszystkim coraz bardziej zniechęcona.
Zgadzam się z Nan co do pary Tess i Marco- RosDeidre potrafiłaby tchnąć namiętność w kurę z kogutem, równie doskonale oddaje uczucia pomiędzy realnymi roswelliańskimi parami, co pomiędzy postaciami stworzonymi przez nią samą- czego najlepszym dowodem jest GAW lub Music Exit...świetna- choć nie tak świetna jak Tess&Marco,para została wykreowana również przez Ashton w "Were we were before"....Tess&Ben...to dreamer fic, ale szczerze mówiąc Tess budzi w nim kilogramy więcej sympatii niż Liz, której nie przedstawiono w nadmiernie korzystnym swietle, jako młodą kobietę, zaborczą i zgorzkniałą, która prędzej zniszczy Maxa, niż go straci.
Tak czy inaczej, Marco i Tess to para unikalna....chociaż trochę szkoda Kyle'a...RosDedre wspominała kiedyś że obok Maxa i Liz, Michaela i Liz oraz Maxa&Liz&Michaela, Kyle i Tess byli jej ulubionym zestawem...rzeczywiście mieli świetną chemię i nigdy nie zrozumiem dlaczego Katims mając tak świetnie dobranych aktorów postanowił to zburzyć....każąc nam oglądać żenadę pt Max i Tess. Oni nie współgrali inaczej, niż w swoich konwencjonalnych zestawieniach, no może poza Isabel która równie dobrze wypadała z Alexem jak i z Kylem. Max z Marią egzystują dla mnie wyłącznie jako przyjaciele, podobnie jak Liz z Kylem, na Michaela patrzyła z miną spłoszonego królika który czeka że zaraz ktoś do niego strzeli zza węgła, nie wspomnę już o SSANIU twarzy z Rathem. Maria i Billy...na pomoc , co za nędza- tony pasji gdzie ta kobieta miała oczy
Jedynym w miare "chemicznym" zestawieniem UC był Michael z Isabel...choć gdzie tam im do Michaela z Marią
Thanx Elu
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Dzięki Nan za piękne fotki. W ramach szukania tej magii, ktora urzekła RosDedre oglądnęłam "Rekruta" z udziałem Colina Farrella i wreszcie w nim odnalazłam Marco. Ach...polecam, on ma w sobie coś...te oczy i zniewalający uśmiech. Troszkę o nim poczytałam. Jest trzy lata młodszy od naszego przystojniaczka, i ma 1.80 wzrostu. RosDedre pisała że jest niski widocznie jednak nie aż tak. Co prawda widziałam kilka migawek ze spotkania z dziennikarzami, gdzie stał i obejmował Britney Spears (czy jak się nazywa ta pseudo piosenkarka) i robił głupie miny ale jako aktor jest dla mnie rewelacyjny.
Gravity Always Wins - część 11
Liz wsłuchiwała się w ciemnościach w miękkie furkotanie wentylatora pod sufitem. Czasem korzystali z niego zimą, nocami takimi jak ta, bo uspokajał – bo przynosił ulgę gdy było im zbyt gorąco a temperatura między nimi rosła, jak działo się prawie godzinę temu.
A teraz leżeli oboje odkryci, ciała powoli się wychładzały owiewane rytmicznymi obrotami skrzydeł wiatraka. Na zewnątrz było pewnie nie więcej niż trzydzieści stopni, za to tutaj panowało stopniowo zanikające piekło.
Liz powoli rozprostowała nogę, przeciągnęła się i westchnęła z zadowoleniem. Wciąż płonęła od dotyku Maxa, od sposobu w jaki się z nią kochał, długo i powoli. I mimo, że jakiś czas temu wyłamali się z zespolenia, całe ciało wrzało energią Maxa i miała wrażenie jakby nadal byli intymnie złączeni a on odbijał się echem w każdej cząstce jej ciała.
- Śpiewasz szczęściem – szepnął w ciemności odwracając się do niej.
- Jestem szczęśliwa - odpowiedziała zamykając oczy, upajając się nim wszystkimi zmysłami. Żałowała, że nie umie ubrać w słowa jego zapachu, który nawet po latach zdawał się być zbyt piękny by go nazwać – a teraz po jej przebudzeniu otaczał ją zawsze, był wokół niej. W niej.
- Ja także – szepnął przysuwając się tak blisko, że w ciemnościach mogła zobaczyć jego oczy, chociaż nie całkiem wyraźnie. Ale za to doskonale wyczuwała jego obecność, ciepło przytulonego do niej ciała, oddech lekko muskający policzek.
Wziął ją w ramiona przyciągając do siebie jeszcze bliżej i teraz widziała ciemny zarys głowy na tle okna i wzrok przesuwający się w dół na jej piersi.
Powoli przeciągnął opuszkiem palca po konturach jarzącego się śladu ręki odciśniętego tuż nad sercem.
- Zanika – głos miał zabarwiony żalem.
- Tak – zgodziła się i pieszcząc delikatnie jego plecy powiedziała – Ale dało mi tyle wzruszeń, a to nie zniknie.
Max przyłożył dłoń do odbicia, rozkładając na nim palce tak, że idealnie go przykrył. Odpowiedzią na dotyk było uczucie gorąca rozpościerające się poprzez jej piersi, odbijające się i niosące delikatnie po skórze.
- Nawet nie wiem skąd brałem pewność jak mam to zrobić – przyznał głosem wypełnionym lękiem - Ale jakoś się udało.
- Zrobiłeś to instynktownie – powiedziała szeptem.
- Instynktownie. Tak.
Ogarnęło ich dziwne poczucie wyciszenia – stało się tak w czasie kiedy się kochali, mogło być porównywalne do ziemi odpoczywającej po ciężkiej nawałnicy śnieżnej. Zapanował nastrój spokoju i wyczekiwania. Nawet pełen czci.
Dlaczego ta noc była inna ? Liz nie była pewna.
Relacje między nimi od poprzedniego dnia złagodniały i z szarpiącym bólem stwierdziła, że ten szalony okres pomału zanika.
Ale dostarczył tyle wzruszeń, a to nie zniknie. Tak jak powiedziała Maxowi.
Wolno odsunął dłoń, pochylił się i ucałował ją w sam środek srebrzystego śladu, długo nie mogąc oderwać od niej ust.
Gładziła go po włosach, delektując się nim i tym spokojem jaki nastał między nimi. Ich świat napełniony był ostatnio obłędnym gwarem i energią i niewiele mieli dla siebie takich chwil jak ta.
- Powinnaś się przespać – szepnął kładąc się znowu przy niej.
- Ty także.
- Tak – odpowiedział ale wiedziała, że żadne z nich nie pragnęło zakończenia tego momentu.
Taki cichy, taki piękny.
I wtedy przeraźliwie zadzwonił telefon, przeszywając ciszę jak śmiercionośna kula. Serce Liz trzepotało szybko, kiedy Max macał za nim w ciemności by w końcu strącić go na podłogę.
12:38
Zbyt późno na zwykłą rozmowę, za późno na cokolwiek dobrego. Serce waliło mocno kiedy siadała na łóżku. W uszach szumiała krew i ledwie słyszała co mówił.
- Słucham – wstał przyciskając rozdygotaną dłonią słuchawkę do ucha.
- Max. Już czas – powiedział bez wstępów Marco – Będziemy tam za pięć minut...może szybciej. Wyjdę po was – jego słowa były pospieszne, Max słyszał w telefonie jego ciężki oddech. Byli już w drodze.
- Cokolwiek robisz, trzymaj się z daleka od okna – polecił Marco.
Max w ciemnościach gorączkowo zaczął szukać spodni – Oczywiście – odpowiedział
– I nie zapalajcie światła. Już jedziemy, tylko się nie ruszaj.
Był przestraszony, Max słyszał lęk w jego głosie nawet poprzez łącze, a Marco nie zrobił na nim wrażenia kogoś, kto łatwo daje się ponieść emocjom. Nie było dobrze. W ogóle nie było dobrze i Max nie mógł znieść w sobie uczucia ogarniającej go paniki. Rzucił na łóżko komórkę i w ciemnościach pokoju patrzył na Liz. Zapanowała niekończąca się cisza, i ona stojąca nieruchomo po drugiej stronie sypialni. Jedynym dźwiękiem jaki słyszeli był odgłos swoich nierównych, chrapliwych oddechów i miękkie wirowanie wiatraka pod sufitem. Już nie zdążyli się połączyć ale ich serca na pewno były zespolone...zamknięte.
Nie potrzebowali wchodzić w swoje dusze, żeby mieć teraz poczucie przynależenia do siebie.
- Już czas – powiedział w końcu – Powinniśmy się spieszyć. Będą tu za pięć minut.
Usłyszał jak Liz ze świstem wciąga powietrze – Boże, Max – słowa ją dławiły – Nie sądziłam, że tak szybko.
- Wiem – szepnął kierując się w stronę do garderoby – Ale wszystko będzie dobrze.
Podeszła, ujęła jego twarz w swoje drobne dłonie i przyciągnęła blisko.
- Obiecaj Max, obiecaj, że z tobą będzie wszystko dobrze – błagała z rozpaczą w głosie – Że nic ci się nie stanie.
- Liz...zawahał się. Jak mógł obiecać coś, co teraz nie dawało żadnej pewności ?
- Tak długo jak jesteś przy mnie, mam prawo cię o to prosić – nalegała desperacko – Obiecaj mi...bo wiem, że kiedy przyrzekniesz, dotrzymasz słowa.
- Tak, kochanie. Wszystko będzie dobrze...dla nas obojga.
- W porządku - wciągnęła drżący oddech – Więc ruszajmy.
****
Liz już ubrana krzątała się gorączkowo po ciemnym pokoju. Rzuciła na kanapę torbę podróżną rozpinając suwak zdecydowanym ruchem. Słyszała w sypialni Maxa przeszukującego szybko szuflady. Od wczoraj byli już spakowani – teraz została im chwila by na koniec dorzucić parę cennych dla siebie przedmiotów.
Podeszła do stołu, zatrzasnęła laptop Maxa, wyciągnęła przewód z gniazdka. Wepchnęła komputer do torby w miejsce które specjalnie na to przeznaczyła, na wierzchu umieściła wszystkie jego notatki. Mocno zużyta kopia You Can’t Go Home Again dopełniła reszty i zamknęła torbę na zamek błyskawiczny. Mała, przenośna i było w niej wszystko co posiadała i co teraz będzie musiało jej wystarczyć.
Ale najcenniejsze w jej życiu rzeczy, w żadnym razie nie dotyczyły przedmiotów, pomyślała.
Przesunęła po włosach roztrzęsioną ręką i stanęła na środku ciemnego pokoju patrząc po raz ostatni na znajomy widok. Mieszkali tu od czasu kiedy byli razem, to było pierwsze ich mieszkanie, miejsce które z taką miłością urządzała próbując stworzyć coś trwałego, coś w co zawsze chciała wierzyć.
A jednak głęboko w sobie zawsze wiedziała że żyje złudzeniami, że kiedyś nadejdzie taki dzień jak dzisiaj, bo nie byli zwyczajnymi ludźmi.
Żadne z nich nigdy nie było.
Oczy spoczęły na małym wazoniku babci, stojącym na stole w jadalni. Chwyciła go, zawinęła w kuchenną ściereczkę i otworzyła znowu torbę. Max wszedł do pokoju więc wsunęła wazonik do torby i zaciągnęła zamek.
Przeniósł wszystkie bagaże do przedpokoju i odwrócił się do niej – Minęło pięć minut – powiedział trochę drżącym głosem.
Podeszli do siebie a on otoczył ją silnymi ramionami. Nie potrzebowali teraz słów tylko bliskości ciał i serc. Cisza dźwięczała wokół nich, tak znajomo...tak zupełnie już dla nich stracona.
Max gładził ją po włosach i poczuła podchodzące do oczu gorące łzy. Nie chciała płakać, musiała być silna, więc zdusiła w sobie to pragnienie. Jej mężowi potrzebna była teraz jej siła, nie lęk przestraszonej dziewczyny – i powinna mu to dać, ponieważ była jego królową – kobietą która teraz stała obok niego poprzez wszystkie istnienia....jego Zillią.
***
Marco wszedł pospiesznie do mieszkania zamykając za sobą drzwi na klucz, po ciemku odwrócił się do nich. Przez chwilę milczał i słyszeli tylko jego zdyszany oddech.
- Nie będę was zwodzić. Nie jest dobrze – powiedział – Ale wydostanę was stąd, tylko trzymajcie się blisko mnie.
- Tak - Max kiwnął zdecydowanie głową i mocno wziął za rękę Liz.
Marco obrócił się by otworzyć drzwi i wyszli za nim na korytarz. Zbiegał szybko w dół po wąskich schodach a oni starali się dostosować do tempa jego kroków. Przy drzwiach wejściowych nagle się odwrócił, podniósł ostrzegawczo dłoń.
- Zaczekaj tutaj - nakazał, a potem powiedział do małego czarnego komunikatora, którego Max nigdy wcześniej nie widział.
- Bezpiecznie ? – zapytał.
- Tak – żeński głos zabrzmiał gorączkowo – Chodźcie, chodźcie.
Marco szarpnięciem otworzył drzwi i popchnął ich przed sobą. Przy krawężniku, jakieś pięć stóp dalej stał na jałowym biegu czarny Suburban, zalewając spalinami tę zimową noc. Max zaczął biec nie wypuszczając ręki Liz, mając obok siebie dotrzymującego mu kroku Marco. Kątem oka widział, że Marco rozgląda się dookoła bacznie obserwując okolicę.
Tylne drzwi Suburbana zostały otwarte, wszystko zlało się w jedną ciemną plamę. Max podsadził do góry Liz, i zobaczył kogoś...kobietę, wciągającą ją do środka. Czuł na sobie rękę Marco wpychającego go od tyłu brutalnie do środka.
- Wskakuj. Już !
Wpadł zgięty do wewnątrz, zaplątał się pomiędzy Liz a kobietę. Samochód ruszył gwałtownie z głośnym piskiem opon. Marco zamykał otwarte drzwi...
Liz leżała na dnie pojazdu, i zanim odwrócił się do niej, czy był w stanie cokolwiek zrobić, Marco szorstko przycisnął go do podłogi.
- Trzymaj się nisko – krzyknął odwracając się do okna.
Opadł obok Liz i przelotnie zobaczył jak kobieta wsunęła się na tylne siedzenie robiąc im trochę więcej miejsca. Nadal jednak z Liz leżeli niemal na sobie przylegając mocno do podłogi, kiedy samochód rozpędzał się coraz mocniej, ostro biorąc zakręty.
Serce biło w piersi jak oszalałe i usłyszał obok siebie pisk Liz. Odwrócił się do niej i zobaczył pobielałe od ciągłego przegryzania wargi.
- Dziecinko, wszystko będzie dobrze – szepnął chwytając ją za rękę – Będzie dobrze.
Milcząco skinęła głową i zobaczył zbierające się w jej oczach łzy.
Marco szybko zerknął na nich a potem rzucił wzrokiem na kobietę, Kto prowadził? Wszystko było zamazane i trudno było zachować spokój.
- Jak daleko do autostrady? – krzyknął Marco.
Z przodu odezwał się mężczyzna, prawdopodobnie kierowca - Dwie mile.
- Są za nami ? – dopytywała się kobieta.
- Nie jestem pewny – odpowiedział Marco przecierając rękawem szybę by mieć lepszy widok.
- Widzę przednie światła – jęknął potrząsając głową – Po prostu nie wiem.
Max chciał zapytać – potrzebował wiedzieć – co dokładnie się wydarzyło, jednak instynkt podpowiadał mu żeby na razie zachować ciszę. Jedna rzecz była pewna, ich życie wisiało na włosku, byli w ogromnym niebezpieczeństwie.
- Doganiają nas ! – krzyknął Marco, wyszarpując z kieszeni kurtki małą lornetkę. Patrzył przez nią długo, dostosowując ostrość – musiała być czymś w rodzaju noktowizora - O, Boże...to oni. Riley …
Ruszaj się!
Max czuł jak samochód się przechyla, zakołysało nim, niemal przygniótł sobą Liz.
- Marco, łap! – krzyknęła kobieta i Max zobaczył jak rzuciła coś na kształt małego pistoletu. Przeleciał obok nich, zręcznie przechwycony przez Marco. Max przesunął się odrobinę, chciał się unieść ale Marco przyłożył mocno dłoń do jego piersi, wciskając go w podłogę.
- Cokolwiek się wydarzy, macie tak pozostać – rozkazał.
Max miał wrażenie, że pojazd zjeżdża z drogi i wjeżdża na szeroką autostradę a nabrał pewności kiedy nie biorąc już zakrętów, pędzili równo przed siebie.
- Marco – głos Liz drżał - Co się dzieje ?
Nie odpowiedział tylko patrzył przez tylną szybę, podnosząc znów do oczu lornetkę. Jakiś czas trwała cisza.
- Dziesięć stóp za nami ! – krzyknął - Riley, dalej. Dalej!
- Jadę tak szybko jak potrafię – zawołał Riley w odpowiedzi.
Nagle dał się słyszeć trzask czegoś co zabrzmiało jak dźwięk wystrzału z broni palnej, chociaż Max widział szybkie błyski niebieskawego światła.
Oczywiście to nie była broń jaką posługiwali się ludzie, skądś to wiedział...i nagle rozpadło się tylne okno a Marco uchylił się kiedy wszędzie posypały się kawałki szkła. Max wyrzucił przed Liz swoją tarczę i zielone światło wypełniło wnętrze pojazdu.
- Dobrze, Max! – krzyknęła kobieta – Trzymaj ją w ten sposób.
- Boże – jęknął Marco – Jest jeszcze jeden.
- Niech to szlag ! – krzyknęła kobieta.
- Teraz z lewej strony, lewa strona – wrzeszczał Marco i Max zobaczył jak kobieta przygotowuje się do odparcia ataku z boku samochodu. Spuściła szybę, zimne powietrze chłostało jej długie włosy i podniosła broń, składając się do strzału. Silny niebieskawy wybuch, piskliwy dźwięk hamujących opon.
- Dostał ! – krzyknęła.
- Z tyłu nas doganiają ! – miotał się Marco podnosząc broń.
- Marco, zdejmij ich – poleciła.
- Muszę ich dorwać ...muszę - Max patrzał jak Marco mruży oczy i strzela szybkimi seriami z tej niezwykłej broni. Usłyszał przeraźliwy jęk kół samochodu a potem głośny trzask.
- Dostał ! Dostał ! – krzyknął Marco, opadł na podłogę samochodu i popatrzył na nich. Max opuścił tarczę czując zaraz szybki przypływ energii, którą wchłonął w siebie.
Chłodne powietrze uderzyło z miejsca gdzie wcześniej było okno, jedyny dowód z jaką determinacją przed chwilą walczyli o życie. Marco ciężko oddychał, patrzył na nich z góry, a potem z niezwykłą łagodnością położył rękę na ramieniu Maxa.
- W porządku ? - zapytał przesuwając po nich wzrokiem. Uwadze Maxa nie uszły wszystkie emocje jakie widział na jego twarzy – niepokój, ulga, opiekuńczość – i teraz nabrał pewności, że to co Marco robił, nie wynikało tylko z obowiązku wobec nich. W jakiś dziwny sposób...kochał ich oboje.
Max kiwnął głową, powoli się podnosząc. Spojrzał na Liz i podciągnął ją delikatnie do góry, pomagając jej usiąść.
- Dokąd nas zabieracie – spytała Liz wygładzając włosy nerwowym ruchem ręki.
- W bezpieczne miejsce – odezwała się siedząca z przodu kobieta. Max miał wreszcie okazję przyjrzeć jej się dokładnie. Miała długie, jasne włosy, ściągnięte w koński ogon i wyglądała na około trzydzieści parę lat. Zauważyła jak jej się przygląda i coś niezwykłego zabłysło w jej oczach - i zaskoczyło Maxa, że był to chyba przebłysk uznania, może nawet szacunek, chociaż trudno mu było odgadnąć uczucia kogoś, kogo się przed chwilą poznało.
- Jestem Serena – przedstawiła się chrypliwym głosem wyciągając do niego rękę. Kiedy ją ujął poczuł nagły przypływ gorąca – energię nie tylko hybrydy. Wyczuł czystą pozaziemskość.
Na moment zetknęli się wzrokiem. Lekko się uśmiechnęła, wypuściła jego dłoń zwracając się do Liz. Ale ona tylko siedziała obok niego z lekko uchylonymi ustami – Serena ? – zapytała takim tonem jak by to imię wydało jej się dziwnie znajome.
Serena skinęła głową, nadal trzymając wyciągniętą dłoń w jej kierunku, którą powoli ujęła, zerkając na Maxa szeroko otwartymi oczami. I wtedy przypomniał sobie – przecież on sam z przyszłości powiedział, że Serena pewnego dnia stanie się ich przyjacielem – że była tą, która pomogła mu aktywować granolith, kiedy przybył tu z innego przedziału czasu.
- No cóż Max – uśmiechnęła się miękko – Przepraszam, że w takich okolicznościach ale musieliśmy długo czekać na ten moment – umilkła, zaglądnęła mu głęboko w oczy i z naciskiem powiedziała - Witaj w swojej rewolucji.
Twoja rewolucja.
Z jakiegoś absurdalnego powodu pomyślał o The Beatles - a wówczas serce Maxa zaczęło bić jak szalone – bo nabrał pewności, że jego życie zmieniło się na zawsze pod wpływem tego prostego stwierdzenia.
Witaj w swojej rewolucji.
Cdn.
Liz wsłuchiwała się w ciemnościach w miękkie furkotanie wentylatora pod sufitem. Czasem korzystali z niego zimą, nocami takimi jak ta, bo uspokajał – bo przynosił ulgę gdy było im zbyt gorąco a temperatura między nimi rosła, jak działo się prawie godzinę temu.
A teraz leżeli oboje odkryci, ciała powoli się wychładzały owiewane rytmicznymi obrotami skrzydeł wiatraka. Na zewnątrz było pewnie nie więcej niż trzydzieści stopni, za to tutaj panowało stopniowo zanikające piekło.
Liz powoli rozprostowała nogę, przeciągnęła się i westchnęła z zadowoleniem. Wciąż płonęła od dotyku Maxa, od sposobu w jaki się z nią kochał, długo i powoli. I mimo, że jakiś czas temu wyłamali się z zespolenia, całe ciało wrzało energią Maxa i miała wrażenie jakby nadal byli intymnie złączeni a on odbijał się echem w każdej cząstce jej ciała.
- Śpiewasz szczęściem – szepnął w ciemności odwracając się do niej.
- Jestem szczęśliwa - odpowiedziała zamykając oczy, upajając się nim wszystkimi zmysłami. Żałowała, że nie umie ubrać w słowa jego zapachu, który nawet po latach zdawał się być zbyt piękny by go nazwać – a teraz po jej przebudzeniu otaczał ją zawsze, był wokół niej. W niej.
- Ja także – szepnął przysuwając się tak blisko, że w ciemnościach mogła zobaczyć jego oczy, chociaż nie całkiem wyraźnie. Ale za to doskonale wyczuwała jego obecność, ciepło przytulonego do niej ciała, oddech lekko muskający policzek.
Wziął ją w ramiona przyciągając do siebie jeszcze bliżej i teraz widziała ciemny zarys głowy na tle okna i wzrok przesuwający się w dół na jej piersi.
Powoli przeciągnął opuszkiem palca po konturach jarzącego się śladu ręki odciśniętego tuż nad sercem.
- Zanika – głos miał zabarwiony żalem.
- Tak – zgodziła się i pieszcząc delikatnie jego plecy powiedziała – Ale dało mi tyle wzruszeń, a to nie zniknie.
Max przyłożył dłoń do odbicia, rozkładając na nim palce tak, że idealnie go przykrył. Odpowiedzią na dotyk było uczucie gorąca rozpościerające się poprzez jej piersi, odbijające się i niosące delikatnie po skórze.
- Nawet nie wiem skąd brałem pewność jak mam to zrobić – przyznał głosem wypełnionym lękiem - Ale jakoś się udało.
- Zrobiłeś to instynktownie – powiedziała szeptem.
- Instynktownie. Tak.
Ogarnęło ich dziwne poczucie wyciszenia – stało się tak w czasie kiedy się kochali, mogło być porównywalne do ziemi odpoczywającej po ciężkiej nawałnicy śnieżnej. Zapanował nastrój spokoju i wyczekiwania. Nawet pełen czci.
Dlaczego ta noc była inna ? Liz nie była pewna.
Relacje między nimi od poprzedniego dnia złagodniały i z szarpiącym bólem stwierdziła, że ten szalony okres pomału zanika.
Ale dostarczył tyle wzruszeń, a to nie zniknie. Tak jak powiedziała Maxowi.
Wolno odsunął dłoń, pochylił się i ucałował ją w sam środek srebrzystego śladu, długo nie mogąc oderwać od niej ust.
Gładziła go po włosach, delektując się nim i tym spokojem jaki nastał między nimi. Ich świat napełniony był ostatnio obłędnym gwarem i energią i niewiele mieli dla siebie takich chwil jak ta.
- Powinnaś się przespać – szepnął kładąc się znowu przy niej.
- Ty także.
- Tak – odpowiedział ale wiedziała, że żadne z nich nie pragnęło zakończenia tego momentu.
Taki cichy, taki piękny.
I wtedy przeraźliwie zadzwonił telefon, przeszywając ciszę jak śmiercionośna kula. Serce Liz trzepotało szybko, kiedy Max macał za nim w ciemności by w końcu strącić go na podłogę.
12:38
Zbyt późno na zwykłą rozmowę, za późno na cokolwiek dobrego. Serce waliło mocno kiedy siadała na łóżku. W uszach szumiała krew i ledwie słyszała co mówił.
- Słucham – wstał przyciskając rozdygotaną dłonią słuchawkę do ucha.
- Max. Już czas – powiedział bez wstępów Marco – Będziemy tam za pięć minut...może szybciej. Wyjdę po was – jego słowa były pospieszne, Max słyszał w telefonie jego ciężki oddech. Byli już w drodze.
- Cokolwiek robisz, trzymaj się z daleka od okna – polecił Marco.
Max w ciemnościach gorączkowo zaczął szukać spodni – Oczywiście – odpowiedział
– I nie zapalajcie światła. Już jedziemy, tylko się nie ruszaj.
Był przestraszony, Max słyszał lęk w jego głosie nawet poprzez łącze, a Marco nie zrobił na nim wrażenia kogoś, kto łatwo daje się ponieść emocjom. Nie było dobrze. W ogóle nie było dobrze i Max nie mógł znieść w sobie uczucia ogarniającej go paniki. Rzucił na łóżko komórkę i w ciemnościach pokoju patrzył na Liz. Zapanowała niekończąca się cisza, i ona stojąca nieruchomo po drugiej stronie sypialni. Jedynym dźwiękiem jaki słyszeli był odgłos swoich nierównych, chrapliwych oddechów i miękkie wirowanie wiatraka pod sufitem. Już nie zdążyli się połączyć ale ich serca na pewno były zespolone...zamknięte.
Nie potrzebowali wchodzić w swoje dusze, żeby mieć teraz poczucie przynależenia do siebie.
- Już czas – powiedział w końcu – Powinniśmy się spieszyć. Będą tu za pięć minut.
Usłyszał jak Liz ze świstem wciąga powietrze – Boże, Max – słowa ją dławiły – Nie sądziłam, że tak szybko.
- Wiem – szepnął kierując się w stronę do garderoby – Ale wszystko będzie dobrze.
Podeszła, ujęła jego twarz w swoje drobne dłonie i przyciągnęła blisko.
- Obiecaj Max, obiecaj, że z tobą będzie wszystko dobrze – błagała z rozpaczą w głosie – Że nic ci się nie stanie.
- Liz...zawahał się. Jak mógł obiecać coś, co teraz nie dawało żadnej pewności ?
- Tak długo jak jesteś przy mnie, mam prawo cię o to prosić – nalegała desperacko – Obiecaj mi...bo wiem, że kiedy przyrzekniesz, dotrzymasz słowa.
- Tak, kochanie. Wszystko będzie dobrze...dla nas obojga.
- W porządku - wciągnęła drżący oddech – Więc ruszajmy.
****
Liz już ubrana krzątała się gorączkowo po ciemnym pokoju. Rzuciła na kanapę torbę podróżną rozpinając suwak zdecydowanym ruchem. Słyszała w sypialni Maxa przeszukującego szybko szuflady. Od wczoraj byli już spakowani – teraz została im chwila by na koniec dorzucić parę cennych dla siebie przedmiotów.
Podeszła do stołu, zatrzasnęła laptop Maxa, wyciągnęła przewód z gniazdka. Wepchnęła komputer do torby w miejsce które specjalnie na to przeznaczyła, na wierzchu umieściła wszystkie jego notatki. Mocno zużyta kopia You Can’t Go Home Again dopełniła reszty i zamknęła torbę na zamek błyskawiczny. Mała, przenośna i było w niej wszystko co posiadała i co teraz będzie musiało jej wystarczyć.
Ale najcenniejsze w jej życiu rzeczy, w żadnym razie nie dotyczyły przedmiotów, pomyślała.
Przesunęła po włosach roztrzęsioną ręką i stanęła na środku ciemnego pokoju patrząc po raz ostatni na znajomy widok. Mieszkali tu od czasu kiedy byli razem, to było pierwsze ich mieszkanie, miejsce które z taką miłością urządzała próbując stworzyć coś trwałego, coś w co zawsze chciała wierzyć.
A jednak głęboko w sobie zawsze wiedziała że żyje złudzeniami, że kiedyś nadejdzie taki dzień jak dzisiaj, bo nie byli zwyczajnymi ludźmi.
Żadne z nich nigdy nie było.
Oczy spoczęły na małym wazoniku babci, stojącym na stole w jadalni. Chwyciła go, zawinęła w kuchenną ściereczkę i otworzyła znowu torbę. Max wszedł do pokoju więc wsunęła wazonik do torby i zaciągnęła zamek.
Przeniósł wszystkie bagaże do przedpokoju i odwrócił się do niej – Minęło pięć minut – powiedział trochę drżącym głosem.
Podeszli do siebie a on otoczył ją silnymi ramionami. Nie potrzebowali teraz słów tylko bliskości ciał i serc. Cisza dźwięczała wokół nich, tak znajomo...tak zupełnie już dla nich stracona.
Max gładził ją po włosach i poczuła podchodzące do oczu gorące łzy. Nie chciała płakać, musiała być silna, więc zdusiła w sobie to pragnienie. Jej mężowi potrzebna była teraz jej siła, nie lęk przestraszonej dziewczyny – i powinna mu to dać, ponieważ była jego królową – kobietą która teraz stała obok niego poprzez wszystkie istnienia....jego Zillią.
***
Marco wszedł pospiesznie do mieszkania zamykając za sobą drzwi na klucz, po ciemku odwrócił się do nich. Przez chwilę milczał i słyszeli tylko jego zdyszany oddech.
- Nie będę was zwodzić. Nie jest dobrze – powiedział – Ale wydostanę was stąd, tylko trzymajcie się blisko mnie.
- Tak - Max kiwnął zdecydowanie głową i mocno wziął za rękę Liz.
Marco obrócił się by otworzyć drzwi i wyszli za nim na korytarz. Zbiegał szybko w dół po wąskich schodach a oni starali się dostosować do tempa jego kroków. Przy drzwiach wejściowych nagle się odwrócił, podniósł ostrzegawczo dłoń.
- Zaczekaj tutaj - nakazał, a potem powiedział do małego czarnego komunikatora, którego Max nigdy wcześniej nie widział.
- Bezpiecznie ? – zapytał.
- Tak – żeński głos zabrzmiał gorączkowo – Chodźcie, chodźcie.
Marco szarpnięciem otworzył drzwi i popchnął ich przed sobą. Przy krawężniku, jakieś pięć stóp dalej stał na jałowym biegu czarny Suburban, zalewając spalinami tę zimową noc. Max zaczął biec nie wypuszczając ręki Liz, mając obok siebie dotrzymującego mu kroku Marco. Kątem oka widział, że Marco rozgląda się dookoła bacznie obserwując okolicę.
Tylne drzwi Suburbana zostały otwarte, wszystko zlało się w jedną ciemną plamę. Max podsadził do góry Liz, i zobaczył kogoś...kobietę, wciągającą ją do środka. Czuł na sobie rękę Marco wpychającego go od tyłu brutalnie do środka.
- Wskakuj. Już !
Wpadł zgięty do wewnątrz, zaplątał się pomiędzy Liz a kobietę. Samochód ruszył gwałtownie z głośnym piskiem opon. Marco zamykał otwarte drzwi...
Liz leżała na dnie pojazdu, i zanim odwrócił się do niej, czy był w stanie cokolwiek zrobić, Marco szorstko przycisnął go do podłogi.
- Trzymaj się nisko – krzyknął odwracając się do okna.
Opadł obok Liz i przelotnie zobaczył jak kobieta wsunęła się na tylne siedzenie robiąc im trochę więcej miejsca. Nadal jednak z Liz leżeli niemal na sobie przylegając mocno do podłogi, kiedy samochód rozpędzał się coraz mocniej, ostro biorąc zakręty.
Serce biło w piersi jak oszalałe i usłyszał obok siebie pisk Liz. Odwrócił się do niej i zobaczył pobielałe od ciągłego przegryzania wargi.
- Dziecinko, wszystko będzie dobrze – szepnął chwytając ją za rękę – Będzie dobrze.
Milcząco skinęła głową i zobaczył zbierające się w jej oczach łzy.
Marco szybko zerknął na nich a potem rzucił wzrokiem na kobietę, Kto prowadził? Wszystko było zamazane i trudno było zachować spokój.
- Jak daleko do autostrady? – krzyknął Marco.
Z przodu odezwał się mężczyzna, prawdopodobnie kierowca - Dwie mile.
- Są za nami ? – dopytywała się kobieta.
- Nie jestem pewny – odpowiedział Marco przecierając rękawem szybę by mieć lepszy widok.
- Widzę przednie światła – jęknął potrząsając głową – Po prostu nie wiem.
Max chciał zapytać – potrzebował wiedzieć – co dokładnie się wydarzyło, jednak instynkt podpowiadał mu żeby na razie zachować ciszę. Jedna rzecz była pewna, ich życie wisiało na włosku, byli w ogromnym niebezpieczeństwie.
- Doganiają nas ! – krzyknął Marco, wyszarpując z kieszeni kurtki małą lornetkę. Patrzył przez nią długo, dostosowując ostrość – musiała być czymś w rodzaju noktowizora - O, Boże...to oni. Riley …
Ruszaj się!
Max czuł jak samochód się przechyla, zakołysało nim, niemal przygniótł sobą Liz.
- Marco, łap! – krzyknęła kobieta i Max zobaczył jak rzuciła coś na kształt małego pistoletu. Przeleciał obok nich, zręcznie przechwycony przez Marco. Max przesunął się odrobinę, chciał się unieść ale Marco przyłożył mocno dłoń do jego piersi, wciskając go w podłogę.
- Cokolwiek się wydarzy, macie tak pozostać – rozkazał.
Max miał wrażenie, że pojazd zjeżdża z drogi i wjeżdża na szeroką autostradę a nabrał pewności kiedy nie biorąc już zakrętów, pędzili równo przed siebie.
- Marco – głos Liz drżał - Co się dzieje ?
Nie odpowiedział tylko patrzył przez tylną szybę, podnosząc znów do oczu lornetkę. Jakiś czas trwała cisza.
- Dziesięć stóp za nami ! – krzyknął - Riley, dalej. Dalej!
- Jadę tak szybko jak potrafię – zawołał Riley w odpowiedzi.
Nagle dał się słyszeć trzask czegoś co zabrzmiało jak dźwięk wystrzału z broni palnej, chociaż Max widział szybkie błyski niebieskawego światła.
Oczywiście to nie była broń jaką posługiwali się ludzie, skądś to wiedział...i nagle rozpadło się tylne okno a Marco uchylił się kiedy wszędzie posypały się kawałki szkła. Max wyrzucił przed Liz swoją tarczę i zielone światło wypełniło wnętrze pojazdu.
- Dobrze, Max! – krzyknęła kobieta – Trzymaj ją w ten sposób.
- Boże – jęknął Marco – Jest jeszcze jeden.
- Niech to szlag ! – krzyknęła kobieta.
- Teraz z lewej strony, lewa strona – wrzeszczał Marco i Max zobaczył jak kobieta przygotowuje się do odparcia ataku z boku samochodu. Spuściła szybę, zimne powietrze chłostało jej długie włosy i podniosła broń, składając się do strzału. Silny niebieskawy wybuch, piskliwy dźwięk hamujących opon.
- Dostał ! – krzyknęła.
- Z tyłu nas doganiają ! – miotał się Marco podnosząc broń.
- Marco, zdejmij ich – poleciła.
- Muszę ich dorwać ...muszę - Max patrzał jak Marco mruży oczy i strzela szybkimi seriami z tej niezwykłej broni. Usłyszał przeraźliwy jęk kół samochodu a potem głośny trzask.
- Dostał ! Dostał ! – krzyknął Marco, opadł na podłogę samochodu i popatrzył na nich. Max opuścił tarczę czując zaraz szybki przypływ energii, którą wchłonął w siebie.
Chłodne powietrze uderzyło z miejsca gdzie wcześniej było okno, jedyny dowód z jaką determinacją przed chwilą walczyli o życie. Marco ciężko oddychał, patrzył na nich z góry, a potem z niezwykłą łagodnością położył rękę na ramieniu Maxa.
- W porządku ? - zapytał przesuwając po nich wzrokiem. Uwadze Maxa nie uszły wszystkie emocje jakie widział na jego twarzy – niepokój, ulga, opiekuńczość – i teraz nabrał pewności, że to co Marco robił, nie wynikało tylko z obowiązku wobec nich. W jakiś dziwny sposób...kochał ich oboje.
Max kiwnął głową, powoli się podnosząc. Spojrzał na Liz i podciągnął ją delikatnie do góry, pomagając jej usiąść.
- Dokąd nas zabieracie – spytała Liz wygładzając włosy nerwowym ruchem ręki.
- W bezpieczne miejsce – odezwała się siedząca z przodu kobieta. Max miał wreszcie okazję przyjrzeć jej się dokładnie. Miała długie, jasne włosy, ściągnięte w koński ogon i wyglądała na około trzydzieści parę lat. Zauważyła jak jej się przygląda i coś niezwykłego zabłysło w jej oczach - i zaskoczyło Maxa, że był to chyba przebłysk uznania, może nawet szacunek, chociaż trudno mu było odgadnąć uczucia kogoś, kogo się przed chwilą poznało.
- Jestem Serena – przedstawiła się chrypliwym głosem wyciągając do niego rękę. Kiedy ją ujął poczuł nagły przypływ gorąca – energię nie tylko hybrydy. Wyczuł czystą pozaziemskość.
Na moment zetknęli się wzrokiem. Lekko się uśmiechnęła, wypuściła jego dłoń zwracając się do Liz. Ale ona tylko siedziała obok niego z lekko uchylonymi ustami – Serena ? – zapytała takim tonem jak by to imię wydało jej się dziwnie znajome.
Serena skinęła głową, nadal trzymając wyciągniętą dłoń w jej kierunku, którą powoli ujęła, zerkając na Maxa szeroko otwartymi oczami. I wtedy przypomniał sobie – przecież on sam z przyszłości powiedział, że Serena pewnego dnia stanie się ich przyjacielem – że była tą, która pomogła mu aktywować granolith, kiedy przybył tu z innego przedziału czasu.
- No cóż Max – uśmiechnęła się miękko – Przepraszam, że w takich okolicznościach ale musieliśmy długo czekać na ten moment – umilkła, zaglądnęła mu głęboko w oczy i z naciskiem powiedziała - Witaj w swojej rewolucji.
Twoja rewolucja.
Z jakiegoś absurdalnego powodu pomyślał o The Beatles - a wówczas serce Maxa zaczęło bić jak szalone – bo nabrał pewności, że jego życie zmieniło się na zawsze pod wpływem tego prostego stwierdzenia.
Witaj w swojej rewolucji.
Cdn.
Last edited by Ela on Mon Jul 12, 2004 2:00 pm, edited 2 times in total.
Ze słów Deidre zawsze promieniuje Magia przez duże M.... Przepraszam, pierwsza myśl, która nasunęła mi się w trakcie czytania. Jakim cudem tej kobiecie udaje się stworzyć coś tak pięknego...? Ta pierwsza scena - dałabym słowo, że uczucia unosiły się na 30 cm od ekranu. Spokój, łagodność i cisza. No i ten wentylator w tle A potem bum! scena akcji, filmowe 200 klatek na minutę, cytując moją polonistkę. Ale to jest dozwolone tylko u Deidre, u każdego innego byłaby to błazenada.
Ech... zmywam się. Oczekuje na mnie przepisywanie książki do PO w ramach referatu a jutro wymiany koszmar dalszy czyli robienie relacji do kroniki
Ech... zmywam się. Oczekuje na mnie przepisywanie książki do PO w ramach referatu a jutro wymiany koszmar dalszy czyli robienie relacji do kroniki
Dzięki za piękne komentarze, Wy wiecie jak uszczęśliwić człowieka, Słonka moje kochane
Lizziett, to mój ulubiony fanart, taki ciepły i radosny...
Widzę że Nan juz sama szuka czegoś na temat aktorstwa Colina ...tak, co prawda z jego filmów widziałam zaledwie dwa. "Budkę.. polecam wszystkim zwolennikom dobrych, niezależnych filmów. Rekruta warto oglądnąć nie tylko ze względu na kreację Colina ale także wielkiego Ala Pacino, który mu - jakże wspaniale -partneruje. Troszeczkę klimatem przypomina "Zapach kobiety"
I jeszcze - jeżeli mnie nie wyrzucicie - fotki z Budki telefonicznej i Rekruta
Muszę się przyznać, że ten aktor zawładnął moją wyobraźnią jeżeli chodzi o postać Marco.
I nie wiem Nanuś czy Tess i Marco będą przeżywać swoje godowe miesiące, ale będzie między nimi gorąco...na pewno. Podejrzałam Ale tak jak u RosDeidre wszystko rozgrywa się na poziomie uczuć i emocji, nie anatomii, i to cenię u niej najbardziej.
Lizziett, to mój ulubiony fanart, taki ciepły i radosny...
Widzę że Nan juz sama szuka czegoś na temat aktorstwa Colina ...tak, co prawda z jego filmów widziałam zaledwie dwa. "Budkę.. polecam wszystkim zwolennikom dobrych, niezależnych filmów. Rekruta warto oglądnąć nie tylko ze względu na kreację Colina ale także wielkiego Ala Pacino, który mu - jakże wspaniale -partneruje. Troszeczkę klimatem przypomina "Zapach kobiety"
I jeszcze - jeżeli mnie nie wyrzucicie - fotki z Budki telefonicznej i Rekruta
Muszę się przyznać, że ten aktor zawładnął moją wyobraźnią jeżeli chodzi o postać Marco.
I nie wiem Nanuś czy Tess i Marco będą przeżywać swoje godowe miesiące, ale będzie między nimi gorąco...na pewno. Podejrzałam Ale tak jak u RosDeidre wszystko rozgrywa się na poziomie uczuć i emocji, nie anatomii, i to cenię u niej najbardziej.
Last edited by Ela on Wed Jun 16, 2004 8:51 pm, edited 1 time in total.
Śpieszę wyjaśnić... Mam wysoki współczynnik lenistwa i nosa poza RF nie wyściubiam. To Aniołek-Hybrydka ma chyba fioła na jego punkcie, ja sobie tylko bezwstydnie korzystam, zapychając przy okazji dysk, czekając na jakieś interesujące fanarty Jasona albo innych aktorów. Na przykład takiego Erica Bany - nie znam go, nigdy nie oglądałam, ale jego twarz mnie rozśmiesza.
Ja mam question (a może nawet ze trzy) do Ela nie musisz odpowiadać
1. Dużo czasu spędzasz przy takim tłumaczeniu opowiadania?
2. Co jest trudniej zrobić : przetłumaczyć dokładnie opowiadanie czy oddać jego klimat ?
Może troche bezsensu ale ciekawi mnie to.
A ten Eric Bana to nie przypadkiem Hector z Troji albo Hulk???
Ogólnie mówiąc na temat strasznie mi sie podoba i brak mi słów uznania i podziwu.
1. Dużo czasu spędzasz przy takim tłumaczeniu opowiadania?
2. Co jest trudniej zrobić : przetłumaczyć dokładnie opowiadanie czy oddać jego klimat ?
Może troche bezsensu ale ciekawi mnie to.
A ten Eric Bana to nie przypadkiem Hector z Troji albo Hulk???
Ogólnie mówiąc na temat strasznie mi sie podoba i brak mi słów uznania i podziwu.
Miło mi i witam nowego gościa w moim pokoiku.
A więc odpowiadam. Tak, sporo czasu spędzam na tłumaczeniu opowiadania bo pisarstwo RosDeidre jest wyjątkowe. Nie chodzi nawet o indywidualny styl pisania autorki ale o uczucia na którym jest ono oparte, a to jak wiadomo najtrudniej oddać. Gdyby potraktować dosłownie tłumaczenie, zniknęłaby ta cała magia, wychodziłoby momentami nienaturalnie i śmiesznie. Czasami idzie gładziutko i łatwo ale czasem wiele czasu spędzam nad jakimś fragmentem, żeby wydobyć z niego pewną myśl jaką chce nam przekazać autorka. Trzeba wejść głęboko do jej serca i umysłu żeby to poznać. A ponieważ sprawia mi to ogromną satysfakcję, kiedy z pozornie nielogicznych zdań układa się coś fantastycznego, z radością biorę się za kolejną część, chociaż zawsze na początku mnie przeraża.
Doszło do mnie, że już teraz, po kilkudziesięciu przetłumaczonych częściach, bez słownika doskonale rozumiem znaczenie słów dotyczących uczuć, wewnętrznych przeżyć bohaterów, a mniej zwykłych, normalnych czynności jakie wykonują czy czegoś co się wokół nich się dzieje. Ale to jest właśnie specyfika najlepszych opowiadań, a do takich należy pisarstwo RosDeidre. Przeszłam wcześniej niezłą szkołą tłumacząc Revelations EmilyluvsRoswell.
A zdjęcia dotyczą Colina Farrella, który inspirował RosDedre kiedy tworzyła jedną ze swoich postaci.
A więc odpowiadam. Tak, sporo czasu spędzam na tłumaczeniu opowiadania bo pisarstwo RosDeidre jest wyjątkowe. Nie chodzi nawet o indywidualny styl pisania autorki ale o uczucia na którym jest ono oparte, a to jak wiadomo najtrudniej oddać. Gdyby potraktować dosłownie tłumaczenie, zniknęłaby ta cała magia, wychodziłoby momentami nienaturalnie i śmiesznie. Czasami idzie gładziutko i łatwo ale czasem wiele czasu spędzam nad jakimś fragmentem, żeby wydobyć z niego pewną myśl jaką chce nam przekazać autorka. Trzeba wejść głęboko do jej serca i umysłu żeby to poznać. A ponieważ sprawia mi to ogromną satysfakcję, kiedy z pozornie nielogicznych zdań układa się coś fantastycznego, z radością biorę się za kolejną część, chociaż zawsze na początku mnie przeraża.
Doszło do mnie, że już teraz, po kilkudziesięciu przetłumaczonych częściach, bez słownika doskonale rozumiem znaczenie słów dotyczących uczuć, wewnętrznych przeżyć bohaterów, a mniej zwykłych, normalnych czynności jakie wykonują czy czegoś co się wokół nich się dzieje. Ale to jest właśnie specyfika najlepszych opowiadań, a do takich należy pisarstwo RosDeidre. Przeszłam wcześniej niezłą szkołą tłumacząc Revelations EmilyluvsRoswell.
A zdjęcia dotyczą Colina Farrella, który inspirował RosDedre kiedy tworzyła jedną ze swoich postaci.
Gravity Always Wins - część 12
Liz siedząc blisko Maxa oparła się o chłodną szybę Suburbana. Jego piersi nadal unosiły się ciężkim oddechem, podobnie jak jej. Upłynęło już sporo czasu a serce nadal łomotało szybko i nie mogła poradzić sobie z uczuciem lęku, że ktoś znowu może ich zaatakować.
Jednak Marco nie wydawał się być zaniepokojony, nawet się rozluźnił kiedy usiadł wygodnie naprzeciwko nich lekko rozkładając długie nogi by zrobić im trochę miejsca w wąskim przejściu. Mimo to, w trójkę byli mocno ściśnięci a jego twarde, wysokie buty napierały na jej łydkę. Jednak Marco nalegał, żeby pozostali na tylnych siedzeniach na wypadek, gdyby coś miało się jeszcze wydarzyć. Liz uśmiechnęła się. Rozumiała, że chciał mieć ich blisko przy sobie, nie tracąc z oczu, co w przypadku siedzenia na przednim siedzeniu byłoby utrudnione.
Obserwowała jego śniade rysy twarzy i zauważyła że to całe wcześniejsze napięcie powoli z niej znikało. Prawie się odprężył, chociaż w dalszym ciągu bacznie obserwował tylne okno, od czasu do czasu podnosił do oczu lornetkę przeczesując nią ciemną drogę za nimi.
Za pomocą swoich mocy przywrócił rozbitą szybę do pierwotnego stanu i wewnątrz szybko zrobiło się ciepło. Jechali teraz jakąś nieznaną dwupasmową autostradą, otoczeni atramentowymi ciemnościami, pogłębionymi jeszcze przez przyciemnione szyby Suburbana. Liz zastanawiała się dokąd jechali, jak daleko. A co najważniejsze, czy pozostałym z grupy nie groziło niebezpieczeństwo ?
Tak wiele pytań kłębiło się w myślach, i wiedziała że z Maxem było podobnie – jednak jakiś czas jechali w zupełnym milczeniu. Max odchylił do tyłu głowę, wydmuchując ciężko powietrze. Zerknęła na niego i zobaczyła zmarszczkę niepokoju znaczącą jego rysy kiedy ściągnął ciemne brwi. Wiedziała, że martwił się o innych, zastanawiając się czy udało im się umknąć w porę...bezpiecznie. Zawsze czuł się tak bardzo za wszystkich odpowiedzialny i Liz wiedziała jak musiało go to strasznie męczyć.
- No więc, Serena – Liz odchrząknęła. Dziwne uczucie wymawiać jej imię, po tylu latach wyobrażania sobie jaka jest – Kiedy będziemy wiedzieli czy wszyscy są bezpieczni ?
Serena, zajmująca siedzenie przed nimi odwróciła się do niej – Nie szybciej dopóki nie dojedziemy na miejsce – odpowiedziała. Przenikliwe spojrzenie brązowych oczu silnie zaiskrzyło. Liz pamiętała, że wiedziała coś podobnego w spojrzeniu Nasedo – Nie powinniście się jednak martwić. Na dzisiaj tylko wy byliście wyznaczonym celem.
Wyznaczonym celem. Te słowa spowodowały, że serce Liz zamarło.
- Więc wiedziałaś, że mają dzisiaj po nas przyjść – Max głośno wyraził to o czym myślał.
- Tak, zostaliśmy ostrzeżeni o wydaniu przez Khivara rozkazu uderzenia na was. Chociaż oczywiście poinformowano nas zbyt późno – wyjaśniła Serena.
Max z czułością otoczył ramieniem Liz i przytulił ją do siebie.
- Kto cię ostrzegł ? – spytał. Liz zwróciła uwagę na odrobinę władczy ton w jego głosie.
Serena z wahaniem spojrzała w kierunku Rileya ale on milczał skupiając się na drodze przed sobą. Odwróciła się znowu do nich – Nazywa się Anna Davidson. Ona i Riley są...- zamilkła i ściągając brwi dokończyła – Oboje są częścią naszego zespołu.
Liz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Serena opuściła coś istotnego w tej łamigłówce. O czym jeszcze nie zostali poinformowani ? Nie wiedziała.
- Co to znaczy waszego zespołu ? – zapytał Max, poprawiając się trochę na siedzeniu na którym w dwójkę siedzieli. W samochodzie było tak ciasno, że trudno było przyjąć jakąś wygodniejszą pozycję.
- To nasza grupa obrońców. W sumie jest nas siedmioro, spośród nich Marco został przydzielony ściśle do waszej ochrony.
- W takim razie kogo chronią pozostali ? – zapytała Max.
- Twoją grupę. Także ludzi.
- Więc ty też jesteś naszym obrońcą ? – Liz z zakłopotaniem zmarszczyła nos. Nie za bardzo wiedziała co Serena miała na myśli.
- Nie do końca waszym. Całej grupy – wyjaśniła z poważnym wyrazem twarzy - Jestem przywódcą zespołu obrońców – odpowiedziała i po chwili jej głos stał się cieplejszy - Czuwam nad wami od 1947 r.
- Co? - Max prawie krzyknął i Liz poczuła jak niemal sztywnieje przy niej – Jak? Dlaczego nie wiedzieliśmy...
Ale Serena mu przerwała – Bezpieczniej było, żebyś nie wiedział...lepiej dla ciebie.
- Jak mogło być lepiej ? Przez ten cały czas kiedy umarł Nasedo...- umilkł, wzrokiem przesunął dookoła zestawiając wszystkie fakty – Chcesz powiedzieć że byłaś tam, kiedy wydarzyła się katastrofa ? – zapytał w końcu głosem w którym kryła się nieufność.
- Tak – odpowiedziała miękko.
- Zostawiłaś nas – jego gorzki szept był pełen oskarżenia – Po śmierci Nasedo nie mieliśmy nikogo.
- Nasedo musiał umrzeć - stwierdziła po prostu, nie siląc się na wyjaśnienia, jednak już te słowa powiedziały wystarczająco dużo – Ale teraz nie czas na taką dyskusję. Zaczekajmy na pozostałych.
- Nie – upierał się podnosząc głos – Właśnie teraz muszę wiedzieć, dlaczego opuściłaś nas na te wszystkie lata kiedy musieliśmy...Boże, zmagać się z tyloma sprawami...wymagającymi tak wielu odpowiedzi - Max pochylił się do przodu, przysunął do Sereny i Liz słyszała w ciemnościach jak ciężko oddycha.
- Nie zostawiłam cię Max. Zawsze byłam z tobą i w pobliżu ciebie – mówiła szeptem i energicznie potrząsnęła głową – Nigdy nie byłeś sam.
Liz dziwnie uderzyło, że jej słowa zawierały w sobie tkliwą czułość matki. Zostały wypowiedziane z taką miłością i głębokim uczuciem – widocznie, w pewnym sensie uważała ich za swoje dzieci.
Max się nie odezwał. Długo patrzył na Serenę uchylając usta jakby jej nie dowierzał. Kiedy się odsunął, podciągnął do siebie kolana i schował twarz w dłoniach. Wzburzony przeciągnął palcami po włosach, opuszczając nisko głowę. Liz nie wiedziała dlaczego zwierzenia Sereny wywołały tak gwałtowną reakcję. Być może przywołały jakieś wspomnienia związane z katastrofą, a to w nim zawsze tkwiło, poczuciem odrzucenia i koniecznością ukrywania się przez tyle lat. Z całą pewnością musiał rozumieć ich intencje – tylko z pozoru pozostawili ich samych sobie, tak słabo przygotowanych do przeżycia na Ziemi.
Liz przesunęła wzrokiem od ciemnej głowy Maxa do Sereny. Z zaskoczeniem dostrzegła jej smutek. Patrzyła na Maxa ze ściągniętą twarzą na której widać było teraz autentyczny ból, kiedy wolno się od nich odwracała. I Liz domyśliła się, że Serena wbrew pozorom nie była silna emocjonalnie w sytuacjach takich jak ta – czuła to instynktownie. Intuicyjnie. Szybko zerknęła na Marco szukając u niego jakiegoś wytłumaczenia, ale on tylko poruszył ramionami, zażenowany wolno pokręcił głową. Najwidoczniej nie rozumiał tej przemiany, podobnie jak ona.
Miękko pogładziła Maxa po włosach i poczuła jak ich więź lekko faluje, kiedy sięgał po nią. Otworzyła się do niego i na ten cały potok zagubienia, zamętu i pogmatwanych emocji. Na zewnątrz wydawał się wyjątkowo spokojny ale jego myśli i serce zalane zostały niezliczonymi odczuciami. Ale najsilniejszym z nich był strach o nią...żałość, że mógłby ją dzisiaj utracić. Przygniatający smutek...i wtedy gwałtownie uderzyło ją jego samooskarżanie się. Winił siebie za narażanie jej na niebezpieczeństwo, tylko dlatego że był tym, kim był.
Max, nie rób tego.
Słucham ? zapytał z nieukrywaną udręką w głosie.
Przestań się obwiniać. Jesteśmy bezpieczni. Ja jestem bezpieczna.
Utraciłaś dzisiaj wszystko...przeze mnie. A gdybyś zginęła ?
Ale żyję. I nie utraciłam niczego co ma dla mnie prawdziwą wartość...wciąż jesteś przy mnie, Max.
Wówczas przeszyło ich potężne poczucie odrzucenia, uderzyło w nią z siłą huraganu. Obrazy, błyski...jaskinia z komorami inkubacyjnymi, Liz uciekająca od niego ścieżką ze wzgórza, te wszystkie minione lata. I teraz twarz Sereny wobec tych zdarzeń.
Max wolno uniósł głowę, ich oczy się zetknęły i Liz zobaczyła w nich lśnienie łez.
Dlaczego tak bardzo cię wzburzyło...to co powiedziała Serena ?
Chwilę milczał, zamyślony przegryzał wargę. Nie wiem...
Pokręcił głową. Nie wiem czy potrafię to wyjaśnić...te tak bardzo samotne lata by teraz dowiedzieć się, że...
Dowiedzieć się o czym ?
Boże, że nasi ludzie byli tu przez cały czas...od 1947r. i nie próbowali nam nawet pomóc.
Max, słyszałeś co powiedziała. Słyszałeś. Zawsze czuwała nad tobą, tak było najlepiej dla ciebie.
Może...
I wtedy ich więź boleśnie się uchyliła, ponieważ Max pochwycił ją dużo silniej. Bardzo jej potrzebował. Chciała go wzmocnić, spowodować żeby odczuł całą miłość jaką miała dla niego, próbowała uśmierzyć jego ból. Obserwowała drżenie zamkniętych powiek kiedy poprzez ich dusze miękko szeptała do niego. Niepokój powoli przycichał a on tylko łagodnie tulił się w niej, podobnie jak ona w nim. Och, ona także go potrzebowała, tak bardzo...westchnęła krótko gdy ich związek pogłębił się i kiedy naprawdę się zespolili, okrył ją spokój jak ciepły koc.
Katem oka zobaczyła obserwującego ich bacznie Marco. Oczy mu lekko błyszczały i Liz poczuła jakiś dziwny dreszcz na skórze na widok sposobu w jaki im się przyglądał. Nie miała czasu żeby się nad tym zastanawiać bo Max znów przyciągnął jej uwagę.
Nie powinienem być tak szorstki wobec Sereny.
Nie, najwidoczniej nie...i według mnie trochę ją uraziłeś.
Uniósł głowę i utkwił wzrok w jej oczach.
Dlaczego tak sądzisz ?
Widziałam to w jej twarzy...kiedy się odwróciłeś.
Pokiwał ze zrozumieniem głową i podciągnął się wyżej. Gwałtownym szarpnięciem odrzucił z twarzy włosy.
- Serena, byłaś wśród innych ocalałych ludzi – naciskał i lekko odkaszlnął – Tą której nigdy nie pojmali ?
Wciąż siedziała odwrócona, z daleka od nich, plecy miała wyprostowane – Tak.
- To znaczy, że pochodzisz z Antaru, nie jesteś hybrydą jak my – dokończył.
Odrobinę się do nich odwróciła i Liz z zadowoleniem dostrzegła, że ból zniknął z jej twarzy – Czysta kosmitka – odpowiedziała uśmiechając się ironicznie a jej oczy lekko się zwęziły.
Musi być kimś, kto zmienia postać, pomyślała Liz. Prawdopodobnie tak, przecież wyglądała na jakieś trzydzieści pięć lat.
- W jakim jesteś wieku ? – wyrzuciła z siebie Liz – Pytam...bo wyglądasz tak młodo – zarumieniła się po zadaniu tego niezręcznego pytania, zwłaszcza że zaczęła się trochę jąkać.
Serena lekko się uśmiechnęła a Liz dostrzegła zadziwiające ciepło na jej twarzy.
- Jestem wystarczająco dojrzała by znać was wcześniej – kiwnęła głową.
- Wcześniej ? – Liz zachłysnęła się oddechem. Czy naprawdę miała na myśli przed ?
- Służyłam jeszcze Zanowi i Zillii – wyjaśniła a jej głos napełniony był cichym szacunkiem – Dlatego zostałam wysłana w charakterze waszego opiekuna.
- Och - Liz zadrżała i otworzyła szeroko oczy. - Och. Wow - nie mogła się opanować żeby nie ścisnąć rąk z podniecenia. To nieprawdopodobne – siedzieli tutaj z kimś, kto pamiętał szczegóły z ich poprzedniego życia. Znał ich. Serce Liz zaczęło gnać a dłonie pocić się z nerwów.
- Będziemy mieli dużo czasu by o wszystkim porozmawiać kiedy przyjedziemy na miejsce – obiecała Serena.
- Dokąd właściwie jedziemy ? – zapytał Max.
- Do domu gdzie jest bezpiecznie, dwie godziny od Las Cruces ...i tam pozostaniecie przez jakiś czas.
- Co się stanie z naszym mieszkaniem ? Naszymi rzeczami ? – Liz czuła się głupio, że w chwili takiej jak ta wspomina o tak błahych sprawach.
- Nikt nie może wrócić. To miejsce będzie obserwowane.
Jeśli nikt nie będzie płacił rachunków...co stanie się z naszym kredytem ? zastanawiała się Liz. Usłyszała obok siebie miękki śmiech Maxa.
Co cię tak śmieszy, zmarszczyła brwi.
Ty, uśmiechnął się. Możemy pożegnać się z naszym kredytem, dziecinko. Ale tam gdzie się udajemy i tak nie ma to wielkiego znaczenia.
Słysząc to zadrżała, bo miał rację. Ich życie już zawsze będzie inne. I trudno było się z tym pogodzić: zrozumieć, że już nigdy nie będą studiować, że zostali wepchnięci w sam środek wojny. Że teraz Max obejmie swoje miejsce dowodząc rewolucją, i że przebywali wśród ludzi którzy służyli mu jako królowi.
I tobie jako królowej, delikatnie jej przypomniał. Wciągnęła głęboki oddech, zmuszając się by wrócić do teraźniejszości.
- W takim razie...co wszyscy sobie pomyślą ? – zapytała, chowając za ucho zabłąkany kosmyk włosów – Będzie wyglądało jakbyśmy nagle zniknęli.
- No właśnie, będziecie uważani za osoby zaginione.
Ulotki na ścianach urzędu pocztowego. Rodzice na Unsolved Mysteries...(przyp. Ela, nie mam pojęcia co to jest- może jakiś program TV?)
Liz podciągnęła kolana do piersi kładąc na nich podbródek – Rodzice...pomyślą, że coś strasznego nam się przydarzyło – szepnęła głosem pełnym rozpaczy.
- Niestety tak, Liz – odpowiedziała poważnie Serena.
Próbowała zapanować nad swoimi niezliczonymi emocjami, ale intensywność poprzednich zdarzeń zbyt ją przygniotła. Pomimo największych wysiłków jej determinacja zaczęła gwałtownie się kruszyć i łzy napłynęły do oczu.
Położyła czoło na kolanach żeby nie oglądali łez, bo teraz nie umiała ich zatrzymać, chociaż bardzo się starała. Cała rodzina...ich miłość, nie tylko jej rodziców ale i Evansów których kochała...no i inni. Ostatecznie Valenti mógłby wiedzieć, byłoby jej wtedy troszkę lżej.
Liz poczuła jak poprzez ich więź zamigotała energia Maxa, i teraz to on ją uciszał. Gładził ją miękko po włosach, niżej wzdłuż szyi i zaczął delikatnie pocierać ramiona. I tylko łzy płynęły mocniej pod wpływem tego kojącego dotyku.
Powinnam się trzymać...zacząć się kontrolować, przykazywała sobie.
Kochanie, już dobrze.
Max...
Ciii...daj spokój, przy nich możesz być sobą.
Jesteś ich przywódcą...powinnam być silna i cię wspierać...
Nie, nie rób tego. Ani dla mnie, ani dla nich. To normalne, że w tej sytuacji czujesz się zgnębiona.
W dalszym ciągu pocierał jej ramiona i w następstwie tej pieszczoty, pod koniuszkami palców zaczęło wzbierać gorąco. Pochyliła się i rozszlochała głośno. Zauważyła, że Marco jej się z przygląda, niepokój zamigotał w jego ciemnych oczach. Miękko się do niej uśmiechnął i szybko odwrócił wzrok w stronę okna. Tak bardzo zatraciła się w kontakcie z Maxem, że zupełnie o nim zapomniała.
- Riley, daleko jeszcze ? – zawołał podnosząc lornetkę do oczu.
- Około godziny.
Marco opuścił szkła i odwrócił się do Liz – Tam gdzie jedziemy będzie ci wygodnie. To bardzo miła chata. Obszerna...z cudownym widokiem.
- Co to za widok, gdzie to jest ? – zapytała wycierając łzy wierzchem dłoni.
- Na zboczu góry. Rozległy i piękny. A co najważniejsze, będziesz tam bezpieczna.
Kiwnęła głową rozumiejąc, że Marco próbował ją pocieszyć – chciał żeby wiedziała, że porzucając swój świat została uhonorowana jakimś miejscem, które przez pewien czas będzie jej nowym domem.
Z powrotem wsunęła się w ramiona Maxa i poczuła otaczającą ją ciepłą dłoń. Zamknęła oczy i skupiła się na nim i na fakcie, że to on był sensem jej życia, nie jakieś mieszkanie...czy chata.
Przez te poprzednie sześć lat, odkąd byli razem, Max Evans był jej jedynym prawdziwym domem, i miała ten dom dzisiaj przy sobie. Poniesie go w każde miejsce do którego się jeszcze w przyszłości udadzą, nawet gdyby musieli opuścić Ziemię.
Jej serce było jak kompas, zawsze ukierunkowane na dom, którego stałym wyznacznikiem we wszechświecie był Max.
Cdn.
Liz siedząc blisko Maxa oparła się o chłodną szybę Suburbana. Jego piersi nadal unosiły się ciężkim oddechem, podobnie jak jej. Upłynęło już sporo czasu a serce nadal łomotało szybko i nie mogła poradzić sobie z uczuciem lęku, że ktoś znowu może ich zaatakować.
Jednak Marco nie wydawał się być zaniepokojony, nawet się rozluźnił kiedy usiadł wygodnie naprzeciwko nich lekko rozkładając długie nogi by zrobić im trochę miejsca w wąskim przejściu. Mimo to, w trójkę byli mocno ściśnięci a jego twarde, wysokie buty napierały na jej łydkę. Jednak Marco nalegał, żeby pozostali na tylnych siedzeniach na wypadek, gdyby coś miało się jeszcze wydarzyć. Liz uśmiechnęła się. Rozumiała, że chciał mieć ich blisko przy sobie, nie tracąc z oczu, co w przypadku siedzenia na przednim siedzeniu byłoby utrudnione.
Obserwowała jego śniade rysy twarzy i zauważyła że to całe wcześniejsze napięcie powoli z niej znikało. Prawie się odprężył, chociaż w dalszym ciągu bacznie obserwował tylne okno, od czasu do czasu podnosił do oczu lornetkę przeczesując nią ciemną drogę za nimi.
Za pomocą swoich mocy przywrócił rozbitą szybę do pierwotnego stanu i wewnątrz szybko zrobiło się ciepło. Jechali teraz jakąś nieznaną dwupasmową autostradą, otoczeni atramentowymi ciemnościami, pogłębionymi jeszcze przez przyciemnione szyby Suburbana. Liz zastanawiała się dokąd jechali, jak daleko. A co najważniejsze, czy pozostałym z grupy nie groziło niebezpieczeństwo ?
Tak wiele pytań kłębiło się w myślach, i wiedziała że z Maxem było podobnie – jednak jakiś czas jechali w zupełnym milczeniu. Max odchylił do tyłu głowę, wydmuchując ciężko powietrze. Zerknęła na niego i zobaczyła zmarszczkę niepokoju znaczącą jego rysy kiedy ściągnął ciemne brwi. Wiedziała, że martwił się o innych, zastanawiając się czy udało im się umknąć w porę...bezpiecznie. Zawsze czuł się tak bardzo za wszystkich odpowiedzialny i Liz wiedziała jak musiało go to strasznie męczyć.
- No więc, Serena – Liz odchrząknęła. Dziwne uczucie wymawiać jej imię, po tylu latach wyobrażania sobie jaka jest – Kiedy będziemy wiedzieli czy wszyscy są bezpieczni ?
Serena, zajmująca siedzenie przed nimi odwróciła się do niej – Nie szybciej dopóki nie dojedziemy na miejsce – odpowiedziała. Przenikliwe spojrzenie brązowych oczu silnie zaiskrzyło. Liz pamiętała, że wiedziała coś podobnego w spojrzeniu Nasedo – Nie powinniście się jednak martwić. Na dzisiaj tylko wy byliście wyznaczonym celem.
Wyznaczonym celem. Te słowa spowodowały, że serce Liz zamarło.
- Więc wiedziałaś, że mają dzisiaj po nas przyjść – Max głośno wyraził to o czym myślał.
- Tak, zostaliśmy ostrzeżeni o wydaniu przez Khivara rozkazu uderzenia na was. Chociaż oczywiście poinformowano nas zbyt późno – wyjaśniła Serena.
Max z czułością otoczył ramieniem Liz i przytulił ją do siebie.
- Kto cię ostrzegł ? – spytał. Liz zwróciła uwagę na odrobinę władczy ton w jego głosie.
Serena z wahaniem spojrzała w kierunku Rileya ale on milczał skupiając się na drodze przed sobą. Odwróciła się znowu do nich – Nazywa się Anna Davidson. Ona i Riley są...- zamilkła i ściągając brwi dokończyła – Oboje są częścią naszego zespołu.
Liz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Serena opuściła coś istotnego w tej łamigłówce. O czym jeszcze nie zostali poinformowani ? Nie wiedziała.
- Co to znaczy waszego zespołu ? – zapytał Max, poprawiając się trochę na siedzeniu na którym w dwójkę siedzieli. W samochodzie było tak ciasno, że trudno było przyjąć jakąś wygodniejszą pozycję.
- To nasza grupa obrońców. W sumie jest nas siedmioro, spośród nich Marco został przydzielony ściśle do waszej ochrony.
- W takim razie kogo chronią pozostali ? – zapytała Max.
- Twoją grupę. Także ludzi.
- Więc ty też jesteś naszym obrońcą ? – Liz z zakłopotaniem zmarszczyła nos. Nie za bardzo wiedziała co Serena miała na myśli.
- Nie do końca waszym. Całej grupy – wyjaśniła z poważnym wyrazem twarzy - Jestem przywódcą zespołu obrońców – odpowiedziała i po chwili jej głos stał się cieplejszy - Czuwam nad wami od 1947 r.
- Co? - Max prawie krzyknął i Liz poczuła jak niemal sztywnieje przy niej – Jak? Dlaczego nie wiedzieliśmy...
Ale Serena mu przerwała – Bezpieczniej było, żebyś nie wiedział...lepiej dla ciebie.
- Jak mogło być lepiej ? Przez ten cały czas kiedy umarł Nasedo...- umilkł, wzrokiem przesunął dookoła zestawiając wszystkie fakty – Chcesz powiedzieć że byłaś tam, kiedy wydarzyła się katastrofa ? – zapytał w końcu głosem w którym kryła się nieufność.
- Tak – odpowiedziała miękko.
- Zostawiłaś nas – jego gorzki szept był pełen oskarżenia – Po śmierci Nasedo nie mieliśmy nikogo.
- Nasedo musiał umrzeć - stwierdziła po prostu, nie siląc się na wyjaśnienia, jednak już te słowa powiedziały wystarczająco dużo – Ale teraz nie czas na taką dyskusję. Zaczekajmy na pozostałych.
- Nie – upierał się podnosząc głos – Właśnie teraz muszę wiedzieć, dlaczego opuściłaś nas na te wszystkie lata kiedy musieliśmy...Boże, zmagać się z tyloma sprawami...wymagającymi tak wielu odpowiedzi - Max pochylił się do przodu, przysunął do Sereny i Liz słyszała w ciemnościach jak ciężko oddycha.
- Nie zostawiłam cię Max. Zawsze byłam z tobą i w pobliżu ciebie – mówiła szeptem i energicznie potrząsnęła głową – Nigdy nie byłeś sam.
Liz dziwnie uderzyło, że jej słowa zawierały w sobie tkliwą czułość matki. Zostały wypowiedziane z taką miłością i głębokim uczuciem – widocznie, w pewnym sensie uważała ich za swoje dzieci.
Max się nie odezwał. Długo patrzył na Serenę uchylając usta jakby jej nie dowierzał. Kiedy się odsunął, podciągnął do siebie kolana i schował twarz w dłoniach. Wzburzony przeciągnął palcami po włosach, opuszczając nisko głowę. Liz nie wiedziała dlaczego zwierzenia Sereny wywołały tak gwałtowną reakcję. Być może przywołały jakieś wspomnienia związane z katastrofą, a to w nim zawsze tkwiło, poczuciem odrzucenia i koniecznością ukrywania się przez tyle lat. Z całą pewnością musiał rozumieć ich intencje – tylko z pozoru pozostawili ich samych sobie, tak słabo przygotowanych do przeżycia na Ziemi.
Liz przesunęła wzrokiem od ciemnej głowy Maxa do Sereny. Z zaskoczeniem dostrzegła jej smutek. Patrzyła na Maxa ze ściągniętą twarzą na której widać było teraz autentyczny ból, kiedy wolno się od nich odwracała. I Liz domyśliła się, że Serena wbrew pozorom nie była silna emocjonalnie w sytuacjach takich jak ta – czuła to instynktownie. Intuicyjnie. Szybko zerknęła na Marco szukając u niego jakiegoś wytłumaczenia, ale on tylko poruszył ramionami, zażenowany wolno pokręcił głową. Najwidoczniej nie rozumiał tej przemiany, podobnie jak ona.
Miękko pogładziła Maxa po włosach i poczuła jak ich więź lekko faluje, kiedy sięgał po nią. Otworzyła się do niego i na ten cały potok zagubienia, zamętu i pogmatwanych emocji. Na zewnątrz wydawał się wyjątkowo spokojny ale jego myśli i serce zalane zostały niezliczonymi odczuciami. Ale najsilniejszym z nich był strach o nią...żałość, że mógłby ją dzisiaj utracić. Przygniatający smutek...i wtedy gwałtownie uderzyło ją jego samooskarżanie się. Winił siebie za narażanie jej na niebezpieczeństwo, tylko dlatego że był tym, kim był.
Max, nie rób tego.
Słucham ? zapytał z nieukrywaną udręką w głosie.
Przestań się obwiniać. Jesteśmy bezpieczni. Ja jestem bezpieczna.
Utraciłaś dzisiaj wszystko...przeze mnie. A gdybyś zginęła ?
Ale żyję. I nie utraciłam niczego co ma dla mnie prawdziwą wartość...wciąż jesteś przy mnie, Max.
Wówczas przeszyło ich potężne poczucie odrzucenia, uderzyło w nią z siłą huraganu. Obrazy, błyski...jaskinia z komorami inkubacyjnymi, Liz uciekająca od niego ścieżką ze wzgórza, te wszystkie minione lata. I teraz twarz Sereny wobec tych zdarzeń.
Max wolno uniósł głowę, ich oczy się zetknęły i Liz zobaczyła w nich lśnienie łez.
Dlaczego tak bardzo cię wzburzyło...to co powiedziała Serena ?
Chwilę milczał, zamyślony przegryzał wargę. Nie wiem...
Pokręcił głową. Nie wiem czy potrafię to wyjaśnić...te tak bardzo samotne lata by teraz dowiedzieć się, że...
Dowiedzieć się o czym ?
Boże, że nasi ludzie byli tu przez cały czas...od 1947r. i nie próbowali nam nawet pomóc.
Max, słyszałeś co powiedziała. Słyszałeś. Zawsze czuwała nad tobą, tak było najlepiej dla ciebie.
Może...
I wtedy ich więź boleśnie się uchyliła, ponieważ Max pochwycił ją dużo silniej. Bardzo jej potrzebował. Chciała go wzmocnić, spowodować żeby odczuł całą miłość jaką miała dla niego, próbowała uśmierzyć jego ból. Obserwowała drżenie zamkniętych powiek kiedy poprzez ich dusze miękko szeptała do niego. Niepokój powoli przycichał a on tylko łagodnie tulił się w niej, podobnie jak ona w nim. Och, ona także go potrzebowała, tak bardzo...westchnęła krótko gdy ich związek pogłębił się i kiedy naprawdę się zespolili, okrył ją spokój jak ciepły koc.
Katem oka zobaczyła obserwującego ich bacznie Marco. Oczy mu lekko błyszczały i Liz poczuła jakiś dziwny dreszcz na skórze na widok sposobu w jaki im się przyglądał. Nie miała czasu żeby się nad tym zastanawiać bo Max znów przyciągnął jej uwagę.
Nie powinienem być tak szorstki wobec Sereny.
Nie, najwidoczniej nie...i według mnie trochę ją uraziłeś.
Uniósł głowę i utkwił wzrok w jej oczach.
Dlaczego tak sądzisz ?
Widziałam to w jej twarzy...kiedy się odwróciłeś.
Pokiwał ze zrozumieniem głową i podciągnął się wyżej. Gwałtownym szarpnięciem odrzucił z twarzy włosy.
- Serena, byłaś wśród innych ocalałych ludzi – naciskał i lekko odkaszlnął – Tą której nigdy nie pojmali ?
Wciąż siedziała odwrócona, z daleka od nich, plecy miała wyprostowane – Tak.
- To znaczy, że pochodzisz z Antaru, nie jesteś hybrydą jak my – dokończył.
Odrobinę się do nich odwróciła i Liz z zadowoleniem dostrzegła, że ból zniknął z jej twarzy – Czysta kosmitka – odpowiedziała uśmiechając się ironicznie a jej oczy lekko się zwęziły.
Musi być kimś, kto zmienia postać, pomyślała Liz. Prawdopodobnie tak, przecież wyglądała na jakieś trzydzieści pięć lat.
- W jakim jesteś wieku ? – wyrzuciła z siebie Liz – Pytam...bo wyglądasz tak młodo – zarumieniła się po zadaniu tego niezręcznego pytania, zwłaszcza że zaczęła się trochę jąkać.
Serena lekko się uśmiechnęła a Liz dostrzegła zadziwiające ciepło na jej twarzy.
- Jestem wystarczająco dojrzała by znać was wcześniej – kiwnęła głową.
- Wcześniej ? – Liz zachłysnęła się oddechem. Czy naprawdę miała na myśli przed ?
- Służyłam jeszcze Zanowi i Zillii – wyjaśniła a jej głos napełniony był cichym szacunkiem – Dlatego zostałam wysłana w charakterze waszego opiekuna.
- Och - Liz zadrżała i otworzyła szeroko oczy. - Och. Wow - nie mogła się opanować żeby nie ścisnąć rąk z podniecenia. To nieprawdopodobne – siedzieli tutaj z kimś, kto pamiętał szczegóły z ich poprzedniego życia. Znał ich. Serce Liz zaczęło gnać a dłonie pocić się z nerwów.
- Będziemy mieli dużo czasu by o wszystkim porozmawiać kiedy przyjedziemy na miejsce – obiecała Serena.
- Dokąd właściwie jedziemy ? – zapytał Max.
- Do domu gdzie jest bezpiecznie, dwie godziny od Las Cruces ...i tam pozostaniecie przez jakiś czas.
- Co się stanie z naszym mieszkaniem ? Naszymi rzeczami ? – Liz czuła się głupio, że w chwili takiej jak ta wspomina o tak błahych sprawach.
- Nikt nie może wrócić. To miejsce będzie obserwowane.
Jeśli nikt nie będzie płacił rachunków...co stanie się z naszym kredytem ? zastanawiała się Liz. Usłyszała obok siebie miękki śmiech Maxa.
Co cię tak śmieszy, zmarszczyła brwi.
Ty, uśmiechnął się. Możemy pożegnać się z naszym kredytem, dziecinko. Ale tam gdzie się udajemy i tak nie ma to wielkiego znaczenia.
Słysząc to zadrżała, bo miał rację. Ich życie już zawsze będzie inne. I trudno było się z tym pogodzić: zrozumieć, że już nigdy nie będą studiować, że zostali wepchnięci w sam środek wojny. Że teraz Max obejmie swoje miejsce dowodząc rewolucją, i że przebywali wśród ludzi którzy służyli mu jako królowi.
I tobie jako królowej, delikatnie jej przypomniał. Wciągnęła głęboki oddech, zmuszając się by wrócić do teraźniejszości.
- W takim razie...co wszyscy sobie pomyślą ? – zapytała, chowając za ucho zabłąkany kosmyk włosów – Będzie wyglądało jakbyśmy nagle zniknęli.
- No właśnie, będziecie uważani za osoby zaginione.
Ulotki na ścianach urzędu pocztowego. Rodzice na Unsolved Mysteries...(przyp. Ela, nie mam pojęcia co to jest- może jakiś program TV?)
Liz podciągnęła kolana do piersi kładąc na nich podbródek – Rodzice...pomyślą, że coś strasznego nam się przydarzyło – szepnęła głosem pełnym rozpaczy.
- Niestety tak, Liz – odpowiedziała poważnie Serena.
Próbowała zapanować nad swoimi niezliczonymi emocjami, ale intensywność poprzednich zdarzeń zbyt ją przygniotła. Pomimo największych wysiłków jej determinacja zaczęła gwałtownie się kruszyć i łzy napłynęły do oczu.
Położyła czoło na kolanach żeby nie oglądali łez, bo teraz nie umiała ich zatrzymać, chociaż bardzo się starała. Cała rodzina...ich miłość, nie tylko jej rodziców ale i Evansów których kochała...no i inni. Ostatecznie Valenti mógłby wiedzieć, byłoby jej wtedy troszkę lżej.
Liz poczuła jak poprzez ich więź zamigotała energia Maxa, i teraz to on ją uciszał. Gładził ją miękko po włosach, niżej wzdłuż szyi i zaczął delikatnie pocierać ramiona. I tylko łzy płynęły mocniej pod wpływem tego kojącego dotyku.
Powinnam się trzymać...zacząć się kontrolować, przykazywała sobie.
Kochanie, już dobrze.
Max...
Ciii...daj spokój, przy nich możesz być sobą.
Jesteś ich przywódcą...powinnam być silna i cię wspierać...
Nie, nie rób tego. Ani dla mnie, ani dla nich. To normalne, że w tej sytuacji czujesz się zgnębiona.
W dalszym ciągu pocierał jej ramiona i w następstwie tej pieszczoty, pod koniuszkami palców zaczęło wzbierać gorąco. Pochyliła się i rozszlochała głośno. Zauważyła, że Marco jej się z przygląda, niepokój zamigotał w jego ciemnych oczach. Miękko się do niej uśmiechnął i szybko odwrócił wzrok w stronę okna. Tak bardzo zatraciła się w kontakcie z Maxem, że zupełnie o nim zapomniała.
- Riley, daleko jeszcze ? – zawołał podnosząc lornetkę do oczu.
- Około godziny.
Marco opuścił szkła i odwrócił się do Liz – Tam gdzie jedziemy będzie ci wygodnie. To bardzo miła chata. Obszerna...z cudownym widokiem.
- Co to za widok, gdzie to jest ? – zapytała wycierając łzy wierzchem dłoni.
- Na zboczu góry. Rozległy i piękny. A co najważniejsze, będziesz tam bezpieczna.
Kiwnęła głową rozumiejąc, że Marco próbował ją pocieszyć – chciał żeby wiedziała, że porzucając swój świat została uhonorowana jakimś miejscem, które przez pewien czas będzie jej nowym domem.
Z powrotem wsunęła się w ramiona Maxa i poczuła otaczającą ją ciepłą dłoń. Zamknęła oczy i skupiła się na nim i na fakcie, że to on był sensem jej życia, nie jakieś mieszkanie...czy chata.
Przez te poprzednie sześć lat, odkąd byli razem, Max Evans był jej jedynym prawdziwym domem, i miała ten dom dzisiaj przy sobie. Poniesie go w każde miejsce do którego się jeszcze w przyszłości udadzą, nawet gdyby musieli opuścić Ziemię.
Jej serce było jak kompas, zawsze ukierunkowane na dom, którego stałym wyznacznikiem we wszechświecie był Max.
Cdn.
Last edited by Ela on Mon Jul 12, 2004 2:02 pm, edited 2 times in total.
Wydaje mi się że to jakaś ichniejsza wersja naszego "Ktokolwiek widział ktokolwiek wie" na to mi przynajmniej wygląda.Ulotki na ścianach urzędu pocztowego. Rodzice na Unsolved Mysteries...(przyp. Ela, nie mam pojęcia co to jest- może jakiś program TV?)
mnie też dreszcz przeszedł podczas lektury tej sceny fascynacja Marca miłością Maxa i Liz, jest dla mnie jednym z najciekawszych aspektów tego opowiadania...choć znowu nie takim rzadkim...spotyka się go w róznych opowiadaniach...Max i Liz, niezwykły związek który przyciąga innych jak magnez, budzi zazdrość, podziw, miłość, uwielbienie...potrafi również zniszczyć...RosDeidre pisze to jednak bardzo subtelnie, uwielbiam te wszystkie niuanse, smaczki i drobne wyzwania skierowane w naszą stronę...kocham półcienie, bo nie ma nic prostszego niż BUM kawa na ławę i goły tyłek.Katem oka zobaczyła obserwującego ich bacznie Marco. Oczy mu lekko błyszczały i Liz poczuła jakiś dziwny dreszcz na skórze na widok sposobu w jaki im się przyglądał. Nie miała czasu żeby się nad tym zastanawiać bo Max znów przyciągnął jej uwagę
Ja przepraszam że jestem taka dosadna, ale jestem dziś w wojowniczym nastroju
Myślę, że czytając kolejne rodziały tego opowiadania, nieraz ktoś na chwilę się zawaha, zastanowi, pomyśli, że w tle czai się coś jeszcze, coś, co trudno sprecyzować...sposób w jaki R opisała w GAW więź pomiędzy Marco, Liz i Maxem, może wydawać się chwilami cokolwiek dwuznaczny, ale tak subtelny, że chyba nikt nie poczuje się zbulwersowany.
Dzięki Elu za piękne tłumaczenie
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Czytam od poczatku i choć wiele jest pięknych rozdziałów - to jednak ten był najlepszy. Pięknie napisany i przetłumaczony. Dzięki Elu.
Bardzo ślicznie ukazana więź jaka łączy Maxa i Liz. I Serena. Pierwszy raz czytam opowiadanie gdzie ona występuje i ciężko mi ją przyrownać do innych opowiadań, ale tu jest realistycznie przedstawiona. Polubiłam ją.
Bardzo ślicznie ukazana więź jaka łączy Maxa i Liz. I Serena. Pierwszy raz czytam opowiadanie gdzie ona występuje i ciężko mi ją przyrownać do innych opowiadań, ale tu jest realistycznie przedstawiona. Polubiłam ją.
Kochaaane moje! Zaczynam używać stylu kapitana Borkowskiego... No nic. Na kochanym xcomie, pomiędzy nieistotnymi jak dla mnie i opóźnionymi newsami pojawił się jeden ciekawy, dotyczący japońskiego wydania Roswell. A co to ma do tego tematu? A ma, bo Olka i {o} rozpędzili się z podawaniem japońskich odpowiedników naszych bohaterów. Artykuł dotyczący "GAW", który mógłby ukazać się w którejś z gazet japońskich, ale się nie ukazał :
Didora jak zwykle zachwyca! Kolejne opowiadanie, "Gravity Always Wins", trafia na szczyty list bestsellerów. Tym razem spotykamy się z naszymi bohaterami po kilku latach. Rizu i Maku (Makkusu) Ebansu studiują, ich przyjaciele, Michieru Guerinu (Maikeru), Maria Deruka, Tesu(su) Harudengu, Areku Buhitsumanu (Arekkusu), Kire Warenchi (Kairu), Isaberu Ebansu (Izaberu) również zdają się prowadzić normalne życie. Jednak pewnego dnia Rizu poznaje mężczyznę, który kilka lat temu poświęcił się dla niej i dla Makkusu - Maruko...
Jednak nie zobaczymy już, ku ogromnemu rozczarowaniu społeczeństwa, niektórych bohaterów. Z ekranu zeszli bowiem Jimu, Jeshi, Roni, Zan', Ratto, Eiba, Kootooni, Kureiton, a także Nikorasu Możemy jednak mieć nadzieję na pojawienie się Kabaru.
Jak zwykle cudowny styl Didory wprowadza nas w atmosferę pełną tajemnicy, oczekiwania i uczucia. Mamy również nadzieję, że inna młoda autorka, gwiazda młodego pokolenia, Anaisu, dorówna Didorze...
Czy nasi bohaterowie wrócą na Antaa i wygrają wojnę z Kabaru? Dowiecie się jedynie czytając kolejne rozdziały w tłumaczeniu Eru/Era
PS: Nie wiem, jak będzie Ela po japońsku. Chyba Eru, ale ja tylko zgaduję.
Didora jak zwykle zachwyca! Kolejne opowiadanie, "Gravity Always Wins", trafia na szczyty list bestsellerów. Tym razem spotykamy się z naszymi bohaterami po kilku latach. Rizu i Maku (Makkusu) Ebansu studiują, ich przyjaciele, Michieru Guerinu (Maikeru), Maria Deruka, Tesu(su) Harudengu, Areku Buhitsumanu (Arekkusu), Kire Warenchi (Kairu), Isaberu Ebansu (Izaberu) również zdają się prowadzić normalne życie. Jednak pewnego dnia Rizu poznaje mężczyznę, który kilka lat temu poświęcił się dla niej i dla Makkusu - Maruko...
Jednak nie zobaczymy już, ku ogromnemu rozczarowaniu społeczeństwa, niektórych bohaterów. Z ekranu zeszli bowiem Jimu, Jeshi, Roni, Zan', Ratto, Eiba, Kootooni, Kureiton, a także Nikorasu Możemy jednak mieć nadzieję na pojawienie się Kabaru.
Jak zwykle cudowny styl Didory wprowadza nas w atmosferę pełną tajemnicy, oczekiwania i uczucia. Mamy również nadzieję, że inna młoda autorka, gwiazda młodego pokolenia, Anaisu, dorówna Didorze...
Czy nasi bohaterowie wrócą na Antaa i wygrają wojnę z Kabaru? Dowiecie się jedynie czytając kolejne rozdziały w tłumaczeniu Eru/Era
PS: Nie wiem, jak będzie Ela po japońsku. Chyba Eru, ale ja tylko zgaduję.
Hotaru, oba są wspaniałe, ale ten pierwszy...to chyba jeden z najlepszych jakie widziałam, zachwycająca jest ta chłodna kolorystyka, kiedy wszystko sprawia wrażenie jakby zanurzonego w morskiej wodzie. Świetne refleksyjne zdjęcie Emily
Nan to było piękne. Ale wiesz, chyba mogę cię pocieszyć co do Nikorasu...mam nadzieję że to nie będzie wielki spoiler, jeśli napiszę że ponownie wejdzie na scenę i znowu czepi się- a jakże- MaxaZ ekranu zeszli bowiem Jimu, Jeshi, Roni, Zan', Ratto, Eiba, Kootooni, Kureiton, a także Nikorasu Możemy jednak mieć nadzieję na pojawienie się Kabaru
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)
Hotaru, śliczne fanarty, naprawdę dziękuję a to pierwsze cudownie pasuje do kolejnej części, którą skończyłam na brudno. Będziesz musiała go umieścić jeszcze raz, pod nią. Zrobiony jest jak na zamówienie, jesteś kochana.
Nan, Ty łobuzie, o mały włos Ci uwierzyłabym. Roześmiałam się dopiero, kiedy szukałaś japońskiego odpowiednika mojego imienia. No tak, rasowy, przyszły dziennikarz z Ciebie, chociaż z Japończykami nic nie wiadomo. A seria Gravity jest przygotowywana przez autorkę do druku. Ech..Ty
Ale ponieważ w życiu wszystko jest możliwe, pewnie Kochani wiecie że od przyszłego tygodnia wznawiają na Polsacie emisję naszego serialu, i jak tu się nie cieszyć
Nan, Ty łobuzie, o mały włos Ci uwierzyłabym. Roześmiałam się dopiero, kiedy szukałaś japońskiego odpowiednika mojego imienia. No tak, rasowy, przyszły dziennikarz z Ciebie, chociaż z Japończykami nic nie wiadomo. A seria Gravity jest przygotowywana przez autorkę do druku. Ech..Ty
Ale ponieważ w życiu wszystko jest możliwe, pewnie Kochani wiecie że od przyszłego tygodnia wznawiają na Polsacie emisję naszego serialu, i jak tu się nie cieszyć
Wśród emotikonków (wiem, powinno być emotikonek, ale zawsze podobała mi się ta końcówka... -ek...) brakuje mi takiego z ukłonem. I najlepiej z kapeluszem. Zawsze do usług, jak ktoś mi kiedyś powiedział, dziennikarstwo to pic na wodę i trzeba skończyć inny kierunek Dziennikarzem zawsze zdąży się być
Co do Nikorasu cieszę się niezmiernie. Nie to, żebym miała upodobanie do złych charakterów, ale złe charaktery zawsze są grywane przez ciekawe osoby. Więc co za tym idzie mam skojarzenia z Miko, Nicholas na zawsze ma dla mnie twarz Miko, do którego czuję wielką sympatię. Może na zasadzie zbliżonego wieku
Niestety, w Serenie nie następują zasadnicze zmiany. Szkoda. Usiłowałam wymyślić inne odpowiedniki japońskie, tak na zasadzie podobieństw i zgadywania, ale przypuszczam, że lepiej i prędzej poszłoby mi z arabskim...
Hotaru, stanowczo popieram ten pierwszy obrazek. Pasuje ten niebieski...
Tak, Elu, wznawiają. I jak inteligentnie, od Off The Menu. I jakie świetne godziny emisji, no normalnie obłęd. 12.05, bosko. Wtorek i czwartek. I sobota, nareszcie w jakiejś ludzkiej porze. Od razu widać, że jestem egoistką, mnie się nie podoba, ja wybrzydzam, bo wojnę z kodekami wygrałam i mogę sobie oglądać... no cóż Nie no, jasne, cieszę się, ale ta pora jakaś taka... Może przynajmniej nie zrobią takiej hopy jak rok temu z Czterema Kosmitami i może blahy nie zaleją komentarzy... no i chyba przy okazji trzeba się pożegnać z tamtymi komentarzami. Aż trochę szkoda, ponad 100 mądrych wypowiedzi po większości odcinków... Może jestem pesymistką, ale mam wrażenie, że te komentarze ograniczą się jedynie do "ale Bren miał boooską fryzurę", "fuj, co on zrobił z włosami", "ale Jason ma piękne oczy"...
Co do Nikorasu cieszę się niezmiernie. Nie to, żebym miała upodobanie do złych charakterów, ale złe charaktery zawsze są grywane przez ciekawe osoby. Więc co za tym idzie mam skojarzenia z Miko, Nicholas na zawsze ma dla mnie twarz Miko, do którego czuję wielką sympatię. Może na zasadzie zbliżonego wieku
Niestety, w Serenie nie następują zasadnicze zmiany. Szkoda. Usiłowałam wymyślić inne odpowiedniki japońskie, tak na zasadzie podobieństw i zgadywania, ale przypuszczam, że lepiej i prędzej poszłoby mi z arabskim...
Hotaru, stanowczo popieram ten pierwszy obrazek. Pasuje ten niebieski...
Tak, Elu, wznawiają. I jak inteligentnie, od Off The Menu. I jakie świetne godziny emisji, no normalnie obłęd. 12.05, bosko. Wtorek i czwartek. I sobota, nareszcie w jakiejś ludzkiej porze. Od razu widać, że jestem egoistką, mnie się nie podoba, ja wybrzydzam, bo wojnę z kodekami wygrałam i mogę sobie oglądać... no cóż Nie no, jasne, cieszę się, ale ta pora jakaś taka... Może przynajmniej nie zrobią takiej hopy jak rok temu z Czterema Kosmitami i może blahy nie zaleją komentarzy... no i chyba przy okazji trzeba się pożegnać z tamtymi komentarzami. Aż trochę szkoda, ponad 100 mądrych wypowiedzi po większości odcinków... Może jestem pesymistką, ale mam wrażenie, że te komentarze ograniczą się jedynie do "ale Bren miał boooską fryzurę", "fuj, co on zrobił z włosami", "ale Jason ma piękne oczy"...
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 19 guests