Wina - 21.04 - kompletne
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Wina - 21.04 - kompletne
Wina - zzipowana wersja opowiadania, do ściągnięcia zazwyczaj 95% opublikowanych na Komnacie części.
Autor: Hotaru
Umiejscowienie w akcji serialu: kilka miesięcy po drugiej serii. Akcja 'Departure' została nieznacznie zmieniona, wszystko zostanie opisane. Liz, sądząc, że nie odzyska już Maxa, który leci 'na północ', zamiast iść do Seana, pakuje się i w pośpiechu wyjeżdża z Roswell...
Obawiam się, że nie posiadam nawet najmniejszych praw do serialu Roswell, inaczej to już nie byłby ten sam serial... tak, tak, możecie odetchnąć z ulgą. Żadnych ostrzeżeń przed tą opowieścią (czyli żadnej wojny, przemocy, zwalania winy za wszelkie zło na pana Evansa, etc.), jeśli w którymś momencie zmienię zdanie, uprzedzę. Dla wielbicieli OTH wśród Roswellmaniaków: nie jest to skrzyżowanie z tym serialem! 'Użyczyłam' wyglądu pana Murraya by zilustrować wygląd Cody'ego Nayara, jednego z głównych bohaterów tej opowieści, czyli 'porzuconego chłopaka'. Według mnie idealnie pasuje do roli, jaką narzuciłam mojej postaci. Aaach, jak to wspaniale móc napisać: mój, mój i tylko mój, zrodzony z mojej wyobraźni i posiadam wszelkie prawa do niego... już dobrze, nie bujam w obłokach, oto co następuje:
Dawno dawno temu w krainie za górami i lasami, a właściwie to nie tak daleko, tylko nad Wielką Kałużą, żyła sobie nie Calineczka, lecz Cody, młody chłopak, zakochany bez pamięci w swojej księżniczce z bajki o iście królewskim imieniu: Elizabeth... ucieleśnienie marzeń każdej dziewczyny, troskliwy, przystojny, sportowiec. Więc kiedy nagle i bez słowa wyjaśnienia rzuca go dziewczyna i przenosi się na drugi koniec kraju...
Prolog
"Rzuciła cię?" rubaszny rechot Damiana słychać było chyba w całym głównym holu niezmiernie szacownej instytucji edukacyjnej, jaką było prywatne Liceum Dubois. Cody mimowolnie skurczył się w sobie, kiedy w miarę upływających sekund śmiech przyjaciela powoli zamierał, a w zdziwionych błękitnych oczach pojawiło się kompletne niedowierzanie w miarę jak docierało do niego znaczenie tych słów. Do reszty słyszących prawdopodobnie także, pomyślał z cichą rezygnacją. Za kwadrans cała buda będzie huczała plotkami. Jakby nie mało było, że on sam nie znał odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego. Dręczył się tym całą noc, ale przemęczony umysł nie potrafił znaleźć odpowiedzi, oprócz jakiegoś mglistego, dziwnego uczucia, że czegoś nie zauważył, coś przeoczył... że nie był dość dobry dla niej... podszeptywało sumienie. Nic innego nie mogło być. Gdzie zawinił? Być może gdyby się bardziej starał, może gdyby poświęcał jej więcej czasu... ale Elizabeth czasu nie miała, z wszystkimi tymi zwariowanymi planami nadrobienia ocen, jej dzień był wypełniony od świtu do nocy... może powinien był bardziej nalegać na wspólną naukę, na cokolwiek wspólnego, gdyby łączyło...
"Wieża do Cody'ego!" poczuł bolesne trzepnięcie w plecy i jęknął mimowolnie. Obolałe mięśnie bez delikatnego, troskliwego dotyku Liz wydawały się być bardziej zdrętwiałe niż zazwyczaj, szczególnie po ostatnim dniu i nocy, kiedy przepełniony furią i żalem do siebie samego usiłował wyrzucić z siebie nadmiar budzącej się agresji.
"Czego?" warknął nieprzyjaźnie. Kolega spojrzał na niego spod oka, lekko drwiąco, lekko z odrobiną męskiej solidarności, ale i zapewne zastanawiając się w duchu co takiego skombinował, że Elizabeth go rzuciła. Ha! Gdyby sam znał odpowiedź na to pytanie! Być może wówczas mógłby to poprawić i ją odzyskać.
Obolałe od wczorajszego wysiłku mięśnie zaprotestowały gwałtownym bólem, kiedy odwrócił się na pięcie i ruszył przez tłum w stronę schodów. Widział ukradkowe spojrzenia. Prawdopodobnie wszyscy się zastanawiali nad tym samym co on i doszli do wniosku, że przyłapała go na czymś. Problem jednak był w tym, że nic podobnego nie zaszło. W życiu nie prowadził się równie cnotliwie i wiernie, jak z Elizabeth... no dobrze, cnotliwie to może nie najlepsze słowo by określić niektóre momenty zwłaszcza ostatnio... a mimo wszystko nie pofatygowała się nawet osobiście by mu oznajmić, że 'nie mogą już być ze sobą'. Co to do licha miało być? Jeden krótki telefon i w dodatku tak go zatkało, że gapił się dobry kwadrans na komórkę niepewny czy właściwie usłyszał.
Ale nie. Zatroskany wzrok jego siostry, która niestety 'przypadkiem' siedziała przy tym samym stole i tak jak on jadła kolację, mówił więcej niż był zdolny w tamtym momencie przyjąć. Jego dziewczyna, słodka, niewinna Liz, bez wątpienia nie ktoś, kto miał pstro w głowie... wciąż nie mógł uwierzyć. Miotał się od niepewności po szaloną wściekłość. Jej apartament był pusty, nikogo nie było... nie odpowiadała na telefony ani meile ani żadne inne wiadomości. Żałośnie pomyślał, że został jej wujek, ale niestety jedyne co wiedział, to fakt, że należy do kadry kierowniczej korporacji Langleya, regularnie jak w zegarku płaci rachunki za szkołę i internat i każdą zachciankę Liz. Niczym nie wyróżniająca się rodzinka w Beverly Hills, ot, standard, gdzie starzy robili pieniądze, młodzi robili co chcieli, a komunikacja międzypokoleniowa polegała na dostarczeniu znacznych środków do dyspozycji rozbrykanemu kwiatu młodzieży Los Angeles. Jak on do diabła się nazywał? Gdzie mieszkał? Dubois dysponowało własnym internatem, ale po weekendzie Liz nie wróciła do niego. Nie wróciła do niego, nie pozwoliła wytłumaczyć, sama nie wytłumaczyła niczego, zostawiając chaos w jego głowie... i sercu. Nie mieli żadnych większych problemów – jasne, mniejsze utarczki zdarzały się czasem, ale chodziło głównie o to, by spędzali ze sobą więcej czasu. Z pozoru nic nie zapowiadało przecież katastrofy... musiało coś być, coś, co przeoczył u w gruncie niewinnej dziewczyny, nie była taką wyćwiczona aktorką jak reszta dziewczyn w szkole, nie była wredną manipulatorką... od pierwszej chwili kiedy się spotkali na plaży, nie udawała. A może... może... zatrzymał się i pobladł tak gwałtownie, że Damian przystanął, podrapał się po głowie i westchnąwszy z rezygnacją, powiedział:
"Wyduś to wreszcie z siebie!"
"Ukhm... Liz mnie rzuciła." wydukał.
"To już słyszałem." Damian nie zamierzał silić się na cierpliwość. Jego przyjaciel pobił całkowicie standardy jeśli chodziło o tę dziewczynę, nie dość, że byli ze sobą jakieś pół roku – niewiarygodne biorąc pod uwagę opinię Cody'ego – to z każdym tygodniem wydawało się, że jest on jeszcze bardziej zadurzony w tej małej. Co więcej, same wysokie wymagania tej dziewczyny, sprawiały że w ogóle z Cody'ego może nie zrobił się lepszy kumpel ale z pewnością lepszy człowiek. W którymś momencie z chłopaka zaczęły wyłazić dosyć niebezpieczne skłonności ojca. Ale to tym razem wcale nie musiało być to. Najprawdopodobniej nie wytrzymał. Damian w przeciwieństwie do większości dociekliwych kumpli wiedział co nieco, nie tylko, że nie bywała w sypialni Cody'ego, ale że w ogóle nie wylądowała dotąd w żadnej. Zdumiewało go to, bowiem Elizabeth nie należała do dziewczyn, obok której jakikolwiek zdrowy nastolatek przejdzie obojętnie. Ale to była jej sprawa... no i także Cody'ego przez ostatnie pół roku. Bawiło go to, zastanawiał się nie raz jak przyjaciel poradzi sobie z tą sprawą... ale też w duchu podziwiał trochę dziewczynę za charakter i wytrzymałość. Ostatecznie, dziewczynom także odbijały hormony, mimo, że głośno o tym raczej nie mówiły. Wyglądało jednak na to, że to nie ona nie wytrzymała, lecz jej najgłupszy z facetów... zrezygnować z takiej dziewczyny z powodu jednego numerku? Chyba miał nierówno pod sufitem. "Kiedy cię przyłapała?"
Cody gapił się na niego przez kilka sekund, wreszcie wyszemrał z goryczą.
"Chciałbym, żeby mnie przyłapała... przynajmniej wiedziałbym co schrzaniłem."
Teraz nadeszła kolej na Damiana by gapić się w zdumieniu.
"Moment... Nie upiłeś się, nie naćpałeś, nie złamałeś celibatu, ani żadnego z przykazań żelaznej dziewicy... więc co do cholery się stało?" wybałuszał na niego oczy. Elizabeth nie była głupia, by ot tak sobie rzucić faceta, za którym oglądało się pół szkoły... i miała wystarczająco przyzwoitości by nie zrobić czegoś takiego bez uprzedzenia lub chociaż podania powodu. To nie było w jej stylu.
Prawda była taka, że Elizabeth była zbyt słodka i niewinna by zrobić takie draństwo. Damian, podobnie jak wielu jego kolegów z Liceum, po cichu zazdrościł Nayarowi dziewczyny jak ona. Ciepłej, sympatycznej, której urok nie został wyprodukowany w rozlicznych luksusowych salonach piękności Hollywoodu. Mógł się obudzić obok niej rano i nie wrzasnąć z przerażenia. Wyglądała prawdopodobnie jeszcze bardziej zachwycająco niż wieczorem, wystarczyło wspomnieć minę Cody'ego, gdy któryś pierwszy raz go o to zapytał.
"Nie wiem..." Cody przeczesał palcami nieco przydługie włosy. Domagały się już dawno obcięcia, ale Liz lubiła jak miał dłuższe... teraz najwyraźniej nie miało to najmniejszego znaczenia dla niej. "Zadzwoniła wczoraj rano, powiedziała, że nie może być dłużej ze mną i my razem nie ma dłużej sensu i że nie widzi przyszłości dla nas..." Cody nie lubił jak załamywał mu się głos. Czuł się jak zakochany psiak żebrzący o odrobinę miłości od swej pani. Niepokojące porównanie.
"Stary... ona nigdy nie widziała w tym sensu..." kumpel zaśmiał się, ignorując ciemniejące spojrzenie Cody'ego. Chcąc lub nie, właśnie wywołał pewną myśl w jego załamanej głowie.
Skoro nie widziała w tym sensu, by w ogóle byli razem... a była nadzwyczaj logiczną i zorganizowaną osobą, jaką znał... była tylko jedna odpowiedź, dlaczego z nim była.
Cody nagle uśmiechnął się, a Damian łypnął na niego podejrzliwie.
"A tobie co łazi po głowie?"
Uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. Będą kłopoty, zawyrokował jego przyjaciel. Kłopoty przez ogromniaste K.
~ * ~ * ~ * ~
Na regularne aktualki nie należy liczyć. Jak napiszę kolejną część, to będzie. Koniec kropka. Prawdziwe życie od czasu do czasu się odzywa!
Do czasu zrobienia właściwego bannerka, będzie ten z zapowiedzi...
~ * ~ * ~ * ~
Last edited by Hotaru on Fri Apr 21, 2006 2:33 pm, edited 15 times in total.
Nie wątpię, piterku, że cię suszy... To na pocieszenie: Może ugasi twoje pragnienie!piter wrote:ja tez chce...Hotaru wrote:Wina
Cody jest całkowicie fikcyjnym charakterem, moim i tylko moim i, dzięki Bogu, mogę z nim zrobić co mi się żywnie podoba... i w odróżnieniu do wielu ostatnio pisanych przez mnie opowiadań, nie jest to crossover. Święto, nieprawdaż?
Część pierwsza
No dobrze, kochani... Pochwalę się nowym bannerkiem przed wami:
Nieprawdaż, że śliczny? W konwencji wcześniejszej pracy na zamówienie do 'Born to You', ale co tam... to wciąż moje dzieło. Zastrzygłam uszami z radości? Niee... wcale.
Skoro formalnościom stało się zadość, oddaję wam nieco dobrodziejstwa z życia nastolatków w małej mieścinie w Nowym Meksyku, zwanej Roswell.
1.
"Niebieska czy zielona?" Isabel krytycznie przykładała to jedną to drugą sukienkę do siebie i spoglądała w lustro. Żadna nie spodobała się jej zbytnio, ale centra handlowe w Roswell nie mogły się poszczycić ogromnym wyborem. Na szczęście miała obce moce; nie wyobrażała sobie by inaczej poradzić sobie z deficytem porządnie modnych ubrań w tej dziurze zwanej rodzinnym miasteczkiem.
Tym gorzej, że nie wybierała się na studia. Musiała jakoś powetować sobie to, nieprawdaż? I znajomość z Jessim, słodkim prawnikiem, którego oczy wodziły wciąż za nią, wymagała, by znalazła jakiś wystrzałowy ciuch.
Zerknęła na Liz, nie doczekawszy się odpowiedzi. Nie spodziewała się jej właściwie, ale zupełne milczenie ze strony brunetki również nie było wskazane. Liz, o czym się przekonała wielokrotnie, stała twardo na ziemi i potrafiła dawać dobre, praktyczne rady. Chociaż w kwestii wyboru strojów jej wyczucie było po prostu koszmarne, to jednak jakaś rada pozostawała radą. No i Liz zauważała takie małe szczególiki jak materiał do pralni chemicznej czy wymagający nieustannej interwencji żelazka. Z jej obcymi mocami nie miało to większego znaczenia, jednak z wszystkimi dziwnymi wydarzeniami ostatnich dwóch lat wolała nie zwracać na siebie uwagi. Jej mama i tak uważała, że zwraca nadmierną uwagę na stroje.
Ale co miała zrobić, kiedy nie mogła wyjechać na studia?
Brunetka patrzyła przez okno wystawowe sklepu na coś, co wcześniej złapało uwagę samej Isabel. Bal maskowy z okazji Mikołajek, późniejszy Bal Maturzystów i wreszcie bożonarodzeniowe przyjęcie. Trzy imprezy, niezmiernie ważne imprezy, od których zależało, kto będzie królował w następnym roku.
"W co się przebierasz?" zadając to pytanie doskonale wiedziała, że Liz ma już kostium. Ona zawsze planowała takie rzeczy na wiele miesięcy naprzód. Dzięki temu nie dawała się zaskoczyć przez potrzebę znalezienia jakiegoś oryginalnego stroju. Wybór tak długi czas wcześniej gwarantował, że nikt nie powieli jej pomysłu. Niestety, Isabel nie mogła sobie na to pozwolić. Ona po prostu musiała być modnie przebrana, modnie i najoryginalniej jednocześnie. Koszmar decydowania i wymyślania kreacji na szczęście nieco bladł, kiedy miała do dyspozycji obce moce. Tak, czasem dobrze było być obcym.
"Uh..." Liz nieznacznie zarumieniła się, przyłapana na gapieniu się na transparent reklamujący Bal Maskowy. Była połowa listopada, to jeszcze trzy tygodnie, ale ona odczuwała to jako cios prosto w jelita. Bal maskowy... bal maskowy kojarzył jej się raczej z ciepłą bryzą znad morza, niewiarygodnie romantyczną iluminacją Hotelu Grass o północy, miękkim piaskiem pod stopami i nowym początkiem. Targowisko próżności, jakim był doroczny Bal Maskowy było niemal karykaturą jej wspomnień.
Nie miała się co oszukiwać tym razem. W głębi duszy wiedziała, że ma przyjemne wspomnienia z majowego balu dzięki Cody'emu, nie przez okoliczności. Gdyby w grudniu była z nim na podobnej imprezie, wspominałaby ją równie miło. Umiał uczynić każdą imprezę najpierw znośną, a potem nawet przyjemną.
"Nie wiem."
Mówiła prawdę. Nie miała pojęcia, w co się ubrać. Przebranie przygotowane w marcu zupełnie nie pasowało do jej obrazu w oczach uczniów Dubois, od których teraz miało się zaroić w Roswell. Przeklęta wymiana uczniów, którą sama zapoczątkowała. W Los Angeles była wręcz zupełnie inną osobą. Skromny kostium kosmity nie bardzo pasował do jej obrazu.
Podejrzewała, że Isabel padłaby trupem na miejscu gdyby wiedziała, że w nowym liceum nieśmiała Liz została cheerleaderką! Nie życzyła jednak śmierci przyjaciółce, ale też nie chciała kłamać.
"Miałam kostium, ale przez przypadek się zniszczył."
Ta, przypadek zwany Cody'm. Pod wpływem impulsu i pod wpływem swojego byłego chłopaka pocięła skórzany strój na setki drobnych kawałków, po czym wyrzuciła definitywnie na śmieci na początku czerwca, w ten sposób żegnając się z przeszłością w Roswell i dawną Liz. Ale los potrafi być przewrotny i oto znów tkwiła w miasteczku swojego dzieciństwa i miała niemały problem.
Jak wiele czasu minie, nim zaczną się plotki? Co prawda na początek przyjechało tylko dziesięcioro uczniów... Lecz i tak Kristen wybałuszyła oczy na jej widok w Roswell, a jej reakcja na przyznanie się do zerwania z Cody'm była po prostu frustrująca. Zaś za dwa dni zjedzie kolejna porcja uczniów Dubois i Liz cierpła skóra na to, co się będzie działo.
Psiakrew, czy życie nie mogłoby być mniej skomplikowane?
"Mogłabym naprawić." uśmiech Isabel był szczery i życzliwy i Liz natychmiast poczuła wyrzuty sumienia.
"To niemożliwe, już dawno wylądował w koszu na śmieci." westchnęła. To akurat było prawdą. "Nie myślałam, że wrócę na bal, więc nie starałam się o inne przebranie. Muszę szybko coś wymyślić."
"Nie przypominaj mi o tym..." dwie nastolatki wymieniły sfrustrowane westchnienia "Podejrzałam kostium Pam Troy." blondynka jęknęła, odwieszając obie sukienki "W wiadomy sposób... jest po prostu świetny. A tutaj nie znajdziemy nic, co by mogło dorównać konkurencji. Chyba będę musiała się wybrać do Aluquerque."
"Ja mam szlaban." Liz się skrzywiła "Zero wyjazdów, chyba że z mamą."
Isabel nie skomentowała. Stosunki Nancy-Liz nie układały się najlepiej, każdy to widział, nawet ktoś nie znający ich wcześniej po pięciu minutach przebywania w towarzystwie tych dwóch kobiet wiedział, że coś nie gra. W domu Liz napięcie wręcz wisiało w powietrzu i Isabel wcale nie dziwiła się jej, że chciała się wyrwać chociaż na parę godzin.
"Wywołałam wilka z lasu..." mruknęła ponuro, patrząc na komórkę. Nancy wysłała smsa, nie musiała czytać, by znać treść. Ma wrócić do domu. Zazgrzytała zębami.
"Zobaczymy się jutro w szkole?"
"Jasne. Nie chcesz by cię podwieźć?"
"Nie, pojadę autobusem. Będę miała wymówkę, co tak długo..." wymruczała pod nosem, odwracając się na pięcie i wychodząc ze sklepu. Kilka minut później opuszczała centrum handlowe, nie zauważywszy jednak ciemnozielonego samochodu zaparkowanego w cieniu ogromnego dębu. Jego kierowca na jej widok zatarł ręce, notując coś w podręcznym kalendarzu. Liz Parker prowadziła nadzwyczaj uporządkowane i regularne życie. Dokładnie tak, jak wspominał Kal Langley.
"Bingo. Tym razem nie uciekniesz mi."
~ * ~
Zanim dotarła do domu, ciemne chmury na horyzoncie zaowocowały porządną ulewą. Przystanek autobusowy był kawałek od Crashdown, więc kiedy Liz dotarła do domu, przypominała bardziej przemoczonego szczura niż samą siebie. Humoru nie poprawiała jej myśl, że ulubiona sztruksowa kurtka skurczy się po wyschnięciu. Nie mogła potem pójść do sklepu i ot tak kupić nowej, o tym samym kroju, rozmiarze i z tego samego materiału. Roswell nie posiadało centrów handlowych złożonych ze sklepów rozmaitych, najbardziej luksusowych marek. Chyba jednak miała prawo oczekiwać, że coś, co kosztowało trzy tysiące dolarów, nie zniszczy się tak łatwo?
Niestety, kiedy tylko przemoczona znalazła się w łazience i zdjęła ubranie, okazało się, że kurtki nie da się uratować. Zgrzytając zębami z zimna, owinęła się wielkim ręcznikiem i zaczęła demakijaż, pozbywając się resztek kosmetyków, których nie zabrała ze sobą kapryśna listopadowa aura. Długo jednak nie wytrzymała, wyziębienie organizmu było zbyt duże. Odkręciła ciepłą wodę i z ulgą stanęła pod prysznicem.
Kwadrans później nie miała na sobie grama kosmetyku. Zawinęła się ponownie w ręcznik, wycisnęła wodę z włosów i zgasiła światło w łazience.
Być może właśnie dlatego krzyknęła cicho w zaskoczeniu... Ponieważ kiedy wróciła do pokoju, nie była już sama. Oparty plecami o drzwi, z założonymi rękoma stał młody, jasnowłosy chłopak, wpatrywał się w nią uważnie. Nocna lampka nie musiała wcale oświetlać jego przystojnej twarzy, by wiedziała, kto to.
Cody.
Nieprawdaż, że śliczny? W konwencji wcześniejszej pracy na zamówienie do 'Born to You', ale co tam... to wciąż moje dzieło. Zastrzygłam uszami z radości? Niee... wcale.
Skoro formalnościom stało się zadość, oddaję wam nieco dobrodziejstwa z życia nastolatków w małej mieścinie w Nowym Meksyku, zwanej Roswell.
1.
"Niebieska czy zielona?" Isabel krytycznie przykładała to jedną to drugą sukienkę do siebie i spoglądała w lustro. Żadna nie spodobała się jej zbytnio, ale centra handlowe w Roswell nie mogły się poszczycić ogromnym wyborem. Na szczęście miała obce moce; nie wyobrażała sobie by inaczej poradzić sobie z deficytem porządnie modnych ubrań w tej dziurze zwanej rodzinnym miasteczkiem.
Tym gorzej, że nie wybierała się na studia. Musiała jakoś powetować sobie to, nieprawdaż? I znajomość z Jessim, słodkim prawnikiem, którego oczy wodziły wciąż za nią, wymagała, by znalazła jakiś wystrzałowy ciuch.
Zerknęła na Liz, nie doczekawszy się odpowiedzi. Nie spodziewała się jej właściwie, ale zupełne milczenie ze strony brunetki również nie było wskazane. Liz, o czym się przekonała wielokrotnie, stała twardo na ziemi i potrafiła dawać dobre, praktyczne rady. Chociaż w kwestii wyboru strojów jej wyczucie było po prostu koszmarne, to jednak jakaś rada pozostawała radą. No i Liz zauważała takie małe szczególiki jak materiał do pralni chemicznej czy wymagający nieustannej interwencji żelazka. Z jej obcymi mocami nie miało to większego znaczenia, jednak z wszystkimi dziwnymi wydarzeniami ostatnich dwóch lat wolała nie zwracać na siebie uwagi. Jej mama i tak uważała, że zwraca nadmierną uwagę na stroje.
Ale co miała zrobić, kiedy nie mogła wyjechać na studia?
Brunetka patrzyła przez okno wystawowe sklepu na coś, co wcześniej złapało uwagę samej Isabel. Bal maskowy z okazji Mikołajek, późniejszy Bal Maturzystów i wreszcie bożonarodzeniowe przyjęcie. Trzy imprezy, niezmiernie ważne imprezy, od których zależało, kto będzie królował w następnym roku.
"W co się przebierasz?" zadając to pytanie doskonale wiedziała, że Liz ma już kostium. Ona zawsze planowała takie rzeczy na wiele miesięcy naprzód. Dzięki temu nie dawała się zaskoczyć przez potrzebę znalezienia jakiegoś oryginalnego stroju. Wybór tak długi czas wcześniej gwarantował, że nikt nie powieli jej pomysłu. Niestety, Isabel nie mogła sobie na to pozwolić. Ona po prostu musiała być modnie przebrana, modnie i najoryginalniej jednocześnie. Koszmar decydowania i wymyślania kreacji na szczęście nieco bladł, kiedy miała do dyspozycji obce moce. Tak, czasem dobrze było być obcym.
"Uh..." Liz nieznacznie zarumieniła się, przyłapana na gapieniu się na transparent reklamujący Bal Maskowy. Była połowa listopada, to jeszcze trzy tygodnie, ale ona odczuwała to jako cios prosto w jelita. Bal maskowy... bal maskowy kojarzył jej się raczej z ciepłą bryzą znad morza, niewiarygodnie romantyczną iluminacją Hotelu Grass o północy, miękkim piaskiem pod stopami i nowym początkiem. Targowisko próżności, jakim był doroczny Bal Maskowy było niemal karykaturą jej wspomnień.
Nie miała się co oszukiwać tym razem. W głębi duszy wiedziała, że ma przyjemne wspomnienia z majowego balu dzięki Cody'emu, nie przez okoliczności. Gdyby w grudniu była z nim na podobnej imprezie, wspominałaby ją równie miło. Umiał uczynić każdą imprezę najpierw znośną, a potem nawet przyjemną.
"Nie wiem."
Mówiła prawdę. Nie miała pojęcia, w co się ubrać. Przebranie przygotowane w marcu zupełnie nie pasowało do jej obrazu w oczach uczniów Dubois, od których teraz miało się zaroić w Roswell. Przeklęta wymiana uczniów, którą sama zapoczątkowała. W Los Angeles była wręcz zupełnie inną osobą. Skromny kostium kosmity nie bardzo pasował do jej obrazu.
Podejrzewała, że Isabel padłaby trupem na miejscu gdyby wiedziała, że w nowym liceum nieśmiała Liz została cheerleaderką! Nie życzyła jednak śmierci przyjaciółce, ale też nie chciała kłamać.
"Miałam kostium, ale przez przypadek się zniszczył."
Ta, przypadek zwany Cody'm. Pod wpływem impulsu i pod wpływem swojego byłego chłopaka pocięła skórzany strój na setki drobnych kawałków, po czym wyrzuciła definitywnie na śmieci na początku czerwca, w ten sposób żegnając się z przeszłością w Roswell i dawną Liz. Ale los potrafi być przewrotny i oto znów tkwiła w miasteczku swojego dzieciństwa i miała niemały problem.
Jak wiele czasu minie, nim zaczną się plotki? Co prawda na początek przyjechało tylko dziesięcioro uczniów... Lecz i tak Kristen wybałuszyła oczy na jej widok w Roswell, a jej reakcja na przyznanie się do zerwania z Cody'm była po prostu frustrująca. Zaś za dwa dni zjedzie kolejna porcja uczniów Dubois i Liz cierpła skóra na to, co się będzie działo.
Psiakrew, czy życie nie mogłoby być mniej skomplikowane?
"Mogłabym naprawić." uśmiech Isabel był szczery i życzliwy i Liz natychmiast poczuła wyrzuty sumienia.
"To niemożliwe, już dawno wylądował w koszu na śmieci." westchnęła. To akurat było prawdą. "Nie myślałam, że wrócę na bal, więc nie starałam się o inne przebranie. Muszę szybko coś wymyślić."
"Nie przypominaj mi o tym..." dwie nastolatki wymieniły sfrustrowane westchnienia "Podejrzałam kostium Pam Troy." blondynka jęknęła, odwieszając obie sukienki "W wiadomy sposób... jest po prostu świetny. A tutaj nie znajdziemy nic, co by mogło dorównać konkurencji. Chyba będę musiała się wybrać do Aluquerque."
"Ja mam szlaban." Liz się skrzywiła "Zero wyjazdów, chyba że z mamą."
Isabel nie skomentowała. Stosunki Nancy-Liz nie układały się najlepiej, każdy to widział, nawet ktoś nie znający ich wcześniej po pięciu minutach przebywania w towarzystwie tych dwóch kobiet wiedział, że coś nie gra. W domu Liz napięcie wręcz wisiało w powietrzu i Isabel wcale nie dziwiła się jej, że chciała się wyrwać chociaż na parę godzin.
"Wywołałam wilka z lasu..." mruknęła ponuro, patrząc na komórkę. Nancy wysłała smsa, nie musiała czytać, by znać treść. Ma wrócić do domu. Zazgrzytała zębami.
"Zobaczymy się jutro w szkole?"
"Jasne. Nie chcesz by cię podwieźć?"
"Nie, pojadę autobusem. Będę miała wymówkę, co tak długo..." wymruczała pod nosem, odwracając się na pięcie i wychodząc ze sklepu. Kilka minut później opuszczała centrum handlowe, nie zauważywszy jednak ciemnozielonego samochodu zaparkowanego w cieniu ogromnego dębu. Jego kierowca na jej widok zatarł ręce, notując coś w podręcznym kalendarzu. Liz Parker prowadziła nadzwyczaj uporządkowane i regularne życie. Dokładnie tak, jak wspominał Kal Langley.
"Bingo. Tym razem nie uciekniesz mi."
~ * ~
Zanim dotarła do domu, ciemne chmury na horyzoncie zaowocowały porządną ulewą. Przystanek autobusowy był kawałek od Crashdown, więc kiedy Liz dotarła do domu, przypominała bardziej przemoczonego szczura niż samą siebie. Humoru nie poprawiała jej myśl, że ulubiona sztruksowa kurtka skurczy się po wyschnięciu. Nie mogła potem pójść do sklepu i ot tak kupić nowej, o tym samym kroju, rozmiarze i z tego samego materiału. Roswell nie posiadało centrów handlowych złożonych ze sklepów rozmaitych, najbardziej luksusowych marek. Chyba jednak miała prawo oczekiwać, że coś, co kosztowało trzy tysiące dolarów, nie zniszczy się tak łatwo?
Niestety, kiedy tylko przemoczona znalazła się w łazience i zdjęła ubranie, okazało się, że kurtki nie da się uratować. Zgrzytając zębami z zimna, owinęła się wielkim ręcznikiem i zaczęła demakijaż, pozbywając się resztek kosmetyków, których nie zabrała ze sobą kapryśna listopadowa aura. Długo jednak nie wytrzymała, wyziębienie organizmu było zbyt duże. Odkręciła ciepłą wodę i z ulgą stanęła pod prysznicem.
Kwadrans później nie miała na sobie grama kosmetyku. Zawinęła się ponownie w ręcznik, wycisnęła wodę z włosów i zgasiła światło w łazience.
Być może właśnie dlatego krzyknęła cicho w zaskoczeniu... Ponieważ kiedy wróciła do pokoju, nie była już sama. Oparty plecami o drzwi, z założonymi rękoma stał młody, jasnowłosy chłopak, wpatrywał się w nią uważnie. Nocna lampka nie musiała wcale oświetlać jego przystojnej twarzy, by wiedziała, kto to.
Cody.
Wina mi dajcie, wina... śpiewacie, a ja zaśpiewam wam Cody'ego mi dajcie... plus nastoletnie hormony. Muszę przyznać, że ta część przyprawiła mnie o niezły ból głowy i pisałam ją koszmarnie długo, chociaż jest równie krótka jak pierwsza. To przez próbę odwzorowania nastolatka, w którym nad zamiarami biorą górę szalejące emocje. Nie uważam, żeby wyszło mi to nadzwyczajnie, chyba zapominam już jak to jest mieć naście lat W każdym bądź razie to jest nowa część dla was i nie zawiera niczego prócz podsycającego żabolowy apetyt na więcej bardzo emocjonalnego spotkania...
2.
Jego usta, jego gardło, wyschły zupełnie. Miękkie, ciepłe ciało, pachnące intensywnie wanilią i truskawkami, było ledwo przykryte cienkim ręcznikiem.
Jezu. Była piękna.
Zdusił jęk zbierający się w gardle. Skrzyżował ramiona, oparł się plecami o drzwi, tylko po to by nie sięgnąć w jej stronę i nie zamknąć dłoni wokół niej, by już nigdy nie uciekła od niego tak daleko, by nikt inny nie mógł patrzeć na jej alabastrową skórę. Tylko on mógł. Jego oczy śledziły uważnie drogę każdej z kropel opadających z mokrych włosów, przez wilgotną miękkość i bezgłośnie zatrzymujące się na brzegu ręcznika.
Wstrzymał oddech, kiedy zgasiła światło w łazience.
Wyraz niewiarygodnego szoku, ale i przerażenia, jakie malowały się na jej twarzy były niczym cios w splot słoneczny. Kiedy jeszcze na dokładkę niemal instynktownie przycisnęła mocniej do siebie materiał ręcznika, miał już jedynie ochotę wyć z żalu, ze złości.
To jednak był on. Nie żadne inne czynniki. To tkwiło w nim, iż nie chciała go już więcej znać.
Nie wiedział, jak długo stali, tak wpatrując się w siebie. Czuł tylko to ciężkie uczucie w środku, krojący go na drobne kawałeczki ból, zawiedzioną nadzieję. Wszystko to tworzyło niewiarygodny mix, żołądek podjeżdżał mu do gardła. Obawiał się, że nie będzie w stanie wydobyć z siebie głosu.
"C-c-co tu robisz?" wyjąkała, zupełnie jakby było to dziwne i niewytłumaczalne, znaleźć się w pokoju dziewczyny po jej własnym 'występie' aka telefon.
Opanuj się, chłopie. To jest być może twoja jedyna ostatnia szansa na to, by chociaż ułożyć między wami cokolwiek na kształt przyjacielskich stosunków. Szczególnie, że wciąż nie wiesz, co dokładnie spowodowało jej odejście.
"Daję ci szansę."
Jęknął w duchu, jak patetycznie to zabrzmiało.
~ * ~
Jej pierwszym odruchem, kiedy szok zaczął ustępować, było przerażenie. I masa innych emocji. Zmieszanie, niedowierzanie, ulga, radość, poczucie winy, wszystko razem wymieszane w kalejdoskopie. Cody był tutaj, w Roswell. O Boże. O dobry Boże...
Zagryzła wargę, lustrując jego postać.
"C-c-co tu robisz?" zdołała jakoś wydukać, jęcząc w duchu jednocześnie jak słaby i przestraszony brzmiał jej głos... Przerażona obserwowała błysk bólu w jego oczach, zanim się opanował. Co ona takiego znowu powiedziała?
"Daję ci szansę."
Potrząsnęła głową, niczego nie rozumiejąc. Nie ufała swojemu gardłu, że wydobędzie z siebie jakikolwiek zrozumiały dźwięk... bezradnie obserwowała jak okrąża łóżko i powoli podchodzi do niej, zmniejszając dzielący ich dystans z każdą sekundą dziko pędzącego naprzód czasu. Słyszała głuche bicie własnego serca i musiała zdusić jęk, kiedy stanął zaledwie kilka centymetrów od niej, młode, silne, a jednocześnie tak delikatne wobec niej ciało, kiedy poczuła jego znajomy zapach, powodujący przyjemne napięcie w jej własnym ciele. Kręciło się jej w głowie od nadmiaru wirującego w niej napięcia i burzy emocji. Cody był w Roswell. Przyjechał do niej.
Nie była gotowa. Nie spodziewała się go. Nie była przygotowana na to spotkanie i...
Usta otworzyły się wcale nie mimowolnie, lecz całkiem świadomie, entuzjastycznie witając jego ciepłą gładkość. Zbyt dobrze pamiętały jego dotyk, przyjemność i zadziałały instynktownie przyznając nie tylko pozwolenie, ale i odwzajemniając się z równym zapałem. Zbyt dobrze pamiętała te długie godziny, kiedy jedyne, czego chciał, to zbadać, co sprawiało jej najwięcej przyjemności, co wydobywało dziką reakcję jej ciała, przez co traciła kontrolę...
Ale ten pocałunek nie był taki. Z początkowej miękkości zostały ledwie resztki, zastąpiły ją gwałtowna desperacja i pragnienie. Zdusiła westchnienie. Czy ona naprawdę tak długo obywała się bez jego dotyku, jego ciepłych ust, dłoni tak pewnie trzymających ją przy sobie? Wydawało się jej wręcz, że minęło znacznie więcej czasu niż tydzień... zdecydowanie więcej, pomyślała, kiedy pchnął ją w tył i przypiął do ściany swoim ciałem. Jęknęła między pocałunkami, czując jak na ułamek chwili odrywa się, zdejmując w pośpiechu kurtkę. Jego ciało było twarde i gibkie i tak odpowiadające pod jej dotykiem... wspomnienie ciepła jego skóry wysłało gwałtowny dreszcz przyjemności wzdłuż kręgosłupa, jednocześnie otrzeźwiając ją na ułamek sekundy. Podjęła słaby wysiłek, by go odepchnąć.
"Nie!"
To był bardziej pisk niż cokolwiek innego, ale i tak usłyszał. Otworzyła gwałtownie oczy. Znieruchomiał, jego szare oczy były w tej chwili prawie czarne, a dłonie wyraźnie drżały.
W milczeniu cofnął się, wyraźnie drżąc. Podniósł mokrą kurtkę z podłogi i podszedł do okna. Odwrócił się.
"Przepraszam." mruknął cicho "Nie powinienem cię do niczego zmuszać ani niczego wymuszać."
Była zbyt rozdygotana by nawet poczuć zaskoczenie jego przeprosinami. Zacisnęła drżące palce na połach ręcznika. Do niczego jej nie zmuszał. Sama chciała. I to właśnie był jej problem.
"Jakikolwiek był powód..."
Jego oczy błagały ją, szare spojrzenie łatwo wślizgiwało się w zakamarki jej uczuć... wystarczyło tylko szepnąć jego imię, skinąć głową lub uczynić jakikolwiek gest. Ale nie zrobiła tego, całą siłą woli powstrzymywała się od rzucenia z powrotem w jego ramiona i zapomnienia o problemach i otaczającej ich rzeczywistości. Chciała zapomnieć. Ale potem problemy uderzą jeszcze mocniej, a ona nie powinna wpychać Cody'ego do tego bagna. Wystarczyło, że jej życie było tak popaprane. Zasłużył na to, by mieć miłą dziewczynę bez osobistego bagażu i dzikich pomysłów. Nawet jeśli sama bardzo chciała nią pozostać...
"...chciałem znać prawdę. Bo jeśli nie widziałaś logicznego powodu dla nas by być razem, a przed chwilą..." mówił z trudem "...czuliśmy, co czuliśmy... nie wiem, co zrobiłem źle i nie wiem, jak to naprawić. Przepraszam... za każdy taki raz."
Odwróciła wzrok z winą. Nie zrobił niczego źle, to wszystko była jej wina. Cody westchnął ciężko z rezygnacją, odwrócił się i wyszedł powoli przez okno na balkon, zasuwając je za sobą starannie. Zamek zadźwięczał automatycznie za nim. Uśmiechnęła się smutno, z wysiłkiem powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Zamek ze zubożonego uranu, jedynego metalu, na jaki obcy nie mieli z całą pewnością wpływu...
Minutę później usłyszała wyraźne kroki na korytarzu. Nancy szła w jej stronę. Do jej pokoju, zapewne na inspekcję. Nie było możliwości, by ukryła przed nią twarz, nawet gdyby ukryła się w łazience. A ślady obrzmiałych ust czy zaróżowionej skóry nie usunie w kilka sekund. Zaklęła w duchu i napięła się na to, co nieuniknione.
A wszystko to była jej wina. Jej cholerna wina.
2.
Jego usta, jego gardło, wyschły zupełnie. Miękkie, ciepłe ciało, pachnące intensywnie wanilią i truskawkami, było ledwo przykryte cienkim ręcznikiem.
Jezu. Była piękna.
Zdusił jęk zbierający się w gardle. Skrzyżował ramiona, oparł się plecami o drzwi, tylko po to by nie sięgnąć w jej stronę i nie zamknąć dłoni wokół niej, by już nigdy nie uciekła od niego tak daleko, by nikt inny nie mógł patrzeć na jej alabastrową skórę. Tylko on mógł. Jego oczy śledziły uważnie drogę każdej z kropel opadających z mokrych włosów, przez wilgotną miękkość i bezgłośnie zatrzymujące się na brzegu ręcznika.
Wstrzymał oddech, kiedy zgasiła światło w łazience.
Wyraz niewiarygodnego szoku, ale i przerażenia, jakie malowały się na jej twarzy były niczym cios w splot słoneczny. Kiedy jeszcze na dokładkę niemal instynktownie przycisnęła mocniej do siebie materiał ręcznika, miał już jedynie ochotę wyć z żalu, ze złości.
To jednak był on. Nie żadne inne czynniki. To tkwiło w nim, iż nie chciała go już więcej znać.
Nie wiedział, jak długo stali, tak wpatrując się w siebie. Czuł tylko to ciężkie uczucie w środku, krojący go na drobne kawałeczki ból, zawiedzioną nadzieję. Wszystko to tworzyło niewiarygodny mix, żołądek podjeżdżał mu do gardła. Obawiał się, że nie będzie w stanie wydobyć z siebie głosu.
"C-c-co tu robisz?" wyjąkała, zupełnie jakby było to dziwne i niewytłumaczalne, znaleźć się w pokoju dziewczyny po jej własnym 'występie' aka telefon.
Opanuj się, chłopie. To jest być może twoja jedyna ostatnia szansa na to, by chociaż ułożyć między wami cokolwiek na kształt przyjacielskich stosunków. Szczególnie, że wciąż nie wiesz, co dokładnie spowodowało jej odejście.
"Daję ci szansę."
Jęknął w duchu, jak patetycznie to zabrzmiało.
~ * ~
Jej pierwszym odruchem, kiedy szok zaczął ustępować, było przerażenie. I masa innych emocji. Zmieszanie, niedowierzanie, ulga, radość, poczucie winy, wszystko razem wymieszane w kalejdoskopie. Cody był tutaj, w Roswell. O Boże. O dobry Boże...
Zagryzła wargę, lustrując jego postać.
"C-c-co tu robisz?" zdołała jakoś wydukać, jęcząc w duchu jednocześnie jak słaby i przestraszony brzmiał jej głos... Przerażona obserwowała błysk bólu w jego oczach, zanim się opanował. Co ona takiego znowu powiedziała?
"Daję ci szansę."
Potrząsnęła głową, niczego nie rozumiejąc. Nie ufała swojemu gardłu, że wydobędzie z siebie jakikolwiek zrozumiały dźwięk... bezradnie obserwowała jak okrąża łóżko i powoli podchodzi do niej, zmniejszając dzielący ich dystans z każdą sekundą dziko pędzącego naprzód czasu. Słyszała głuche bicie własnego serca i musiała zdusić jęk, kiedy stanął zaledwie kilka centymetrów od niej, młode, silne, a jednocześnie tak delikatne wobec niej ciało, kiedy poczuła jego znajomy zapach, powodujący przyjemne napięcie w jej własnym ciele. Kręciło się jej w głowie od nadmiaru wirującego w niej napięcia i burzy emocji. Cody był w Roswell. Przyjechał do niej.
Nie była gotowa. Nie spodziewała się go. Nie była przygotowana na to spotkanie i...
Usta otworzyły się wcale nie mimowolnie, lecz całkiem świadomie, entuzjastycznie witając jego ciepłą gładkość. Zbyt dobrze pamiętały jego dotyk, przyjemność i zadziałały instynktownie przyznając nie tylko pozwolenie, ale i odwzajemniając się z równym zapałem. Zbyt dobrze pamiętała te długie godziny, kiedy jedyne, czego chciał, to zbadać, co sprawiało jej najwięcej przyjemności, co wydobywało dziką reakcję jej ciała, przez co traciła kontrolę...
Ale ten pocałunek nie był taki. Z początkowej miękkości zostały ledwie resztki, zastąpiły ją gwałtowna desperacja i pragnienie. Zdusiła westchnienie. Czy ona naprawdę tak długo obywała się bez jego dotyku, jego ciepłych ust, dłoni tak pewnie trzymających ją przy sobie? Wydawało się jej wręcz, że minęło znacznie więcej czasu niż tydzień... zdecydowanie więcej, pomyślała, kiedy pchnął ją w tył i przypiął do ściany swoim ciałem. Jęknęła między pocałunkami, czując jak na ułamek chwili odrywa się, zdejmując w pośpiechu kurtkę. Jego ciało było twarde i gibkie i tak odpowiadające pod jej dotykiem... wspomnienie ciepła jego skóry wysłało gwałtowny dreszcz przyjemności wzdłuż kręgosłupa, jednocześnie otrzeźwiając ją na ułamek sekundy. Podjęła słaby wysiłek, by go odepchnąć.
"Nie!"
To był bardziej pisk niż cokolwiek innego, ale i tak usłyszał. Otworzyła gwałtownie oczy. Znieruchomiał, jego szare oczy były w tej chwili prawie czarne, a dłonie wyraźnie drżały.
W milczeniu cofnął się, wyraźnie drżąc. Podniósł mokrą kurtkę z podłogi i podszedł do okna. Odwrócił się.
"Przepraszam." mruknął cicho "Nie powinienem cię do niczego zmuszać ani niczego wymuszać."
Była zbyt rozdygotana by nawet poczuć zaskoczenie jego przeprosinami. Zacisnęła drżące palce na połach ręcznika. Do niczego jej nie zmuszał. Sama chciała. I to właśnie był jej problem.
"Jakikolwiek był powód..."
Jego oczy błagały ją, szare spojrzenie łatwo wślizgiwało się w zakamarki jej uczuć... wystarczyło tylko szepnąć jego imię, skinąć głową lub uczynić jakikolwiek gest. Ale nie zrobiła tego, całą siłą woli powstrzymywała się od rzucenia z powrotem w jego ramiona i zapomnienia o problemach i otaczającej ich rzeczywistości. Chciała zapomnieć. Ale potem problemy uderzą jeszcze mocniej, a ona nie powinna wpychać Cody'ego do tego bagna. Wystarczyło, że jej życie było tak popaprane. Zasłużył na to, by mieć miłą dziewczynę bez osobistego bagażu i dzikich pomysłów. Nawet jeśli sama bardzo chciała nią pozostać...
"...chciałem znać prawdę. Bo jeśli nie widziałaś logicznego powodu dla nas by być razem, a przed chwilą..." mówił z trudem "...czuliśmy, co czuliśmy... nie wiem, co zrobiłem źle i nie wiem, jak to naprawić. Przepraszam... za każdy taki raz."
Odwróciła wzrok z winą. Nie zrobił niczego źle, to wszystko była jej wina. Cody westchnął ciężko z rezygnacją, odwrócił się i wyszedł powoli przez okno na balkon, zasuwając je za sobą starannie. Zamek zadźwięczał automatycznie za nim. Uśmiechnęła się smutno, z wysiłkiem powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Zamek ze zubożonego uranu, jedynego metalu, na jaki obcy nie mieli z całą pewnością wpływu...
Minutę później usłyszała wyraźne kroki na korytarzu. Nancy szła w jej stronę. Do jej pokoju, zapewne na inspekcję. Nie było możliwości, by ukryła przed nią twarz, nawet gdyby ukryła się w łazience. A ślady obrzmiałych ust czy zaróżowionej skóry nie usunie w kilka sekund. Zaklęła w duchu i napięła się na to, co nieuniknione.
A wszystko to była jej wina. Jej cholerna wina.
Po długiej przerwie uaktualnienie-niespodzianka i dobre wieści. Pisanie historii idzie mi dosyć dobrze i na dzień dzisiejszy mam wystarczająco materiału na parę tygodni uaktualnień. Planuję pojawianie się nowych części mniej więcej raz na tydzień... nie za często? Nie? Tak myślałam. W ramach realizacji Zachęty do nominowania do naszychFreak Awardsdam wam dwie części, czyli w przyszłym tygodniu czeka was lektura 4 i 5 części. Dzisiaj część 3 i skromniutki arcik nawiązujący do rozmyślań Kyle'a. Pan Valenti odegra dużą rolę w tym opowiadaniu. No co? Lubię chłopaczka... :smiech:
3.
Cody ześlizgnął się po drabince przeciwpożarowej, wciąż mając na ustach słodki smak Liz. Krew dziko tętniła w uszach i tak naprawdę jedyne, czego w tej chwili pragnął, to wrócić do pokoju Liz i skończyć to, co zaczął.
Ale Liz nigdy nie wybaczyłaby mu tego. Widział to w jej oczach, w jej reakcji. Cokolwiek jej przeszkadzało, pochodziło od rozumu. W jej oczach znów był ten sam paskudny cień, jaki widział przez pierwsze miesiące ich znajomości, z tą różnicą, iż teraz był po prostu zwielokrotniony. Chociaż, gdyby się głębiej zastanowił, to ten cień istniał zawsze, ale w Los Angeles Liz nauczyła się żyć i śmiać mimo niego. Lubił myśleć wcześniej, że przyczynił się do tego, ale obecnie nie był zupełnie pewien, co ma sądzić o tej sytuacji. Jedyne, co wiedział, to fakt, iż w życiu Liz stało się coś paskudnego i ona za wszelką cenę nie chciała go do tego dopuścić. Czy aż tak zawiódł w roli chłopaka, iż nie chciała jego wsparcia? Gdzie do cholery popełnił błąd i co przeoczył?
"Rany Julek, facet, jakim cudem nigdy nie wylądowaliście w sypialni, skoro wasze prywatne momenty wyglądają jak to..."
Rzucił ponure spojrzenie na Damiana, który wyłonił się z cienia, szczerząc zęby.
"Chcesz stracić kontrakt na reklamę Colgate?" warknął. Nie czuł się na siłach znosić docinki kumpla ani tym bardziej jego podteksty. Wsiedli do samochodu i uruchomił silnik.
"Musiałbym go najpierw mieć." odpowiedział mu beztroski śmiech. Ciemnoszare spojrzenie skrzyżowało się z niebieskim i Damian gwałtownie spoważniał. Wcale nie podobał mu się udręczony wzrok przyjaciela, który na siłę szukał wad w sobie. Jego sytuacja w domu była wystarczająco niemiła i paskudna, wystarczyło, że ojciec wbija go pod powierzchnię planety. Nie musiał robić tego sam. Ani tym bardziej nigdy by nie przypuszczał, że Elizabeth mu to zrobi mniej lub bardziej świadomie. "Nie martw się. Nawet laik widzi, że ciągle iskrzy między wami. Może nawet bardziej niż na początku. Odkryjesz, kto jej namieszał w głowie i skopiesz temu komuś tyłek."
"Żeby to było takie proste..." Cody mrugnął, wycofując samochód z alei. Znów zaczynało padać. Nie ma to jak wieczna kalifornijska wiosna. Już zaczynał za nią tęsknić. Za plażą, za rozrywkami na wyciągnięcie ręki, za ogromną ilością zieleni, a nawet za głupią dostępnością alkoholu. Jak nigdy wcześniej poczuł naprawdę gwałtowną potrzebę wypicia czegoś. Zacisnął zęby.
Nie. Będzie. Swoim. Ojcem.
~ * ~
Kyle normalnie przyglądałby się w niewierze, jak Liz siada na trybunach jednego z mniejszych, treningowych boisk w Roswell High i zacząłby się zastanawiać, co do diabła przygnałoby jego dawną dziewczynę aka Liz Parker na obserwację jego treningu. Ale to nie był zwyczajny dzień, ani Liz nie była Parker więcej. Była Langley. Przynajmniej przez ostatnie pół roku. To zmieniło ją, przeważnie na lepsze. Były jednak wciąż pewne zachowanie, kiedy chciał walić głową w mur, niepomny reakcji otoczenia, życząc sobie jedynie, by Elizabeth Langley w końcu przejrzała na oczy.
Ale były także dni w jego karierze, kiedy właściwie przyjął jej dziwactwa i rozumiał, że chociaż Langley, to jednak była wciąż młoda i uczyła się. Miała prawo do błędów. Tylko, że kiedy zobaczył najnowszy komplet uczniów Roswell, a jego fotograficzna pamięć pracowała wyśmienicie, jego gniew jak i zaniepokojenie sytuacją nieco wymknęło się spod kontroli...
Trening skończył się szybciej, głównie z powodu trenera, który zabiłby dla dokładniejszego poznania przybyłego do Roswell zespołu reprezentacji Dubois w koszykówce. Osiągali spore sukcesy i chciał się przyjrzeć zawodnikom. Dzięki temu mieli połowę lekcji praktycznie wolną, o ile nie rozrabiali. Opcja, którą Valenti w obecnej sytuacji popierał całym sercem.
Jego wnętrzności mówiły mu wyraźnie, że coś jest nie tak, kiedy szedł w jej stronę. Co dokładnie się nie zgadzało, zorientował się dopiero po dotarciu na miejsce.
Znał Liz wystarczająco wiele lat i zbyt dobrze, by nie wryć sobie w pamięć najdrobniejszego szczególiku jej twarzy, najdrobniejszego grymasu, każdy odcień jej skóry i trzepot powiek. Nawet gdyby wyszła prosto od charakteryzatora, a nie tylko sprzed własnej toaletki, zrozumiałby co się stało. Doskonały makijaż, niewątpliwie spędziła nad nim calusieńki ranek, ukrył idealnie kilka zsinień wokół ust i nosa, a także nieco podpuchnięte oczy. Mógł dać głowę, że prawdopodobnie nikt się nie zorientuje nawet z lupą i o to zapewne chodziło... tylko, że on znał każde drgnięcie jej twarzy i kiedy podniosła do ust butelkę coli - light, niewątpliwie wpływ jej kalifornijskiego życia - nie uszedł jego uwagi ślad grymasu bólu.
Westchnął, siadając obok. Wściekłość na Nancy buzowała w nim, ale podobnie jak Liz, nie mógł za wiele zrobić. Ta suka niestety miała w rękawie wszystkie asy. Nawet pieniądze Liz, które z lubością przepuszczała.
Jedyne, co mógł, to dodać jej otuchy i udzielić dobrej rady. Szczególnie, jeśli przed godziną widział ni mniej ni więcej jej byłego chłopaka...
"Ale się porobiło..."
Uśmiechnęła się do niego.
"Tobie także dzień dobry, Valenti."
"Nie powiem, żeby był dobry."
"Dlaczego?"
Dla niej nie był aż taki zły. Kiedy w końcu po całonocnym przewracaniu się z boku na bok, zasnęła na krótko, śniły się jej dobre czasy z Cody'm. Och, strasznie to pogarszało poczucie winy... ale myśl, że obchodziła go chociaż na tyle, by chciał się dowiedzieć, zostawiła ciepłe uczucie w sercu. Komuś jeszcze na niej zależało, nie tylko Kalowi czy Kyle'owi.
"Żartujesz sobie?" spytał z niedowierzaniem przyglądając się jej. Chociaż może po prostu jeszcze nie widziała Nayara? "Nie widziałaś go jeszcze?"
"Kogo?"
"Cody'ego. Jest w Roswell."
Ku jego zdumieniu uśmiechnęła się leciutko. Ba, nawet zarumieniła...
"Wiem."
"Trafiłem na inną planetę?" spytał zaintrygowany "Bo wiesz, ostatni lot był zeszłej wiosny..."
Parsknęła.
"Poważnie jednak. Lepiej żeby do biedaka nie dotarły plotki o tobie i Evansie."
Westchnęła, ale po chwili zmarszczyła brwi i spytała go z równie ciekawym wyrazem twarzy, jaki on sam posiadał.
"Jak miałyby do niego niby dotrzeć plotki? Przecież on nic nie wie."
"Ale szybko się dowie. Cała ta poprzednia zgraja z Dubois jeszcze tu siedzi przecież i zbierali każdą najmniejszą ploteczkę o tobie z zacięciem godnym lepszej sprawy. Nie, żebyś nie była intrygującą osóbka, ale na miłość boską, oni to chyba piszą twoją nielegalną biografię!"
Jęknęła.
"Nadal nie rozumiem... przecież żadnego z nich nie spotkał."
"Liz..." Kyle spojrzał na nią dziwnie "Widziałem Cody'ego dzisiaj. Nie na ulicy czy przypadkiem. Widziałem go tutaj, w szkole. Przed godziną. A teraz trener dał nam wolne, bo poleciał spotkać członków reprezentacji w koszykówkę Dubois!"
Zbladła tak gwałtownie, że aż żałował swojego wybuchu.
"On może być równie dobrze z tyłu tych trybun i nas podsłuchiwać!" wyznał z komiczną powagą, imitując zachowanie króla Maxia I i wywołując powrót kolorów na jej policzki.
"Wpadasz w paranoję, Valenti."
"Jak mam nie wpadać w paranoję, kiedy po mieście krąży dwudziestu ochroniarzy jednej z najbogatszych nastolatek w tym kraju? A ją samą matka zmusza, by pracowała jako kelnerka ponieważ nienawidzi jej ojca. To jest paranoja, panno nie-jestem-Parker."
Nieoczekiwanie zaśmiała się miękko.
"Wiesz co, Valenti?"
"Co?" mruknął ponuro pod nosem, gapiąc się na grających kolegów.
"Olejmy wszystko. Zwiewamy ze szkoły."
3.
Cody ześlizgnął się po drabince przeciwpożarowej, wciąż mając na ustach słodki smak Liz. Krew dziko tętniła w uszach i tak naprawdę jedyne, czego w tej chwili pragnął, to wrócić do pokoju Liz i skończyć to, co zaczął.
Ale Liz nigdy nie wybaczyłaby mu tego. Widział to w jej oczach, w jej reakcji. Cokolwiek jej przeszkadzało, pochodziło od rozumu. W jej oczach znów był ten sam paskudny cień, jaki widział przez pierwsze miesiące ich znajomości, z tą różnicą, iż teraz był po prostu zwielokrotniony. Chociaż, gdyby się głębiej zastanowił, to ten cień istniał zawsze, ale w Los Angeles Liz nauczyła się żyć i śmiać mimo niego. Lubił myśleć wcześniej, że przyczynił się do tego, ale obecnie nie był zupełnie pewien, co ma sądzić o tej sytuacji. Jedyne, co wiedział, to fakt, iż w życiu Liz stało się coś paskudnego i ona za wszelką cenę nie chciała go do tego dopuścić. Czy aż tak zawiódł w roli chłopaka, iż nie chciała jego wsparcia? Gdzie do cholery popełnił błąd i co przeoczył?
"Rany Julek, facet, jakim cudem nigdy nie wylądowaliście w sypialni, skoro wasze prywatne momenty wyglądają jak to..."
Rzucił ponure spojrzenie na Damiana, który wyłonił się z cienia, szczerząc zęby.
"Chcesz stracić kontrakt na reklamę Colgate?" warknął. Nie czuł się na siłach znosić docinki kumpla ani tym bardziej jego podteksty. Wsiedli do samochodu i uruchomił silnik.
"Musiałbym go najpierw mieć." odpowiedział mu beztroski śmiech. Ciemnoszare spojrzenie skrzyżowało się z niebieskim i Damian gwałtownie spoważniał. Wcale nie podobał mu się udręczony wzrok przyjaciela, który na siłę szukał wad w sobie. Jego sytuacja w domu była wystarczająco niemiła i paskudna, wystarczyło, że ojciec wbija go pod powierzchnię planety. Nie musiał robić tego sam. Ani tym bardziej nigdy by nie przypuszczał, że Elizabeth mu to zrobi mniej lub bardziej świadomie. "Nie martw się. Nawet laik widzi, że ciągle iskrzy między wami. Może nawet bardziej niż na początku. Odkryjesz, kto jej namieszał w głowie i skopiesz temu komuś tyłek."
"Żeby to było takie proste..." Cody mrugnął, wycofując samochód z alei. Znów zaczynało padać. Nie ma to jak wieczna kalifornijska wiosna. Już zaczynał za nią tęsknić. Za plażą, za rozrywkami na wyciągnięcie ręki, za ogromną ilością zieleni, a nawet za głupią dostępnością alkoholu. Jak nigdy wcześniej poczuł naprawdę gwałtowną potrzebę wypicia czegoś. Zacisnął zęby.
Nie. Będzie. Swoim. Ojcem.
~ * ~
Kyle normalnie przyglądałby się w niewierze, jak Liz siada na trybunach jednego z mniejszych, treningowych boisk w Roswell High i zacząłby się zastanawiać, co do diabła przygnałoby jego dawną dziewczynę aka Liz Parker na obserwację jego treningu. Ale to nie był zwyczajny dzień, ani Liz nie była Parker więcej. Była Langley. Przynajmniej przez ostatnie pół roku. To zmieniło ją, przeważnie na lepsze. Były jednak wciąż pewne zachowanie, kiedy chciał walić głową w mur, niepomny reakcji otoczenia, życząc sobie jedynie, by Elizabeth Langley w końcu przejrzała na oczy.
Ale były także dni w jego karierze, kiedy właściwie przyjął jej dziwactwa i rozumiał, że chociaż Langley, to jednak była wciąż młoda i uczyła się. Miała prawo do błędów. Tylko, że kiedy zobaczył najnowszy komplet uczniów Roswell, a jego fotograficzna pamięć pracowała wyśmienicie, jego gniew jak i zaniepokojenie sytuacją nieco wymknęło się spod kontroli...
Trening skończył się szybciej, głównie z powodu trenera, który zabiłby dla dokładniejszego poznania przybyłego do Roswell zespołu reprezentacji Dubois w koszykówce. Osiągali spore sukcesy i chciał się przyjrzeć zawodnikom. Dzięki temu mieli połowę lekcji praktycznie wolną, o ile nie rozrabiali. Opcja, którą Valenti w obecnej sytuacji popierał całym sercem.
Jego wnętrzności mówiły mu wyraźnie, że coś jest nie tak, kiedy szedł w jej stronę. Co dokładnie się nie zgadzało, zorientował się dopiero po dotarciu na miejsce.
Znał Liz wystarczająco wiele lat i zbyt dobrze, by nie wryć sobie w pamięć najdrobniejszego szczególiku jej twarzy, najdrobniejszego grymasu, każdy odcień jej skóry i trzepot powiek. Nawet gdyby wyszła prosto od charakteryzatora, a nie tylko sprzed własnej toaletki, zrozumiałby co się stało. Doskonały makijaż, niewątpliwie spędziła nad nim calusieńki ranek, ukrył idealnie kilka zsinień wokół ust i nosa, a także nieco podpuchnięte oczy. Mógł dać głowę, że prawdopodobnie nikt się nie zorientuje nawet z lupą i o to zapewne chodziło... tylko, że on znał każde drgnięcie jej twarzy i kiedy podniosła do ust butelkę coli - light, niewątpliwie wpływ jej kalifornijskiego życia - nie uszedł jego uwagi ślad grymasu bólu.
Westchnął, siadając obok. Wściekłość na Nancy buzowała w nim, ale podobnie jak Liz, nie mógł za wiele zrobić. Ta suka niestety miała w rękawie wszystkie asy. Nawet pieniądze Liz, które z lubością przepuszczała.
Jedyne, co mógł, to dodać jej otuchy i udzielić dobrej rady. Szczególnie, jeśli przed godziną widział ni mniej ni więcej jej byłego chłopaka...
"Ale się porobiło..."
Uśmiechnęła się do niego.
"Tobie także dzień dobry, Valenti."
"Nie powiem, żeby był dobry."
"Dlaczego?"
Dla niej nie był aż taki zły. Kiedy w końcu po całonocnym przewracaniu się z boku na bok, zasnęła na krótko, śniły się jej dobre czasy z Cody'm. Och, strasznie to pogarszało poczucie winy... ale myśl, że obchodziła go chociaż na tyle, by chciał się dowiedzieć, zostawiła ciepłe uczucie w sercu. Komuś jeszcze na niej zależało, nie tylko Kalowi czy Kyle'owi.
"Żartujesz sobie?" spytał z niedowierzaniem przyglądając się jej. Chociaż może po prostu jeszcze nie widziała Nayara? "Nie widziałaś go jeszcze?"
"Kogo?"
"Cody'ego. Jest w Roswell."
Ku jego zdumieniu uśmiechnęła się leciutko. Ba, nawet zarumieniła...
"Wiem."
"Trafiłem na inną planetę?" spytał zaintrygowany "Bo wiesz, ostatni lot był zeszłej wiosny..."
Parsknęła.
"Poważnie jednak. Lepiej żeby do biedaka nie dotarły plotki o tobie i Evansie."
Westchnęła, ale po chwili zmarszczyła brwi i spytała go z równie ciekawym wyrazem twarzy, jaki on sam posiadał.
"Jak miałyby do niego niby dotrzeć plotki? Przecież on nic nie wie."
"Ale szybko się dowie. Cała ta poprzednia zgraja z Dubois jeszcze tu siedzi przecież i zbierali każdą najmniejszą ploteczkę o tobie z zacięciem godnym lepszej sprawy. Nie, żebyś nie była intrygującą osóbka, ale na miłość boską, oni to chyba piszą twoją nielegalną biografię!"
Jęknęła.
"Nadal nie rozumiem... przecież żadnego z nich nie spotkał."
"Liz..." Kyle spojrzał na nią dziwnie "Widziałem Cody'ego dzisiaj. Nie na ulicy czy przypadkiem. Widziałem go tutaj, w szkole. Przed godziną. A teraz trener dał nam wolne, bo poleciał spotkać członków reprezentacji w koszykówkę Dubois!"
Zbladła tak gwałtownie, że aż żałował swojego wybuchu.
"On może być równie dobrze z tyłu tych trybun i nas podsłuchiwać!" wyznał z komiczną powagą, imitując zachowanie króla Maxia I i wywołując powrót kolorów na jej policzki.
"Wpadasz w paranoję, Valenti."
"Jak mam nie wpadać w paranoję, kiedy po mieście krąży dwudziestu ochroniarzy jednej z najbogatszych nastolatek w tym kraju? A ją samą matka zmusza, by pracowała jako kelnerka ponieważ nienawidzi jej ojca. To jest paranoja, panno nie-jestem-Parker."
Nieoczekiwanie zaśmiała się miękko.
"Wiesz co, Valenti?"
"Co?" mruknął ponuro pod nosem, gapiąc się na grających kolegów.
"Olejmy wszystko. Zwiewamy ze szkoły."
Cosik nowego
Historia idzie jak burza... Ot, z pozoru proste opowiadanie o nastolatkach i hormonach i plotkach i szkolnych problemach.
4.
Cody, Damian i Kristen wymknęli się cichaczem ze swoich lekcji i pognali w umówione miejsce. Nikt specjalnie nie zwracał na nich uwagi, szczególnie od kiedy to uczniowie z Dubois trzymali się zawsze na początku razem. Usiedli więc na trawie pod niedużą grupką drzew na tyłach boiska do koszykówki.
Chyba przez kwadrans milczeli, żadne nie do końca pewne, co powiedzieć, od czego zacząć. Kristen wiedziała najwięcej, ale wcale nie była pewna, czy chce przekazać to wszystko. Cody'emu naprawdę zależało na tej dziewczynie, a to, czego się ostatnio dowiedziała, iż nie był jedynym takim osobnikiem w życiu Liz Parker, trochę komplikowało sytuację. Ale od czego miało się przyjaciół?
Blondyn westchnął ciężko, rozkładając się jak długi na trawie. Nie spał za wiele ostatnio, a poprzednią noc spędził na analizie sytuacji. Kiedy pierwsze zamglenie winą ustąpiło, a włączył się rozsądek, wszystko zaczęło wyglądać zupełnie inaczej. Damian miał rację. Liz nigdy nie widziała sensu w tym, by byli razem. Jedyne, co ją trzymało więc przy nim, to uczucia. A po wczorajszej nocy miał czarno na białym wyłożone, iż one wcale nie uległy zmianie. Coś więc musiało się stać, że go rzuciła. Coś, czego nie chciała mu wyjawić. Pamiętał doskonale, jak nieśmiała i spokojna była na początku ich znajomości, pamiętał, jak ciężko było jej prosić o cokolwiek albo wtajemniczać w jej kłopoty. To zawsze było dla niej ogromnym problemem. Czy więc ta sama sprawa, która przygnała ją z powrotem do Roswell, sprawiła, że go rzuciła? I co do diabła z jej planami poprawy ocen, by potem dostać się na Harvard? Na litość boską, skasowano jej oceny za dwa lata nauki i poprawiła je na 6.0 w ciągu czterech i pół miesięcy! Fakt, iż wymagało to od niej praktycznie każdej chwili spędzonej na kuciu, także w wakacje, pomocy ze strony prywatnych nauczycieli i kilku innych rzeczy, ale chyba nie wyrzuciłaby całego swojego i cudzego wysiłku ot tak sobie? To nie było w jej stylu. Coś się tu działo, coś, o czym nie wiedział.
"No dobra, wal." zerknął na Damiana, który westchnął ciężko. Wymienili spojrzenia z Kristen. Skinęła głową. "Czego się dowiedziałeś?"
"Nie jestem pewien, czy chcesz to usłyszeć."
Cody podniósł się na łokciu, patrząc podejrzliwie na dwójkę przyjaciół.
"Liz rzuciła nie tylko mnie, ale cały dotychczasowy plan na życie. Wiecie równie dobrze jak ja, że warunkiem zgody kuratora oświaty na jej ponowne przystąpienie do zaliczeń poprzednich dwóch lat szkoły było uczęszczanie do Dubois. Sam powrót do Roswell to czyste marnotrawstwo ostatniego półrocza i prawdopodobnie nie dostanie się na wymarzone przez nią studia."
"Khm..." Damian chrząknął "Nie to mieliśmy na myśli."
"Więc?" spytał z rezygnacją "Zaraz pewnie mi powiecie, że w Roswell czekał na nią jakiś superman śpiewający serenady pod jej oknem i noszący ją na rękach, by wynagrodzić jej powrót do tej zapadłej dziury."
Cisza, która zapadła po tych słowach była wystarczającą odpowiedzią. Usiadł pionowo, czując przy tym jak zmęczone mięśnie protestują przy tym ruchu. Gdzie są ciepłe dłonie Liz, pomyślał z tęsknotą. Przy niej nie ważne było, jak ostro trenowali, każdy taki wysiłek był wart jej późniejszego, troskliwego dotknięcia.
"Mniej więcej..." Damian przyznał ostrożnie. Nigdy nie wiadomo, czy przypadkiem Cody nie dostanie szału z zazdrości. Miewał takie skłonności niestety. Chociaż zazwyczaj Liz miała na niego bardzo uciszający wpływ, to jednak przez pierwsze tygodnie ich znajomości, kiedy chłopaki z drużyny podczas wakacyjnych treningów dokuczali mu trochę, niejeden oberwał za to prosto w nos.
"Nie zabiję cię za powtarzanie plotek. Co najwyżej tego kretyna..."
"Ok. Facet nazywa się Maxwell Evans. Max." Kristen postanowiła skakać na głęboką wodę "O nim i o Liz mówi się w jednym wyrazie. Max&Liz. Liz&Max."
"A przynajmniej mówiło..." Damian załagodził trochę.
Cody tylko westchnął ciężko.
"No dobrze. Historia wygląda tak. Facet był przez lata jednym z najbardziej hm, nieuchwytnych przystojniaków w mieście. Z czasem mniej lub bardziej jawnie zaczął oglądać się za Liz Parker. Jedna z najładniejszych dziewczyn w szkole i niewątpliwie najinteligentniejsza. W każdym bądź razie ze dwa lata temu była jakaś strzelanina w Crashdown, po której zaczęto ich widywać dosyć często. A była wówczas dziewczyną Kyle'a Valentiego."
"Kyle Valenti, syn szeryfa?" spytał zdumiony. Kristen spojrzała na niego podejrzliwie.
"Znasz to nazwisko?"
"Jasne. Był kilka razy w Kalifornii, u Liz. Najdłużej w wakacje, przez prawie trzy tygodnie. Szurnięty charakterek, gra w futbol i niewątpliwie jest najlepszym przyjacielem Liz." uśmiechnął się na samo wspomnienie. Lubił go. Miał głowę na karku. Co jednak najważniejsze, nie próbował niczego z Liz, chociaż... "To by wyjaśniało, czemu wciąż uważa ją za najpiękniejszą dziewczynę na planecie."
Teraz to była kolej Damiana i Kristen by otworzyć buzię ze zdziwienia.
"No co? Odbyłem sobie małą pogawędkę z Valentim..." wzruszył nonszalancko ramionami.
Kristen odetchnęła nieznacznie. Przynajmniej był świadom co niektórych faktów.
"Potem umarła babcia Liz i przez szkołę przeszedł huragan o nazwie 'Liz rzuciła Valentiego'. Kilka tygodni później, a może miesięcy, włączając to zamieszanie z pewną radiową randką w ciemno - tutaj Liz najwyraźniej nienawidzi zainteresowania mediów jej osobą..."
"A kto z nas to kocha?" parsknęli z Damianem zgodnie.
"... a więc kilka miesięcy później Liz jest z Maxem. Para jak ze snu. Potem do miasta przybywa niejaka Tess Harding i zagina parol na Evansa. Niewiadomo dokładnie do czego doszło, ale Liz wyjeżdża na Florydę do cioci."
"Raczej do Kalifornii..."
"To tylko plotki!" burknęła "Evans zostaje w Roswell. Sytuacja z Tess niby się uspokaja... Max po powrocie Liz tropi ją jak wierny psiak..."
Niepokojące porównanie, niepokojące.
"...włączając w to śpiewanie serenad pod balkonem Parkerów."
Damian nie wytrzymał i zaczął się śmiać. Cody zgromił go wzrokiem.
"I co, pomogło?" Carpenter naprawdę usiłował opanować wesołość, ale nieszczególnie mu to wyszło.
"Nie wiadomo... prócz faktu, iż nagle w Roswell gruchnęła pewna wieść..." Kristen przełknęła ze strachem.
"O?"
"Liz i Valentim?"
Westchnął.
"No dobra, zostawmy to na koniec, skoro wieść ma być tak zabójcza... Co było potem?"
"Cóż... Max chodził po Roswell z oczami zranionego szczeniaka... a za nim krok w krok wierna Tess i w końcu jednak chyba się jej udało. Potem było jakieś dziwne zamieszanie, zwłaszcza na linii Valenti - Evans. Tata Kyle'a stracił pracę przez jakieś zamieszanie z rodzeństwem Evans, nie znam szczegółów. Ale Kyle się wkurzył. Ostatni pozytywny akcencik... bal. Liz poszła z Maxem, Kyle z Tess. Widziano Tess i Maxa całujących się na balu, zaś Liz wcięło. Ale to nie wszystko. Dzień później najlepszy przyjaciel Liz ginie w wypadku samochodowym, podobno samobójczym. Prawie wszyscy odwracają się od Liz. A już zwłaszcza Evans. Było kilku uczniów, którzy mówili o jakiejś walce w grupie na pogrzebie Alexa Whitmana, w każdym bądź razie później atmosfera między nimi była wprost lodowata. Ale parę tygodni później Tess znika, dżip Evansów także. Nikt nic nie mówi, zwłaszcza, że Elizabeth Parker znika tego samego dnia."
"Pojechała do Kalifornii." pokiwał głową, wspominając ich pierwsze spotkanie. Siedziała na plaży, patrząc właśnie na zdjęcie z balu. Teraz zrozumiał wyraz jej twarzy i jej niechęć do imprez. Zwłaszcza do balów. Co za dureń z tego Evansa. "I co z tą wieścią o Liz i Kyle'u?"
Kristen przesunęła się niewygodnie na swoim miejscu. Naprawdę nie miała ochoty o tym mówić. Zwłaszcza, iż było tajemnicą poliszynela, że Cody w sypialni Liz nie wylądował. Cała szkoła plotkowała o tej dwójce. To był najbardziej nieprawdopodobny związek, jaki mogliby sobie wyobrazić. Ale psiakrew, mijały tygodnie, a Nayar potulnie łaził za Liz. Minęły wakacje, pierwsze tygodnie roku szkolnego... nic. Wydawało się wręcz, że był jeszcze bardziej oczarowany niż na początku. Ogromne zmiany w jego charakterze także nie uszły niczyjej uwadze. Naprawdę zanosiło się na to, że jeszcze miał szansę nie stać się takim skurwielem, jak jego ojciec. Teraz... nie dość, że Liz rzuciła go nagle i bez podania powodu, to jeszcze kiedy przyjechał do tej zapadłej dziury na końcu świata, czekały na niego takie wieści. W tym momencie nie chciała być w skórze ani jego, ani Liz, ani Evansa, ani tym bardziej Valentiego...
"W najłagodniejszej formie?"
Spochmurniał natychmiast.
"Skoro mówicie, że ten Evans to najpoważniejsza konkurencja... Co jest?"
"To... wyjątkowo paskudna plotka. Nawet w najłagodniejszej formie nie brzmi miło."
"Przestań truć i mów, czego się dowiedziałaś!" warknął.
"Tess Harding puściła plotkę, że Kyle rozdziewiczył Liz."
Historia idzie jak burza... Ot, z pozoru proste opowiadanie o nastolatkach i hormonach i plotkach i szkolnych problemach.
4.
Cody, Damian i Kristen wymknęli się cichaczem ze swoich lekcji i pognali w umówione miejsce. Nikt specjalnie nie zwracał na nich uwagi, szczególnie od kiedy to uczniowie z Dubois trzymali się zawsze na początku razem. Usiedli więc na trawie pod niedużą grupką drzew na tyłach boiska do koszykówki.
Chyba przez kwadrans milczeli, żadne nie do końca pewne, co powiedzieć, od czego zacząć. Kristen wiedziała najwięcej, ale wcale nie była pewna, czy chce przekazać to wszystko. Cody'emu naprawdę zależało na tej dziewczynie, a to, czego się ostatnio dowiedziała, iż nie był jedynym takim osobnikiem w życiu Liz Parker, trochę komplikowało sytuację. Ale od czego miało się przyjaciół?
Blondyn westchnął ciężko, rozkładając się jak długi na trawie. Nie spał za wiele ostatnio, a poprzednią noc spędził na analizie sytuacji. Kiedy pierwsze zamglenie winą ustąpiło, a włączył się rozsądek, wszystko zaczęło wyglądać zupełnie inaczej. Damian miał rację. Liz nigdy nie widziała sensu w tym, by byli razem. Jedyne, co ją trzymało więc przy nim, to uczucia. A po wczorajszej nocy miał czarno na białym wyłożone, iż one wcale nie uległy zmianie. Coś więc musiało się stać, że go rzuciła. Coś, czego nie chciała mu wyjawić. Pamiętał doskonale, jak nieśmiała i spokojna była na początku ich znajomości, pamiętał, jak ciężko było jej prosić o cokolwiek albo wtajemniczać w jej kłopoty. To zawsze było dla niej ogromnym problemem. Czy więc ta sama sprawa, która przygnała ją z powrotem do Roswell, sprawiła, że go rzuciła? I co do diabła z jej planami poprawy ocen, by potem dostać się na Harvard? Na litość boską, skasowano jej oceny za dwa lata nauki i poprawiła je na 6.0 w ciągu czterech i pół miesięcy! Fakt, iż wymagało to od niej praktycznie każdej chwili spędzonej na kuciu, także w wakacje, pomocy ze strony prywatnych nauczycieli i kilku innych rzeczy, ale chyba nie wyrzuciłaby całego swojego i cudzego wysiłku ot tak sobie? To nie było w jej stylu. Coś się tu działo, coś, o czym nie wiedział.
"No dobra, wal." zerknął na Damiana, który westchnął ciężko. Wymienili spojrzenia z Kristen. Skinęła głową. "Czego się dowiedziałeś?"
"Nie jestem pewien, czy chcesz to usłyszeć."
Cody podniósł się na łokciu, patrząc podejrzliwie na dwójkę przyjaciół.
"Liz rzuciła nie tylko mnie, ale cały dotychczasowy plan na życie. Wiecie równie dobrze jak ja, że warunkiem zgody kuratora oświaty na jej ponowne przystąpienie do zaliczeń poprzednich dwóch lat szkoły było uczęszczanie do Dubois. Sam powrót do Roswell to czyste marnotrawstwo ostatniego półrocza i prawdopodobnie nie dostanie się na wymarzone przez nią studia."
"Khm..." Damian chrząknął "Nie to mieliśmy na myśli."
"Więc?" spytał z rezygnacją "Zaraz pewnie mi powiecie, że w Roswell czekał na nią jakiś superman śpiewający serenady pod jej oknem i noszący ją na rękach, by wynagrodzić jej powrót do tej zapadłej dziury."
Cisza, która zapadła po tych słowach była wystarczającą odpowiedzią. Usiadł pionowo, czując przy tym jak zmęczone mięśnie protestują przy tym ruchu. Gdzie są ciepłe dłonie Liz, pomyślał z tęsknotą. Przy niej nie ważne było, jak ostro trenowali, każdy taki wysiłek był wart jej późniejszego, troskliwego dotknięcia.
"Mniej więcej..." Damian przyznał ostrożnie. Nigdy nie wiadomo, czy przypadkiem Cody nie dostanie szału z zazdrości. Miewał takie skłonności niestety. Chociaż zazwyczaj Liz miała na niego bardzo uciszający wpływ, to jednak przez pierwsze tygodnie ich znajomości, kiedy chłopaki z drużyny podczas wakacyjnych treningów dokuczali mu trochę, niejeden oberwał za to prosto w nos.
"Nie zabiję cię za powtarzanie plotek. Co najwyżej tego kretyna..."
"Ok. Facet nazywa się Maxwell Evans. Max." Kristen postanowiła skakać na głęboką wodę "O nim i o Liz mówi się w jednym wyrazie. Max&Liz. Liz&Max."
"A przynajmniej mówiło..." Damian załagodził trochę.
Cody tylko westchnął ciężko.
"No dobrze. Historia wygląda tak. Facet był przez lata jednym z najbardziej hm, nieuchwytnych przystojniaków w mieście. Z czasem mniej lub bardziej jawnie zaczął oglądać się za Liz Parker. Jedna z najładniejszych dziewczyn w szkole i niewątpliwie najinteligentniejsza. W każdym bądź razie ze dwa lata temu była jakaś strzelanina w Crashdown, po której zaczęto ich widywać dosyć często. A była wówczas dziewczyną Kyle'a Valentiego."
"Kyle Valenti, syn szeryfa?" spytał zdumiony. Kristen spojrzała na niego podejrzliwie.
"Znasz to nazwisko?"
"Jasne. Był kilka razy w Kalifornii, u Liz. Najdłużej w wakacje, przez prawie trzy tygodnie. Szurnięty charakterek, gra w futbol i niewątpliwie jest najlepszym przyjacielem Liz." uśmiechnął się na samo wspomnienie. Lubił go. Miał głowę na karku. Co jednak najważniejsze, nie próbował niczego z Liz, chociaż... "To by wyjaśniało, czemu wciąż uważa ją za najpiękniejszą dziewczynę na planecie."
Teraz to była kolej Damiana i Kristen by otworzyć buzię ze zdziwienia.
"No co? Odbyłem sobie małą pogawędkę z Valentim..." wzruszył nonszalancko ramionami.
Kristen odetchnęła nieznacznie. Przynajmniej był świadom co niektórych faktów.
"Potem umarła babcia Liz i przez szkołę przeszedł huragan o nazwie 'Liz rzuciła Valentiego'. Kilka tygodni później, a może miesięcy, włączając to zamieszanie z pewną radiową randką w ciemno - tutaj Liz najwyraźniej nienawidzi zainteresowania mediów jej osobą..."
"A kto z nas to kocha?" parsknęli z Damianem zgodnie.
"... a więc kilka miesięcy później Liz jest z Maxem. Para jak ze snu. Potem do miasta przybywa niejaka Tess Harding i zagina parol na Evansa. Niewiadomo dokładnie do czego doszło, ale Liz wyjeżdża na Florydę do cioci."
"Raczej do Kalifornii..."
"To tylko plotki!" burknęła "Evans zostaje w Roswell. Sytuacja z Tess niby się uspokaja... Max po powrocie Liz tropi ją jak wierny psiak..."
Niepokojące porównanie, niepokojące.
"...włączając w to śpiewanie serenad pod balkonem Parkerów."
Damian nie wytrzymał i zaczął się śmiać. Cody zgromił go wzrokiem.
"I co, pomogło?" Carpenter naprawdę usiłował opanować wesołość, ale nieszczególnie mu to wyszło.
"Nie wiadomo... prócz faktu, iż nagle w Roswell gruchnęła pewna wieść..." Kristen przełknęła ze strachem.
"O?"
"Liz i Valentim?"
Westchnął.
"No dobra, zostawmy to na koniec, skoro wieść ma być tak zabójcza... Co było potem?"
"Cóż... Max chodził po Roswell z oczami zranionego szczeniaka... a za nim krok w krok wierna Tess i w końcu jednak chyba się jej udało. Potem było jakieś dziwne zamieszanie, zwłaszcza na linii Valenti - Evans. Tata Kyle'a stracił pracę przez jakieś zamieszanie z rodzeństwem Evans, nie znam szczegółów. Ale Kyle się wkurzył. Ostatni pozytywny akcencik... bal. Liz poszła z Maxem, Kyle z Tess. Widziano Tess i Maxa całujących się na balu, zaś Liz wcięło. Ale to nie wszystko. Dzień później najlepszy przyjaciel Liz ginie w wypadku samochodowym, podobno samobójczym. Prawie wszyscy odwracają się od Liz. A już zwłaszcza Evans. Było kilku uczniów, którzy mówili o jakiejś walce w grupie na pogrzebie Alexa Whitmana, w każdym bądź razie później atmosfera między nimi była wprost lodowata. Ale parę tygodni później Tess znika, dżip Evansów także. Nikt nic nie mówi, zwłaszcza, że Elizabeth Parker znika tego samego dnia."
"Pojechała do Kalifornii." pokiwał głową, wspominając ich pierwsze spotkanie. Siedziała na plaży, patrząc właśnie na zdjęcie z balu. Teraz zrozumiał wyraz jej twarzy i jej niechęć do imprez. Zwłaszcza do balów. Co za dureń z tego Evansa. "I co z tą wieścią o Liz i Kyle'u?"
Kristen przesunęła się niewygodnie na swoim miejscu. Naprawdę nie miała ochoty o tym mówić. Zwłaszcza, iż było tajemnicą poliszynela, że Cody w sypialni Liz nie wylądował. Cała szkoła plotkowała o tej dwójce. To był najbardziej nieprawdopodobny związek, jaki mogliby sobie wyobrazić. Ale psiakrew, mijały tygodnie, a Nayar potulnie łaził za Liz. Minęły wakacje, pierwsze tygodnie roku szkolnego... nic. Wydawało się wręcz, że był jeszcze bardziej oczarowany niż na początku. Ogromne zmiany w jego charakterze także nie uszły niczyjej uwadze. Naprawdę zanosiło się na to, że jeszcze miał szansę nie stać się takim skurwielem, jak jego ojciec. Teraz... nie dość, że Liz rzuciła go nagle i bez podania powodu, to jeszcze kiedy przyjechał do tej zapadłej dziury na końcu świata, czekały na niego takie wieści. W tym momencie nie chciała być w skórze ani jego, ani Liz, ani Evansa, ani tym bardziej Valentiego...
"W najłagodniejszej formie?"
Spochmurniał natychmiast.
"Skoro mówicie, że ten Evans to najpoważniejsza konkurencja... Co jest?"
"To... wyjątkowo paskudna plotka. Nawet w najłagodniejszej formie nie brzmi miło."
"Przestań truć i mów, czego się dowiedziałaś!" warknął.
"Tess Harding puściła plotkę, że Kyle rozdziewiczył Liz."
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Cudoownie, że dwie częsci sie pojawiły. Cóż trochę rewelacji na temat Liz dobvrze im zrobi nie ma czego ukrywać. am nadzieję, że niedługo będą następne częsci. Cóż... Sam nie wiem co teraz napisac jestem za bardzo zamulony. Napisze coś głębszego prawdopodobnie jutro, cześć... i czekam na nastepną częśc........
Część 5
Cóż, jeszcze cofniesz te słowa Ale do tego jeszcze daaaleka droga. Czasem o jedną rewelację za dużo.Cóż trochę rewelacji na temat Liz dobvrze im zrobi nie ma czego ukrywać.
5.
Zastanawiając się w duchu, dlaczego czuje się jak dzieciak uciekający z przedszkola, Kyle następował za Liz i odmawiał w duchu wszystkie znane mu modlitwy do mądrego Buddy, by go natchnął. Liz nigdy nie uciekała z lekcji. Dyskretnie wybrał numer alarmowy na komórce. Sygnał na pewno poszedł do wszystkich ochroniarzy w okolicy. Przy odrobinie szczęścia, zdołają ich złapać zanim opuszczą teren szkoły.
Jego nadzieje zaczynały się rozwiewać, kiedy Liz bezceremonialnie podreptała chodnikiem koło boisk, nie rozglądając się nawet na boki - prawdopodobnie w obawie przed ujrzeniem wiadomej osoby - a on nie mając zbytniego wyjścia podążał za nią. Przeskoczyła ogrodzenie jednym susłem. Diabelnie, dziewczyna nabrała kondycji w tej Kalifornii.
"Idziesz?" mrugnęła do niego porozumiewawczo. Niemal czuł na plecach sztylety spojrzeń kilku graczy Dubois. Przyjaźń to ciężka sprawa.
Ale jego modlitwy jednak chyba zostały wysłuchane, bo dwie sekundy później zobaczył wyłaniający się zza rogu zielony samochód. Dzięki. Dzięki. Dzięki! Zaśpiewał radośnie w duszy.
Uśmiechając się pod nosem obserwował, jak auto zatrzymuje się tuż obok nich i kierowca wysiada.
"Jakiś problem, Sebastian?" Liz usiłowała grać dobrą minę do złej gry.
"Jeszcze nie... ale zaraz będzie, jeśli nie wrócisz na teren szkoły." groźne spojrzenie mężczyzny spoczęło na nastolatce. Nie zmieszała się ani na jotę. Nie ma co, lekcje u Langleya się przydały.
"Mam okienko."
"No jasne." zakpił, zerkając na zegarek "Masz wf, z którego jesteś zwolniona. Przez jeszcze kwadrans."
"Wyluzuj, Seb. Tylko idziemy do sklepu."
"Więc idę z wami." uśmiechnął się łobuzersko.
Diabelnie. Nie ma mowy!
"To nie bulwary Kalifornii." burknęła "Kręcicie się wszędzie, robicie co chcecie, póki nie zawracacie mi głowy. Taka była umowa. Nieprawdaż?"
"Umowa nie włączała śledzenia szurniętych nastolatek na wagarach." odparował, zarabiając groźne brązowe spojrzenie.
"Sugerujesz, że jestem szurnięta?" spytała zimno.
"Sugerujesz, że właśnie nie miałaś zamiaru zwiać?" spytał w podobnym tonie. Kyle obok tylko westchnął. Ta rozmowa nie prowadziła donikąd, a cała ta sytuacja zaczynała przyciągać niepotrzebną uwagę. Klasnął w dłonie, łapiąc uwagę obojga.
"Słuchajcie, możecie kłócić się po drodze."
"Po drodze z powrotem na lekcje?" Sebastian zasugerował stoicko.
"Jezu, szliśmy tylko do sklepu." Kyle jęknął dramatycznie.
"Uczniom nie wolno wychodzić poza teren szkoły w trakcie zajęć."
"Chrzanić regulamin." Kyle burknął, już idąc dalej chodnikiem "Idziesz czy nie? Naprawdę czasu to my nie mamy wiele."
~ * ~
"Zaczynam lubić Valentiego." Kristen zachichotała cicho, nie przejmując się morderczym spojrzeniem posłanym w jej kierunku przez Cody'ego. Oczywiście zauważyli Liz jak tylko zeszła z trybun, a za nią syn szeryfa. Przejście koło boisk było nie lada odważnym wyczynem, biorąc pod uwagę, że wszyscy Kalifornijczycy wylegli z lekcji na powietrze pod byle pretekstem. Oczy chyba każdego chłopaka były utkwione niczym sztylety w Valentim; nie ma to jak solidarność kalifornijskich plemników... musiała więc wziąć sprawy w swoje ręce i pomaszerować za nimi. Starcie z Sebastianem, którego słabo pamiętała z Los Angeles było niezmiernie ciekawe. Dyplomatyczne umiejętności Kyle'a także. Nie dość, że powstrzymał Liz od zwiania, to jeszcze potrafił zachować pozory wiernego przyjaciela. Całkiem imponujące. "Poważnie. Słyszeliście kiedyś, żeby Liz wiała ze szkoły?"
"Ktoś tu najwyraźniej usłyszał, że moja wczorajsza wizyta nie była jedyną złożoną w tym mieście." Cody skwitował, chociaż ostatnie czego w tej chwili pragnął, to pozwolić Liz wyjść z tym typkiem. Przyjaciel. Jaaasne. Będzie miał małą rozmowę z Valentim.
"Co robimy?" Damian zreflektował się. Dzwonek na przerwę boleśnie wbijał się w jego niewyspaną głowę.
"Idziemy na lekcje." Cody uśmiechnął się zawadiacko, zerkając na swój plan. Następna była biologia. Biologia z Liz, Maxem Evansem oraz Marią DeLucą. To będą nadzwyczaj interesujące zajęcia. Szczególnie, że był jedynym nowym w tej klasie. Szczególnie, że po powrocie do Roswell Liz nie miała pary. Wiedział o tym z dobrze poinformowanego źródła. Kristen i inne dziewczyny już mu doniosły pełen szczegółów plan zajęć Elizabeth Parker, włączając w to nawet kiedy i co je na drugie śniadanie i przy jakim stoliku! Chearleederki jednak do czegoś bywały przydatne. Szczególnie, iż chciały powrotu ich koleżanki po fachu do szefa reprezentacji. Uhuha.
Nadal z dzikim, kocim uśmiechem na twarzy, szedł przez główny hol. Jakaś blond zimnica posyłała mu gromy wzrokiem. Zignorował ją. Po cholerę miał się przejmować jakąś tutejszą niewyżytą blondi, skoro za kilka minut usiądzie w jednej ławce z Liz?
Cody Nayar miał bardzo sprecyzowany plan na to, jak odzyskać dziewczynę. I ten plan nie uwzględniał porażki.
~ * ~
Liz westchnęła nieszczęśliwie, klapiąc na swoje siedzenie w sali biologii. Było już po dzwonku, a Maria wysyłała jej szalone znaki. Oooch, doskonale wiedziała, dlaczego. Jakżeby mogła nie wiedzieć?
W stronę Maxa wręcz bała się spojrzeć, by nie napotkać jego zranionych złotych oczu. Nigdy mu nie mówiła, że w Kalifornii kogoś miała. W ogóle nie mówiła o Kalifornii. Do teraz plotki na pewno do niego dotarły. Imprezująca młodzież z Dubois zapewne zapuściła już korzenie w Crashdown. Musiałaby mieć niewiarygodne szczęście, by nie usłyszał niczego. A szczęście to był u niej ostatnio wyjątkowo deficytowy towar.
Nie podniosła głowy, kiedy wszedł nauczyciel. Rozpakowała plecak, nie patrząc na nikogo, dopóki nie usłyszała, jak zostaje przedstawiony nowy uczeń z wymiany. Zdumiona spojrzała prosto w szare oczy Cody'ego.
Diabelnie, był całkowicie powalający w jasnych dżinsach i ciemnej bluzie, z tym stoickim wyrazem twarzy i nieco potarganych, przydługich włosach. Uwielbiała jego włosy. Mogła się nimi bawić godzinami...
Otrząsnęła się z szoku, pochylając głowę. Nie drgnęła nawet na milimetr, kiedy nauczyciel kazał mu usiąść obok niej.
Cały dzień wszystko szło jak na opak. Najpierw nieprzespana noc, potem nowiny o Cody'm w szkole, potem nieudana ucieczka z lekcji. A na dodatek w sklepie Sebastian zauważył, że coś było nie tak z jej twarzą. Widziała jego badawcze spojrzenie. Czy makijaż, nad którym spędziła prawie dwie godziny był na tyle doskonały, by ukryć ciemne wybroczyny? Opuchlizna zeszła całkowicie, głównie dzięki żelowi przeciwko kontuzjom, który dostała od trenera. To był silny środek, wydawany tylko na receptę, ale psiakrew, potrzebowała tego, by się szybko goiło. Uzdrowicielskich mocy nie miała. A nie wątpiła, że kiedyś nadejdzie kolejny cios. To była Nancy, jednak.
Cody usiadł obok niej, mówiąc krótkie ciche 'hej'. Nie troszczyła się nawet o odpowiedź. Wszystko wymykało się spod jej kontroli. Nie zdołała kupić środków przeciwbólowych pod nosem Sebastiana, a te łyknięte rano właśnie przestawały działać. Nie chciała wiedzieć, jak przy jej zmęczeniu jej twarz będzie boleć za kilkanaście minut. Obecność Cody'ego obok niej gwarantowała dziki przypływ hormonów do krwi. Piętnaście par oczu skupionych na nich gwarantowała zaś rychły ból głowy. Wszystko wymykało się spod kontroli. Nawet spod pozorów kontroli. Dlaczego jej życie nie mogłoby chociaż raz się wyprostować ot tak, z siebie? Czy zawsze fatum musiało się na nią uwziąć? Wcale nie była taka niezwykła. Wcale nie życzyła sobie spotkania kosmity, problemów rodzinnych ani ogromnego majątku.
Przez następny kwadrans czyniła ogromne wysiłki, by ignorować posyłane w jej stronę ciekawskie spojrzenia, szepty, aż wreszcie kulki papieru. Była dziwnie świadoma obecności Cody'ego tuż obok. Szczęśliwie, ta lekcja była tylko teorią, nie niemili żadnych ćwiczeń praktycznych i nie musiała z nim współpracować. Sytuacja była wystarczająco niezgrabna.
- Primek1
- Starszy nowicjusz
- Posts: 155
- Joined: Mon Jul 11, 2005 10:20 pm
- Location: Z KrAiNy CiEnIa :D :P
- Contact:
Fajna część... Jestem ciekawy co to będzie za rozmowa z Valentim? Skoro mówiłaś, że o jedną nowinę za dużo to może być to nie za miła rozmowa. Cody jest bezbłędny, a iz rzeczywiście ma zabójcze szczęscie hehehe. szkoda, że Cody jej nie pocalował przy wszystkich. Ostatnio nie lubie Maxa więc przydałaby się jemu tez taka rewelacja.
To czemak na nastepną część, mam nadzieję, że juz niedługo./...
To czemak na nastepną część, mam nadzieję, że juz niedługo./...
Następna część już dzisiaj, a kolejna najpóźniej w sobotę
Odsłona czarnego charakteru w tym ff.
6.
Usiłował wmówić sobie, że nie jest rozczarowany, ale prawdę powiedziawszy był. Rozczarowanie przelewało się przez niego falami. Chciał wydobyć jakąś reakcję z Liz, tymczasem jedyne, co mu się najwyraźniej udało, to jej pogarszający się z każdą chwilą nastrój. Nie wypowiedziała do niego ani jednego słowa, nie spojrzała na niego, chociaż za każdym razem kiedy przypadkowo jego łokieć znalazł się w pobliżu, sztywniała. Zanim kilku nieco nadgorliwych plotkarzy zaczęło posyłać w ich kierunku kulki papieru, wiedział już, że lekcja biologii przed porządną rozmową z nią była bardzo poważnym błędem.
Nauczyciel, pogrążony we własnym bardzo szczęśliwym świecie, nie zwracał na nich zupełnie uwagi. Tłumaczył coś przy tablicy, ignorując coraz głośniejsze szepty i latające wszędzie papierki aż do samego końca lekcji. W duchu Cody podziwiał jego zacięcie. Gdyby coś takiego wydarzyłoby się w Dubois, cała klasa dawno miałaby zupełnie przekichane przez kilka tygodni. Nie najmilsza perspektywa. Ich starzy mogli płacić bajońskie sumy za ekskluzywną szkołę, ale ostatecznie nie bez powodu mogła się poszczycić najwyższą zdawalnością na studia absolwentów w całym cholernym stanie. Rocznik za rocznikiem, praktycznie 100%. Raz, ich rodzice mieli fundusze na sfinansowanie wszystkiego. Dwa, Dubois nie zawsze stosowało marchewkę jako sposób zachęty uczniów do starań. Ostatecznie kto słyszał o tym, że całe wakacje trzeba przesiedzieć w mieście, bo jeśli przegapi się letnie treningi, wylatuje się z drużyny, obojętnie jak wiele sukcesów miało się na koncie? Tak, Dubois miało określoną renomę i wszyscy tam pracowali na nią.
Dzwonek na przerwę zabrzmiał niczym wybawienie... póki nauczyciel nie oczyścił znacząco gardła, żądając zupełnej ciszy. Praca domowa - a następna biologia była nazajutrz - wywołała dzikie protesty. Ale nauczyciel znów pogrążył się w swoim własnym świecie.
"Facet ma charakterek." usłyszał Athayę za plecami, wychodząc z klasy "Ale i tak go nie lubię."
Krzywiąc się słysząc znajomy, niemiły dla niego głos. Był z Athayą, ile? Z miesiąc może. I żałował tego jak żadnej innej znajomości. Zapomniał, że ona przyjechała z pierwszą turą wymiany. Cierpła mu skóra na myśl, iż przez dwa tygodnie była w tym samym mieście, co Liz. Bogowie jedni wiedzieli, co zrobiła w międzyczasie.
~ * ~
Zebrała książki i zeszyty jako ostatnia, z niechęcią myśląc o przemarszu przez hol pełen obserwujących ją ciekawskich oczu. Jeśli lekcja biologii mogła być jakąś próbką, potem mogło być już tylko gorzej.
"Panno Parker, proszę zaczekać." nauczyciel zatrzymał ją przy drzwiach, które zamknął szybko za przedostatnim uczniem. Zostali tylko we dwoje. Spojrzała na niego zaskoczona.
"Usiądź." wskazał jej pierwszą ławkę przy nauczycielskim biurku. Usiadła posłusznie.
"Przepraszam za tą sytuację, profesorze..." wymamrotała z zakłopotaniem "Naprawdę nie chciałam sprawić kłopotu... nawet nie wiedziałam."
"Zauważyłem." uśmiechnął się życzliwie "Wbrew powszechnemu przekonaniu, nauczyciele także byli kiedyś nastolatkami."
Okrążył biurko i przysiadł na jego brzegu, zasłaniając ją w ten sposób z widoku od strony okienka w drzwiach. Przynajmniej nie musiała oglądać zaciekawionych twarzy innych uczniów.
"Chciałbym opowiedzieć ci pewną historię..."
Uniosła zaskoczona brwi.
"Słyszałaś o Michaelu Guerinie?"
Trudno było jej nie usłyszeć, skoro był chłopakiem jej najlepszej przyjaciółki. Lecz najwyraźniej o to chodziło nauczycielowi.
"To dobry chłopiec, chociaż ma problemy z dostosowaniem się do ogólnospołecznych reguł. Ale powiedziałbym, że ma więcej odpowiedzialności w małym paluszku niż jakikolwiek uczeń tutaj, wbrew jego wagarom i słabym ocenom. Ty również masz w sobie tę... odpowiedzialność. Jak on."
Zaczęła niepewnie kręcić się na krześle, nie do końca wiedząc, o co chodziło Saldemanowi. Spojrzała na niego i z zaskoczeniem zobaczyła w jego oczach...
"Oboje wiemy, dlaczego dorósł wcześnie. Nieprawdaż?" powiedział nieoczekiwanie miękko.
"Nie wiem, o czym pan mówi." udało się jej wytrzymać jego wzrok... gdzieś przez dwie sekundy. Westchnął.
"Liz, nie mam zamiaru o nic cię oskarżać, ani też oskarżać twoich bliskich. Wiem, że cokolwiek się dzieje w twoim życiu, musi być trudne... nagle wróciłaś do Roswell, chociaż może to grozić zawaleniem całej twojej przyszłości. Może jestem beznadziejnym nauczycielem, ale pewne... sprawy dostrzegam lepiej niż ktokolwiek inny. Może z tego samego powodu, co Michael..."
Spojrzała na niego totalnie zaskoczona. Nie potrafiła sobie wyobrazić profesora Saldemana jako maltretowane dziecko.
"...a może z tego powodu, że przez prawie piętnaście lat oglądałem twarz mojej matki." wyjął coś z kieszeni i położył tuż przed nią "Powinno pomóc."
Zaskoczona przeczytała etykietkę, po czym pośpiesznie wsadziła niewielki słoiczek do plecaka.
"Dziękuję." obdarzyła go nieśmiałym uśmiechem.
"Postaraj się zakończyć jak najszybciej to, co cię sprowadziło z powrotem do Roswell."
Była całkowicie wdzięczna, iż nie użył słówka na 'd'.
"Wiem, że twój transfer do naszej szkoły jest tylko tymczasowy, ale naprawdę tęsknię za tamtym szczęśliwym i spokojnym wyrazem, jaki gościł na twojej twarzy podczas twojego egzaminu we wrześniu."
Skinęła głową.
"Proszę mi wierzyć, ja też z utęsknieniem wyczekuję powrotu do domu."
Uśmiechnął się.
"Prawidłowe myślenie. A teraz zmykaj poprawić makijaż."
"Coś widać?" zmartwiła się.
"Nie to..." uśmiechnął się pod nosem "Popraw szminkę. Może jestem przewrażliwiony, ale twoje usta są nieznacznie opuchnięte i to nie od tego, o czym przed chwilą rozmawialiśmy."
Zarumieniła się po uszy, ale szczęśliwie z zakłopotania wybawił ją dzwonek na lekcje. To była krótka przerwa.
Zatrzymała się tuż przy drzwiach.
"Dziękuję."
"Chciałbym zrobić coś więcej, ale obawiam się, że..."
"...panu nie pozwolę?" dokończyła za niego. Skinął poważnie głową, patrząc jak wychodzi na hol pełen strategicznie porozmieszczanych uczniów, nadmiernie ciekawych jej życia osobistego. Gdyby tylko znalazło się chociaż jedno z tych dzieciaków, prócz Kyle'a Valentiego, który z całą pewnością wiedział, mógłby spać spokojnie. Ale kto to wie... biorąc pod uwagę fakt, iż ten nowy chłopiec, Nayar, nie był wcale uszczęśliwiony jej ponurym nastrojem, historia miała potencjał, by skończyć się happy endem. Być może, jeśli się zorientuje, iż cienie w jej oczach są identyczne z jego, zdoła ją namówić do zostawienia Roswell zanim w więcej niż formalnym sensie dziewczyna będzie miała zrujnowaną przyszłość.
Odsłona czarnego charakteru w tym ff.
6.
Usiłował wmówić sobie, że nie jest rozczarowany, ale prawdę powiedziawszy był. Rozczarowanie przelewało się przez niego falami. Chciał wydobyć jakąś reakcję z Liz, tymczasem jedyne, co mu się najwyraźniej udało, to jej pogarszający się z każdą chwilą nastrój. Nie wypowiedziała do niego ani jednego słowa, nie spojrzała na niego, chociaż za każdym razem kiedy przypadkowo jego łokieć znalazł się w pobliżu, sztywniała. Zanim kilku nieco nadgorliwych plotkarzy zaczęło posyłać w ich kierunku kulki papieru, wiedział już, że lekcja biologii przed porządną rozmową z nią była bardzo poważnym błędem.
Nauczyciel, pogrążony we własnym bardzo szczęśliwym świecie, nie zwracał na nich zupełnie uwagi. Tłumaczył coś przy tablicy, ignorując coraz głośniejsze szepty i latające wszędzie papierki aż do samego końca lekcji. W duchu Cody podziwiał jego zacięcie. Gdyby coś takiego wydarzyłoby się w Dubois, cała klasa dawno miałaby zupełnie przekichane przez kilka tygodni. Nie najmilsza perspektywa. Ich starzy mogli płacić bajońskie sumy za ekskluzywną szkołę, ale ostatecznie nie bez powodu mogła się poszczycić najwyższą zdawalnością na studia absolwentów w całym cholernym stanie. Rocznik za rocznikiem, praktycznie 100%. Raz, ich rodzice mieli fundusze na sfinansowanie wszystkiego. Dwa, Dubois nie zawsze stosowało marchewkę jako sposób zachęty uczniów do starań. Ostatecznie kto słyszał o tym, że całe wakacje trzeba przesiedzieć w mieście, bo jeśli przegapi się letnie treningi, wylatuje się z drużyny, obojętnie jak wiele sukcesów miało się na koncie? Tak, Dubois miało określoną renomę i wszyscy tam pracowali na nią.
Dzwonek na przerwę zabrzmiał niczym wybawienie... póki nauczyciel nie oczyścił znacząco gardła, żądając zupełnej ciszy. Praca domowa - a następna biologia była nazajutrz - wywołała dzikie protesty. Ale nauczyciel znów pogrążył się w swoim własnym świecie.
"Facet ma charakterek." usłyszał Athayę za plecami, wychodząc z klasy "Ale i tak go nie lubię."
Krzywiąc się słysząc znajomy, niemiły dla niego głos. Był z Athayą, ile? Z miesiąc może. I żałował tego jak żadnej innej znajomości. Zapomniał, że ona przyjechała z pierwszą turą wymiany. Cierpła mu skóra na myśl, iż przez dwa tygodnie była w tym samym mieście, co Liz. Bogowie jedni wiedzieli, co zrobiła w międzyczasie.
~ * ~
Zebrała książki i zeszyty jako ostatnia, z niechęcią myśląc o przemarszu przez hol pełen obserwujących ją ciekawskich oczu. Jeśli lekcja biologii mogła być jakąś próbką, potem mogło być już tylko gorzej.
"Panno Parker, proszę zaczekać." nauczyciel zatrzymał ją przy drzwiach, które zamknął szybko za przedostatnim uczniem. Zostali tylko we dwoje. Spojrzała na niego zaskoczona.
"Usiądź." wskazał jej pierwszą ławkę przy nauczycielskim biurku. Usiadła posłusznie.
"Przepraszam za tą sytuację, profesorze..." wymamrotała z zakłopotaniem "Naprawdę nie chciałam sprawić kłopotu... nawet nie wiedziałam."
"Zauważyłem." uśmiechnął się życzliwie "Wbrew powszechnemu przekonaniu, nauczyciele także byli kiedyś nastolatkami."
Okrążył biurko i przysiadł na jego brzegu, zasłaniając ją w ten sposób z widoku od strony okienka w drzwiach. Przynajmniej nie musiała oglądać zaciekawionych twarzy innych uczniów.
"Chciałbym opowiedzieć ci pewną historię..."
Uniosła zaskoczona brwi.
"Słyszałaś o Michaelu Guerinie?"
Trudno było jej nie usłyszeć, skoro był chłopakiem jej najlepszej przyjaciółki. Lecz najwyraźniej o to chodziło nauczycielowi.
"To dobry chłopiec, chociaż ma problemy z dostosowaniem się do ogólnospołecznych reguł. Ale powiedziałbym, że ma więcej odpowiedzialności w małym paluszku niż jakikolwiek uczeń tutaj, wbrew jego wagarom i słabym ocenom. Ty również masz w sobie tę... odpowiedzialność. Jak on."
Zaczęła niepewnie kręcić się na krześle, nie do końca wiedząc, o co chodziło Saldemanowi. Spojrzała na niego i z zaskoczeniem zobaczyła w jego oczach...
"Oboje wiemy, dlaczego dorósł wcześnie. Nieprawdaż?" powiedział nieoczekiwanie miękko.
"Nie wiem, o czym pan mówi." udało się jej wytrzymać jego wzrok... gdzieś przez dwie sekundy. Westchnął.
"Liz, nie mam zamiaru o nic cię oskarżać, ani też oskarżać twoich bliskich. Wiem, że cokolwiek się dzieje w twoim życiu, musi być trudne... nagle wróciłaś do Roswell, chociaż może to grozić zawaleniem całej twojej przyszłości. Może jestem beznadziejnym nauczycielem, ale pewne... sprawy dostrzegam lepiej niż ktokolwiek inny. Może z tego samego powodu, co Michael..."
Spojrzała na niego totalnie zaskoczona. Nie potrafiła sobie wyobrazić profesora Saldemana jako maltretowane dziecko.
"...a może z tego powodu, że przez prawie piętnaście lat oglądałem twarz mojej matki." wyjął coś z kieszeni i położył tuż przed nią "Powinno pomóc."
Zaskoczona przeczytała etykietkę, po czym pośpiesznie wsadziła niewielki słoiczek do plecaka.
"Dziękuję." obdarzyła go nieśmiałym uśmiechem.
"Postaraj się zakończyć jak najszybciej to, co cię sprowadziło z powrotem do Roswell."
Była całkowicie wdzięczna, iż nie użył słówka na 'd'.
"Wiem, że twój transfer do naszej szkoły jest tylko tymczasowy, ale naprawdę tęsknię za tamtym szczęśliwym i spokojnym wyrazem, jaki gościł na twojej twarzy podczas twojego egzaminu we wrześniu."
Skinęła głową.
"Proszę mi wierzyć, ja też z utęsknieniem wyczekuję powrotu do domu."
Uśmiechnął się.
"Prawidłowe myślenie. A teraz zmykaj poprawić makijaż."
"Coś widać?" zmartwiła się.
"Nie to..." uśmiechnął się pod nosem "Popraw szminkę. Może jestem przewrażliwiony, ale twoje usta są nieznacznie opuchnięte i to nie od tego, o czym przed chwilą rozmawialiśmy."
Zarumieniła się po uszy, ale szczęśliwie z zakłopotania wybawił ją dzwonek na lekcje. To była krótka przerwa.
Zatrzymała się tuż przy drzwiach.
"Dziękuję."
"Chciałbym zrobić coś więcej, ale obawiam się, że..."
"...panu nie pozwolę?" dokończyła za niego. Skinął poważnie głową, patrząc jak wychodzi na hol pełen strategicznie porozmieszczanych uczniów, nadmiernie ciekawych jej życia osobistego. Gdyby tylko znalazło się chociaż jedno z tych dzieciaków, prócz Kyle'a Valentiego, który z całą pewnością wiedział, mógłby spać spokojnie. Ale kto to wie... biorąc pod uwagę fakt, iż ten nowy chłopiec, Nayar, nie był wcale uszczęśliwiony jej ponurym nastrojem, historia miała potencjał, by skończyć się happy endem. Być może, jeśli się zorientuje, iż cienie w jej oczach są identyczne z jego, zdoła ją namówić do zostawienia Roswell zanim w więcej niż formalnym sensie dziewczyna będzie miała zrujnowaną przyszłość.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 20 guests