Przepraszam, że to tak długo trwało. Kłopoty i problemy nie sprzyjają tłumaczeniu, a do GAW zawsze muszę mieć dobry nastrój. Nan przywróciła mi trochę wiary w Marco – niech jej imię będzie błogosławione.
Wrzucam więc kolejną część, a kiedy przeczytacie podzielę się czymś, co dla mnie jest niesamowite. Życie przeplata się z fikcją.
Gravity Always Wins - część 40
Max chodził tam i z powrotem, niespokojnie spoglądając na Riley’a. Ten denerwujący taniec trwał od ponad trzydziestu minut od kiedy Anna, po wejściu do środka magazynu utrzymywała stałą łączność z Riley’em. Max czekał z dwoma zespołami w umówionym punkcie kontaktowym, spodziewając się otrzymać jakiś raport.
Teraz jednak Riley zaczął zachowywać się zupełnej inaczej, na twarzy pojawiło się wyraźne napięcie – nawet w bladej poświacie księżyca Max bez trudu zauważył różnicę.
- Co? – zapytał nagląco. Podszedł bliżej, przystanął przed nim, lecz Riley uciszył go uniesieniem ręki.
- Chwileczkę...proszę – rzucił Maxowi krótkie spojrzenie i zaczął niespokojnie przestępować z nogi na nogę aż zmarznięta ziemia chrupotała pod butami. Nagle znieruchomiał, nieoczekiwanie oparł plecy o bok Suburbana, otaczając się ciasno ramionami, jak gdyby chronił się przed czymś.
- Idą...osłaniani nagięciem umysłu Tess ...ale coś się dzieje... zaczynają się kłopoty. Kłopoty – Oczy Rile’ya wyglądały jakby zapadł w trans, jak gdyby duchem znalazł się w środku odległego budynku i przekazywał co widzi.
- Anna jest...Anno...- zrobił krok do przodu, wyciągnął rękę, zupełnie nieświadomy tego, że wszyscy go obserwują – Dziecinko ? Ostrożnie...Kto ?
Max przetarł oczy i szybko policzył w jakim czasie uda im się dotrzeć do magazynu. Do dziesięciu minut, stwierdził, patrząc jak oczy Riley’a robią się coraz większe.
- Słychać strzały z broni palnej! Jakieś zamieszanie...ktoś upadł – krzyknął Riley drżącym głosem, gorączkowo usiłując przebić wzrokiem dalekie ciemności. Liz podeszła bliżej i uspokajająco położyła mu dłoń na ramieniu, w tym czasie Max wciąż odsłuchiwał jego relację.
- Anna biegnie....teraz się ostrzeliwuje – Riley zmrużył oczy i zaczął się lekko kołysać – Dziecinko! Bądź ostrożna! Boże, coraz intensywniej strzelają....Anno? - Max miał wrażenie, że Riley’owi mieszają się własne odczucia od prawdziwych faktów, jakie powinien przekazać.
- Anno? – głos Riley’a zmienił się w desperacki szept.
Max uchwycił wzrok wpatrzonej w siebie Liz; widział jej twarz ściągniętą niepokojem, kiedy gładząc Rileya po ramieniu starała się go wyciszyć. Niemal słyszał jej nieme pytania, wyczuwał lęk o los walczących przyjaciół.
I ta cicha niepewność jaka zaiskrzyła między nimi, skłoniła go do zajęcia zdecydowanego stanowiska.
- Idziemy ! – powiedział stanowczo, mocnym spojrzeniem obejmując zebranych wokół siebie przyjaciół – Tym razem wszyscy!
Ponieważ Max Evans zdawał sobie sprawę, że pozwalając dzisiaj Khivarowi na odniesienie kolejnego zwycięstwa, byłby potępiony. I potępiony po dwakroć, gdyby przyczynił się do skrzywdzenia najbliższych mu osób.
****
Sobie tylko znanym sposobem Serena sforsowała drzwi celi Marco, raniąc się lekko prawe ramię. Krwawiło teraz, plamiąc rękaw swetra. Dostrzegła go, zwisał na rękach z opuszczoną nisko głową. Miała wrażenie, że nie żyje i serce na moment przestało bić. Wzrokiem objęła niewielką przestrzeń, wydawało się jednak że zostawiono go samego.
Podbiegła do niego, uklękła na podłodze. Przycisnęła drżące dłonie do jego serca, modląc się żeby jeszcze żył. A kiedy pod opuszkami palców zabił słaby puls, zajęła się uwolnieniem go z więzów.
Miała wrażenie, że w gardle wyrosła wielka gruda na widok krwawiących nadgarstków i strzępów rozdartej skóry. To wszystko stawało się tak cholernie znajome. Zacisnęła mocno oczy, zmuszając się do powstrzymania wracających wspomnień martwego ciała Rasme w kostnicy. Jak on wyglądał ...leżał z głęboką raną na piersiach, blady i nieruchomy. Tak bardzo chciała go zobaczyć, długo nalegała zanim jej na to pozwolono.
I ten widok będzie ją prześladował do końca życia.
Szybko przesunęła dłonią nad grubym drutem, zadzierzgniętym wokół dłoni.
- Marco – szepnęła ochryple, gdy bezwładnie spaczął w jej ramionach. Był lodowato zimny, prócz dżinsów i butów nie miał na sobie nic więcej. Zdarli z niego ubranie po to tylko żeby go upokorzyć, myśl o tym co z nim zrobiono przepełniła ją wstrętem.
Potrząsnęła nim mocno - Marco! Synku, proszę ocknij się.
Poruszył się nieznacznie, kiedy posługując się mocą próbowała go rozgrzać i rzucając ukradkowe spojrzenia w stronę drzwi, modliła się by odzyskał świadomość. W przelocie dostrzegła w kącie obskurnej celi czarną kurtkę. Uniesioną dłonią przysunęła ją na kolana. Otuliła go mocno, przez cały czas gorączkowo zastanawiając się nad jakimś rozwiązaniem, które pomogłoby wyprowadzić go ze stanu głębokiego wstrząsu.
- Och, Surinah – rozległ się od strony wejścia znajomy, karcący głos. Na jego dźwięk poczuła, że robi jej się niedobrze. Do środka wszedł Nicholas. Cały lęk o Marco, to wszystko co mu zrobiono obróciło się teraz we wściekłość. Musiała dać jej upust. Z furią, niemal instynktownie zwróciła się w stronę Nicholasa, ciskając nim o przeciwległą ścianę. Na moment został ogłuszony, wykorzystując więc chwilową przewagę, przy użyciu mocy zaryglowała drzwi i błyskawicznie do niego dopadła.
Nim zdążyła ponowić atak, potężne uderzenie Nicholasa odrzuciło ją do tyłu. Lecz nic nie było w stanie jej powstrzymać, a on nie był dość szybki. Jak w amoku, ogarnięta jakimś szaleństwem doskoczyła do niego, stanęła okrakiem i przyłożyła mu Luminator do podbródka.
Już nie chodziło tylko o to, że pojmał Marco...czy że kiedyś uwięził i ją....W tej chwili Nicholas był także sprawcą śmierci wszystkich których niegdyś kochała i straciła. Rasme, męża, króla i królowej...ręce po łokcie unurzane miał we krwi, zbrukane każdym dokonanym świństwem. Kojarzył się z wydarzeniami, o których bolesna pamięć tkwiła w niej przez osiemdziesiąt lat.
- Gdzie on jest – syknęła, z całej siły dociskając mu broń do gardła. Patrzył na nią chłodno, z jakąś dziwną satysfakcją. Pomyślała, że kompletnie jej nie docenił. W przeciwnym razie, widząc ją po wejściu do środka, od razu posłużyłby się dystrybutorem.
Oparł głowę o ścianę i w milczeniu studiował ją uważnie. Nie miał prawa tak patrzeć, nie po tym jak kilka miesięcy temu godzinami przetrzymywał ją nagą, ośmieszając i drwiąc, gdy uwięziona została w swojej naturalnej antariańskiej postaci.
Nigdy więcej nie powoli mu patrzeć na siebie w ten sposób.
- Odpowiadaj ! – ryknęła, mając w pamięci nieruchomą sylwetkę Marco – W przeciwnym razie użyję tego tak szybko, że nie pozostanie ci już żaden wybór.
- No, no Surinah, ten gniew nie pasuje do ciebie...
- Zamknij się, nędzny gnojku !
Pokręcił ironicznie głową – To ludzka zniewaga.
-
D'yalesthat - syknęła, plując mu w oczy każdą wypowiadaną literą – Lepiej ?
Nicholas popatrzył spod zmrużonych powiek – Teraz
to zabolało, Sereno.
- Gadaj gdzie jest Khivar, może wtedy daruję ci to twoje żałosne życie – wciskała mu broń coraz mocniej w szyję – Chociaż mam wątpliwości czy zasłużyłeś, po tym jak znęcałeś się nad moim synem.
-
Twoim synem? - Nicholas z udawanym zaskoczeniem uniósł głowę – Poczekaj, sądziłem, że zlikwidowaliśmy go już dawno temu.
Te słowa rozgrzebały stare rany, zaskoczona patrzyła na pojawiający się na jego twarzy złośliwy uśmieszek. Więc pozwoliła by rozpalił się w niej gniew na nowo, a wściekłość dodała sił.
- Zły wybór – wrzasnęła, lewą ręką wolno sięgnęła po dystrybutor i wypaliła. Głowa poleciała mu do tyłu i ciężko uderzył nią o ścianę.
- Wiesz, że chodziło mi o
Marco.
Nicholas szarpał się, mocno uchwyciwszy ją za przegub dłoni, uniosła więc Luminator i dał się słyszeć charakterystyczny dźwięk przeładowania. Wymierzyła prosto w jego skroń i natychmiast ją puścił.
- Jeżeli nie dowiem się gdzie jest Khivar, zrobię z tego użytek.
- Korytarzem...w głąb – wykrztusił – Z Tess.
- Z Tess? – Serena zaskoczona zastanawiała się co Khivar może mieć do Tess.
Nagle usłyszała za sobą jak Marco łapie miękko oddech – Po co ? – spytał zdławionym głosem. Serena z równą determinacją z jaką go wcześniej chroniła, teraz skupiła całą uwagę na Nicholasie.
- McKinley, doskonale wiesz co Khivar robi z Tess – szydził Nicholas. Serena poczuła jak raptownie zostaje odsunięta przez parę zaskakująco silnych rąk. Zanim zdążyła opuścić broń, Marco przejął ją od niej i z całej siły uderzył podeszwą buta w klatkę piersiową Nicholasa.
- Nie dostanie jej ! – grzmiący głos Marco odbił się echem od metalowych krokwi sufitu, podczas gdy przy jego nodze bezsilnie zwijał się z bólu Nicholas. Na to co się teraz wydarzyło, Serena patrzyła z jakiegoś surrealistycznego dystansu, jak gdyby oglądała w film, zahipnotyzowana niezwykłością rozgrywających się scen.
Marco nagłym szarpnięciem stawia Nicholasa na nogi...Pomimo osłabienia, dominuje postawną sylwetką.... Marco kolbą M-16 przyciśniętą do jego boku, zmusza Nicholasa do uklęknięcia...
Marco, przystawia Luminator do czoła Nicholasa, a jego ręka wyraźnie drży....
- To za Maxa i Liz....za Serenę...i Tess – wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Zaprowadzę cię do niego – Nicholasowi zaczęło brakować tchu. Klęcząc obiecywał żarliwie – Przysięgam, pomogę ci go odnaleźć.
- Skończyłem z tobą – powiedział chrapliwie Marco. W panującym w celi półmroku, jego czarne oczy dziwnie rozbłysły – Już nigdy nie skrzywdzisz tych których kocham.
I przez moment dał się słyszeć znajomy odgłos Luminatora, iskrzący, ostrzegawczy pomruk; zupełnie niepodobny do trzasku jaki wydaje pistolet. Potem dźwięk zastąpił oślepiający błysk ognia, który niemal detonował, gdy Nicholas zmieniał się w kłębowisko dymu i popiołu.
Serenę ogarnęła zgroza. W życiu napatrzyła się na śmierć wielu istnień, nigdy jednak nie doświadczyła czegoś podobnego. Nie do uwierzenia z jaką łatwością można było kogoś unicestwić – wszystko jedno czy był to skór, czy jakakolwiek żywa istota. Powoli odwróciła się do Marco, widząc z zaskoczeniem jak bardzo zmienił się na twarzy. Zwykle oliwkowa cera, przybrała teraz kredowo biały odcień.
- Sereno, pomóż mi proszę – powiedział błagalnie osuwając się na kolana. Jego głos zabrzmiał nagle słabo i żałośnie - Pomóż mi odnaleźć Tess....zanim będzie za późno.
****
Ucisk niewidocznego buta na brzuchu zelżał, i Tess natychmiast usiadła unosząc przed siebie dłoń. Skulona, spodziewając się uderzenia dystrybutora, wyrzuciła przed siebie barierę obronną.
- Kim jesteś ? – krzyknęła ściśniętym głosem, a wyciągnięta ręka zaczęła drżeć –
Czym jesteś ?
Energia jaką widziała przez purpurowo zabarwioną tarczę, tylko się roziskrzyła – i nagle, marszcząc jej strukturę, przeniknęła przez nią.
- Pani – głęboki głos stał się zaskakująco delikatny, różniąc się od szorstkiego tonu z jakim zwracał się do niej wcześniej – Nie mamy czasu ...na wyjaśnienia.
Tess upuściła bezużyteczną osłonę i zaczęła się wycofywać, chcąc przed tym czymś uciec. Lecz bez trudu ją dogonił. – Kim, do diabła jesteś ? – ponownie krzyknęła, tym razem głośniej, usiłując podnieść się na nogi. Silny uścisk na ramieniu zmusił ją do pozostania na miejscu.
- Chcę pomóc tobie...i pozostałym. Nie jestem wrogiem.
- Porwałeś mnie – wykrzyknęła, próbując wyrwać się tej niewidzialnej, męskiej istocie.
- Mogło być ...gorzej. Nie znasz Kivara, powinnaś więc zaufać Marco, kiedy cię ostrzegał.
- Skąd do cholery o tym wiesz ?
- Ponieważ Khivar także wie – odpowiedział bezcielesny głos – Po raz drugi spenetrował umysł
t’lasthre.
- Jesteś Khivarem – szepnęła ochryple Tess. Nagle pojęła.
Antousianin. Ta istota, to pełnej krwi Antousianin pod zmienioną postacią.
W pomieszczeniu rozległ się dudniący śmiech, osobliwy, niosący jakieś ciepłe, złotawe skojarzenia. Nie mający nic wspólnego z wyrachowanym i pozbawionym uczuć Khivarem, jak go sobie wyobrażała.
- Niemal – wymówił to z wyraźnym obrzydzeniem, jak gdyby nawet wzmianka o nim wzbudzała jego odrazę. – Jeżeli mamy pomóc Marco, Serenie i pozostałym, nie traćmy czasu Ayanno.
- Dobrze – wyszeptała miękko. Miała wrażenie, że obezwładnia ją swoją silną osobowością. Zdjął dłonie z jej ramion, nieoczekiwanie poczuła na sobie ich łagodny dotyk, a potem zaczął przesuwać nimi wzdłuż rąk, coraz niżej. Przymknęła oczy, próbując lepiej go zrozumieć, poznać czy nie ma wrogich zamiarów.
I nagle wypełniła ją niespotykana fala dobroci, połączona z budzącą lęk siłą wojownika. Tylko jedno słowo towarzyszyło temu odczuciu, coś zupełnie obcego, czego wcześniej nie znała.
A'dhan.
- Ai...dan ? – wypowiedziała je miękko, kiedy koniuszkami palców muskał delikatnie ramiona i kręgosłup – Tak masz na imię ?
Zatrzymał się, dłonie znieruchomiały w okolicy pośladków. – Nie mam imienia – jego głos stał się posępny a energia jaką miała przed sobą jeszcze mocniej się roziskrzyła. – Jestem znany jako Ten Który Milczy.
Nagle zaczął ją otaczać jak mgłą, wirując wokół, aż poczuła chłód niczym powiew zimowego wiatru. – Pani, osłoniłem cię. Docenisz to w chwili jak znów zaczniesz walczyć. Będziesz niewidzialna i przez pewien czas taką pozostaniesz. Ale wiedz – umilkł na moment, jakby zawrócił i stanął przed nią – Na dzisiejszą noc mój dar stał się twoim darem więc ufam, że mądrze go wykorzystasz.
Po tych słowach poczuła, że ulatnia się jak para, pozostawiając po sobie fizyczną pustkę, chociaż nie dostrzegła niczego więcej poza odrobiną energii.
Ten Który Milczy, powtórzyła w myślach, słysząc odgłosy toczącej się gdzieś na zewnątrz bitwy. I wtedy uświadomiła sobie, że kiedy tu był, nic do niej nie docierało. Istniała jedynie świadomość jego kojącej obecności.
Anioł ? Duch ? Kim on był. Potrząsnęła głową bo nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby któryś z tych antousiańskich drani mógł walczyć po ich stronie.
****
Riley wszedł pierwszy do środka, Max zaraz za nim. Wewnątrz trwała nieustanna wymiana ognia z karabinów i broni obcych. W rozstawionych stalowych beczkach, służących najwidoczniej do ogrzewania wielkich powierzchni, płonęły rozpalone ognie.
Teraz wznoszące się coraz wyżej płomienie nadawały wnętrzu apokaliptyczną scenerię, w którym toczyła się zaciekła niepohamowana bitwa, wyolbrzymiona blaskiem tańczącego światła i kładącymi się cieniami.
Powinni się rozdzielić, zająć jakieś pozycje, lecz w tym zgiełku Max nie mógł się zorientować gdzie znajdują się przyjaciele. Trzymał się blisko Riley’a, skoncentrowany jedynie na nim, zwłaszcza że nie musiał martwić się o Liz którą zostawił na zewnątrz razem z trzecim zespołem dowodzonym przez Kyla. Umówili się, że jeśli zajdzie konieczność i będą musieli włączyć ich do walki, wezwą Kyla przez krótkofalówkę. Max modlił się by do tego nie doszło. Za wszelką cenę pragnął trzymać ukochaną w bezpiecznej odległości od tego koszmaru jaki miał przed oczami.
Serce podeszło mu do gardła, widząc jak Riley rzuca granat w niewielką grupę skórów kryjących się po przeciwnej stronie płonących ognisk. Wybuch zdetonował jedną z beczek, wyrzucając w górę żołnierzy, a ich iskrzące szczątki wolno spadły na ziemię. W kontakcie z łatwopalną substancją, podsycony ogień buchnął całą mocą, rozlewając się po podłodze gorącym strumieniem, jak fala pływna. Max patrzył na martwych skórów, próbując nie dopuścić do siebie myśli, że przed chwilą przyjaciel uśmiercił troje ludzi.
Riley obrzucił go krótkim spojrzeniem, skinął głową w kierunku korytarza. Podniósł się i biegiem ruszył przed siebie, mając tuż za plecami Maxa. Rozległ się terkoczący dźwięk z automatu. Riley odwrócił się, błyskawicznie pchnął Maxa na ziemię. Przykrył i przygwoździł go własnym ciałem. Gdyby Riley natychmiast nie odpowiedział ogniem ze swojego M-16, można byłoby pomyśleć, że biorą udział w jakiś zawodach zapaśniczych. Lecz rzeczywistość przedstawiała się zupełnie inaczej.
- Nie ruszaj się ! – krzyknął – Użyj tarczy ! - Max podniósł rękę, rozpościerając przed sobą ochronną barierę. Nie objął nią Riley’a ponieważ mierzył do dwóch skórów podchodzących do nich flanką od tyłu.
Widział przez migotliwą powłokę tarczy, jak Riley strzałem prosto w piersi likwiduje jednego z nich. Zabrakło mu sekundy do oddania kolejnego strzału, gdy niespodziewanie coś odrzuciło go daleko od Maxa.
Nim zdążył zareagować, tarcza zanikła i niemal nadludzką siłą uniesiony został do góry. Ta sama siła rzuciła nim jak sztyletem w przeciwległą, daleką ścianę. Uderzył w nią z taką siła, że na moment stracił oddech.
Zamiast jednak spaść, pozostał zawieszony na ścianie, niczym owad schwytany w sieć pająka. Czuł swoje rozpięte ręce, unieruchomione nogi. Tkwił tak z rozrzuconymi kończynami, wystawiony jak przynęta wrogom na pożarcie...sam nie będąc w stanie poruszyć choćby jednym mięśniem.
Z daleka, po drugiej stronie pojawił się wysoki, nieznany mężczyzna. Na jego twarzy odbijał się tańczący blask dogasających płomieni. Z wyciągniętą przed siebie ręką zbliżał się powoli, wyniosłym ruchem przerzucając przez ramię długie, złociste włosy.
- Zan – powiedział niespiesznie, oblizując usta. – W końcu spotkałem dawnego króla Antarian.
- Wreszcie umrzesz, Królu Zanie - mówiąc to uśmiechał się. Dziwnie karykaturalnie to wyglądało w tych zapadających ciemnościach.
A Max nie miał wątpliwości w czyje dostał się ręce.
****
Tess przystanęła w rogu, w głównej części magazynu. Całe ciało pulsowało cichą energią. Szybko się zorientowała, że nikt jej nie widzi, i że stan w którym się teraz znajdowała, trochę przypominał nagięcie umysłu. Z tą różnicą, że nie słabła a zaoszczędzone siły mogła spożytkować inaczej. Walczyła, poruszając się wśród wrogów jak widmo, i parła do przodu przez nikogo nie rozpoznana.
Żeby teraz z przerażeniem patrzeć jak ktoś, kto jak sądziła mógł być tylko Khivarem, podchodzi coraz bliżej do króla.
Przyjaciela. Rozpięty na ścianie jak wielki motyl, niczym nie osłonięty, stanowił łatwy cel dla wrogów i tego wysokiego jasnowłosego mężczyzny, który bez przeszkód zbliżał się do niego.
Musiała się upewnić, wejrzała więc w głąb swojego serca. Wyczuła emanujące od tego człowieka resztki energii Marco. Już wiedziała, że dokonał gwałtu na ukochanym. I stało się to niedawno.
Zatem to był Khivar, śmiertelny wróg, którego przysięgli zabić za wszelką cenę.
Z daleka, po drugiej stronie pomieszczenia, przelotnie dostrzegła Marco, Serenę i Annę. Przykucnęli za przewróconą metalową beczką. Pewnie by ich nie zobaczyła, gdyby nie poczuła bicia serca Marco, które uporczywie tłukło się w uszach. Jeśli zwiódł ją wzrok, z całą pewnością wyczułaby bliskość jego energii.
Klęczał z uniesioną bronią....był blady i wyglądał na tak osłabionego, że Tess ciężko przełknęła ślinę. Na moment rzucił wzrokiem w jej stronę. Odniosła niesamowite wrażenie, że ją widzi.
Wyczuwa cię, podobnie jak ty jego, odpowiedziała sobie cichutko.
Przez jakiś czas nie odrywał oczu, zaskoczony ściągnął brwi, lecz zaraz skoncentrował całą uwagę na Khivarze, który teraz okrył siebie i Maxa wielką tarczą.
Jej obwód zamknął szczelnie tylko ich dwóch, a to oznaczało, że Max pozostał sam, bezbronny ze swoim najzacieklejszym wrogiem.
A oni mogli jedynie patrzeć z zewnątrz na to, co się tam działo.
****
Zacisnął dłonie na gardle i Max poczuł, jak jednym miażdżącym ruchem ręki odbiera mu cały oddech. Khivar był bardzo wysoki, dużo wyższy od niego, a siła jaką promieniował, obezwładniała. Zwłaszcza jej mroczna strona. Szczupłe palce zamknęły się na tchawicy i Max natychmiast doznał zawrotu głowy, wszystko zawirowało mu przed oczami.
Nie mógł mówić, wydobył z siebie tylko chrypiący dźwięk, gdy Khivar pochylał się i zbliżywszy twarz przyglądał mu się uważnie.
- I ktoś taki jak ty, mieszał mi za każdym razem szyki ? – powiedział jakby niedowierzając, że taki marny przeciwnik mógł sprawić mu tyle kłopotu. Max dyszał, próbował coś powiedzieć, ale palce zacisnęły się jeszcze mocniej.
- Zresztą nieważne – Khivar uśmiechnął się lekko – To już koniec...raczej mało efektowny. A taką miałem nadzieję na porządne współzawodnictwo, na trochę więcej rozrywki.
Max wsparty o ścianę, resztkami sił, desperacko próbował uwolnić ręce lub nogi...i osłabł jeszcze bardziej kiedy zrozumiał, że nieruchomieje.
Oczy zaczęły mu uciekać, myśli odpływały, tlen stał się teraz cennym towarem. Wspomniał Liz, chciał sięgnąć po ich więź, poczuć ją po raz ostatni. Potrzebował tego bardziej niż coraz płytszego oddechu.
I nie czując nic poza chłodem, przypomniał sobie, że to Nicholas zniszczył ich więź.
Na wieki. Teraz to stało się dla Maxa najistotniejsze i myślami cofnął się w przeszłość.
W ramionach trzymał Liz....w ich małym mieszkanku w Las Cruces. Czuł przy sobie jej nagą skórę, jej ciepło - Kocham cię, Max – szeptała tym swoim chrypliwym, tak drogim mu głosem – Moja miłość zawsze będzie przy tobie, nie ważne gdzie się udamy.
Gdzie ja się udam, pomyślał, czując jak falami odpływa z niego życie.
Na moment wróciła świadomość, coś niezrozumiałego kazało mu otworzyć oczy. Z trudem uniósł powieki, zobaczył nad sobą okrutny uśmiech Khivara i jego płonące oczy, jakąś przerażającą kosmiczną energią. Chociaż tuż za nim, Max dostrzegł coś jeszcze, coś z czego Khivar najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy...
Otaczająca ich tarcza odrobinę się zachwiała, zadrżała mocniej i na krótko się rozwarła. Max próbował złapać oddech i walczył o niego, kiedy zobaczył tym razem wewnątrz, falującą energię.
Nagle Khivar zesztywniał, odwrócił gwałtownie głowę i rozluźnił palce. Uścisk wokół tchawicy zelżał, Max wykorzystał moment i gwałtownie zachłysnął się powietrzem. Khivar opuścił rękę, zaczął zmagać się z czymś niewidzialnym, zataczając się trochę do tyłu.
- Co? – wykrztusił, chwytając się za gardło – Co to...jest ?
Ochronna powłoka znikła i teraz to Khivar walczył o odzyskanie oddechu. Max nagle stał się wolny. Spadł, pod wpływem uderzenia wylądował ciężko na kolanach. Zaniósł się niepohamowanym kaszlem, starając się nie spuszczać wzroku z Khivara. A jego oczy przypominały teraz srebrne jednodolarówki i rozpaczliwie usiłował złapać haust powietrza.
A jednak nikt nie stał za nim, nie było żadnego napastnika, kiedy Max chwiejąc się na nogach wycelował mu w serce pistolet.
Miał świadomość toczącej się poza obwodem potyczki, biegnących w swoją stronę ludzi, nie zwracał jednak uwagi na to, że może teraz zginąć. Nie mógł, ponieważ dostrzegł gwałtowny ruch Khivara, jego wyciągniętą rękę i wymierzoną w siebie broń.
Nie mógł, bo poczuł silne szarpnięcie, usłyszał urywane staccato ze swojej broni, po którym Khivar upadł ciężko na ziemię.
I także dlatego, bo kiedy leżał, a spod klatki piersiowej zaczęła wypływać wielka plama krwi, sprawiał wrażenie jak gdyby przyciskał go jakiś ciężar, który spoczął mu na ramionach.
****
Tess nie miała zamiaru go puścić. Będzie trzymać go tak długo, dopóki nie wyda ostatniego tchnienia, a ona nie upewni się, że nie żyje.
Max stał wpatrzony w nieruchomą sylwetkę Khivara, nie wiedząc o jej istnieniu. Już otwierała usta żeby go ostrzec że stoi na linii strzału, kiedy podbiegł Marco i popchnął go na ziemię.
Usłyszała za sobą terkot automatu, poczuła jak Khivar lekko drgnął, skulił się i znieruchomiał. Marco podniósł rękę i osłonił tarczą siebie i Maxa. Tess odwróciła się gwałtownie, wypuszczając z rąk martwe ciało.
Zobaczyła nacierających dwóch skórów, w jednym z nich rozpoznała tego, który schwytał ją dwa dni wcześniej. Obejrzała się za siebie i widząc przypartych do muru Maxa i Marco, wiedziała co powinna zrobić.
Ujawnić się.
Przyciągnęła broń, ujęła ją mocno i pewnie. Zaczekała aż podejdą, nie spiesząc się celowała dokładnie i wypaliła. Najpierw do sukinsyna, który ją dopadł i pobił. Odczuła na sobie gorączkowy wzrok Marco...jego szeroko otwarte oczy.
I zaraz z furią, która kazała jej chronić swojego
lasthre, zlikwidowała następnego bo zaczął strzelać z dystrybutora do tarczy Marco.
Energia dziwnie zafalowała i zaczęła się zwijać. Tess patrząc w dół, widziała pojawiające się ręce, nogi...i w chwili, kiedy Marco opuszczał tarczę, zmaterializowała się cała.
- Tess ! – krzyknął. Usłuszała głośny warkot z automatu, rzuciła się ślizgiem przed siebie i wylądowała u jego stóp. Chwycił ją za rękę, przyciągnął bliżej i ponownie wyrzucił tarczę.
- Więcej mocy ! – krzyknęła i szybko zerknęła na Maxa.
- Skąd się tu wzięłaś ? – zawołał Max, przykładając dłoń do dłoni obojga. Tarcza pojaśniała, zalśniła żywym blaskiem.
- Długo by opowiadać – mówiła zdyszana. Rozglądnęła się – Gdzie pozostali ?
- Po drugiej stronie, razem z Riley’em i Sereną – Marco chwilę oceniał sytuację i zdecydował – Jeżeli zaraz się ruszymy, może uda nam się wyprowadzić stąd Maxa.
Tess poczuła na ramieniu jego ciepłą, dużą dłoń. Zwykły gest, a niósł w sobie tyle miłości i poczucia bezpieczeństwa. Odetchnęła miękko. Wiedziała jak bardzo chciał ją objąć, bo nawet teraz, w trakcie bitwy miała poczucie ocierania się jego duszy o swoją.
- W takim razie ruszamy – powiedziała śmiało a Max potwierdził skinieniem głowy.
- Na mój znak – krzyknął Marco, przyciągając do siebie broń i wstając z kolan – Wzdłuż hollu i na zewnątrz. Ja prowadzę, ty nas osłaniasz Tess.
Kiwnęła głową. Wiedziała bowiem, że w momentach najwyższego zagrożenia, rozkazy od króla przejmują królewscy obrońcy. Jeżeli zajdzie potrzeba oddadzą za niego życie. Do tego ich szkolono, a ona była teraz jedną z nich.
- Raz, dwa, trzy – Marco sprężył się i pociągnął Maxa za sobą – Jazda !
Gdy pokonywali wielki holl, Tess trzymając się blisko Maxa, osłaniała go tarczą. Serce biło niespokojnie.
Jeżeli uda im się stąd wydostać, Max będzie uratowany. Ale do wyjścia mieli daleko i wiedziała, że czeka ich jeszcze ciężka przeprawa.
Cdn.