Post
by LEO » Tue Oct 26, 2004 8:30 pm
Rozdział 35
Po tym jak upłynął tydzień od jego wyjazdu jej stan nie był już znakiem zapytania. Poranne mdłości kończyły się wymiotami, które rozwiewały niepewność i złudzenia nagromadzone noc wcześniej, kiedy to leżala nie mogąc usnąć z powodu ciężarów, jakie dźwigalo jej sumienie.
Wręcz nie mogla oczekać się, by powiedzieć maxowi, że rzeczywiście nosi ich dziecko, jego dziecko. Ale praktycznie niemożliwością było skontaktowanie się z nim. Wszystko co miala, wszystko to, co sprawiało, że co ranek budziła się by spojrzeć na otaczający ją las, to telegramy jakie jej przysyłał, zaadresowane i wysylane do Marii, ale przeznaczone tylko do niej.
Meredith chyba zdawała sobie sprawę z zaistniałej sytuacji ale nie rozmawiała z nią o tym. Po prostu coraz mnie się pokazywała chowając się na strychu, zajmując się ołówkami, dużymi kartkami żółtego papieru i rysunkami, które wciąż czekały na to, by je dokończono. Raz na jakiś czas schodziła na dół, średnio dwa razy dziennie, żeby mogła coś zjeść i czegoś się napić, ale zamieniała z nią nie wiecej jak trzy słowa, rzadko kiedy witała się z Liz.
Liz boleśnie odczuwała swoją samotność i ciężki, przerażający sekret, który dźwigała, który przypominał jej o tym każdego momentu dnia. Nie odważyła się powiedzieć Marii, a Meredith nie wchodziła nawet w grę. Wszystko co mogla, to czekać na powrót Maxa, modlić się za niego i mieć nadzieję, że wróci, że wróci cały i zdrowy.
Potworne i męzące milczenie wewnątrz i na zewnątrz chaty nigdy jej nie opuszczalo, podążało za nią lojalnie, bliżej niż jej własny cień i sprawiało, że miala mnóstwo czasu na przemyślenia. Z upływającym czasem wnioski nasuwaly się same, coraz silniej z każdą minutą samotności, z każdym słowem, jakie pragnęła do niego skierować, jakie pragnęła skierować do Marii, do kogokolwiek, ale którego nigdy nie wypowiedziała i które szorstko odpychała od siebie.
Zdecydowała się już i wiedziała, że czeka tylko na jego powrót, żeby móc mu powiedzieć i zrobić to, co postanowiła.
Rosja, luty 1943
„Zostaw go Evans”
Powieki mężczyzny nad nim delikatnie zadrżały. Z ociąganiem spojrzał na kolegę – Adiaana Regenbauma, który własnie pochylał się nad kolejną ofiarą. Postać pod nim wydala niski, gardłowy dźwięk, a jej pięść zacisnęła się i powrotem otworzyła. Krew wyplynęła z rany na piersi i z kilku innych ran na jego ciele. Sączyła się z jego żył wolno uciekając z ciała, tak jak i życie.
„Evans?”
Spojrzał na Adriaana z ukosa i ponownie skupił się na rannym. Kątem oka dostrzegł, jak Adriaan wstaje i w następnej chwili cień jego sylwetki pojawił się za jego plecami.
„On nie da rady Max. Pozwól mu odejść.”
Głos Adiaana był niski i ciężki, ale nie było w nim smutku, czy czegokolwiek bliskiemu temu uczuciu. Jedyną emocję jaką Max mógł dostrzec na jego twarzy to litość, nie dla ofiary, ale w stosunku do niego, jako do stażysty.
Max potaknął posłusznie jak wielokrotnie to robił w sytuacjach zbliżonych do tej – podobne rany, wyrazy twarzy, mundury, tylko same twarze rannych, ofiar, zawsze inne.
Z oczątku Adriaan mówił, że do tego przywyknie. To normalne, że pierwszy raz jest najgorszy, ale za drugim, w kolejnym tygodniu, to już przestaje mieć znaczenie. Jeśli chcesz pomagać ludziom musisz zrozumieć, że musisz podejmować decyzje. Ludzie bliscy śmierci tylko zabierają twój czas. Są inni ranni, których rany wymagają opatrzenia. Te osoby mają nadal szansę by przetrwać, wyzdrowieć i ponownie stanać do walki o swój kraj.
Max doskonale wiedział o tym, ale rezygnacja pomocy człowiekowi była bardzo ciężka. Szarpała jego duszę za każdym razem i sprawiała nielitościwy ból i świadomość utraty czegoś ważnego. Czego, nie był w stanie odgadnąć, ale fakt, że wymykało mu się to z rąk byłoczywisty.
Powoi wyprostował się, mięśnie ud i łydek bolesnie zaprotestowały zmianie pozycji. Ranny leżący u jego stóp po raz kolejny jęknął. Max zamierzal spojrzeć na niego po raz ostatni, kiedy blado-błękitne oczy otoczone jasnymi rzęsami napotkały jego wzrok.
Zaskoczony drżącym głosem powiedział do Adriaana „Chcę mu pomóc. Muszę.”
Adriaan obrzucił rannego pełnym zwątpienia, sceptycznym spojrzeniem i zwrócił się do Maxa „Rób co chcesz dopóki znajdziesz jeszcze czas na innych”. Ponownie rzucił okiem na leżącego mężczyznę i powoli potrząsnął głową „ten już jest sztywny Evans. To nie amsensu.”
Nadal zaprzeczając ruchem głowy, osłupiały ignorancją Maxa podal mu dwie lateksowe rękawiczki. „przydadzą ci się.”
Niemcy, marzec 1943
Gdy wymknęłasię z chaty na dworze nadal panowala ciemność. Podłoże było wilgotne i śliskie. Wczorajszy deszz zamarzł przez noc tworząc cieniutką i latwo kruszącą się lodową powłokę. Zimno przedarło się przez podeszwy jej butów i powoli opanowywało jej ciało idąc w górę, przemarzając jej stopy do samych kości.
Zauważył, że jezioro również pokryła cienka warstewka lodu. Przystanęła i przez moment przyglądała się jej. Pod ią pływały ryby tak, jakby nic z ich otoczenia się nie zmieniło, jakby nad nimi nie pływała zimowa pokrywka skrzypiąca za każdym razem, kiedy jakiś ptak zatrzepotał nad nią swoimi skrzydłami. Przez moment wpatrywala się w nie podziwiając ich ruchy, ich łuskowate ciała.
Nigdy nie słyszała jak się zakradał do niej i nigdy nie łapał jej tak, jak zrobił to teraz. Jego ramię oplotło się wokół jej pasa, a jego usta wylądowały na jej nagich, zziębniętych ramionach.
Zaskoczona i przerażona nie mogła uspokoić szaleńczo bijącego serca, dopóki nie usłyszała jego głosu.
„Cześć piękna” wyszeptał. Odwrócił ja do twarzą do siebie i odsunął się na krok, żeby mógł lepiej przyjrzeć się jej twarzy.
„Max!” wybełkotała, kiedy tylko strach w jej sercu powoli zacął tajać, szczęśliwa, że może ponownie go zobaczyć. Rzuciła się w jego ramiona a następnie uderzając pięściami w jego klatkę piersiową. „Nigdy więcej mi tak nie rób” strofowała go lecz jej czyny zaprzeczyły słowom jak tylko przyciągnęła go bliżej siebie i ucałowała namiętnie jego policzek „Wystraszyłeś mnie na śmierć!”
„Ośmielam się wątpić w to” drażnił się z nią głaszcząc jednocześnie jej włosy „Śmierć nie tyka tak pięknych dziewczyn.”
Zaśmiala się i zadziornie walnęła w ramię „Wariat.” Wymamrotała i ponoewnie przyciągnęła bliżej siebie. Jej usta odszukały jego w delikatnym pocałunku i jeszcze głebiej zapadła się w jego ramiona. Starała się by pocałunek był bardziej namiętny, gdyby tylko mogła zapomnieć o piekącym bólu, o strachu przed wypowiedzeniem tego, co musiało zostać wypowiedziane, lecz on nie potrafił zrozumieć wysyłanych przez nią wskazówek i przerwał pocałunek odsuwając ją lekko od siebie.
„Tęskniłem” powiedział i popatrzył na nią opierając się czołem o jej czoło. „Nie masz najmniejszego pojęcia jak bardzo.”
Walczyła, by zatrzymać uśmiech jaki wykwitł na jej ustach, lecz on boleśnie się wymykał, gdzieś w dół, gdzie w zeszłym miesiącu pochowala swój sekret, gdzie teraz spoczywał i czekał, aż ktoś go odkopie, który dopraszał się, by ktoś go glośnow wypowiedział.
„I?” spytał wstrzymając oddech „Jesteś? Jesteś w ciąży?”
Jej serce szaleńczo tłukło się o żebra kiedy potaknęła powoli i kiedy zbierała w sobie wszystkie siły by powiedzieć mu prawdę.
Jej oczy spoglądały w dół, w jej oczy, przed dłuższą chwilę. Był zaskoczony jej odpowiedzią, tego była pewna, nawet pomimo tego, że spodziewał się jej. Milczał a jego zapatrzone oczy czekaly na najbliższe mrugnięcie I na moment, kiedy kąciki ust poruszą sie w górę I uformują w uśmiech. „To … cudowne” wyrzucił z siebie.
Dostrzegła jeo wzrok i popatrzyla na jezioro i pływające pod taflą wody ryby „Nie musisz udawać, że jesteś zadowolony Max. Zrozumiem, jeśli…”
„Ale jestem” zaprotestował „Jestem! Nawet pomimo tego, że tego nie planowaliśmy, to jestem zadowolony.” Jego oczy na chwilę pociemniały i zamilkł „Nowe życie w tym niekończącym się kręgu śmierci to bardzo potrzebny cud.”
Z jej ust wyrwał się śmiech, a on nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo emocjonalnie jest wyczerpana.
„Jeszcze nie powiedziałem Jim’owi” zwierzył się jej „ale wkrótce zamierzam to zrobić. Zawiedzie się na nas, to jasne, ale szzerze wierze w to, ze nam pomoże. Co ty o tym myślisz?”
Wzruszając ramionami spojrzała na niego, jak podnosil parę otoczaków. Rzed jej oczami mignął obraz grobu jej babki, lecz z calą mocną osunęła go od siebie jeszcze nie będąc gotową, by stawić mu czoła i mając ważniejsze sprawy i powody do zmartwień.
„Nie wydaje mi się, żeby mógł” odparła szczerze „nie ma wyjścia tego czyśćca Max. Bez względu na to, jak bardzo byś tego pragnął.”
„Jest wyjście” powtórzyl z uporem i rzucił kamyk na lód obserwując jak ślizga się i w końcu wpada w jdną z dziur jaką napotkał na swojej drodze. „Jest wyjście, jeśli w końcu pozwolisz sobie by ta świadomość do ciebie dotarła.”
„Nie ma” powtórzyła.
Ponownie rzucił kamień, pod innym kątem i tym razem kamień wskoczył do wody. Patrzyli jak kilka razy odbił się od jej powierzchni i w koncu spoczął na dnie jeziora. „Gdzie jest wola, tam jest i wyjście.” Przypomniał jej.
„Ale nie tu Max „ powiedziała grobowym głosem „Nie teraz.”
Potrząsnął głową w zdziwieniu – jak mogła być tak uparta? Zdecydował saię zmienić temat. „Myślałaś już o imionach? Wiem, że to moze trochę za wcześnie, ale w Rosji…” przerwał, a przez jego twarz przemknęło zaniepokojenie, „W Rosji” kontynuował „Sen nie przycodził łątwo. Wolałbym leżeć przez całe te godziny nie śpiąc. Myśląć o tobie, i o …o…o naszym dziecku.…”
Uśmiechnął się i potrząsnął głową.. Myślenie o ich dziecku rosnącym w jej łonie było takie dziwne. Z trudem oparł się chęci przytulenia jej. Nie wyglądała wcale tak bardzo inaczej niż wcześniej; jej włosy nadal były tak samo lśniące i długie, usta nadal tak samo czerwone i cudowne jak wcześniej, jej sylwetka nadal tak samo elegancka i delikatna. Jedyna różnica jaką mógł dostrzec leżała w jej spojrzeniu, które nadal było tak głębokie jak poprzednio, jednak teraz zdawało się coś skrywać.
Zrzucając to na karb jego nieobecności kontynuował „Myślałem, że może Robin, gdyby to był chłopiec. I Anna, gdyby to była dziewczynka? Albo janette?”
Widząc jej puste spojrzenie zaczął chaotycznie „Nie musimy jej tak nazywać. To były luźne sugestie. Jeśli nie chcesz…”
„Nie chcę Max” przerwała mu zaskakując swoją reakcją nie tylko jego, ale również siebie. Nie myślała, że zdobędzie się na to.
Zmarszczył brwi nie potrafiąc zrozumieć jej słów. CO”? Nie chcesz mieć czego?”
„dziecka” wyjaśniła. Jej wargi przez moment zatrzymały się w bezdźwięku, odwróciłą od niego wzrok spoglądając na chwiejące się przy brzegu jeziora trzciny. „Nie chce go.”
„Ale czemu?” wyjąkał się. Krew odpłynęła mu z twarzy.
Potrząsnęła głową zdziwiona, że nie potrafił zrozumieć, o co jej chodzi. „Bo tak po prostu nie może być. Dziecko w czasach, w których się ukrywasz, to niebezpieczne. Nie możesz rozkazać mu, by było cicho, by nie płakało kiedy nadhodzą żołnierze. Nie możesz go kontrolować.”
Max gapił się na nią nadal niezupełnie rozumiejąc motywy, jakimi się kieruje.” Więc… nie chesz dziecka, bo jest to niewygodne? Bo nie możesz go kontrolować?”
„Wykręcasz kota ogonem Max” odparła. Jej ręce drżały a łzy zaczęły piec jej oczy „Chodziło mi o to, że taka sytuacja jest nie tylko sama z siebie niebezpieczna, ale również niebezpieczna dla mnie, dla Meredith, również dla Ciebie, Dla Jima i Marii… to nie ma przyszłości!”
Odwróciła od niego wzrok i spojrzała ponownie na jezioro. Chciała ukryć przed nim łzy. „Co mogę mu zaoferować, prócz osamotnienia, bólu serca i strachu? Co to za życie dla dziecka?”
Podniosła wzrok ku niebu zaczęła zastanawiać się, czemu ich Bóg jest taki okrutny. „Lepiej, by się nie urodziło wcale” próbowała zapewnić go rozdzioeającym serce głosem „nie chcę by rosło, nie chcę, by się urodziło, ponieważ… ponieważ już zbyt mocno je kocham. Chcę, by umarło teraz, by nie musiało przechodzić przez to samo, przez co przeszłam ja.”
Jej serce biło tak mocno, że z trudem przełykała. Zamknęła oczy „Chcę by odeszło, zanim na dobre się z nim zwiążę.”
„To nie tylko twoje dziecko Liz” zaprotestował. Gniew rósł w nimcoraz bardziej. Schwycił ją za ramię i obrócił twarzą do siebie.”Ono jest również moje. Nie uważasz, że i ja mam tu coś do powiedzenia?”
„Dlatego czekałam z…z…” nie mogła powiedzieć słowa ‘zabicie’, nie mogło pojawić się na jej ustach. Zamiast tego wyrwał się z jej gardła zdławiony płacz. „To dlatego… czekałam na twój powrót.”
„Po co?” podniósł głos. Potrząsnął głową. Serce opanował smutek i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, że takiej jej jeszcze nigdy nie poznał. „najwyraźniej już podjęłaś decyzję i moje zdanie wcakle się nie liczy.”
Przygryzła wargę nienawidząc się za tę słabość, jaką czuła, a to, że pozwoliła mu tak bardzo się ranić. „Tak jest lepiej Max. Lepiej,.Chcę, by zniknęło.” Położyła palce dłoni na skroniach I zaczęła uciskać je starając sie powstrzymać natarczywy I niepohamowany ból jaki zaczął opanowywać jej czaszkę. „chcę, by zniknęło” wyszeptała załamana podnosząc oczy wypełnione łzami by ich wzrok mógł się napotkać. „Ja…tylko chcę by… by zniknęło…”
Spojrzenie, jakim ją obrzucił było przepełnione obrzydzeniem. Cofnął się. „jeśli zrobisz to Liz” ostrzegł ją . W jego oczach widać było błysk potępienia „ jeśli tak zadecydujesz. Przysięgam, I bóg mi świadkiem, nigdy ci nei wybaczę. Nigdy.”
W jednej sekundzie wszystkie kamyki, które trzymał w dłoni wypadły z niej do jeziora. Ich stukot o taflę lodu wystraszył ją i przycupnięte na brzegu jeziora ptaki. Poderwały się w górę podążając jeden za drugim w nieznane. Kiedy ponownie na niego spojrzała odchodził.
Została sama zastanawiając się, czy to co się wydarzyło było jawą, czy snem, lecz popękany lód i czerwony ślad na jej ramieniu, kawałek śladu po jego uścisku, dowodził, że nie śniła.
"...I'm a member of that group of... outsiders. So... thank you, Roswell... Thank you for... for letting me live among you...Thank you for giving me a home... "