Za zamkniętymi oczami + Legenda Roswell- update
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Za zamkniętymi oczami + Legenda Roswell- update
2005, Edit-> Postanowiłam zrobić porządek w moich ff na tym forum i odświeżyłam nieco jedne z moich najstarszych ff, a tkaże jedne z pierwszych na tym forum. -edit.
Dobra, jakoś nie mogę doeczekać się opublikowania moich opowiadanek na stronce, dlatego jedno wrzucę tu. Chociaż pewnie i tak wcześniej czy pozniej pojawią się na xcomie, to specjalnie na prośbę Nan jednak to jedno wrzucę.
{o} mam nadzieję, że w końcu prześlesz lukiemu moje texty, bo ja nie mogę wysłąć mu sama...znowu ten onet ! Może założe sobie maila gdzie indziej...bo jak na pech na hotmailu tez mi szwankuje poczta. No, ale dosyć gadania. Oto jedno z moich opowiadań. Uprzedzam, że nie ma zbyt wiele akcji, gdyż jest to opowiadanie refleksyjne.
Za zamkniętymi oczami
Maria Deluca- Guerin popatrzyła w lustro. Chciała się uśmiechnąć sama do siebie, ale znowu wyszedł jej jedynie bolesny grymas, który jeszcze bardziej postarzył jej twarz. Dotknęła dłonią pomarszczonego policzka. Tak, tego nie da się ukryć. Już nie. Jesteś po prostu stara, powiedziała sobie w duchu. Starość. To była starość. No bo czyż można inaczej to nazwać, gdy ma się osiemdziesiąt jeden lat, dwójkę dorosłych dzieci, pięcioro wnucząt i mały, przytulny domek na obrzeżach rodzinnego miasta ? Nie. Z pewnością nie.
Przejechała palcem po siwych włosach i cicho westchnęła. Nagle usłyszała ciężki jęk z sąsiedniego pokoju. Po raz kolejny tego ranka. I znowu skrzywiła się z bólu, zdając sobie sprawę, że to jęk jej męża, ukochanego mężczyzny, człowieka nie z tej Ziemi pod każdym względem, człowieka, który był z nią przez całe, trudne życie. A teraz to wspólne życie dobiegało końca. Michael umierał. Ona to wiedziała. Dzieci też zdawały sobie z tego sprawę, dlatego cała rodzina zjechała się do Roswell. O ironio ! Zjechała się po to, by pochować swojego ojca, głowę rodu...Maria to wiedziała.
Odwróciła się od swego odbicia , gdyż znów to poczuła. Wilgotniejące oczy. Och nie, nie będzie płakać. Będzie dzielna. Postara się być choć ten jeden, jedyny raz silna. Zaraz tam pójdzie i posiedzi z nim. Powoli ruszyła swoje schorowane nogi. Nacisnęła klamkę i zatrzymała się na progu. Susan, córka jej i Michaela, urocza blondynka o zniewalającym uśmiechu, siedziała na brzegu łóżka przy ojcu i pochylając nad nim głowę, słuchała. A on gładził ją po policzku i coś szeptał.
Maria na ten widok oparła się o framugę drzwi. Czuła, że tego nie wytrzyma. Kiedyś, gdyby ktoś powiedział jej, że Michael będzie czułym mężem i tak wspaniałym ojcem, roześmiałaby się i zakpiła. Ale nie dziś. Dziś, patrząc na jego drżącą rękę, wiedziała. Wiedziała jakim był człowiekiem. Wspominała. Życie, każdą jego godzinę i sekundę. Ich ucieczkę przed FBI, rozstanie na studiach, potem powrót do Roswell, chwilę, gdy wkładał na jej palec pierścionek, pierwszy i drugi poród. Po prostu szczęście. Była szczęśliwa. Nigdy nie zrobiła kariery, tak jak pragnęła w młodości. I może właśnie dlatego, była szczęśliwa. Tak musiało być.
- Mamo !- rześki, młody głos kazał jej otworzyć oczy- Tata...- córka stała przed nią, spojrzeniem wskazując na łóżko.
Maria zajrzała w przerażone oczy swojego dziecka. Od razu wiedziała. Nadszedł ten moment. Chyba się zbliżał. To będzie dziś. Uświadomiła sobie, lecz nie krzyknęła. W milczeniu objęła córkę swoimi ciepłymi, szorstkimi rękami i całując w czoło powiedziała :
- Pójdź po Josha.
Susan skinęła głową i wyszła tak szybko, jakby chciała ukryć łzy. Tylko jej matka, spokojnie zajęła miejsce przy konającym. Usiadła całkiem z brzegu, patrząc w jego zgaszone oczy, które parzyły prosto w nią. Na około dzwoniła cisza.
- Witaj, kosmiczny chłopcze.- powiedziała pierwsza, ściskając jego dłoń.
Z początku wydało jej się, że zabrzmiało to zupełnie jak za dawnych lat, ale potem odnalazła w sowim głosie nutę drżenia i rozpaczy, które przypomniały o upływającym czasie.
- Jak się pani dziś czuje, pani Guerin ?- na twarzy Michaela pojawił się ten znajomy, zawadiacki uśmieszek, który uwielbiała.
Wtedy zbladła. Starała się nie myśleć, że przed śmiercią zawsze prawie następuje poprawa, a nagłe przebłyski mogą zafałszować rzeczywistość.
- Chyba dobrze, całkiem dobrze...-zachrypiała, i przyłożyła jego rękę do policzka.
Nawet nie spostrzegła, jak ta właśnie ręka, delikatnie zaczęła ocierać jej wielkie łzy.
- Przepraszam...- słabo doszło do jej uszu. - Przepraszam, za cierpienie jakim cię obarczyłem przez te lata.
Gwałtownie zaprzeczyła głową , wciskając twarz w koszulę kosmity.
- Kocham cię.- stłumiła krzyk.
- I ja ciebie, moje słońce. - przemówił.
Poczuła jak usta męża dotykają jej włosów. Podniosła głowę. Michael Guerin ciągle się uśmiechał, ale czoło zaszło mu potem, a oddech stał się ciężki.
- Nie wiem czy tam dokąd idę, jest jakiś mój Bóg...- słowa przychodziły mu z wyraźnym trudem- Boję się...
Maria drgnęła, a on dokończył pytaniem :
- Potrzymasz mnie za rękę ?
Max Evans i Liz Parker- Evans leżeli na łóżku, oplecieni swymi ramionami. Za oknem gałąź uderzała o szybę, a gdzieś z przedpokoju odezwało się szczeknięcie psa. Jednak te dwie, wtulone w siebie postacie nie poruszyły się. Staruszkowie zdawali się dryfować na tym posłaniu niczym na tratwie, pośrodku oceanu spokoju. Zatopieni w śnie. Kobieta lekko rozchyliła wargi, co spowodowało, iż w kącikach jej ust utworzyły się małe dołeczki. Mężczyzna sprawiał wrażenie, uśmiechającego się łagodnie w jej stronę.
Wtem, ciałem starca wstrząsnęły drgania, a na rękach zaświeciły zielone błyski. Max Evans jak odczarowany, poderwał się z krzykiem. Jego żona momentalnie podniosła powieki, ukazując zatroskane, pełne miłości spojrzenie.
- Max czy to już...?- wydusiła.
- Tak. - popatrzył na nią bursztynowymi oczami o przenikliwym smutku- Czułem powiew odpływającej mocy. Michael...-dokończył szeptem. - Michael odszedł.
Zarzuciła mu ramiona na szyję, a on z całej siły przyciągną ją do siebie. Głuchy spazm rozdarł jego pierś, a potem zupełnie zamilkł, jakby był pomyłką.
- Czas na nas ?- spytała.
Słyszała serce Maxa, które biło w takim samym rytmie jak jej serce. W odpowiedzi oparł swe pełne zmarszczek czoło o jej czoło, tak że dotykali się nosami. Odchrząknął.
- Liz, kochanie, światło mojego życia...- ton miał łagodny, lecz podniosły.- Kocham cię i będę kochał wiecznie. Tak jak przysięgałem...wiem, że razem stąd odejdziemy. Wiem, że kiedy zamknę oczy, tam po drugiej stronie, za zamkniętymi oczami, chcę ujrzeć ciebie. I nic nie będzie mi obce, bo ty będziesz tam ze mną. Za zamkniętymi oczami...
Muzyka wciąż sączyła się z radia, kiedy Isabel poczuła jak elektryczny wstrząs przechodzi wzdłuż jej kręgosłupa. Krew zaczęła pulsować w jej skroniach. Zdała sobie sprawę. Ona ostatnia. Teraz jej kolej. Już jej kolej. Już za moment do nich wszystkich dołączy. Spojrzała za okno. Chmury znienacka przykryły słońce. Zrobiło się ciemno. Dał słyszeć się jakiś grzmot w oddali. Przenikliwym wzrokiem popatrzyła na przeszklone drzwi tarasu. Otworzyła je i pogłośniła muzykę. Tak, to dobry pomysł. Andrew usłyszy muzykę, kiedy wróci do domu. Niech wie, że jego matka nie czuła strachu. Nie w dniu, kiedy jest wolna i wolna odejdzie. Wyszła na zewnątrz. Ciągle słyszała Mozarta za plecami. Zdjęła buty. Jej nagie stopy dotknęły miękkiej trawy. Zaczęło padać. Zimne krople wody kapnęły na jej czoło, zatrzymując się na wydatnych wargach. Zlizała je. Będzie pamiętać ten smak. Deszcz stał się gęstszy. Intensywniał z każdą minutą. Położyła się na trawie. Na całym ciele czuła wilgoć. Woda mieszała się z łzami. Z jej łzami, łzami jej oczu, otwartych źrenic. Wspominała. Swoje życie. Tu, na tej planecie. To było piękne. Jeden obraz piękniejszy od drugiego. Wspomnienia były piękne. Mimo tego cierpienia i zła jakich doświadczyła...razem z nimi. Zawsze byli razem. I zawsze razem pozostaną. Jej oczy nadal patrzyły w chmury, lecz tak naprawdę widziały już tylko słońce. Tam, po drugiej stronie, za zamkniętymi oczami byli oni. Biegli w jej stronę. Najpierw zobaczyła Alexa. Coś szarpnęło nią silnie. Tęsknota. Wyciągnęła ku niemu rękę. Zaproponował, że ją oprowadzi, bo czeka na nią od dawna. A potem, z zaskoczenia, u jej drugiego boku pojawił się Jesse. I Michael z Marią, i Liz z Maxem, i Kyle i Jim, i Amy ..i wszyscy się śmiali. Wiatr niebieski targał ich uczuciami, rozsiewając perlisty śmiech. I szli, aż doszli. Tam było tyle światła ! I wtedy jakiś donośny, dostojny głos powiedział, że jeszcze ktoś do nich dołączy. Isabel wiedziała kto, i choć nie wiedziała dlaczego, nie protestowała. Przecież za zamkniętymi oczami, nie czuje się nienawiści.
Koniec
by Hotori
Dobra, jakoś nie mogę doeczekać się opublikowania moich opowiadanek na stronce, dlatego jedno wrzucę tu. Chociaż pewnie i tak wcześniej czy pozniej pojawią się na xcomie, to specjalnie na prośbę Nan jednak to jedno wrzucę.
{o} mam nadzieję, że w końcu prześlesz lukiemu moje texty, bo ja nie mogę wysłąć mu sama...znowu ten onet ! Może założe sobie maila gdzie indziej...bo jak na pech na hotmailu tez mi szwankuje poczta. No, ale dosyć gadania. Oto jedno z moich opowiadań. Uprzedzam, że nie ma zbyt wiele akcji, gdyż jest to opowiadanie refleksyjne.
Za zamkniętymi oczami
Maria Deluca- Guerin popatrzyła w lustro. Chciała się uśmiechnąć sama do siebie, ale znowu wyszedł jej jedynie bolesny grymas, który jeszcze bardziej postarzył jej twarz. Dotknęła dłonią pomarszczonego policzka. Tak, tego nie da się ukryć. Już nie. Jesteś po prostu stara, powiedziała sobie w duchu. Starość. To była starość. No bo czyż można inaczej to nazwać, gdy ma się osiemdziesiąt jeden lat, dwójkę dorosłych dzieci, pięcioro wnucząt i mały, przytulny domek na obrzeżach rodzinnego miasta ? Nie. Z pewnością nie.
Przejechała palcem po siwych włosach i cicho westchnęła. Nagle usłyszała ciężki jęk z sąsiedniego pokoju. Po raz kolejny tego ranka. I znowu skrzywiła się z bólu, zdając sobie sprawę, że to jęk jej męża, ukochanego mężczyzny, człowieka nie z tej Ziemi pod każdym względem, człowieka, który był z nią przez całe, trudne życie. A teraz to wspólne życie dobiegało końca. Michael umierał. Ona to wiedziała. Dzieci też zdawały sobie z tego sprawę, dlatego cała rodzina zjechała się do Roswell. O ironio ! Zjechała się po to, by pochować swojego ojca, głowę rodu...Maria to wiedziała.
Odwróciła się od swego odbicia , gdyż znów to poczuła. Wilgotniejące oczy. Och nie, nie będzie płakać. Będzie dzielna. Postara się być choć ten jeden, jedyny raz silna. Zaraz tam pójdzie i posiedzi z nim. Powoli ruszyła swoje schorowane nogi. Nacisnęła klamkę i zatrzymała się na progu. Susan, córka jej i Michaela, urocza blondynka o zniewalającym uśmiechu, siedziała na brzegu łóżka przy ojcu i pochylając nad nim głowę, słuchała. A on gładził ją po policzku i coś szeptał.
Maria na ten widok oparła się o framugę drzwi. Czuła, że tego nie wytrzyma. Kiedyś, gdyby ktoś powiedział jej, że Michael będzie czułym mężem i tak wspaniałym ojcem, roześmiałaby się i zakpiła. Ale nie dziś. Dziś, patrząc na jego drżącą rękę, wiedziała. Wiedziała jakim był człowiekiem. Wspominała. Życie, każdą jego godzinę i sekundę. Ich ucieczkę przed FBI, rozstanie na studiach, potem powrót do Roswell, chwilę, gdy wkładał na jej palec pierścionek, pierwszy i drugi poród. Po prostu szczęście. Była szczęśliwa. Nigdy nie zrobiła kariery, tak jak pragnęła w młodości. I może właśnie dlatego, była szczęśliwa. Tak musiało być.
- Mamo !- rześki, młody głos kazał jej otworzyć oczy- Tata...- córka stała przed nią, spojrzeniem wskazując na łóżko.
Maria zajrzała w przerażone oczy swojego dziecka. Od razu wiedziała. Nadszedł ten moment. Chyba się zbliżał. To będzie dziś. Uświadomiła sobie, lecz nie krzyknęła. W milczeniu objęła córkę swoimi ciepłymi, szorstkimi rękami i całując w czoło powiedziała :
- Pójdź po Josha.
Susan skinęła głową i wyszła tak szybko, jakby chciała ukryć łzy. Tylko jej matka, spokojnie zajęła miejsce przy konającym. Usiadła całkiem z brzegu, patrząc w jego zgaszone oczy, które parzyły prosto w nią. Na około dzwoniła cisza.
- Witaj, kosmiczny chłopcze.- powiedziała pierwsza, ściskając jego dłoń.
Z początku wydało jej się, że zabrzmiało to zupełnie jak za dawnych lat, ale potem odnalazła w sowim głosie nutę drżenia i rozpaczy, które przypomniały o upływającym czasie.
- Jak się pani dziś czuje, pani Guerin ?- na twarzy Michaela pojawił się ten znajomy, zawadiacki uśmieszek, który uwielbiała.
Wtedy zbladła. Starała się nie myśleć, że przed śmiercią zawsze prawie następuje poprawa, a nagłe przebłyski mogą zafałszować rzeczywistość.
- Chyba dobrze, całkiem dobrze...-zachrypiała, i przyłożyła jego rękę do policzka.
Nawet nie spostrzegła, jak ta właśnie ręka, delikatnie zaczęła ocierać jej wielkie łzy.
- Przepraszam...- słabo doszło do jej uszu. - Przepraszam, za cierpienie jakim cię obarczyłem przez te lata.
Gwałtownie zaprzeczyła głową , wciskając twarz w koszulę kosmity.
- Kocham cię.- stłumiła krzyk.
- I ja ciebie, moje słońce. - przemówił.
Poczuła jak usta męża dotykają jej włosów. Podniosła głowę. Michael Guerin ciągle się uśmiechał, ale czoło zaszło mu potem, a oddech stał się ciężki.
- Nie wiem czy tam dokąd idę, jest jakiś mój Bóg...- słowa przychodziły mu z wyraźnym trudem- Boję się...
Maria drgnęła, a on dokończył pytaniem :
- Potrzymasz mnie za rękę ?
Max Evans i Liz Parker- Evans leżeli na łóżku, oplecieni swymi ramionami. Za oknem gałąź uderzała o szybę, a gdzieś z przedpokoju odezwało się szczeknięcie psa. Jednak te dwie, wtulone w siebie postacie nie poruszyły się. Staruszkowie zdawali się dryfować na tym posłaniu niczym na tratwie, pośrodku oceanu spokoju. Zatopieni w śnie. Kobieta lekko rozchyliła wargi, co spowodowało, iż w kącikach jej ust utworzyły się małe dołeczki. Mężczyzna sprawiał wrażenie, uśmiechającego się łagodnie w jej stronę.
Wtem, ciałem starca wstrząsnęły drgania, a na rękach zaświeciły zielone błyski. Max Evans jak odczarowany, poderwał się z krzykiem. Jego żona momentalnie podniosła powieki, ukazując zatroskane, pełne miłości spojrzenie.
- Max czy to już...?- wydusiła.
- Tak. - popatrzył na nią bursztynowymi oczami o przenikliwym smutku- Czułem powiew odpływającej mocy. Michael...-dokończył szeptem. - Michael odszedł.
Zarzuciła mu ramiona na szyję, a on z całej siły przyciągną ją do siebie. Głuchy spazm rozdarł jego pierś, a potem zupełnie zamilkł, jakby był pomyłką.
- Czas na nas ?- spytała.
Słyszała serce Maxa, które biło w takim samym rytmie jak jej serce. W odpowiedzi oparł swe pełne zmarszczek czoło o jej czoło, tak że dotykali się nosami. Odchrząknął.
- Liz, kochanie, światło mojego życia...- ton miał łagodny, lecz podniosły.- Kocham cię i będę kochał wiecznie. Tak jak przysięgałem...wiem, że razem stąd odejdziemy. Wiem, że kiedy zamknę oczy, tam po drugiej stronie, za zamkniętymi oczami, chcę ujrzeć ciebie. I nic nie będzie mi obce, bo ty będziesz tam ze mną. Za zamkniętymi oczami...
Muzyka wciąż sączyła się z radia, kiedy Isabel poczuła jak elektryczny wstrząs przechodzi wzdłuż jej kręgosłupa. Krew zaczęła pulsować w jej skroniach. Zdała sobie sprawę. Ona ostatnia. Teraz jej kolej. Już jej kolej. Już za moment do nich wszystkich dołączy. Spojrzała za okno. Chmury znienacka przykryły słońce. Zrobiło się ciemno. Dał słyszeć się jakiś grzmot w oddali. Przenikliwym wzrokiem popatrzyła na przeszklone drzwi tarasu. Otworzyła je i pogłośniła muzykę. Tak, to dobry pomysł. Andrew usłyszy muzykę, kiedy wróci do domu. Niech wie, że jego matka nie czuła strachu. Nie w dniu, kiedy jest wolna i wolna odejdzie. Wyszła na zewnątrz. Ciągle słyszała Mozarta za plecami. Zdjęła buty. Jej nagie stopy dotknęły miękkiej trawy. Zaczęło padać. Zimne krople wody kapnęły na jej czoło, zatrzymując się na wydatnych wargach. Zlizała je. Będzie pamiętać ten smak. Deszcz stał się gęstszy. Intensywniał z każdą minutą. Położyła się na trawie. Na całym ciele czuła wilgoć. Woda mieszała się z łzami. Z jej łzami, łzami jej oczu, otwartych źrenic. Wspominała. Swoje życie. Tu, na tej planecie. To było piękne. Jeden obraz piękniejszy od drugiego. Wspomnienia były piękne. Mimo tego cierpienia i zła jakich doświadczyła...razem z nimi. Zawsze byli razem. I zawsze razem pozostaną. Jej oczy nadal patrzyły w chmury, lecz tak naprawdę widziały już tylko słońce. Tam, po drugiej stronie, za zamkniętymi oczami byli oni. Biegli w jej stronę. Najpierw zobaczyła Alexa. Coś szarpnęło nią silnie. Tęsknota. Wyciągnęła ku niemu rękę. Zaproponował, że ją oprowadzi, bo czeka na nią od dawna. A potem, z zaskoczenia, u jej drugiego boku pojawił się Jesse. I Michael z Marią, i Liz z Maxem, i Kyle i Jim, i Amy ..i wszyscy się śmiali. Wiatr niebieski targał ich uczuciami, rozsiewając perlisty śmiech. I szli, aż doszli. Tam było tyle światła ! I wtedy jakiś donośny, dostojny głos powiedział, że jeszcze ktoś do nich dołączy. Isabel wiedziała kto, i choć nie wiedziała dlaczego, nie protestowała. Przecież za zamkniętymi oczami, nie czuje się nienawiści.
Koniec
by Hotori
Last edited by Hotori on Mon Sep 19, 2005 6:47 pm, edited 4 times in total.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''
William Blake
William Blake
Piękniutkie Hotori. Jak się to czyta to w oczach ma się łzy, mimo że się wie że tam, po drugiej stronie będą szczęśliwi, i będą razem. A wiesz co mnie najbardziej satysfakcjonuje? To że przeżyli wiele lat w spokoju i szczęściu, wśród ludzi których kochali, a jak jush musieli odejść to tylko razem...
Łezka kręci się w oku... Kocham takie opowiadanka
Ciągle słyszała Mozarta za plecami. Zdjęła buty. Jej nagie stopy dotknęły miękkiej trawy. Zaczęło padać. Zimne krople wody kapnęły na jej czoło, zatrzymując się na wydatnych wargach. Zlizała je. Będzie pamiętać ten smak. Deszcz stał się gęstszy. Intensywniał z każdą minutą. Położyła się na trawie. Na całym ciele czuła wilgoć. Woda mieszała się z łzami. Z jej łzami, łzami jej oczu, otwartych źrenic. Wspominała. Swoje życie. Tu, na tej planecie. To było piękne. Jeden obraz piękniejszy od drugiego. Wspomnienia były piękne. Mimo tego cierpienia i zła jakich doświadczyła...razem z nimi. Zawsze byli razem. I zawsze razem pozostaną.
Łezka kręci się w oku... Kocham takie opowiadanka
Ludzie, czyście zwariowali?! "Było by lepsze..."... Chyba żartujecie!!!
Hotori - dziękuję ci - poczułam się niejako uhonorowana Piękne. Naprawdę piękne... O czymś takim myślałam. O odległej przyszłości... Brak mi słów. Bo czyż można sobie wymarzyć piękniejszy koniec...? A może nie koniec... Jeszcze raz dziękuję.
Hotori - dziękuję ci - poczułam się niejako uhonorowana Piękne. Naprawdę piękne... O czymś takim myślałam. O odległej przyszłości... Brak mi słów. Bo czyż można sobie wymarzyć piękniejszy koniec...? A może nie koniec... Jeszcze raz dziękuję.
Mnie też bardzo ujęło Hotori...zwłaszcza fragment o Isabel chwycił mnie za serce. Zaraz go sobie gdzieś wpiszę. Jesteś poetką.
Ja właśnie cenię najbardziej te "refleksyjne" opowiadania, w których emocje, uczucia, myśli i kruche wrażenia odbierane przez bohaterów są równie ważne jeśli nie ważniejsze niż sama fabuła. "Antarian Sky" Rossdeidre, "Heart of Phoenix" Majestys, "Bitter dregs" Tasyfy...albo jedno z moich najukochańszych "Pilgrim souls" Emily DuRoswell. Max i Michael wracają na Ziemię po paru latach nieobecności...oczekiwani, wytęsknieni...i całkowicie odmienieni wojną i tragicznymi doświadczeniami. W zasadzie nic wielkiego się nie dzieje, ale człowiek nie potrafi oderwać oczu od monitora, ogarnięty dziwnym smutkiem...całe utkane jest z mysli, wspomnień, oczekiwań, próby dotarcia do duszy tych, którzy za życia umarli.
I podobnie mozna odnaleść się u Hotori.
Nie przepadam za opowiadaniami "łubudubu +dialogi" Takie to już ze mnie dziwadło
Przy okazji- jak "wrzuca" się tu opowiadania? Bo tłumaczę takie jedno( bez obaw, jest tam akcja ) i zastanawiam się czy mam przenosić z dysku, czy wpisywać w poście.
Ja właśnie cenię najbardziej te "refleksyjne" opowiadania, w których emocje, uczucia, myśli i kruche wrażenia odbierane przez bohaterów są równie ważne jeśli nie ważniejsze niż sama fabuła. "Antarian Sky" Rossdeidre, "Heart of Phoenix" Majestys, "Bitter dregs" Tasyfy...albo jedno z moich najukochańszych "Pilgrim souls" Emily DuRoswell. Max i Michael wracają na Ziemię po paru latach nieobecności...oczekiwani, wytęsknieni...i całkowicie odmienieni wojną i tragicznymi doświadczeniami. W zasadzie nic wielkiego się nie dzieje, ale człowiek nie potrafi oderwać oczu od monitora, ogarnięty dziwnym smutkiem...całe utkane jest z mysli, wspomnień, oczekiwań, próby dotarcia do duszy tych, którzy za życia umarli.
I podobnie mozna odnaleść się u Hotori.
Nie przepadam za opowiadaniami "łubudubu +dialogi" Takie to już ze mnie dziwadło
Przy okazji- jak "wrzuca" się tu opowiadania? Bo tłumaczę takie jedno( bez obaw, jest tam akcja ) i zastanawiam się czy mam przenosić z dysku, czy wpisywać w poście.
Lizzie, chyba w poście. I widać ze mnnie też takie dziwadło... Nie ta epoka... Dorwałam Antarian Sky we wtorek rano, a skończyłam późnym wieczorem, z przerwami na wniosek taty... Czy to będzie głupie jak powiem, że się rozpłakałam...? Potem nie mogłam się zmusić do przeczytania Nocy. Jak teraz mniej więcej wiem, o czym to jest, czy może o jakim okresie... Wolę nie czytać. Ale "Antarian Sky" było piękne...
Nan czytaj bez obaw. Łzy mogą popłynąć ale Rossdeidre nie zalicza się do autorek lubujących się w detalicznych opisach cierpień Maxa
Ostatnio stwierdziłam ze wyobraźnia Roswellfanów nie zna granic trafiłam na fanfic do którego wprowadzenie wygląda mniej więcej tak: Późne średniowiecze. Lady Elisabeth i sir Maxwell darza się głębokim uczuciem. Niestety ich szczęściu zagraża lady Tessa, która chce zatrzymać naszego pięknego rycerza dla siebie rzecz jasna Maxwell ma gdzieś to czego ona chce i dalej wywraca oczami i wzdycha do lady Elisabeth. Wówczas Tessa rzuca na nich czar, nocą rycerz przybiera postać wilka, a jego ukochana za dnia- sokoła. Jako ludzie widują się tylko przez ułamek sekundy. Jak to zobaczyłam, myslałam że spadnę z krzesła. Gdybym nie widziała filmu "Lady Hawk" powiedziałabym że wyobraźnia fanów Roswell NAPRAWDĘ nie zna granic.
Ostatnio stwierdziłam ze wyobraźnia Roswellfanów nie zna granic trafiłam na fanfic do którego wprowadzenie wygląda mniej więcej tak: Późne średniowiecze. Lady Elisabeth i sir Maxwell darza się głębokim uczuciem. Niestety ich szczęściu zagraża lady Tessa, która chce zatrzymać naszego pięknego rycerza dla siebie rzecz jasna Maxwell ma gdzieś to czego ona chce i dalej wywraca oczami i wzdycha do lady Elisabeth. Wówczas Tessa rzuca na nich czar, nocą rycerz przybiera postać wilka, a jego ukochana za dnia- sokoła. Jako ludzie widują się tylko przez ułamek sekundy. Jak to zobaczyłam, myslałam że spadnę z krzesła. Gdybym nie widziała filmu "Lady Hawk" powiedziałabym że wyobraźnia fanów Roswell NAPRAWDĘ nie zna granic.
Dziękuję kochani za słowa uznania. Dla tych którzy woleliby więcej akcji mam propozycje w zanadrzu...ale to już chyba na stronce.
Nan...nie wiem czy chcesz, ale mogę tu też wrzucić ''Legendę Roswell''. Tam jest prawie całe o Maksie...ale też bardzo smutne. Jak chcesz...
Nan...nie wiem czy chcesz, ale mogę tu też wrzucić ''Legendę Roswell''. Tam jest prawie całe o Maksie...ale też bardzo smutne. Jak chcesz...
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''
William Blake
William Blake
Hotori, wzruszyłam się. "Za zamkniętymi oczami" ma coś, co bardzo lubię w opowiadaniach...mówi o uczuciach, emocjach bohaterów, czujemy ich ból i smutek... zachowuje specyficzny klimat i ciepło znane nam z serialu...
Czekam na następne
Boże, żeby znalazł się ktoś kto przetłumaczyłby "Antariańskie niebo". Pamiętam jak go czytałam, z tym moim szkolnym angielskim, ze słownikiem na kolanach, spłakana i wściekła na brakujące mi słowa, odrywanie się i szukanie...wchodzenie w tekst, zanurzanie się w atmosferę....Ale warto było, wyjątkowo zapadło mi w duszę...Od tamtej pory trochę podszlifowałam angielski (m.in. fanfickom) ale staram się opierać na sprawdzonych, polecanych przez Was opowiadankach.
Lizzie, błagam podaj adres do "Pilgrim souls" Emily DuRoswell... Czekam niecierpliwie także na obiecane tłumaczenie (niekoniecznie musi być akcja )
I jeszcze jedno, zauważyliście że strona http://www.schurry.com:69 jest niedostępna od jakiegoś czasu? Chciałam zajrzeć do jej opowiadań i nie mogę się dostać....
Czekam na następne
Boże, żeby znalazł się ktoś kto przetłumaczyłby "Antariańskie niebo". Pamiętam jak go czytałam, z tym moim szkolnym angielskim, ze słownikiem na kolanach, spłakana i wściekła na brakujące mi słowa, odrywanie się i szukanie...wchodzenie w tekst, zanurzanie się w atmosferę....Ale warto było, wyjątkowo zapadło mi w duszę...Od tamtej pory trochę podszlifowałam angielski (m.in. fanfickom) ale staram się opierać na sprawdzonych, polecanych przez Was opowiadankach.
Lizzie, błagam podaj adres do "Pilgrim souls" Emily DuRoswell... Czekam niecierpliwie także na obiecane tłumaczenie (niekoniecznie musi być akcja )
I jeszcze jedno, zauważyliście że strona http://www.schurry.com:69 jest niedostępna od jakiegoś czasu? Chciałam zajrzeć do jej opowiadań i nie mogę się dostać....
Tu jest link do "Pilgrim souls"
http://pub44.ezboard.com/fthespoilerslu ... D=28.topic
uff...tłumaczę "Pomiędzy piaskiem a skałą", w skrócie- co by było gdyby Max odleciał na Antar w "Control"?Jest akcja, jest tez refleksja mam nadzieję że się spodoba, chociaż wiadomośc że muszę to wpisywac w posty leciutko mnie zmartwiła Już od dawna chciałam tu coś wrzucic, ale jesli chodzi o zdecydowanie, a raczej jego brak, spokojnie mogłabym stawać w szranki z Maxiem pewnie dlatego tak swietnie go rozumiem.Najpierw miało byś "Heart of Phoenix"...za bardzo Dreamer...potem "Senseless"...za mocne sceny erotyczne, {o} wywali mnie stąd dożywotnio , albo "Torn"...nie, za okrutne...itditp
A "Antarian sky"...spośród tej powodzi piękna, muszę wyłowić jedno...kiedy Max we własnych oczach był potworem, postrzegając siebie jako strasznie zeszpeconego, Liz widziała tylko mężczyznę którego tak bardzo kochała i jego piekną twarz przysłoniętą paroma nic nie znaczącymi bliznami...piekne i nic więcej powiedziec się nie da.
http://pub44.ezboard.com/fthespoilerslu ... D=28.topic
uff...tłumaczę "Pomiędzy piaskiem a skałą", w skrócie- co by było gdyby Max odleciał na Antar w "Control"?Jest akcja, jest tez refleksja mam nadzieję że się spodoba, chociaż wiadomośc że muszę to wpisywac w posty leciutko mnie zmartwiła Już od dawna chciałam tu coś wrzucic, ale jesli chodzi o zdecydowanie, a raczej jego brak, spokojnie mogłabym stawać w szranki z Maxiem pewnie dlatego tak swietnie go rozumiem.Najpierw miało byś "Heart of Phoenix"...za bardzo Dreamer...potem "Senseless"...za mocne sceny erotyczne, {o} wywali mnie stąd dożywotnio , albo "Torn"...nie, za okrutne...itditp
A "Antarian sky"...spośród tej powodzi piękna, muszę wyłowić jedno...kiedy Max we własnych oczach był potworem, postrzegając siebie jako strasznie zeszpeconego, Liz widziała tylko mężczyznę którego tak bardzo kochała i jego piekną twarz przysłoniętą paroma nic nie znaczącymi bliznami...piekne i nic więcej powiedziec się nie da.
Dzięki Elu. Ja też uwielbiam opowiadania refleksyjne. Pamiętam jak na jakiejś stronce czytałam " Close your eyes'' o Michaelu...myślałam ,że się zapłaczę na śmierć.
Legenda Roswell
Od autorki : Jest to moje pierwsze opowiadanie, choć nie pierwsza próba pisarska. Mimo tego, proszę Was moi kochani o wyrozumiałość i piszcie koniecznie, co sądzicie o moich pomysłach. I na koniec jeszcze prośba : jeśli to przeczytacie, zastanówcie się nas światem oraz nad człowiekiem. To ważne, ponieważ poprzez słowa można przekazać tak wiele ! Chcę wiedzieć czy mi się to udało.
'' Show me God for I have forgotten. You mirror him now, all smiles, all forgiven. Emotionally undone, especially in love. Show me God for I believe. It's your youth, that ' ll save me. Show me God for I am weak, no memory what I can to seek. I see him now... Oh, show me God ! ''
Addict
Nasza przyszłość i ich teraźniejszość
Emillie Browes przeczesała palcami blond włosy i westchnęła ciężko. Popatrzyła w lusterko wsteczne, a następnie nerwowo postukała palcami w kierownicę swojego Nissana Almery. No tak, kolejne samochody dołączały do olbrzymiej kolejki czekających na wjazd do najsłynniejszej stolicy zielonych ludzików na świecie- Roswell w Nowym Meksyku.
Emilie była jednak zbyt zmęczona podróżą przez trzy stany, żeby głębiej zastanawiać się nad przyczyną, dla której do owej zapyziałej mieściny ciągnęła ta cała masa ludzi.
Oczywiście sama miała bardzo ważny powód przybycia tutaj, który zaprzątał jej głowę do momentu, kiedy trzydziesto dwu stopniowy upał dał jej się we znaki. Teraz szczytem jej marzeń był zimny prysznic i orzeźwiający sok z pomarańczy. ''Spełnienie tych marzeń będzie trudne''- pomyślała patrząc na korowód pojazdów przed sobą, i ponownie wydała z siebie ciche westchnienie.
Emillie była kobietą trzydziestoletnią , o zielonych oczach i raczej niskiego wzrostu. Na jej ręce widniała złota obrączka- pamiątka po związku z Markiem. Właśnie...dziś była to już jedynie pamiątka. Dlaczego więc ciągle nosiła ją na palcu ? Sama nie wiedziała. Może dlatego, że nadal kochała Marka. Choć on tak ją zranił...
W każdym razie Emillie na pewno mogła powiedzieć, że nie jednego w życiu już doświadczyła. I zawsze czuła niedosyt. '' Jak każdy typowy dziennikarz'', zwykł mawiać jej ojciec. W przypadku Emillie to była stuprocentowa prawda. Już od najmłodszych lat ta dziewczyna odznaczała się pasją do pogoni za nowymi przygodami i silnymi emocjami. Uwielbiała wyzwania, kipiała energią. Gdy sobie coś postanowiła, dążyła do zrealizowania tego celu choćby miała poświęcić całą siebie. I dzięki temu wygrała. Ukończyła Harvard jako jedna z najlepszych studentek, a następnie wyjechała do Waszyngtonu, gdzie stała się niekwestionowanym asem wśród dziennikarzy Washington Post . Na koncie, mimo swego młodego wieku, miała już dwie nagrody policera. Tak, była sławna na cale Stany.
Sława...nigdy nie lubiła tego słowa. To nic, że takiego właśnie słowa używali ludzie by ją określić...ona go nie cierpiała. Kojarzyło jej się to z czymś próżnym i pustym, z czymś w stylu '' patrzcie jestem boska, a wy możecie mnie pocałować gdzieś''. To było odrzucające...nie, nie po to tyle się starała. To słowo nic nie znaczyło. Najistotniejsza była satysfakcja, poczucie misji. To się liczyło...tylko to.
I gdy wydawało się, że Emillie wszystko już osiągnęła i zajmie się wreszcie uporządkowaniem swojego życia osobistego, wyskoczyła ta postrzelona sprawa z Roswell. To zaczęło się od informacji w jednej z gazet. Przeczytała artykuł o tak zwanej ''aferze Roswell'', która była głośna jakieś sześćdziesiąt pięć lat temu. Właściwie ludzie zrobili z niej legendę. Pomimo iż Emillie nie było wówczas nawet na świecie, znała opowieść na pamięć.
Wszyscy znali historię obcych, którzy rozbili się koło Roswell w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym. Tak więc legenda głosiła, że ci obcy ujawnili się pewnego pamiętnego ranka-dwudziestego trzeciego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Wtedy to miało dojść do strzelaniny w restauracji Crashdown, podczas której śmiertelnie postrzelono jedną z kelnerek- Liz Parker. Liz upadła na podłogę strasznie krwawiąc. Jej przyjaciółka Maria próbowała ją ratować, jednak Liz dostała w brzuch i nic nie dało się zrobić...no właśnie, nic ? Tak się wydawało. Według relacji świadków do dziewczyny podbiegł jakiś chłopak, nachylił się nad nią i zrobił jej coś, co pozwoliło jej wstać jakby nigdy nic. Nie było nawet śladu po ranie, a Liz po całym zajściu miała upierać się przy tym, że po prostu upadając rozbiła butelkę ketchupu...Klienci słyszeli jednak strzał, a w dodatku nigdy nie odnaleziono śladu po kuli. Trzy lata potem wszystko stało się jasne. Chłopak , który uratował Liz - Max Evans oraz jego najlepszy przyjaciel Michael i siostra Isabel byli obcymi z czterdziestego siódmego. Max ratując życie Liz, wplątał w tę niebezpieczną sprawę nie tylko ją, ale także jej znajomych -Marię Delucę i Alexa Whitmana, a w końcu całe rodziny. Teraz całą paczka trzymała się razem, kryjąc się przed FBI. Dramatyzmu całej sprawie dodały wątki romantyczne- Max szaleńczo kochał Liz, jednak Tess-obca, która pojawiła się znacznie później wiele namieszała w ich związku, zachodząc z Maxem w ciążę i zabijając Alexa. Historia kończyła się tragicznie. Kosmici ostatecznie odkryci i ścigani przez FBI, postanowili opuścić Roswell. Wcześniej Liz i Max wzięli ślub. Niestety nie udało im się uciec. Federalni złapali ich i urządzili krwawą rzeź. Cudem uratowali się tylko Max i Liz. A potem nagle zniknęli i słuch o nich zaginął. Nie wiadomo skąd wyszła ta opowieść. Żaden mieszkaniec Roswell nie potrafił właściwie wyjaśnić kiedy się narodziła, a kiedy stała się legendą. Ważne było to, że ów dramat współczesnych Romea i Julii, dramat miłości kosmity i ziemniaki dawał zarobić krocie na (jak zwykle) naiwnych miłośnikach zielonych ludzików. Roswell rozrosło się znacznie, i utrzymywało się całkowicie z biznesu 'kosmicznego'. A wszystko dzięki historii Maxa i Liz, którą tak dobrze znała Emillie. Zawsze jednak uważała ją za bajkę, jak każdy 'normalny' człowiek. Ale ten artykuł...pierwszy raz w życiu Emillie zaczęła zastanawiać się nad wiarygodnością absurdalnej historyjki dla turystów. Sama nie mogła uwierzyć, że naprawdę ją to pociągało...to nie było w jej stylu, zdecydowanie nie. Ona raczej goniła za sensacją w innym stylu. Za aferami politycznymi, sprawami gangów, kryminałów rodem z Sherlocka Holmesa. Co w takim razie skłoniło ją do zainteresowania się tą sprawą ? Wszystko dzięki temu artykułowi. Napisał go dziennikarz z jakiejś małej, lokalnej gazety ''New Mexico Daily''. Ben Stiller (tak się nazywał) pisał w nim, że słynna ''Legenda Roswell'' to prawdziwa historia, a ostatni obcy na Ziemi i zarazem jedyny świadek niezwykłych wydarzeń sprzed siedemdziesięciu lat - Max Evans, żyje w jednym z domu starców w Roswell pod zmienionym nazwiskiem brzmiącym : Josh Carter. Dziennikarz nie podawał źródeł swoich informacji, ale zastrzegał, że trzeba zbadać tę sprawę, gdyż może się ona okazać najbardziej szokującym odkryciem w dziejach świata. Emillie bardzo to zaintrygowało. Postanowiła dotrzeć do autora artykułu. Jej partner z Waszyngtonu Billy żartował , że Emillie przechodzi na dziennikarską emeryturę i dlatego zajmuje się podobnymi bzdurami. Ona jednak już wyznaczyła sobie zadanie, i nikt nie miał wątpliwości, że dopnie swego nawet jeśli czeka ją rozczarowanie ( co właściwie wszyscy przewidywali). Emillie pojechała więc do Clovis , gdzie mieszkał dziennikarz. Na miejscu Emillie dowiedziała się o jego nagłej śmierci. Wtedy zaczynała domyślać się , że to może wiązać się z tym co napisał. Pchnięta przeczuciem odwiedziła szpital, gdzie stwierdzono zgon Bena. Lekarz powiedział , że to był zawał. Jednak gdy Emillie zaczęła dopytywać o sekcję zwłok, lekarz wyraźnie zdenerwowany kazał jej opuścić placówkę. Emillie pojechała więc pod dom Bena i zaczęła wypytywać sąsiadów. Okazało się , że w dzień śmierci pod domem Stiller'a wdziano FBI... i to dało Emillie pewność. W Legendzie Roswell musiała kryć się jakaś tajemnica...To było jak impuls, intuicja dziennikarska...że musi tam pojechać, że coś się wydarzy...
Tak więc wreszcie tu dotarła. Do Roswell. Kolejka ruszyła do przodu. Emillie nacisnęła pedał gazu i przejechała obok tablicy, na której wielki, zielony kosmita mówił : '' Witamy w Roswell ! Nieziemskim mieście !''. Rozglądała się po okolicy. No, no ! Teraz to był zdecydowanie kosmiczny kurort ! Na sklepowych wystawach było zielono od ''kosmitów- pluszaków'', średnio co pięćdziesiąt metrów wyskakiwała restauracja, która zapraszała na Kosmiczną Pieczeń i Drink Marsjański. Emillie zmęczona podróżą i upałem marzyła jednak tylko o tym, by znleżć się w hotelu. I całe szczęście po pięciu minutach była już w ''Hotelu na Marsie'', który znajdował się w centrum miasta. Przemierzyła jasny, wykładany terakotą hol , zatrzymując się przy recepcji.
- Dzień dobry, Emillie Browes - zwróciła się do recepcjonistki - Zarezerwowałam tu pokój.
Brunetka w uniformie z napisem ''zagubiona w kosmosie'' gwałtownie podniosła wzrok znad czasopisma o wymownym tytule '' Droga do gwiazd''.
- Ach, pani Emillie Browes we własnej osobie ! - zapiszczała, ściskając mocno rękę Emillie- Uprzedzono mnie, że pani dziś przyjedzie ! Mamy dla pani specjalny pokój z najlepszym łóżkiem !
- Dziękuję...mogę dostać klucz ?- odrzekła zniecierpliwiona już Emillie i pośpiesznie uwolniła rękę z uścisku kobiety.
Ta jednak jakby nie usłyszała i piszczała dalej.
- Jestem pani fanką ! Czytałam wszystkie pani artykuły, a szczególnie podobał mi się ten
pt : '' Wojna na górze'' ! To było coś ! Utarła pani nosa politykom ! - przerwała na chwilę by zaczerpnąć powietrza i dodała z błyszczącymi oczami- Och...mogę prosić o autograf ?!
Emillie westchnęła w duszy. Mogła się tego spodziewać. Dla mieszkańców takiej mieściny, jej przyjazd musiał być atrakcją. Ale za jakie grzechy skazana była na wysłuchiwanie pisków tej gadatliwej kobiety ? Emillie przyjrzała jej się uważnie. Mogła być od niej o jakieś siedem lat starsza. Była bardzo wysoka i bardzo szczupła. Z haczykowatym nosem wyglądała jak kościotrup. Jej głupkowaty uśmiech i zachowanie typowej, małomiasteczkowej plotkary zdradzały, że nie miała pojęcia o takich rzeczach jak polityka podatkowa czy społeczna, a o tym był właśnie artykuł, który wymieniła. Emilie była skonana, ale na myśl o tym, że może jakiś nadęty szef tego hoteliku kazał wyuczyć się recepcjonistce jej biografii i tytułów prac na pamięć, by zrobić dobre wrażenie, rozśmieszył ją. Uśmiechnęła się więc mimowolnie.
- Oczywiście. Dam pani autograf. Ma pani jakąś kartkę ?- spytała.
- Tak ! Jasne !Dzięki wielkie !- wykrzyczała ta , i podała Emillie biały skrawek papieru.
Dopiero teraz Emillie zaważyła, że paznokcie recepcjonistki pomalowane były każdy na inny kolor. To było wyjątkowo kiczowate. I znowu wywołało uśmiech na twarzy dziennikarki.
- Proszę - Emillie szybkim ruchem podpisała się na papierze i oddała kobiecie w recepcji.
- Sto krotne dzięki ! - kobieta idiotycznie zatrzepotała rzęsami. - Ale co pani robi w Roswell ?! Taka sława ! Pewnie jakiś ważny powód , nie ?
''No nie ! Co ona sobie myśli ?! Chcę pod prysznic ! Chcę klucz do mojego pokoju !''- pomyślała Emilie i poczuła jak nerwowo zaczyna tupać nogą w podłogę. Zawsze to robiła, kiedy się niecierpliwiła.
- Szukam sensacji. Po prostu nowych tematów - przyznała z wymuszoną grzecznością i dodała - Mogę prosić o ten klucz ?
Wbiła wzrok w rozmówczynię. Recepcjonistka nareszcie się ruszyła. Odwróciła się, a po chwili położyła klucz z breloczkiem w kształcie kosmity na biurku.
- Dziękuję- Emillie z ulgą zabrała klucz i podniosła walizkę , zmierzając do windy.
Niestety recepcjonistka nie dała za wygraną . Złapała Emillie za rękę i odezwała się do niej jakby znały się od lat :
- Kochana, w Roswell nie ma sensacji. Wierz mi, coś o tym wiem !
Emillie zabrała rękę. Miała ochotę już powiedzieć do słuchu tej kobiecie, ale powstrzymała się. Przecież ona może cos wiedzieć o legendzie ! Na pewno ! Emillie szybko zastosowała chwyt dyplomatyczny- rozpromieniła się i odezwała się :
- A wiesz coś może o Legendzie Roswell ?
- Oczywiście , to co wszyscy ! Ale... - machnęła ręką- nie ma co zajmować się tą nudą ! Mogłabyś raczej opisać historię pana Stone'a. To farmer z Roswell, któremu tydzień temu urodziły się czworaczki, i...
Zrezygnowana Emillie zmarszczyła nos.
- Co jest nadzwyczajnego w czworaczkach ? W San Francisco był przypadek siedmioraczków...- powiedziała bez entuzjazmu, dając za wygraną.
- Daj mi dokończyć, kochana ! To świnie ! Świńskie czworaczki !- recepcjonistka zachichotała - U zwierząt to absolutny rekord ! Czy to nie słodkie ?
- Tak. Rzeczywiście. Pomyślę nad tym.- odrzekła Emilie dla świętego spokoju - A teraz pani wybaczy ...to znaczy wybacz, muszę odpocząć...
- To zrozumiałe !- kobieta pokiwała głową i poinformowała- Śniadanie jest o ósmej, kolacja o siódmej...obiadu nie zamawiałaś ?
- Nie. - Emillie podniosła walizkę po raz drugi i zrobiła krok ku windzie.
- To dobrze...- recepcjonistka znowu ją zatrzymała- Nikomu nie mów, ale na mieście jest lepsze jedzenie niż u nas...- znów roześmiała się.
- Aha...a teraz...
- Oczywiście...już cię puszczam...do zobaczenia ! Miłego dnia ! - kobieta uścisnęła Emillie na pożegnanie.
- Dzięki. Nawzajem.
Emilie szybko podążyła do windy. I już miała nacisnąć guzik, gdy znowu usłyszała za sobą znajomy szczebiot. Odwróciła się, gotowa na wszystko. Recepcjonistka stała przed nią.
- Przepraszam Emillie, ale skoro jesteśmy już na ''ty ''pomyślałam, że muszę się przedstawić... Jestem Meggie.
Emillie wymusiła z siebie jeszcze jeden uśmiech tego dnia .
- Meggie. Będę pamiętać. Jeszcze raz dzięki
I to mówiąc, zniknęła za drzwiami windy.
Zimne krople wody powoli spływały po delikatnej skórze Emilie. Ten prysznic wyzwolił w niej nową energię. Wreszcie poczuła się odprężona. Dziewczyna powtórnie spłukała twarz i zakręciła wodę. Owinęła się w ręcznik i wyszła z zaparowanej łazienki. Natychmiast rzuciła się na wielkie, dwuosobowe łóżko. O tak, tego jej było trzeba. Odpoczynku. Rozejrzała się po apartamencie. Nie był nadzwyczajny, a w dodatku ściany miały wściekły ,różowy kolor, ale najważniejsze, że był wygodny. Zresztą to ją teraz nie obchodziło. Miała ochotę zasnąć, i właśnie gdy zamykała powieki, odezwał się brutalny dzwonek telefonu. Emillie jak wariatka rzuciła się do swojej torby i wygrzebała komórkę. Cóż, jako dziennikarka nauczyła się, że telefony to było bardzo ważne źródło informacji- za zwyczaj.
- Emillie, słucham ?- odebrała.
- Jak zwykle zwarta i gotowa !- roześmiał się znajomy głos.
- Billy...-mruknęła, rozpoznając swojego przyjaciela i partnera.
- Widzę, , że bardzo się cieszysz, że mnie słyszysz...
- Właśnie układałam się do snu, wyobraź sobie !
- A myślałem, że tropisz kosmitów !- znowu się roześmiał.
- Ha, ha...bardzo śmieszne...
- Okey, tak na poważnie...sprawdziłem wypadek Stiller'a.
Emillie natychmiast się ożywiła.
- I co ?! Mów !
- To już nie jesteś śpiąca ?
- Przestań! Billy ! Bo nie wytrzymam...
- Okey, okey. Sprawdziłem bazę danych i okazało się, że Ben Stiller był na liście podejrzanych departamentu w Waszyngtonie.
- Co ?! Chcesz powiedzieć, że interesowała się nim sama elita FBI ?!
- Na to wygląda...
Emillie zamilkła i przygryzła wargę.
- Myślisz o tym co ja, prawda ?- odezwał się Billy.
- Został zamordowany przez FBI, bo napisał o Roswell...- powiedziała drżącym głosem.
- Emillie...- Billy westchnął- Nie wierzyłem w te brednie, i nadal nie wierzę. Mimo tego ta sprawa śmierdzi...robi się niebezpiecznie...
- Do czego zmierzasz ..?
- Rzuć to.
- Co ?! Przecież mnie znasz !
- Tak, znam.- odrzekł dobitnie- I dlatego wiem, że możesz się w coś wplątać.
- Bill...nie rozumiesz ?! To materiał na...to afera na niewyobrażalną skalę ! FBI kryjąc tak ważny fakt dla ludzkości jak istnienie innej cywilizacji, morduje niewinnych ludzi by zamknąć im usta !
- Spokojnie, już widzę co się dzieje. Po pierwsze nie ma żadnej innej cywilizacji. Niczego jeszcze nie udowodniłaś... może po prostu ten dziennikarz naraził im się z innego powodu?
- Sam nie wierzysz w to co mówisz, prawda ?- rzekła stanowczo Emilie.
- Posłuchaj...nie wiem o co tu chodzi. I nie chcę wiedzieć.
- Nie wierzę ty ?! Mój partner ?!
- Na Boga ! Możesz zginąć ! Jak Ben...- wykrzyknął Billy- Tego nie chcę !
- Nie zginę, Billy. - jej głos złagodniał. - Obiecuję ci, że się nie dam...
- Co ty wygadujesz ?! Czy warto tak się narażać dla jakiegoś artykułu ?!
- Billy to nie jest jakiś artykuł. To jest TEN artykuł. Jedyny. Ważny dla całego świata.
- A twoje życie jest nie ważne ?
- To nasz zawód ! Czasem ryzykujemy, żeby przekazać światu prawdę !
Usłyszała jak Billy ciężko wzdycha po drugiej stronie.
- Nie przekonam cię ? - spytał.
- Wiesz, że nie.
- W takim razie musimy zapewnić ci ochronę.
- Chcesz zadzwonić do FBI ?- powiedziała z ironią.
- To jakaś paranoja ! Przecież istnieje ktoś uczciwy !
- Może, ale ja nie chcę. O tej sprawie nikt nie może dowiedzieć się przedwcześnie. Wiemy tylko ty i ja. Więc postaraj się milczeć w redakcji...
- Emillie to ryzyko. To błąd...
- Billy ? Daj już spokój. Żadnej ochrony, okey ?
- Jesteś bezmyślna...
- Okey ?
- Okey. Ale nie pochwalam tego. Robię to tylko dla ciebie.
- Jesteś kochany. Będziemy w kontakcie.- Emillie rozłączyła się.
Rozciągnęła się na łóżku i spojrzała na zegarek. Dochodziła druga. Świetnie. A więc prześpi się dwie godziny, po czym odwiedzi wszystkie domy starców w okolicy i sprawdzi dane. '' To będzie prawdziwa bomba zegarowa ''- pomyślała Emillie. Nie czuła strachu. Czuła jedynie podniecenie, które podpowiadało jej, że znajdzie coś, na co czekała całe życie...
Potężna murzynka w granatowym kostiumie grożnie spojrzała na stojącą przed nią, malutką w porównaniu do niej, blondynkę. Już od pół godziny męczyła się z tą kobietą, nalegającą na ujawnienie dokumentów domu. I co z tego, że była dziennikarką ? I to tą SŁAWNĄ EMILLIE BROWES ? Zasady są zasadami, a prawo prawem. Nawet dla takich jak ona nie ma wyjątków.
- Mówiłam chyba wyraźnie, że nie udostępniamy danych osobowych mieszkańców domu. To poufne informacje, do których wglądu ma prawo jedynie rodzina. - wyrecytowała po raz setny, ledwo powstrzymując nerwy na wodzy.
- Proszę ! To niezwykle ważny artykuł ! Mogę jeszcze raz pokazać identyfikator !- Emillie zrobiła potulną minkę.
- Nie trzeba. Poznaję panią. Ale niech pani zrozumie, że bez zgody dyrektora nie mogę...
- To znaczy, że w szczególnych przypadkach, gdybym miała zgodę dyrekcji...- w oku Emillie pojawił się błysk zwycięstwa.
- Tak, mogłaby pani wtedy. Tylko dyrektora dziś nie ma. Na pech dla pani. - murzynka przerzuciła jakieś papiery i odwróciła się do komputera.
Usłyszała za plecami cichy jęk zawodu. Ci dziennikarze ! Wszędzie wetknął nos ! A właściwie na czym jej tak zależało ? Na jakiejś konkretnej osobie ? A, niech tam ! Zapytam ją o to.
- A o kogo pani chodzi ?
Emillie , która zastanawiała się co dalej robić, natychmiast wyrwana z rozmyślań tym pytaniem, klasnęła w dłonie z radości. Nie miała wątpliwości, że teraz się uda !
- Pomoże mi pani ?- oczy jej błyszczały.
- Powiedzmy.
- Jestem taka wdzięczna ! Naprawdę !
- Dobrze, dobrze...więc o kogo pani chodzi ?
- O niejakiego Josha Cartera. Czy mieszka tu ktoś o takim nazwisku ?
Murzynka wpisała hasło Josh Carter do komputera. Emillie z napięciem wpatrywała się w ekran. I po chwili...wyskoczyło ! J. Carter ! Emillie odtańczyła w myślach taniec radości.
- Dziękuję ! Nawet nie wie pani jak mi pani pomogła !
- Cieszę się. A teraz do widzenia.- odrzekła murzynka jakoś bez namiętnie.
- Nie ! Chciałbym zobaczyć jego dokumenty !
- Przykro mi, to wszystko co mogę zrobić. W sprawie dokumentów będę nieugięta.
Optymizm Emillie przygasł. Wiedziała, że już nie przekona sekretarki. I tak chyba wystarczająco wyprowadziła ją z równowagi. Pożegnała się i wyszła. Przez chwilę zastanawiała się co robić. Stała na jednej z głównych ulic centrum Roswell. Spojrzała na drugą stronę i nagle ją oświeciło :
- Jasne ! Urząd miejski !
Z panią w Urzędzie Miejskim poszło już znacznie łatwiej. Chyba była po wrażeniem, że może zrobić coś dla takiej osobistości jak Emillie Browes. Dopiero wtedy Emillie sama przed sobą przyznała, że ta sława, którą uważała za negatywne zjawisko, może okazać się pomocna w niektórych przypadkach. Na przykład w takich jak teraz.
- Proszę, o to karta dokumentacyjna pana Josha Cartera. - urzędniczka podała Emillie białą teczkę i zostawiła ją przy jednym z biurek, sama siadając nieopodal.
Emillie z mocno ściśniętym sercem, drżącymi rękami wyjęła dokumenty. Jej oczy natychmiast wbiły się łakomie w zapiski. Czytała : '' Josh Jacob Carter. Urodzony 5 lipca 1983. Data umowna, gdyż jako dziecko znaleziony na pustyni wraz z siostrą . Bliższe miejsce znalezienia nie znane. Adoptowany. Mieszkaniec Roswell od trzech lat. '' Emillie poczuła jak krew uderza jej do głowy. Coś tu było nie tak. Siostra ? Pustynia ? Data umowna? Adoptowany ? To pasowałoby do legendarnego Maxa Evansa. Ale nie było przecież wzmianki o zmianie tożsamości. A to, że mieszkał w Roswell dopiero od trzech lat ? Emillie potarła skronie...czy powiedzieć urzędniczce o sowich podejrzeniach ? Czy nie ośmieszy się, jeśli zapyta czy owy Max Evans żył w Roswell ? O co tu chodzi ? O co chodzi właściwie z tą legendą, jeśli nazwiska są prawdziwe ? To był istny krąg tajemnic ! Im bardziej Emillie zagłębiała się w tę sprawę, tym bardziej pragnęła odkryć ją do końca. Zorientowała się jednak, że bez pomocy jej nie rozwikła.
- Przepraszam najmocniej...- odchrząknęła, zwracając się do urzędniczki- Mogłabym z panią porozmawiać minutkę ?
- Jestem do usług. - kobieta dosiadała się do Emillie.- A tak przy okazji, mam na imię Eve.
- Eve...-zaczęła Emillie- Przyjechałam do Roswell, bo interesuję się legendą tego miasta...
- Nie sądzę żebym...
- Poczekaj, to nie koniec. Zapewne znasz tę historię na pamięć...to znaczy, jasne, że znasz...
- Tak...- urzędniczka wyglądała na skoncentrowaną.
- Bo widzisz Eve, słyszałam gdzieś, że nazwiska bohaterów legendy są autentyczne. A nawet nie tylko nazwiska. W związku z tym, powiedz mi jedno : czy takie osoby jak Max Evans, Liz Parker, Maria Deluca albo Jim Valenti żyły w Roswell ?
- Zgadza się. Jim Valenti był tu szeryfem.
Emilie wzięła głęboki oddech.
- W takim razie dlaczego zrobiono z nich legendę ? Dlaczego nikt nie dotarł do ich rodzin ? Dlaczego mieszkańcy zachowują się tak, jakby oni wszyscy żyli tylko na kartkach powieści?
- Wiem, że pani jest dziennikarką. Ale powoli. Zaraz odpowiem na wszystkie te pytania.- przez twarz Eve przemknął uśmiech. - Zacznijmy od początku. Rzeczywiście osoby, które wymienia się w legendzie naprawdę żyły w Roswell. Faktycznie Liz była kelnerką wraz z Marią, a Jim Valenti szeryfem. Nie było jednak żadnych kosmitów. Zresztą nad tym nikt się nawet nie zastanawia, bo nie ma nad czym.
- Jesteś pewna ?- Emillie utkwiła poważny wzrok w Eve.
- Ależ...tak ! - Eve była zaskoczona reakcją Emillie.
- Nie ważne...kontynuuj.
- A więc Liz i Maria, Max, Michael...te dzieciaki były zamieszane w wojnę gangów młodzieżowych. Chodziło o jakieś narkotyki. A szeryf Valenti ich krył, bo jego własny synek też należał do grupy...oni byli niebezpieczni. Kiedy FBI zaczęło deptać im po piętach, uciekli. Jednak federalni ich dopadli i podobno, jak mówili ludzie, wszyscy oprócz Maxa zginęli w strzelaninie z policją. Szeryf został wcześniej zdjęty ze stanowiska za współpracę z przestępcami. A legenda ? Max i Liz byli dla ludzi jak Bonnie i Clyd, więc zaczęły powstawać różne historie o tych dzieciakach. Każdy dodawał coś od siebie. A ponieważ to było w Roswell...sama rozumiesz. Aż w końcu ta historia przerodziła się w legendę. Nikomu nie przeszkadzały prawdziwe nazwiska. Przecież , jak to się mówi, w każdej legendzie jest ziarno prawdy . To zwykła kryminalna sprawka jakich dzisiaj dużo, i tyle.
- I ludziom nie przeszkadzało, że zrobili z przestępców bohaterów ?
- Hm, z tym jest inna sprawa. Z jednej strony powtarzano, że chodziło o prochy, z drugiej zaś, że ta strzelanina w Crashdown wciągnęła w porachunki niewinne ofiary...nie wiem. Tak się utarło. Ale nikomu to nie przeszkadzało, bo płynęły z tego niezłe zyski. Poza tym, Max i Liz- jacy by nie byli, podobno autentycznie, mocno się kochali. To wydało się mieszkańcom wzruszające..
- A co z ich rodzinami ? Po całym zajściu ?
- Rodzice poumierali ze zgryzoty, niektórzy wyjechali z Roswell i słuch o nich zaginą.
- A Max ? Co z nim, skoro ocalał ?
- Nikt tego nie wie. Do dziś.
- A Liz ? Ona miała według legendy również przeżyć...
- To wymysł. Liz także zginęła. A przynajmniej wszystko na to wskazywało...podobno.
- To trochę dziwne co mówisz, dla mnie.
- Dlaczego ?
- Ponieważ wielu pytałam o legendę, i nikt nie potrafił wyjaśnić mi tego tak jak ty.
- Niewielu o tym wie. To wersja potwierdzona przez FBI.
- F-B-I... ? - Emillie podniosła ton głosu.
- Tak. Przez FBI, a co ?
Emillie była zmieszana. Natychmiast zmieniła temat.
- Nie, nic...hmm...mówiłaś, że w Roswell nie ma już żadnych rodzin uczestników tej historii...ale jacyś znajomi ?
- Zaraz...wydaje mi się...jest ktoś jeden, kto znał ich wszystkich, ale był poza tą sprawą. To kuzyn Marii Deluci. Sean Deluca. Żyje i prowadzi teraz restaurację Crashdown , którą przejął po rodzicach Liz w spadku. Słyszałam, że był niegdyś z niego niezły łobuz, lecz w końcu tylko on okazał się bez zarzutu. No i dostał mu się w ręce złoty interes ! Ta restauracja , że względu na legendę, jest najpopularniejsza w całym Roswell !
- Jestem twoją dłużniczką Eve ! Nie wiesz, jak mi pomogłaś...zrobisz dla mnie coś jeszcze?
Urzędniczka uśmiechnęła się szeroko. Widać było, że jest dumna, iż mogła tak przydać się samej Emillie Browes. W głębi duszy Eve żywiła nadzieję, że jeśli powstanie z tego jakiś materiał, to Emillie wspomni w nim o niej...i może wyrwie się nareszcie z tej mieściny !
- O co chodzi ?
- Max Evans był mieszkańcem Roswell. To pewnie macie i jego teczkę...
- Rozumiem. Poczekaj. Sprawdzę w archiwum.
Eve zniknęła na moment, a już po chwili położyła przed Emillie pożółkły, stary kawałek papieru. Następnie dyskretnie wycofała się do swojego biurka.
- Tu jest cała prawda...- szepnęła do siebie Emillie i poczuła jak zimny dreszcz przeszedł jej przez kręgosłup.
Otworzyła teczkę. Na pierwszej stronie, przeczytała jednym tchem : '' Maxwell Evans. Urodzony 5 lipca 1983 roku. Data umowna, gdyż jako dziecko znaleziony wraz siostrą na pustyni, koło Roswell. Adoptowany przez Evansów, wraz z siostrą Isabel. ''.
Emillie przymknęła oczy. Oblewał ją zimny pot. Czy aż do tej pory nikt oprócz niej, nie zwrócił uwagi na podobieństwo życiorysów Josha Cartera i Maxa Evansa ? Czyż to możliwe, żeby tak zapomnieć o Maksie ? Te daty, adopcja, miejsce znalezienia ! Emillie była z siebie dumna. O to rozwikłała pierwszą tajemnicę. Josh Carter to Max Evans !
Dziennikarka postanowiła jak najszybciej wrócić do hotelu, opowiedzieć o swoim odkryciu Billy'emu , a jutro z samego rana odwiedzi Seana Delucę. Była blisko prawdy. Czuła to. Na pewno.
Meggie z recepcji właśnie opiłowywała pilnikiem swój lewy kciuk, kiedy do holu wpadała Emillie Browes. Wchodząc przewróciła kosz na śmieci , a to z kolei narobiło hałasu i zwróciło uwagę Meggie, odrywając ją od niezwykle ważnej czynności jakim było doprowadzanie do perfekcyjnie owalnego kształtu paznokcia swojego lewego kciuka...
- Emillie ! - zawołała Meggie, wymachując rękami - Już wróciłaś ! Jak pierwszy dzień w Roswell ?!
Emillie jednak nie słuchała jej, próbując błyskawicznie posprzątać bałagan jakiego narobiła.
- Och, Emillie ! Co robisz ?!- obruszyła się Meggie na ten widok.
Emillie podniosła się z podłogi , odgarnęła kosmyki włosów opadające jej na twarz i stwierdziła sucho :
- Sprzątam śmieci, które rozwaliłam...
- Coś podobnego ?! Zostaw to natychmiast !- Meggie pociągnęła Emillie za sobą- Szef by mnie zabił, gdyby się dowiedział, że Emillie Browes sprzątała śmieci w naszym hotelu !
- Ale to moja wina, że trzeba je sprzątnąć...-Emillie zmarszczyła brwi.
- Nie. To zadanie sprzątaczek. Zaraz je wezwę. - recepcjonistka wyjęła z ręki Emillie papierek po ''księżycowym batoniku'' i rzuciła go na podłogę - A my siądziemy sobie u mnie, i pogadamy o dzisiejszym dniu...
'' O nie ! Tylko nie to...''- pomyślała Emillie i ostrożnie acz zdecydowanie, wyswobodziła się z objęć Meggie.
- Przykro mi, ale nie w tej chwili. Czekam na służbowy telefon i muszę pójść...
- Ach, jasne. Do pokoju !
- Dokładnie...
- No to zejdź do mnie potem. Mamy mnóstwo czasu !- Meggie wyszczerzyła zęby.
- Hm, właściwie... - Emillie z przerażeniem zdała sobie sprawę, że ta kobieta jeszcze gotowa przyjść do niej na górę, więc chyba nie ma wyboru- dobrze...
- Świetnie. Jesteśmy umówione !- zapiszczała recepcjonistka swoim sztucznie wysokim sopranem.
- Też się cieszę...
Emillie wpadała do pokoju i od razu wybrała numer do Billa. Odezwał się po drugim dzwonku.
- Emillie ?
- Tak ! Zgadnij co ?
- Co ?- w tonie Billy'ego nie było przekonania.
- Byłam w Urzędzie Miejskim i wiem wszystko !
- Co oznacza wszystko ?
- Josh Carter to Max Evans ! Jestem pewna !
- Opowiedz mi od początku. Niczego nie pomijaj...
- Okey, więc najpierw poszłam do domu starców. Okazało się, że istotnie mieszka tam facet, który nazywa się Josh Carter. Niestety nie mogłam zobaczyć jego dokumentów.
- Ale jak cię znam, poradziłaś sobie...
- W końcu jestem Emillie Browes nie ?
- No okey, co dalej ?
- Skoro tak, poszłam do Urzędu Miejskiego. Tam nie było problemów. Kobieta okazała się niezwykle pomocna. Wyjaśniła mi, jak to jest z legendą.
- Oświeć mnie !
- No więc tak jak w każdej legendzie, i w tej jest ziarno prawdy, a tym rzekomym ziarnem mają być prawdziwe nazwiska osób oraz niektóre wątki ich dotyczące...
- Czyli oni wszyscy żyli w Roswell ?- Billy podniósł głos.
- Tak, ale to nie koniec niespodzianek... strzelanina wydarzyła się naprawdę, Liz naprawdę była tą postrzeloną kelnerką...
- Mów dalej...
- Tyle że okazało się, iż była to pospolita sprawa kryminalna. Dzieciaki zamieszane w wojny młodzieżowych gangów. Nawet sam dzieciak szeryfa, dlatego zresztą Valenti ich krył i stracił posadę. Chodziło o narkotyki, zatem FBI rozprawiło się z przestępcami zabijając prawie wszystkich...oprócz Maxa Evansa. Dalej słuch o nim zaginą. Teraz najciekawsze. Przestudiowałam teczki Josha Cartera i Maxa. Porównałam je. Zgadzają się daty urodzenia, a ponadto takie okoliczności jak adopcja, posiadanie siostry, i to, że zostali porzuceni na pustyni.
Emillie otworzyła drzwi na balkon i oparła się o barierkę.
- I co, zmieniałam prąd twojego myślenia ?- rzuciła do słuchawki.
- To chyba ty powinnaś zmienić swój !- odrzekł Billy- Czarno na białym widać, że miałem rację. To zwykły kryminał.
- Co ?! Ja nie wierzę w tę bajeczkę !
- Jak to ?
- Za co dał życie Ben Stiller ?! No za co ? Za to, że napisał niewygodną prawdę !- Emillie zaczęła krzyczeć.
- Emillie, przestań.- Billy zareagował stanowczo, był zły.- Uroiłaś sobie tych kosmitów. Niech ten cały Josh Carter będzie Maxem Evansem, niech się ukrywa, przystaję na tę wersję. Ale to żaden obcy ! To przestępca. Nie ma w tym kompletnie nic.
- Nie ?! Poczekaj, nie powiedziałam ci najważniejszego...cała ta wersja, wyszła od FBI !
- I co...?
- Boże ! Jak możesz być tak ślepy Billy ! Jeśli te dzieci były naprawdę niewinne, jeśli wśród nich były istoty nie z tej ziemi , a FBI ich zlikwidowało...zastanów się choć przez chwilę ! Komu najbardziej zależałoby na takiej wersji ? Komu zależałoby na tym, by zatuszować bezpodstawne morderstwo ?! FBI ! Oni się tym usprawiedliwiają !
- Robisz morderców ze stróży prawa ?!
- Billy ! Obudź się ! W tym jest wielka tajemnica ! Wielki skandal !
- Emillie...wracaj do Waszyngtonu. Jeśli tego nie zostawisz, wiesz w co nas wpakujesz ?
- Bill...
- Wiesz ?! Do cholery ! Cenię cię, jestem twoim przyjacielem i partnerem, ale stąpasz po grząskim gruncie ! A ja razem z tobą , bo z tobą pracuję...Emillie, wiem, że dobry dziennikarz robi wszystko żeby odkryć prawdę, żeby wymierzyć moralną sprawiedliwość. Ale dobry dziennikarz, nie naraża swojego życia tylko z zasady wykonywanego zawodu. A tym bardziej nie naraża swojego partnera i informatora...owszem, zajmowaliśmy się sprawami morderstw, lecz nie wchodziliśmy w śledztwo ! A ty właśnie to robisz !
Emillie milczała. W głębi duszy rozumiała Billa. On się po prostu bał. Ale dla niej nie było odwrotu.
- Billy masz w części rację . Jednakże, przepraszam...nie rzucę tego nawet dla ciebie.
- Chcesz zniszczyć moją i swoją karierę...
- Nie. Chcę prawdy. - jej głos zrobił się zimny.- A ciebie nie poznaję...jakby kariera była wszystkim...
- Twoja szkoła - odrzekł kąśliwie Billy.
- Ta rozmowa prowadzi do kłótni, której nie chcę. Powtarzam : chcę prawdy. I znajdę ją. Możesz być pewien, że już niedługo.
Emillie wyłączyła słuchawkę. Billy dzwonił do niej jeszcze parę razy tego wieczoru. Ale ona nie odebrała.
Drugi dzień pobytu Emillie w Roswell zaczął się pięknym, słonecznym porankiem. Dziewczyna szybko wstała, zjadła śniadanie i popędziła do Crashdown, na spotkanie z Seanem Deluca. Perspektywa tej rozmowy zdołała poprawić dziennikarce humor, zepsuty przez Billy'ego , a także recepcjonistkę Meggie, która wczoraj, zaraz po nieprzyjemnej dla Emillie rozmowie wparowała do niej do pokoju, i przez kolejne dwie godziny zamęczała ją plotkarskimi historyjkami. Na szczęście tego dnia nie było jej w recepcji, toteż dziennikarka wymknęła się z hotelu w spokoju, nie zauważona.
Emillie przekręciła kluczyki w drzwiach samochodu i spojrzała w górę na czerwony, neonowy napis : ''CRASHDOWN'', umieszczony na czymś w kształcie kosmicznego statku. Pchnęła wahadłowe drzwi i żwawym krokiem weszła do środka. Rozejrzała się. Kelnerki w seledynowych uniformach , ze srebrnymi fartuszkami w kształcie głów kosmitów, i z antenkami na głowach, krzątały się po restauracji. Kucharz, młody chłopak o wyglądzie Latynosa w koszulce z małym nadrukiem przedstawiającym głowę kosmity, stał za ladą, w głębi pomieszczenia, gdzie wydawał talerze z apetycznie prezentującymi się potrawami. Jakiś mężczyzna siedzący w samym rogu, zaśmiał się. Głosy, słowa mieszały się z brzdękiem sztućców. Emillie wyprostowała się i wciągnęła nosem zapach pieczonej bułki sezamowej. Czy tak to wyglądało za czasów Liz i Maxa ? Jak prezentowały się Liz i Maria w uniformach kelnerek ? Czy też nosiły te śmieszne 'srebrne czułki' na głowach ?
Emillie zamyśliła się tak głęboko, że nawet nie spostrzegła jak podchodzi do niej jedna z kelnerek.
- Stolik przy oknie czy gdzieś przy ścianie ? - spytała, stając przed Emillie.
- Słucham...?- Emillie spojrzała na uśmiechniętą twarz brunetki.
- Jaki stolik ? - powtórzyła dziewczyna.
- Ach przepraszam, jestem roztrzepana. Może...przy oknie.
- Proszę za mną. - dziewczyna z obsługi szybko poprowadziła Emillie do jednego ze stolików w kształcie latającego talerza.
- Przyjemnie tu...- mruknęła Emillie, sadowiąc się na krześle.
- Cieszę się, że się pani podoba. Oto menu.
Kelnerka podała jej kartę dań, a sama wyciągnęła notes zamówień i spojrzała na nią wyczekująco. Emillie jeździła wzrokiem po wymyślnych, kosmicznych nazwach, ale skupiona była na owej kelnerce. Po wyczynach recepcjonistki ulgą, ale i zaskoczeniem było spotkać osobę, która w ogóle cię nie kojarzy, pomimo twojej sławy. To odczuwała Emillie w tym momencie, i wreszcie uświadomiła sobie , że może swobodnie prowadzić rozmowę.
- Jeśli trudno jest się pani zdecydować, to mogę coś doradzić...- odezwała się kelnerka.
- Tak ? No to w takim razie zdam się na radę.
- Hm, chodzi o przekąski czy raczej pełne danie ?
- Coś lekkiego.
- A więc Will Smith odpada. Zobaczmy co my tu mamy... Najodpowiedniejszy byłby Marsjański Torcik.
- Co to takiego ?
- To firmowe ciastko z bakaliami, truskawkami, kremem śmietankowym, polane...sosem tabasco. Dlatego kupują je tylko kosmici !- dziewczyna zachichotała.
- Ale ludzie to trawią ?- Emillie uśmiechnęła się.
Pamiętała tę tradycję kuchni w Roswell - tabasco był przysmakiem kosmitów, a więc figurował jako obowiązkowy składnik tutejszego jedzenia.
- Mamy paru ryzykantów, którzy to zamawiają . Jak do tej pory żyją.
Ta kelnerka coraz bardziej podobała się Emillie. Była bezpośrednia i naturalna.
- Dobrze, a więc wezmę ten torcik i jeszcze coś do picia...
- Polecam Posokę Predatora...
- Dobrze.
- W porządku, zapisałam. Teraz niestety trzeba będzie trochę poczekać. W tym tygodniu mamy istny najazd turystów. Wszystko przez festyn roswelliański.
- A ja o tym zupełnie zapomniałam. - Emillie teraz zrozumiała dlaczego samochody tłoczyły się do miasta, w dzień jej przyjazdu.
- Więc wrócę za jakiś czas.- rzuciła dziewczyna w fartuszku i już miała odchodzić, gdy Emillie zatrzymała ją.
- Mam jeszcze pytanie...czy mogłabyś przekazać swojemu szefowi, panu Seanowi Deluce, że ktoś chce z nim koniecznie porozmawiać ?
Kelnerka stropiła się trochę.
- Zna pani szefa ? Czy to ważne ?
- Nie znam go dobrze, ale to ważne.
- Szef rzadko tu bywa. Jest sędziwym człowiekiem i wszystkie sprawy dotyczące restauracji załatwia telefonicznie. Wie pani, czasem wydaje mi się nawet że nie lubi tu być. A co, może chce pani kupić naszą knajpkę !?
- Nie, nic z tych rzeczy. To raczej sprawa natury osobistej.
- Szefa nie ma. Ale mogę pani podać adres domowy.
- Będę wdzięczna.
Emillie spojrzała na mały, typowo amerykański domek pokryty sidingiem , z niewielkim gankiem i ogródkiem. Jak na człowieka 'złotego interesu' Sean Deluca mieszkał skromnie.
Bardzo skromnie. Dziennikarka powolnym krokiem weszła na drewnianą werandę i stanęła przed dębowymi drzwiami. Nacisnęła dzwonek. Krótko, zdecydowanie. Nasłuchując, wstrzymała oddech. Była podniecona i ożywiona. Nikt jednak nie pojawiał się przez dłuższą chwilę, a cisza zaczynała dzwonić jej w uszach. Jeszcze raz nacisnęła dzwonek. Tym razem długo przyciskała go palcem. Poczuła zdenerwowanie. A jeśli się nie uda ?
- Kto tam ?- odezwał się nagle kobiecy głos.
Dębowe drzwi drgnęły i z nieprzyjemnym skrzypnięciem otworzyły się na oścież. Na progu ukazała się pomarszczona staruszka. Ubrana była w przewiewną sukienkę w czerwone kwiaty, przewiązaną białym fartuchem kuchennym. Jej zupełnie siwe włosy upięte były w kok na czubku głowy, a duże, niebieskie oczy mrugały nerwowo.
- Kim pani jest ? Czego pani chce ?- kobieta zwróciła się do Emillie niezbyt grzecznie.
- Nazywam się Emillie Browes, jestem dziennikarką Washington Post. Chciałabym porozmawiać z Seanem Deluca...proszę się nie obawiać to nic złego, a to bardzo ważne. Czy mieszka tu Sean Deluca ? - chciała upewnić się Emillie.
- Tak, to mój mąż. Ale skąd pani ma nasz adres ?
- Podała mi go jedna z kelnerek w Crashdown...proszę wybaczyć najście, ale musiałam koniecznie znaleźć pani męża, to naprawdę istotne !
Staruszka zmierzyła Emillie wzrokiem od stóp aż po czubek głowy i w końcu powiedziała :
- Proszę pójść za mną. Mąż pracuje w ogrodzie.
Emillie przeszła za kobietą do chłodnego, wyłożonego hebanowym drewnem holu, a następnie znalazła się w przestronnym, jasnym salonie.
- Niech pani usiądzie i poczeka. Zawołam męża.- poleciła staruszka, wskazując na fotel.
Emillie pokiwała głową i usiadła , a kobieta otworzyła tylne wyjście do ogródka i po chwili zniknęła w zieleni krzewów i drzew.
Dziennikarka postanowiła lepiej przyjrzeć się pomieszczeniu. Było jasne, duże i wygodnie urządzone. W lewym rogu na oszklonym kredensie stały puchary o różnej wysokości i kolorze, najpewniej nagrody za jakieś konkursy. Na ścianie wisiał nowy model telewizora Sony z płaskim ekranem. A na reszcie regałów stało mnóstwo zdjęć. I to przykuło zainteresowanie Emillie. Wstała, podeszła bliżej i zaczęła je oglądać. Na pierwszym wysoki, niebieskooki blondyn obejmował brunetkę , również o niebieskich oczach. Emillie przeczytała podpis na ramce : '' Sean i Lauren. Wycieczka do Ohio.''. Domyśliła się, że Lauren ze zdjęcia to obecna żona Seana. Przeniosła wzrok na kolejne zdjęcie. Było to zdjęcie ślubne. Tak jak myślała, młode małżeństwo to byli Sean i Lauren. Poszła dalej. Trzecie zdjęcie było znacznie młodsze. Tu już około czterdziestoletni Sean i Lauren siedzieli w ogrodzie z dwoma chłopcami. Na kolejnym zdjęciu ci sami chłopcy, tylko nieco starsi, ubrani w stroje zawodników baseballu uśmiechali się szeroko.
- Moi synowie. Fajne chłopaki, co ?- rozległ się zachrypły głos.
Emillie wystraszona do granic możliwości, odwróciła się gwałtownie. Spojrzała na mężczyznę, który przed nią stał. Od razu go rozpoznała. Sean Deluca. Miał na sobie stare, sfatygowane jeansy i pobrudzoną ziemią koszulę w kratkę. Na głowie nosił czapkę z daszkiem , na której widniał sprany nadruk w postaci czerwonego napisu '' Boston Bulls'', oznaczającego nazwę dość słynnej drużyny baseballowej. Spod owej czapki wystawały poskręcane, siwe kosmyki włosów. Emillie objęła wzrokiem postać Seana. Miał świetną sylwetkę jak na swoje lata, jego niebieskie oczy uśmiechały się do niej życzliwie, usta również wygięły się w uśmiechu. Emillie musiała przyznać, że Sean pomimo wieku wygląda na mężczyznę bardzo przystojnego, charyzmatycznego, w każdym razie na pewno wygląda młodziej niż jego żona. I to zaskoczyło dziennikarkę, po przecież z słów kelnerki wynikało, że Sean jest sędziwym, zgorzkniałym, niedołężnym starcem.
- Co pani tak zaniemówiła ?- uśmiechnął się Sean, podchodząc to Emillie. - Sean Deluca, z kim mam przyjemność ?- podał jej rękę.
- Emillie Browes, Washington Post. - powiedziała Emillie, odzyskując głos.
- Browes ? Ach, tak...słyszałem !
Emillie zarumieniła się lekko.
- Usiądźmy.- zaproponował Sean, padając na fotel.
Browes poszła w jego ślady.
- Co sprowadza do mnie taka sławę ? - spytał Sean i dodał- Pewnie nareszcie chcecie napisać artykuł o moich synach, co ?
Emillie zbita z tropu, ze zdziwieniem zmarszczyła czoło.
- A więc, nie. Pani nie słyszała o moich chłopcach ?- Sean patrzył na Emillie, a następnie zamaszystym ruchem ręki uderzył się w kolano. - Ale ze mnie pacan ! Jak pani może wiedzieć ! Cóż...moi synowie grają w ''Boston Bulls'' - wskazał dumnie na czapkę- Todd i Neil Andersonowie !
- Bracia Andersonowie to pańscy synowie ?!- wykrztusiła Emillie.
Nie mogła uwierzyć. Bracia Andersonowie to byli jedni z najsłynniejszych zawodników baseballowych, nowe odkrycie, gwiazdy sportu ostatnich lat !
- Tak, to moje chłopaki, moja krew ! Zmienili nazwiska, bo lepiej brzmi w show-biznesie Anderson niż Deluca...przynajmniej według agentów i menadżerów. - Sean westchnął ciężko.- Nawet pani nie wie, jak trudno mi było to zaakceptować z początku...ale i tak wszyscy miłośnicy baseballu wiedzą , że to moi synowie...
- Nie miałam pojęcia. - rzekła Emillie.
- Tak, tak...ale przejdźmy w takim razie do sedna. Skoro nie chodzi pani o Todd'a czy Neil'a, to o co chodzi ?
Emillie czuła, że nadchodzi chwila prawdy. Krew zaczęła burzyć się w jej żyłach, a serce zabiło mocniej. Zebrała w sobie całą odwagę, cały zapał do rozwiązania tej sprawy i wzięła głęboki oddech.
- Piszę artykuł o Legendzie Roswell...a właściwie o tym , co w rzeczywistości się za nią kryje. Powiedziano mi, że jest pan jedynym żyjącym krewnym tamtych ludzi...
Oczy Seana Deluci zwęziły się gwałtownie. Krople potu wstąpiły na jego czoło, a dolna warga zadrgała nerwowo. Emillie natychmiast uchwyciła, że wyraz twarzy staruszka diametralnie się zmienił. Nie był on już uśmiechnięty i odprężony. Jego usta zacisnęły się w jakiejś zaciętości, wzrok wyrażał złość i surowość.
- Nie wiem, o czym pani mówi. - stwierdził zdławionym głosem.
- Mówię o Maksie Evansie, o Liz Parker, o Marii Deluci...o tym co się z nimi naprawdę stało. Mówię o strzelaninie w Crashdown 23 września 1999 roku.
Teraz Sean Deluca był już na skraju. Zacisnął pięści i wstał z fotela.
- Nadal, nie rozumiem. Nie mam na ten temat nic do powiedzenia. Absolutnie nic.
Emillie podeszła do niego. Spodziewała się trudności.
- Panie Deluca z tego co wiem...- zaczęła.
- Nic pani nie wie ! Proszę opuścić mój dom !- starzec krzyknął, a w jego oczach zaświeciły błyskawice.
- Nie mogę tego zrobić...
- Pani musi to zrobić.- odrzekł z naciskiem Sean. - Proszę mnie nie zmuszać do wzywania policji !
Emillie zrozumiała, że to koniec. Sean był zdecydowany na wszystko. Widziała to w jego spojrzeniu. Nogi ugięły się pod nią, ale nie zaprotestowała. Wzięła swoją torebkę i ruszyła do drzwi za Delucą. I gdy miała już wyjść, nagle uświadomiła sobie, że nie może się tak poddać. Odwróciła się i spojrzała głęboko w te niebieskie, przerażone oczy Seana.
- Wiem, że Max Evans żyje. Wiem, że Josh Carter to Max Evans. Wiem , że pan go chroni. Ja jestem po tej samej stronie...niech pan to z siebie wyrzuci ! Niech świat to usłyszy...Liz by tego chciała. - i to mówiąc, wyszła na werandę.
Szła powoli, specjalnie. Miała nadzieję, że za nią zawoła. Musi to zrobić, myślała. I wtedy...
- Pani Browes, niech pani poczeka ! - odezwał się jego drżący głos.
Emillie obróciła się , wróciła w stronę domu, a kiedy znalazła się dość blisko Seana, ciepło uścisnęła pomarszczoną dłoń.
- Zrobię kawy. - powiedział, i odwzajemnił uścisk.
Sean drżącą ręką wyjął słoik z kawą , nabrał czubatą łyżeczkę, a po chwili wysypał jej zawartość do kubka. Następnie powtórzył tę czynność, przy której niestety nie udało mu się opanować nieskoordynowanych ruchów. Starzec wziął głęboki oddech i ostrożnie wyjrzał zza drzwi kuchni do salonu, gdzie siedziała dziennikarka. Widząc, że dziewczyna rozgląda się na boki pośpiesznie się schował. Potarł skronie. Czuł jak pulsuje w nim krew, a ręce nieustannie się pocą. Potworny ból rozsadzał mu głowę i...serce. Usiadł, uważnie pilnując kiedy zagotuje się woda, i mając nadzieję, że ta migrena zaraz przejdzie. Jednak nie przechodziła. Wzmagała się tylko coraz bardziej. Sean westchnął głośno i ściągnął czapkę, rzucając ją byle gdzie. Oparł głowę na rękach, kuląc się.
Tak zastała go jego żona, która właśnie miała zamiar zająć się obiadem.
- Sean co się dzieje ?- spytała z troską i dodała- I dlaczego ta kobieta jeszcze u nas siedzi ? Co chciała ?
Mąż podniósł na nią oczy. Lauren Deluca doznała szoku. Jej Sean płakał ! Łzy spływały mu gęsto po policzkach, a płuca zacharczały groznie.
- Woda się gotuje...- mruknął Sean ocierając szybko twarz, i wstając tak by małżonka nie widziała go już w takim stanie.
Zalał kawę wodą, dodał śmietanki i ustawił kubki na tacy. Chciał już wyjść, kiedy dotarło do niego, o co pytała żona. Chciała wyjaśnień, ale miała to do siebie, że nigdy nie powtarzała dwa razy. Stała więc teraz przed nim w milczeniu.
- Wspomnienia, kochana...- szepnął .
- Słucham ?
- Ta dziennikarka...ona wie o Tajemnicy. Chce bym jej wyjaśnił, chce spisać moje wspomnienia...- oczy Seana ponownie się zaszkliły.
Lauren ciągle milcząc podeszła do niego, zabrała mu tacę i mocno przytuliła swoimi wątłymi, pomarszczonymi rękami.
- Jesteś tego pewien Sean...?- usłyszał jej kojący głos. Siąknął nosem i wolno odrzekł :
- Czas przerwać milczenie.
Emillie zerknęła na profil Seana Deluci. O dziesięciu minut siedzieli w milczeniu popijając kawę, a on ciągle był zwrócony do niej bokiem i patrzył w przestrzeń. Oczywiście rozumiała go. Nie łatwo jest mówić o bolesnej przeszłości. Ale z drugiej strony nie mogła opanować podniecenia, głodu prawdy, który teraz szczególnie jej doskwierał.
- Zawsze byłem łobuzem. Moi rodzice i krewni wiecznie walczyli z moim nieposkromionym charakterem.- przemówił Sean znienacka i zrobił pauzę, widząc jak Emillie wciska ''nagrywanie'' na dyktafonie. - Komu będzie pani udostępniać materiał ?
- Z początku miałam zamiar pokazać go mojemu informatorowi Billy'emu, ale zrezygnowałam. Tylko ja będę nad tym pracować.
- Ufam pani...
- Wiem. - Emillie uśmiechnęła się ciepło.- Proszę kontynuować.
- Tak więc- odchrząknął Deluca- Byłem chłopakiem trudnym do wychowania, i wkrótce matka wysłała mnie do ciotki Amy Deluci, której córka Maria była moja kuzynką. Amy i Maria były wspaniałymi kobietami. Nauczyły się same radzić sobie w życiu, ponieważ ojciec Marii, skończony pijak i narkoman porzucił jej matkę, kiedy ta była w ciąży. ..
Emillie odetchnęła ciężko, ale nie powiedziała ani słowa. Sean ciągnął dalej.
- ... jak wiadomo, Maria i Amy mieszkały tutaj, w Roswell. Niebawem trafiłem do tutejszego poprawczaka , a gdy wyszedłem zamieszkałem z ciotką...tak, tak byłem w poprawczaku ! - Sean uśmiechnął się słabo do Emillie- Cóż, kiedy wyszedłem postanowiłem zacząć od nowa...moja kuzynka śmiała się ze mnie drwiąco żartując, ale taką miała osobowość. Maria była świetną dziewczyną. Jej złote loczki opadające na twarz i ten uśmiech...i...- Sean nagle zawiesił głos i zamrugał oczami.
Emillie wiedziała, że ledwo powstrzymuje się od płaczu. Ale wiedziała też, że był dzielnym człowiekiem, więc gdy twardo wziął się w garść, nie była zaskoczona.
- ...i miała piękny głos. Umiała śpiewać, Bóg mi świadkiem ! Nawet przez jakiś czas była w jednym z zespołów, swojego przyjaciela Alexa Whitmana, też świetnego chłopaka, który...- Seanowi ponownie zadrżał głos, ale ponownie dzielnie się pozbierał, zmieniając temat- Maria to była Maria. Wyjątkowa, ale nie jedyna...bo była jeszcze jej najlepsza przyjaciółka...
- Liz Parker !- dokończyła za niego Browes z błyskiem w oczach.
- Tak, Liz...Och, Liz...- staruszek schował twarz w dłoniach, a potem cichym tonem mówił dalej- Kochałem Liz, jak nikogo w życiu. Wtedy, za młodu, nie przywiązywałem do tego aż tak wielkiej wagi, dopiero czas uświadomił mi kim ta dziewczyna była dla mnie. A kochałem w niej wszystko. Uśmiech, zaciętość, mądrość, roztropność, i ten ciepły, pełen miłości głos...ona była inna niż pozostałe dziewczyny, trzymała mnie na dystans, ale... kiedy byłem już wolny, chciałem zbliżyć się do Liz, chciałem ją zdobyć... wtedy okazało się, że był jeszcze ktoś. I dziś wiem, że ten ktoś, kochał ją jeszcze mocniej niż ja, kochał ją najmocniej we Wszechświecie...
- Max Evans ! - powtórnie dokończyła Emillie.
Staruszek pokiwał głową, a jego oczy zaszły mgłą.
- Nigdy nie myślałem, że dojdzie do wyjawienia prawdy. Ale pani ...pani wie, jak w człowieku pęka skorupa, która od lat jest zamknięta...ja...Max...nie lubiłem go, bo nie wiedziałem...on...
- Czy Max...?- Emillie poczuła, iż nadszedł punkt kulminacyjny.
- Max Evans, Michael Guerin i Isabel Evans...byli kosmitami z 47.
Emillie wyłączyła nagrywanie . Jej serce kołatało się w piersi jak szalone, a głowa była jak rozgrzana. Dziennikarka nie była w stanie szybko myśleć, jej mózg pracował na zwolnionych obrotach. Setki razy analizowała aferę Legendy, wiedziała, przeczucie jej mówiło, że Legenda to żywa, autentyczna historia ! Ale idąc tu wcale nie spodziewała się potwierdzenia tego wątku. A raczej tak naprawdę nie chciała go usłyszeć...
- Spodziewała się pani , że zaprzeczę ?- Sean zajrzał w jej rozszerzone oczy.
- Ta...tak. -wyjąkała.
- Niech pani wraca na miejsce i teraz mi nie przerywa. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak się pani czuje. To samo czułem i ja , i moja żona kiedy jej powiedziałem, i tak samo czuła pewnie i moja kuzynka Maria...
- Pan...pan powiedział żonie ?
- Zgadza się. Po ślubie. Wiedziałem, że mogę jej ufać. Nie pomyliłem się.
- A synowie ?
- Nigdy się nie dowiedzą. Nie ode mnie. Nie chcę obarczać ich tym ciężarem...- głos Seana zrobił się twardy i można było usłyszeć w nim nutę gniewu. - Za wielu ludzi zniszczyła ta tajemnica...za wielu ! Zniszczyła wszystko w co wierzyłem, zniszczyła moją wiarę w... to było ciężkie pani rozumie...a dziś, dziś to dla mnie tylko ból i dalej nic...a Pani się nie boi? Wytrzyma pani to ?
Emillie zaskoczona odchrząknęła :
- To mój zawód.
- Ben Stiller tez był o tym przekonany...
- Pan o nim wie ? - Emillie z wrażenia wywróciła swoją filiżankę z kawą.
- Wiem. Podobnie jak pani, o wszystkim.
- O mój Boże ! - Emillie nie panował już na sobą- Ale to jest...to afera na cały świat ! To się dzieje naprawdę !
Sean spokojnym wzrokiem popatrzył na jej twarz i zaproponował :
- Jeśli będzie pani ulegać emocjom, to żaden z pani dziennikarz. Dokończmy, co zaczęliśmy.
- Ma pan rację...- Emillie usiadła i włączyła dyktafon, a Sean znowu opowiadał.
- Max, Michael i Isabel zawsze wydawali się dziwni większości osób z otoczenia : nauczycielom, rodzicom...mnie również zaczęli się nie podobać. Zawsze na uboczu, szeptali coś, nigdy się od siebie nie odłączali. Wkrótce dołączyły do nich także Liz i Maria. Nie rozumiałem tego kompletnie, wielokrotnie pytałem Liz co widzi w Maksie. A ona nawet gdy już ją tak zranił, gdy on i Tess...
- Ta czwarta obca ?
- Tak.
- Była z Maxem w ciąży ?
- Właśnie. Nawet wtedy Liz go kochała. Ja wtedy tego nie mogłem pojąć, bo nie znałem prawdy...i nasuwa mi się taka refleksja o Tess...ona chyba była jedynym obcym bez duszy albo można powiedzieć, jedynym stu procentowym kosmitą...- Sean zrobił przerwę, upił łyk kawy i ciągnął- Nie podobało mi się także to, że Maria była na zbój zakochana w tym ''całym ''Guerinie, jak go nazywaliśmy. A jeszcze bardziej nie podobało się to ciotce, ale wkrótce zmieniliśmy nieco zdanie o nim, a już potem to w ogóle...Michael był najbardziej pokrzywdzony przez los z trójki obcych...zabawne, ale trochę przypominał mnie...odrzucany, nieprzyjemny w stosunku do nieznajomych, szczególnie dorosłych, gwałtowny, wchodził w konflikty z prawem...zupełnie jak ja, lecz wówczas tego nie zauważałem...Isabel i Max zaraz po wyjściu ze swych kokonów zostali zaadoptowani przez Evansów, a Michael...trafił do pijaka o imieniu Hank, który znęcał się nad nim. Teraz go rozumiem...jego zachowanie. A Maria dokonała cudu. Poprzez jej miłość Michael się otworzył, i też zaczął kochać...trzeba było widzieć jak on ją kochał ! Nigdy nie potrafił wyrażać uczuć słowami, za to zawsze robił to poprzez czyny...teraz to widzę. Teraz kiedy jest już za późno, by powiedzieć im wszystkim...jacy byli wspaniali...
- Jak się pan dowiedział ?
- Pyta pani o najboleśniejszą część tej historii, ale powiem. Max, Liz, Maria, Michael i Isabel oraz Kyle Valenti w końcu zostali rozszyfrowani przez ...przez tych ...- Seanowi aż zatrzęsła się broda- przez tych morderców ! Musieli uciekać...a jak się dowiedziałem ? Musi pani wiedzieć, ze Liz przez cały okres, od strzelaniny prowadziła pamiętnik . Zostawiła go rodzicom by wtajemniczyć ich i mnie, i ciotkę, bo Evansowie już wiedzieli parę tygodni wcześniej, a potem kazała go spalić. Chronił ich poczciwy człowiek, szeryf Valenti...ale to nie pomogło...nie pomogło...
Sean Deluca nie mógł już dłużej hamować wzruszenia .Zaczął płakać jak płacze małe dziecko. A Emillie uklękła przed starcem i przytuliła go z całej siły do siebie.
- Zginęli wszyscy, oprócz Maxa...- głuchy jęk rozdarł starą pierś. - Musiał uciekać...nawet nie wiedział co zrobili z ciałami ! Barbarzyńcy ! A Max ukrywał się ...Potem przysłał list...moja ciotka...jej serce tego nie wytrzymało...Parkerów i Evansów też...i wszyscy zginęli i tylko nas dwóch zostało ! Och Boże Miłosierny ! Jakaż ironia losu ! Kiedyś rywale, dziś jedyna dla siebie rodzina ! Przyjechał...trzy lata temu...wrócił...jak go zobaczyłem, takiego siwego, wymęczonego ...padliśmy sobie w ramiona i płakaliśmy tak do zemdlenia ! I zaprowadziłem go na cmentarz, pokazałem grób rodziców...pokazałem Crashdown...jak on patrzył na te wszystkie ściany ! A potem usiadł przy tamtym stoliku co wtedy, tamtego dnia strzelaniny...i płakał...i płakał , i płakał! A ludzie robią z tego jakąś atrakcję dla turystów ! To była historia ! Żadna cholerna legenda ! Och Boże...Maxwell to człowiek z krwi i kości...to człowiek jakich mało na świecie ! Oni wszyscy byli...panią nam Bóg zesłał ! Niech pani idzie do tego domu, niech pani Max opowie te historię dokładnie ! To pani zadanie ! Niech sprawiedliwości stanie się zadość !
Sean Deluca długo jeszcze rozpaczał, a Emillie pocieszała go jak umiała. I tak siedzieli we dwoje, skuleni , dopóki nie nadeszła Lauren Deluca. Stanęła przy drzwiach i poważnym, głębokim, życzliwym spojrzeniem skinęła na męża. Sean podniósł się, otarł łzy i zniknął, a po chwili wrócił. Już uspokojony, z czerwonymi oczami, wręczył Emillie niewielką kopertę. Rozerwała ją gorączkowo.
- To zdjęcie , które wykonałem dawno temu, na naszym promie. Niech pani pójdzie z nim do Maxa i powie , żeby pani opowiedział...czeka na to od lat. On się domyśli po tym zdjęciu, że pani i tak wie. Niech pani to zrobi ! - głos Seana zaczynał się łamać.- To Max powinien pani powiedzieć...to on jest bohaterem tej historii !
Emillie zajrzała mężczyźnie głęboko w oczy i uścisnęła jego dłoń, tak samo jak poprzednio. Spojrzała na zdjęcie. Rozpoznała wnętrze. Crashdown ! Po prawej szczupła i wysoka kobieta około trzydziesto paro letnia trzymała za rękę przystojnego mężczyznę, o szarych, świdrujących oczach. Amy Deluca i Jim Valenti. Dalej dość niski chłopak o krępej budowie ciała, śmiał się szczerze w stronę puszystej blondynki, również rozpromienionej. Kyle Valenti i...czyż ta wesoła dziewczyna to mogła być Tess ? Emillie przesunęła się na lewą stronę. Wysoki, bardzo przystojny brunet w fartuchu , zadziornie puszczał oko do obiektywu, a poniżej, koło niego, drobna blondynka o bujnych lokach w białej sukni i wieńcu, wyszczerzyła zęby. Michael i Maria ! Na pewno ! Zaraz koło nich, trochę bliżej brzegu, czarująco uśmiechała się kolejna blond piękność w różowej sukni, o wydatnych kształtach. Obejmował ją subtelnie wyglądający młodzieniec, z którego twarzy wyczytać można było bezpośredniość i naturalność. Isabel i Alex ! W końcu pozostał środek. A w środku, delikatnie uśmiechająca się dziewczyna o wspaniałych, brązowych włosach z kotylionem na ręku. Śmiała się jak wszyscy, na fotografii uwiecznił się nawet blask jej oczu, z których biło niesamowite ciepło i radość. To była Liz. Stała pomiędzy Tess, a ...Emillie wbiła wzrok w tę drugą postać. Nie miała wątpliwości. Chłopak trzymający Liz był szaleńczo przystojnym brunetem w eleganckim garniturze , o łagodnym uśmiechu. Ten uśmiech, i te jego oczy...Piękne, wielkie, bursztynowe oczy. Rozmarzone, romantyczne oczy ! Emillie jeszcze nigdy nie widziała takich oczu. Takich, które wzbudzają od razu zaufanie, od których płynie tyle dobroci. Emillie dostrzegła jednak coś jeszcze. Wśród tej radości, którą aż raziło to zdjęcie było jeszcze coś. W postaci Max Evansa, w tych fantastycznych oczach, można było dojrzeć przenikliwy smutek i strach. Max Evans z pewnością był zagadką, którą Emillie musiała rozwiązać.
Janet Stone, potężna murzynka z czarnymi, bujnymi włosami pracowała w domu starców od trzydziestu lat i miała nie małe doświadczenie , ale jeszcze przenigdy nie spotkała się z taką sytuacją, z jaką przyszło jej się zmierzyć w tym okropnym tygodniu. Oto po raz drugi miała przed sobą tę wścibską dziennikarkę Browes, która najwidoczniej nie zrozumiała nic z poprzedniego spotkania z Janet. Wobec tego, murzynka najeżyła się groznie, marszcząc brwi.
- Czego pani chce tym razem ? Miałam nadzieję, że wcześniej wyraziłam się jasno...- rzuciła, z dezaprobatą patrząc na Emillie.
- Owszem, bardzo jasno. To pozwolenie na odwiedziny Josha Cartera. - Browes podała sekretarce świstek papieru.
Janet spojrzała uważnie na papier, potem na Emillie, to znów na papier i w końcu westchnęła.
- Zawsze się pani udaje ?
- Najczęściej.
- Hm, hm...-mruknęła Stone i zawołała donośnie - Helen ! Helen !
Natychmiast z sąsiedniego pomieszczenia wyszła kobieta w średnim wieku, pulchna, w białym fartuchu.
- Tak ?- odezwała się.
- To jest pani Emillie Browes, dziennikarka. - przemówiła murzynka- Przyszła w odwiedziny do Josha Cartera. Zaprowadzisz panią .
- Oczywiście.- przytaknęła kobieta- Proszę za mną !- dodała.
Emillie ruszyła za nią długim, ciemnym korytarzem. Serce podchodziło jej do gardła! Przecież w końcu po tylu zmaganiach i bitwach, szła do celu ! Zobaczy Maxa Evansa ! Bohatera, ostatniego obcego na Ziemi ! Ciekawa była czy nadal ma takie piękne oczy, jak na tym zdjęciu. Och, co tam oczy ! Ciekawa była wszystkiego, co było związane z Maxem ! Każdy krok przybliżający ją do Maxa wzmagał w niej uczucie podniecenia.
- Josh Carter to największy dziwak w tym domu. - odezwała się znienacka kobieta w fartuchu.- Jestem jego pielęgniarką od samego początku. Według mnie to wariat !
- Dlaczego ?- Emillie powiedziała sobie w duchu : '' O, gdybyś wiedziała !''.
- Nigdy nic nie mówi...no, oprócz : dzień dobry, do widzenia, przepraszam, dziękuję i poproszę i paru innych zwrotów...
- Jest zamknięty w sobie ?
- Gorzej. A poza tym ma takie dziwactwa...
- Na przykład ?
- Nie potrafi żyć bez jaśminu. To śmieszne, ale dokładnie tak jest ! Codziennie na stoliku koło łóżka, musi mieć świeże kwiaty jaśminu...nawet w zimie !
- W zimie jaśmin nie rośnie...
- W tym sęk ! On suszy na wiosnę, i sam robi sobie potem woreczki zapachowe na cały rok! Dziwak !
- To wcale o niczym nie świadczy...
- Pani nic nie wie...pani zobaczy... proszę wybaczyć, lecz wątpię by coś pani powiedział...trudno akceptuje obcych , jeśli w ogóle zauważy człowieka...
- Co pani chce przez to powiedzieć ?
- Poznaje tylko bliskich i osoby, które są z nim często od jakiegoś czasu, jak ja. A biorąc pod uwagę to, że jedyna osoba, która go odwiedza to Sean Deluca, raczej nie ma kontaktów z ludźmi. Trudno więc mu będzie panią zauważyć...jesteśmy !- pielęgniarka zatrzymała się przed białymi drzwiami.
Emillie cała w nerwach ustawiła się za nią. Kobieta nacisnęła klamkę. Otworzyła drzwi. Weszły. Od razu zalał je jasny snop słonecznego światła . Pokój był całkiem spory, z dużymi oknami, łóżkiem, stolikiem, telewizorem. Zwyczajny apartament. A w fotelu , w samym rogu siedziała jakaś postać. Fotel było odwrócony do okna, więc Emillie nie mogła dostrzec tej osoby, a mimo to wiedziała kogo tam ujrzy.
- Panie Carter...ma pan gościa. - pielęgniarka podeszła do fotela pozostawiając Emillie przy drzwiach.
- Proszę nas zostawić.- do uszu Emillie doszedł łagodny, ciepły głos.
Pielęgniarka natychmiast się wycofała. A wychodząc miała taką minę, jakby stał się cud. Nie mogła pojąć , że Josh Carter zaakceptował obecność tej małej blondynki, nie racząc nawet na nią spojrzeć.
Kiedy drzwi zatrzasnęły się , Emillie została z Carterem, a raczej z Maxem, zupełnie sama. Nadal stała przy wejściu jak sparaliżowana.
- Proszę usiąść. Niech się pani nie obawia.- odezwał się głos, a wystająca z fotela stara ręka wskazała Emillie kanapę na przeciwko.
Dziewczyna zbliżyła się ostrożnie, tak jakby podchodziła zwierzę na polowaniu, by go nie spłoszyć. Usiadła na skórzanej sofie i natychmiast rzuciła spojrzenie na mężczyznę siedzącego w fotelu. Wystarczyła sekunda by zrozumiała, że to Max. Może i był już stary, ale jego oczy ciągle były młode. Wielkie, błyszczące, bursztynowe oczy. Wpatrywały się w nią dokładnie tak samo, jak patrzyły ze zdjęcia. Z dobrocią, ale i przeszywającym serce smutkiem. Jak to możliwe żeby ludzie po samym wyrazie oczu nie domyśleli się, że to Max Evans ? Emillie patrzyła na starca, a on na nią. Milczeli. Dziennikarka czuła zbyt wielki respekt do osoby Evansa, by zacząć mówić. W jego postaci było coś niesamowitego. Jeśli sądziła , że Sean był przystojny, to jak określić Maxa ? Biło z niego dostojeństwo i mądrość. Aż do tego stopnia, że Emillie pierwszy raz nie udało się ukryć onieśmielenia. W każdym jego ruchu, w każdej części ciała dostrzegało się ten niesamowity blask. Jak u władcy, potężnego króla- majestatycznie splecione palce, dłonie uroczyście rozciągnięte na podpórkach. I spokojny, serdeczny wyraz twarzy.
- Lubi pani jaśmin ?- Max przerwał ciszę.
- Ja...właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam...- wydusiła Emillie.
Dopiero teraz zauważyła, że bukiet jaśminu stał na małym, mahoniowym stoliku i roztaczał słodki, delikatny aromat po całym pomieszczeniu. Ponownie utkwiła oczy w Maksie. Jego ręka wolno dotykała pięknych, dużych, białych płatków. Emillie poczuła strach. A jeśli pielęgniarka miała rację ? Jeśli Max zwariował i nic jej nie powie ?
- Ja uwielbiam kwiaty jaśminu. - ponownie odezwał się Max- Ona zawsze pachniała jaśminem...
Emillie spostrzegła, iż przy wymawianiu słowa : ''ona'', Maxowi zadrżał głos. Czyżby mówił o Liz ?
- Pamiętam...pamiętam jak raz jej przyniosłem cały bukiet jaśminu. Powiedziała : ''Dziękuję. To moje ulubione.''...a pani nigdy się nad tym nie zastanawiała...
Emillie poruszyła się niespokojnie. To nie zabrzmiało jak pytanie, a jednak było skierowane do niej. O czym on mówił ?
- Ale nauczy się pani jeszcze zwracać uwagę na takie drobnostki, jak kwiaty jaśminu. Wiem to z własnego doświadczenia. W życiu zawsze liczą się tylko te ważne sprawy, na przykład pieniądze...tylko płotem jest płacz, i kompletnie nie rozumiesz jak te błahe, nieważne kwiaty jaśminu stają się dla ciebie wszystkim co ci pozostało.
- Panu pozostały tylko one ? - Browes postanowiła zacząć rozmawiać.
- Tak. Jaśmin. Niech pani spojrzy na te kwiaty. Czyż
Legenda Roswell
Od autorki : Jest to moje pierwsze opowiadanie, choć nie pierwsza próba pisarska. Mimo tego, proszę Was moi kochani o wyrozumiałość i piszcie koniecznie, co sądzicie o moich pomysłach. I na koniec jeszcze prośba : jeśli to przeczytacie, zastanówcie się nas światem oraz nad człowiekiem. To ważne, ponieważ poprzez słowa można przekazać tak wiele ! Chcę wiedzieć czy mi się to udało.
'' Show me God for I have forgotten. You mirror him now, all smiles, all forgiven. Emotionally undone, especially in love. Show me God for I believe. It's your youth, that ' ll save me. Show me God for I am weak, no memory what I can to seek. I see him now... Oh, show me God ! ''
Addict
Nasza przyszłość i ich teraźniejszość
Emillie Browes przeczesała palcami blond włosy i westchnęła ciężko. Popatrzyła w lusterko wsteczne, a następnie nerwowo postukała palcami w kierownicę swojego Nissana Almery. No tak, kolejne samochody dołączały do olbrzymiej kolejki czekających na wjazd do najsłynniejszej stolicy zielonych ludzików na świecie- Roswell w Nowym Meksyku.
Emilie była jednak zbyt zmęczona podróżą przez trzy stany, żeby głębiej zastanawiać się nad przyczyną, dla której do owej zapyziałej mieściny ciągnęła ta cała masa ludzi.
Oczywiście sama miała bardzo ważny powód przybycia tutaj, który zaprzątał jej głowę do momentu, kiedy trzydziesto dwu stopniowy upał dał jej się we znaki. Teraz szczytem jej marzeń był zimny prysznic i orzeźwiający sok z pomarańczy. ''Spełnienie tych marzeń będzie trudne''- pomyślała patrząc na korowód pojazdów przed sobą, i ponownie wydała z siebie ciche westchnienie.
Emillie była kobietą trzydziestoletnią , o zielonych oczach i raczej niskiego wzrostu. Na jej ręce widniała złota obrączka- pamiątka po związku z Markiem. Właśnie...dziś była to już jedynie pamiątka. Dlaczego więc ciągle nosiła ją na palcu ? Sama nie wiedziała. Może dlatego, że nadal kochała Marka. Choć on tak ją zranił...
W każdym razie Emillie na pewno mogła powiedzieć, że nie jednego w życiu już doświadczyła. I zawsze czuła niedosyt. '' Jak każdy typowy dziennikarz'', zwykł mawiać jej ojciec. W przypadku Emillie to była stuprocentowa prawda. Już od najmłodszych lat ta dziewczyna odznaczała się pasją do pogoni za nowymi przygodami i silnymi emocjami. Uwielbiała wyzwania, kipiała energią. Gdy sobie coś postanowiła, dążyła do zrealizowania tego celu choćby miała poświęcić całą siebie. I dzięki temu wygrała. Ukończyła Harvard jako jedna z najlepszych studentek, a następnie wyjechała do Waszyngtonu, gdzie stała się niekwestionowanym asem wśród dziennikarzy Washington Post . Na koncie, mimo swego młodego wieku, miała już dwie nagrody policera. Tak, była sławna na cale Stany.
Sława...nigdy nie lubiła tego słowa. To nic, że takiego właśnie słowa używali ludzie by ją określić...ona go nie cierpiała. Kojarzyło jej się to z czymś próżnym i pustym, z czymś w stylu '' patrzcie jestem boska, a wy możecie mnie pocałować gdzieś''. To było odrzucające...nie, nie po to tyle się starała. To słowo nic nie znaczyło. Najistotniejsza była satysfakcja, poczucie misji. To się liczyło...tylko to.
I gdy wydawało się, że Emillie wszystko już osiągnęła i zajmie się wreszcie uporządkowaniem swojego życia osobistego, wyskoczyła ta postrzelona sprawa z Roswell. To zaczęło się od informacji w jednej z gazet. Przeczytała artykuł o tak zwanej ''aferze Roswell'', która była głośna jakieś sześćdziesiąt pięć lat temu. Właściwie ludzie zrobili z niej legendę. Pomimo iż Emillie nie było wówczas nawet na świecie, znała opowieść na pamięć.
Wszyscy znali historię obcych, którzy rozbili się koło Roswell w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym. Tak więc legenda głosiła, że ci obcy ujawnili się pewnego pamiętnego ranka-dwudziestego trzeciego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Wtedy to miało dojść do strzelaniny w restauracji Crashdown, podczas której śmiertelnie postrzelono jedną z kelnerek- Liz Parker. Liz upadła na podłogę strasznie krwawiąc. Jej przyjaciółka Maria próbowała ją ratować, jednak Liz dostała w brzuch i nic nie dało się zrobić...no właśnie, nic ? Tak się wydawało. Według relacji świadków do dziewczyny podbiegł jakiś chłopak, nachylił się nad nią i zrobił jej coś, co pozwoliło jej wstać jakby nigdy nic. Nie było nawet śladu po ranie, a Liz po całym zajściu miała upierać się przy tym, że po prostu upadając rozbiła butelkę ketchupu...Klienci słyszeli jednak strzał, a w dodatku nigdy nie odnaleziono śladu po kuli. Trzy lata potem wszystko stało się jasne. Chłopak , który uratował Liz - Max Evans oraz jego najlepszy przyjaciel Michael i siostra Isabel byli obcymi z czterdziestego siódmego. Max ratując życie Liz, wplątał w tę niebezpieczną sprawę nie tylko ją, ale także jej znajomych -Marię Delucę i Alexa Whitmana, a w końcu całe rodziny. Teraz całą paczka trzymała się razem, kryjąc się przed FBI. Dramatyzmu całej sprawie dodały wątki romantyczne- Max szaleńczo kochał Liz, jednak Tess-obca, która pojawiła się znacznie później wiele namieszała w ich związku, zachodząc z Maxem w ciążę i zabijając Alexa. Historia kończyła się tragicznie. Kosmici ostatecznie odkryci i ścigani przez FBI, postanowili opuścić Roswell. Wcześniej Liz i Max wzięli ślub. Niestety nie udało im się uciec. Federalni złapali ich i urządzili krwawą rzeź. Cudem uratowali się tylko Max i Liz. A potem nagle zniknęli i słuch o nich zaginął. Nie wiadomo skąd wyszła ta opowieść. Żaden mieszkaniec Roswell nie potrafił właściwie wyjaśnić kiedy się narodziła, a kiedy stała się legendą. Ważne było to, że ów dramat współczesnych Romea i Julii, dramat miłości kosmity i ziemniaki dawał zarobić krocie na (jak zwykle) naiwnych miłośnikach zielonych ludzików. Roswell rozrosło się znacznie, i utrzymywało się całkowicie z biznesu 'kosmicznego'. A wszystko dzięki historii Maxa i Liz, którą tak dobrze znała Emillie. Zawsze jednak uważała ją za bajkę, jak każdy 'normalny' człowiek. Ale ten artykuł...pierwszy raz w życiu Emillie zaczęła zastanawiać się nad wiarygodnością absurdalnej historyjki dla turystów. Sama nie mogła uwierzyć, że naprawdę ją to pociągało...to nie było w jej stylu, zdecydowanie nie. Ona raczej goniła za sensacją w innym stylu. Za aferami politycznymi, sprawami gangów, kryminałów rodem z Sherlocka Holmesa. Co w takim razie skłoniło ją do zainteresowania się tą sprawą ? Wszystko dzięki temu artykułowi. Napisał go dziennikarz z jakiejś małej, lokalnej gazety ''New Mexico Daily''. Ben Stiller (tak się nazywał) pisał w nim, że słynna ''Legenda Roswell'' to prawdziwa historia, a ostatni obcy na Ziemi i zarazem jedyny świadek niezwykłych wydarzeń sprzed siedemdziesięciu lat - Max Evans, żyje w jednym z domu starców w Roswell pod zmienionym nazwiskiem brzmiącym : Josh Carter. Dziennikarz nie podawał źródeł swoich informacji, ale zastrzegał, że trzeba zbadać tę sprawę, gdyż może się ona okazać najbardziej szokującym odkryciem w dziejach świata. Emillie bardzo to zaintrygowało. Postanowiła dotrzeć do autora artykułu. Jej partner z Waszyngtonu Billy żartował , że Emillie przechodzi na dziennikarską emeryturę i dlatego zajmuje się podobnymi bzdurami. Ona jednak już wyznaczyła sobie zadanie, i nikt nie miał wątpliwości, że dopnie swego nawet jeśli czeka ją rozczarowanie ( co właściwie wszyscy przewidywali). Emillie pojechała więc do Clovis , gdzie mieszkał dziennikarz. Na miejscu Emillie dowiedziała się o jego nagłej śmierci. Wtedy zaczynała domyślać się , że to może wiązać się z tym co napisał. Pchnięta przeczuciem odwiedziła szpital, gdzie stwierdzono zgon Bena. Lekarz powiedział , że to był zawał. Jednak gdy Emillie zaczęła dopytywać o sekcję zwłok, lekarz wyraźnie zdenerwowany kazał jej opuścić placówkę. Emillie pojechała więc pod dom Bena i zaczęła wypytywać sąsiadów. Okazało się , że w dzień śmierci pod domem Stiller'a wdziano FBI... i to dało Emillie pewność. W Legendzie Roswell musiała kryć się jakaś tajemnica...To było jak impuls, intuicja dziennikarska...że musi tam pojechać, że coś się wydarzy...
Tak więc wreszcie tu dotarła. Do Roswell. Kolejka ruszyła do przodu. Emillie nacisnęła pedał gazu i przejechała obok tablicy, na której wielki, zielony kosmita mówił : '' Witamy w Roswell ! Nieziemskim mieście !''. Rozglądała się po okolicy. No, no ! Teraz to był zdecydowanie kosmiczny kurort ! Na sklepowych wystawach było zielono od ''kosmitów- pluszaków'', średnio co pięćdziesiąt metrów wyskakiwała restauracja, która zapraszała na Kosmiczną Pieczeń i Drink Marsjański. Emillie zmęczona podróżą i upałem marzyła jednak tylko o tym, by znleżć się w hotelu. I całe szczęście po pięciu minutach była już w ''Hotelu na Marsie'', który znajdował się w centrum miasta. Przemierzyła jasny, wykładany terakotą hol , zatrzymując się przy recepcji.
- Dzień dobry, Emillie Browes - zwróciła się do recepcjonistki - Zarezerwowałam tu pokój.
Brunetka w uniformie z napisem ''zagubiona w kosmosie'' gwałtownie podniosła wzrok znad czasopisma o wymownym tytule '' Droga do gwiazd''.
- Ach, pani Emillie Browes we własnej osobie ! - zapiszczała, ściskając mocno rękę Emillie- Uprzedzono mnie, że pani dziś przyjedzie ! Mamy dla pani specjalny pokój z najlepszym łóżkiem !
- Dziękuję...mogę dostać klucz ?- odrzekła zniecierpliwiona już Emillie i pośpiesznie uwolniła rękę z uścisku kobiety.
Ta jednak jakby nie usłyszała i piszczała dalej.
- Jestem pani fanką ! Czytałam wszystkie pani artykuły, a szczególnie podobał mi się ten
pt : '' Wojna na górze'' ! To było coś ! Utarła pani nosa politykom ! - przerwała na chwilę by zaczerpnąć powietrza i dodała z błyszczącymi oczami- Och...mogę prosić o autograf ?!
Emillie westchnęła w duszy. Mogła się tego spodziewać. Dla mieszkańców takiej mieściny, jej przyjazd musiał być atrakcją. Ale za jakie grzechy skazana była na wysłuchiwanie pisków tej gadatliwej kobiety ? Emillie przyjrzała jej się uważnie. Mogła być od niej o jakieś siedem lat starsza. Była bardzo wysoka i bardzo szczupła. Z haczykowatym nosem wyglądała jak kościotrup. Jej głupkowaty uśmiech i zachowanie typowej, małomiasteczkowej plotkary zdradzały, że nie miała pojęcia o takich rzeczach jak polityka podatkowa czy społeczna, a o tym był właśnie artykuł, który wymieniła. Emilie była skonana, ale na myśl o tym, że może jakiś nadęty szef tego hoteliku kazał wyuczyć się recepcjonistce jej biografii i tytułów prac na pamięć, by zrobić dobre wrażenie, rozśmieszył ją. Uśmiechnęła się więc mimowolnie.
- Oczywiście. Dam pani autograf. Ma pani jakąś kartkę ?- spytała.
- Tak ! Jasne !Dzięki wielkie !- wykrzyczała ta , i podała Emillie biały skrawek papieru.
Dopiero teraz Emillie zaważyła, że paznokcie recepcjonistki pomalowane były każdy na inny kolor. To było wyjątkowo kiczowate. I znowu wywołało uśmiech na twarzy dziennikarki.
- Proszę - Emillie szybkim ruchem podpisała się na papierze i oddała kobiecie w recepcji.
- Sto krotne dzięki ! - kobieta idiotycznie zatrzepotała rzęsami. - Ale co pani robi w Roswell ?! Taka sława ! Pewnie jakiś ważny powód , nie ?
''No nie ! Co ona sobie myśli ?! Chcę pod prysznic ! Chcę klucz do mojego pokoju !''- pomyślała Emilie i poczuła jak nerwowo zaczyna tupać nogą w podłogę. Zawsze to robiła, kiedy się niecierpliwiła.
- Szukam sensacji. Po prostu nowych tematów - przyznała z wymuszoną grzecznością i dodała - Mogę prosić o ten klucz ?
Wbiła wzrok w rozmówczynię. Recepcjonistka nareszcie się ruszyła. Odwróciła się, a po chwili położyła klucz z breloczkiem w kształcie kosmity na biurku.
- Dziękuję- Emillie z ulgą zabrała klucz i podniosła walizkę , zmierzając do windy.
Niestety recepcjonistka nie dała za wygraną . Złapała Emillie za rękę i odezwała się do niej jakby znały się od lat :
- Kochana, w Roswell nie ma sensacji. Wierz mi, coś o tym wiem !
Emillie zabrała rękę. Miała ochotę już powiedzieć do słuchu tej kobiecie, ale powstrzymała się. Przecież ona może cos wiedzieć o legendzie ! Na pewno ! Emillie szybko zastosowała chwyt dyplomatyczny- rozpromieniła się i odezwała się :
- A wiesz coś może o Legendzie Roswell ?
- Oczywiście , to co wszyscy ! Ale... - machnęła ręką- nie ma co zajmować się tą nudą ! Mogłabyś raczej opisać historię pana Stone'a. To farmer z Roswell, któremu tydzień temu urodziły się czworaczki, i...
Zrezygnowana Emillie zmarszczyła nos.
- Co jest nadzwyczajnego w czworaczkach ? W San Francisco był przypadek siedmioraczków...- powiedziała bez entuzjazmu, dając za wygraną.
- Daj mi dokończyć, kochana ! To świnie ! Świńskie czworaczki !- recepcjonistka zachichotała - U zwierząt to absolutny rekord ! Czy to nie słodkie ?
- Tak. Rzeczywiście. Pomyślę nad tym.- odrzekła Emilie dla świętego spokoju - A teraz pani wybaczy ...to znaczy wybacz, muszę odpocząć...
- To zrozumiałe !- kobieta pokiwała głową i poinformowała- Śniadanie jest o ósmej, kolacja o siódmej...obiadu nie zamawiałaś ?
- Nie. - Emillie podniosła walizkę po raz drugi i zrobiła krok ku windzie.
- To dobrze...- recepcjonistka znowu ją zatrzymała- Nikomu nie mów, ale na mieście jest lepsze jedzenie niż u nas...- znów roześmiała się.
- Aha...a teraz...
- Oczywiście...już cię puszczam...do zobaczenia ! Miłego dnia ! - kobieta uścisnęła Emillie na pożegnanie.
- Dzięki. Nawzajem.
Emilie szybko podążyła do windy. I już miała nacisnąć guzik, gdy znowu usłyszała za sobą znajomy szczebiot. Odwróciła się, gotowa na wszystko. Recepcjonistka stała przed nią.
- Przepraszam Emillie, ale skoro jesteśmy już na ''ty ''pomyślałam, że muszę się przedstawić... Jestem Meggie.
Emillie wymusiła z siebie jeszcze jeden uśmiech tego dnia .
- Meggie. Będę pamiętać. Jeszcze raz dzięki
I to mówiąc, zniknęła za drzwiami windy.
Zimne krople wody powoli spływały po delikatnej skórze Emilie. Ten prysznic wyzwolił w niej nową energię. Wreszcie poczuła się odprężona. Dziewczyna powtórnie spłukała twarz i zakręciła wodę. Owinęła się w ręcznik i wyszła z zaparowanej łazienki. Natychmiast rzuciła się na wielkie, dwuosobowe łóżko. O tak, tego jej było trzeba. Odpoczynku. Rozejrzała się po apartamencie. Nie był nadzwyczajny, a w dodatku ściany miały wściekły ,różowy kolor, ale najważniejsze, że był wygodny. Zresztą to ją teraz nie obchodziło. Miała ochotę zasnąć, i właśnie gdy zamykała powieki, odezwał się brutalny dzwonek telefonu. Emillie jak wariatka rzuciła się do swojej torby i wygrzebała komórkę. Cóż, jako dziennikarka nauczyła się, że telefony to było bardzo ważne źródło informacji- za zwyczaj.
- Emillie, słucham ?- odebrała.
- Jak zwykle zwarta i gotowa !- roześmiał się znajomy głos.
- Billy...-mruknęła, rozpoznając swojego przyjaciela i partnera.
- Widzę, , że bardzo się cieszysz, że mnie słyszysz...
- Właśnie układałam się do snu, wyobraź sobie !
- A myślałem, że tropisz kosmitów !- znowu się roześmiał.
- Ha, ha...bardzo śmieszne...
- Okey, tak na poważnie...sprawdziłem wypadek Stiller'a.
Emillie natychmiast się ożywiła.
- I co ?! Mów !
- To już nie jesteś śpiąca ?
- Przestań! Billy ! Bo nie wytrzymam...
- Okey, okey. Sprawdziłem bazę danych i okazało się, że Ben Stiller był na liście podejrzanych departamentu w Waszyngtonie.
- Co ?! Chcesz powiedzieć, że interesowała się nim sama elita FBI ?!
- Na to wygląda...
Emillie zamilkła i przygryzła wargę.
- Myślisz o tym co ja, prawda ?- odezwał się Billy.
- Został zamordowany przez FBI, bo napisał o Roswell...- powiedziała drżącym głosem.
- Emillie...- Billy westchnął- Nie wierzyłem w te brednie, i nadal nie wierzę. Mimo tego ta sprawa śmierdzi...robi się niebezpiecznie...
- Do czego zmierzasz ..?
- Rzuć to.
- Co ?! Przecież mnie znasz !
- Tak, znam.- odrzekł dobitnie- I dlatego wiem, że możesz się w coś wplątać.
- Bill...nie rozumiesz ?! To materiał na...to afera na niewyobrażalną skalę ! FBI kryjąc tak ważny fakt dla ludzkości jak istnienie innej cywilizacji, morduje niewinnych ludzi by zamknąć im usta !
- Spokojnie, już widzę co się dzieje. Po pierwsze nie ma żadnej innej cywilizacji. Niczego jeszcze nie udowodniłaś... może po prostu ten dziennikarz naraził im się z innego powodu?
- Sam nie wierzysz w to co mówisz, prawda ?- rzekła stanowczo Emilie.
- Posłuchaj...nie wiem o co tu chodzi. I nie chcę wiedzieć.
- Nie wierzę ty ?! Mój partner ?!
- Na Boga ! Możesz zginąć ! Jak Ben...- wykrzyknął Billy- Tego nie chcę !
- Nie zginę, Billy. - jej głos złagodniał. - Obiecuję ci, że się nie dam...
- Co ty wygadujesz ?! Czy warto tak się narażać dla jakiegoś artykułu ?!
- Billy to nie jest jakiś artykuł. To jest TEN artykuł. Jedyny. Ważny dla całego świata.
- A twoje życie jest nie ważne ?
- To nasz zawód ! Czasem ryzykujemy, żeby przekazać światu prawdę !
Usłyszała jak Billy ciężko wzdycha po drugiej stronie.
- Nie przekonam cię ? - spytał.
- Wiesz, że nie.
- W takim razie musimy zapewnić ci ochronę.
- Chcesz zadzwonić do FBI ?- powiedziała z ironią.
- To jakaś paranoja ! Przecież istnieje ktoś uczciwy !
- Może, ale ja nie chcę. O tej sprawie nikt nie może dowiedzieć się przedwcześnie. Wiemy tylko ty i ja. Więc postaraj się milczeć w redakcji...
- Emillie to ryzyko. To błąd...
- Billy ? Daj już spokój. Żadnej ochrony, okey ?
- Jesteś bezmyślna...
- Okey ?
- Okey. Ale nie pochwalam tego. Robię to tylko dla ciebie.
- Jesteś kochany. Będziemy w kontakcie.- Emillie rozłączyła się.
Rozciągnęła się na łóżku i spojrzała na zegarek. Dochodziła druga. Świetnie. A więc prześpi się dwie godziny, po czym odwiedzi wszystkie domy starców w okolicy i sprawdzi dane. '' To będzie prawdziwa bomba zegarowa ''- pomyślała Emillie. Nie czuła strachu. Czuła jedynie podniecenie, które podpowiadało jej, że znajdzie coś, na co czekała całe życie...
Potężna murzynka w granatowym kostiumie grożnie spojrzała na stojącą przed nią, malutką w porównaniu do niej, blondynkę. Już od pół godziny męczyła się z tą kobietą, nalegającą na ujawnienie dokumentów domu. I co z tego, że była dziennikarką ? I to tą SŁAWNĄ EMILLIE BROWES ? Zasady są zasadami, a prawo prawem. Nawet dla takich jak ona nie ma wyjątków.
- Mówiłam chyba wyraźnie, że nie udostępniamy danych osobowych mieszkańców domu. To poufne informacje, do których wglądu ma prawo jedynie rodzina. - wyrecytowała po raz setny, ledwo powstrzymując nerwy na wodzy.
- Proszę ! To niezwykle ważny artykuł ! Mogę jeszcze raz pokazać identyfikator !- Emillie zrobiła potulną minkę.
- Nie trzeba. Poznaję panią. Ale niech pani zrozumie, że bez zgody dyrektora nie mogę...
- To znaczy, że w szczególnych przypadkach, gdybym miała zgodę dyrekcji...- w oku Emillie pojawił się błysk zwycięstwa.
- Tak, mogłaby pani wtedy. Tylko dyrektora dziś nie ma. Na pech dla pani. - murzynka przerzuciła jakieś papiery i odwróciła się do komputera.
Usłyszała za plecami cichy jęk zawodu. Ci dziennikarze ! Wszędzie wetknął nos ! A właściwie na czym jej tak zależało ? Na jakiejś konkretnej osobie ? A, niech tam ! Zapytam ją o to.
- A o kogo pani chodzi ?
Emillie , która zastanawiała się co dalej robić, natychmiast wyrwana z rozmyślań tym pytaniem, klasnęła w dłonie z radości. Nie miała wątpliwości, że teraz się uda !
- Pomoże mi pani ?- oczy jej błyszczały.
- Powiedzmy.
- Jestem taka wdzięczna ! Naprawdę !
- Dobrze, dobrze...więc o kogo pani chodzi ?
- O niejakiego Josha Cartera. Czy mieszka tu ktoś o takim nazwisku ?
Murzynka wpisała hasło Josh Carter do komputera. Emillie z napięciem wpatrywała się w ekran. I po chwili...wyskoczyło ! J. Carter ! Emillie odtańczyła w myślach taniec radości.
- Dziękuję ! Nawet nie wie pani jak mi pani pomogła !
- Cieszę się. A teraz do widzenia.- odrzekła murzynka jakoś bez namiętnie.
- Nie ! Chciałbym zobaczyć jego dokumenty !
- Przykro mi, to wszystko co mogę zrobić. W sprawie dokumentów będę nieugięta.
Optymizm Emillie przygasł. Wiedziała, że już nie przekona sekretarki. I tak chyba wystarczająco wyprowadziła ją z równowagi. Pożegnała się i wyszła. Przez chwilę zastanawiała się co robić. Stała na jednej z głównych ulic centrum Roswell. Spojrzała na drugą stronę i nagle ją oświeciło :
- Jasne ! Urząd miejski !
Z panią w Urzędzie Miejskim poszło już znacznie łatwiej. Chyba była po wrażeniem, że może zrobić coś dla takiej osobistości jak Emillie Browes. Dopiero wtedy Emillie sama przed sobą przyznała, że ta sława, którą uważała za negatywne zjawisko, może okazać się pomocna w niektórych przypadkach. Na przykład w takich jak teraz.
- Proszę, o to karta dokumentacyjna pana Josha Cartera. - urzędniczka podała Emillie białą teczkę i zostawiła ją przy jednym z biurek, sama siadając nieopodal.
Emillie z mocno ściśniętym sercem, drżącymi rękami wyjęła dokumenty. Jej oczy natychmiast wbiły się łakomie w zapiski. Czytała : '' Josh Jacob Carter. Urodzony 5 lipca 1983. Data umowna, gdyż jako dziecko znaleziony na pustyni wraz z siostrą . Bliższe miejsce znalezienia nie znane. Adoptowany. Mieszkaniec Roswell od trzech lat. '' Emillie poczuła jak krew uderza jej do głowy. Coś tu było nie tak. Siostra ? Pustynia ? Data umowna? Adoptowany ? To pasowałoby do legendarnego Maxa Evansa. Ale nie było przecież wzmianki o zmianie tożsamości. A to, że mieszkał w Roswell dopiero od trzech lat ? Emillie potarła skronie...czy powiedzieć urzędniczce o sowich podejrzeniach ? Czy nie ośmieszy się, jeśli zapyta czy owy Max Evans żył w Roswell ? O co tu chodzi ? O co chodzi właściwie z tą legendą, jeśli nazwiska są prawdziwe ? To był istny krąg tajemnic ! Im bardziej Emillie zagłębiała się w tę sprawę, tym bardziej pragnęła odkryć ją do końca. Zorientowała się jednak, że bez pomocy jej nie rozwikła.
- Przepraszam najmocniej...- odchrząknęła, zwracając się do urzędniczki- Mogłabym z panią porozmawiać minutkę ?
- Jestem do usług. - kobieta dosiadała się do Emillie.- A tak przy okazji, mam na imię Eve.
- Eve...-zaczęła Emillie- Przyjechałam do Roswell, bo interesuję się legendą tego miasta...
- Nie sądzę żebym...
- Poczekaj, to nie koniec. Zapewne znasz tę historię na pamięć...to znaczy, jasne, że znasz...
- Tak...- urzędniczka wyglądała na skoncentrowaną.
- Bo widzisz Eve, słyszałam gdzieś, że nazwiska bohaterów legendy są autentyczne. A nawet nie tylko nazwiska. W związku z tym, powiedz mi jedno : czy takie osoby jak Max Evans, Liz Parker, Maria Deluca albo Jim Valenti żyły w Roswell ?
- Zgadza się. Jim Valenti był tu szeryfem.
Emilie wzięła głęboki oddech.
- W takim razie dlaczego zrobiono z nich legendę ? Dlaczego nikt nie dotarł do ich rodzin ? Dlaczego mieszkańcy zachowują się tak, jakby oni wszyscy żyli tylko na kartkach powieści?
- Wiem, że pani jest dziennikarką. Ale powoli. Zaraz odpowiem na wszystkie te pytania.- przez twarz Eve przemknął uśmiech. - Zacznijmy od początku. Rzeczywiście osoby, które wymienia się w legendzie naprawdę żyły w Roswell. Faktycznie Liz była kelnerką wraz z Marią, a Jim Valenti szeryfem. Nie było jednak żadnych kosmitów. Zresztą nad tym nikt się nawet nie zastanawia, bo nie ma nad czym.
- Jesteś pewna ?- Emillie utkwiła poważny wzrok w Eve.
- Ależ...tak ! - Eve była zaskoczona reakcją Emillie.
- Nie ważne...kontynuuj.
- A więc Liz i Maria, Max, Michael...te dzieciaki były zamieszane w wojnę gangów młodzieżowych. Chodziło o jakieś narkotyki. A szeryf Valenti ich krył, bo jego własny synek też należał do grupy...oni byli niebezpieczni. Kiedy FBI zaczęło deptać im po piętach, uciekli. Jednak federalni ich dopadli i podobno, jak mówili ludzie, wszyscy oprócz Maxa zginęli w strzelaninie z policją. Szeryf został wcześniej zdjęty ze stanowiska za współpracę z przestępcami. A legenda ? Max i Liz byli dla ludzi jak Bonnie i Clyd, więc zaczęły powstawać różne historie o tych dzieciakach. Każdy dodawał coś od siebie. A ponieważ to było w Roswell...sama rozumiesz. Aż w końcu ta historia przerodziła się w legendę. Nikomu nie przeszkadzały prawdziwe nazwiska. Przecież , jak to się mówi, w każdej legendzie jest ziarno prawdy . To zwykła kryminalna sprawka jakich dzisiaj dużo, i tyle.
- I ludziom nie przeszkadzało, że zrobili z przestępców bohaterów ?
- Hm, z tym jest inna sprawa. Z jednej strony powtarzano, że chodziło o prochy, z drugiej zaś, że ta strzelanina w Crashdown wciągnęła w porachunki niewinne ofiary...nie wiem. Tak się utarło. Ale nikomu to nie przeszkadzało, bo płynęły z tego niezłe zyski. Poza tym, Max i Liz- jacy by nie byli, podobno autentycznie, mocno się kochali. To wydało się mieszkańcom wzruszające..
- A co z ich rodzinami ? Po całym zajściu ?
- Rodzice poumierali ze zgryzoty, niektórzy wyjechali z Roswell i słuch o nich zaginą.
- A Max ? Co z nim, skoro ocalał ?
- Nikt tego nie wie. Do dziś.
- A Liz ? Ona miała według legendy również przeżyć...
- To wymysł. Liz także zginęła. A przynajmniej wszystko na to wskazywało...podobno.
- To trochę dziwne co mówisz, dla mnie.
- Dlaczego ?
- Ponieważ wielu pytałam o legendę, i nikt nie potrafił wyjaśnić mi tego tak jak ty.
- Niewielu o tym wie. To wersja potwierdzona przez FBI.
- F-B-I... ? - Emillie podniosła ton głosu.
- Tak. Przez FBI, a co ?
Emillie była zmieszana. Natychmiast zmieniła temat.
- Nie, nic...hmm...mówiłaś, że w Roswell nie ma już żadnych rodzin uczestników tej historii...ale jacyś znajomi ?
- Zaraz...wydaje mi się...jest ktoś jeden, kto znał ich wszystkich, ale był poza tą sprawą. To kuzyn Marii Deluci. Sean Deluca. Żyje i prowadzi teraz restaurację Crashdown , którą przejął po rodzicach Liz w spadku. Słyszałam, że był niegdyś z niego niezły łobuz, lecz w końcu tylko on okazał się bez zarzutu. No i dostał mu się w ręce złoty interes ! Ta restauracja , że względu na legendę, jest najpopularniejsza w całym Roswell !
- Jestem twoją dłużniczką Eve ! Nie wiesz, jak mi pomogłaś...zrobisz dla mnie coś jeszcze?
Urzędniczka uśmiechnęła się szeroko. Widać było, że jest dumna, iż mogła tak przydać się samej Emillie Browes. W głębi duszy Eve żywiła nadzieję, że jeśli powstanie z tego jakiś materiał, to Emillie wspomni w nim o niej...i może wyrwie się nareszcie z tej mieściny !
- O co chodzi ?
- Max Evans był mieszkańcem Roswell. To pewnie macie i jego teczkę...
- Rozumiem. Poczekaj. Sprawdzę w archiwum.
Eve zniknęła na moment, a już po chwili położyła przed Emillie pożółkły, stary kawałek papieru. Następnie dyskretnie wycofała się do swojego biurka.
- Tu jest cała prawda...- szepnęła do siebie Emillie i poczuła jak zimny dreszcz przeszedł jej przez kręgosłup.
Otworzyła teczkę. Na pierwszej stronie, przeczytała jednym tchem : '' Maxwell Evans. Urodzony 5 lipca 1983 roku. Data umowna, gdyż jako dziecko znaleziony wraz siostrą na pustyni, koło Roswell. Adoptowany przez Evansów, wraz z siostrą Isabel. ''.
Emillie przymknęła oczy. Oblewał ją zimny pot. Czy aż do tej pory nikt oprócz niej, nie zwrócił uwagi na podobieństwo życiorysów Josha Cartera i Maxa Evansa ? Czyż to możliwe, żeby tak zapomnieć o Maksie ? Te daty, adopcja, miejsce znalezienia ! Emillie była z siebie dumna. O to rozwikłała pierwszą tajemnicę. Josh Carter to Max Evans !
Dziennikarka postanowiła jak najszybciej wrócić do hotelu, opowiedzieć o swoim odkryciu Billy'emu , a jutro z samego rana odwiedzi Seana Delucę. Była blisko prawdy. Czuła to. Na pewno.
Meggie z recepcji właśnie opiłowywała pilnikiem swój lewy kciuk, kiedy do holu wpadała Emillie Browes. Wchodząc przewróciła kosz na śmieci , a to z kolei narobiło hałasu i zwróciło uwagę Meggie, odrywając ją od niezwykle ważnej czynności jakim było doprowadzanie do perfekcyjnie owalnego kształtu paznokcia swojego lewego kciuka...
- Emillie ! - zawołała Meggie, wymachując rękami - Już wróciłaś ! Jak pierwszy dzień w Roswell ?!
Emillie jednak nie słuchała jej, próbując błyskawicznie posprzątać bałagan jakiego narobiła.
- Och, Emillie ! Co robisz ?!- obruszyła się Meggie na ten widok.
Emillie podniosła się z podłogi , odgarnęła kosmyki włosów opadające jej na twarz i stwierdziła sucho :
- Sprzątam śmieci, które rozwaliłam...
- Coś podobnego ?! Zostaw to natychmiast !- Meggie pociągnęła Emillie za sobą- Szef by mnie zabił, gdyby się dowiedział, że Emillie Browes sprzątała śmieci w naszym hotelu !
- Ale to moja wina, że trzeba je sprzątnąć...-Emillie zmarszczyła brwi.
- Nie. To zadanie sprzątaczek. Zaraz je wezwę. - recepcjonistka wyjęła z ręki Emillie papierek po ''księżycowym batoniku'' i rzuciła go na podłogę - A my siądziemy sobie u mnie, i pogadamy o dzisiejszym dniu...
'' O nie ! Tylko nie to...''- pomyślała Emillie i ostrożnie acz zdecydowanie, wyswobodziła się z objęć Meggie.
- Przykro mi, ale nie w tej chwili. Czekam na służbowy telefon i muszę pójść...
- Ach, jasne. Do pokoju !
- Dokładnie...
- No to zejdź do mnie potem. Mamy mnóstwo czasu !- Meggie wyszczerzyła zęby.
- Hm, właściwie... - Emillie z przerażeniem zdała sobie sprawę, że ta kobieta jeszcze gotowa przyjść do niej na górę, więc chyba nie ma wyboru- dobrze...
- Świetnie. Jesteśmy umówione !- zapiszczała recepcjonistka swoim sztucznie wysokim sopranem.
- Też się cieszę...
Emillie wpadała do pokoju i od razu wybrała numer do Billa. Odezwał się po drugim dzwonku.
- Emillie ?
- Tak ! Zgadnij co ?
- Co ?- w tonie Billy'ego nie było przekonania.
- Byłam w Urzędzie Miejskim i wiem wszystko !
- Co oznacza wszystko ?
- Josh Carter to Max Evans ! Jestem pewna !
- Opowiedz mi od początku. Niczego nie pomijaj...
- Okey, więc najpierw poszłam do domu starców. Okazało się, że istotnie mieszka tam facet, który nazywa się Josh Carter. Niestety nie mogłam zobaczyć jego dokumentów.
- Ale jak cię znam, poradziłaś sobie...
- W końcu jestem Emillie Browes nie ?
- No okey, co dalej ?
- Skoro tak, poszłam do Urzędu Miejskiego. Tam nie było problemów. Kobieta okazała się niezwykle pomocna. Wyjaśniła mi, jak to jest z legendą.
- Oświeć mnie !
- No więc tak jak w każdej legendzie, i w tej jest ziarno prawdy, a tym rzekomym ziarnem mają być prawdziwe nazwiska osób oraz niektóre wątki ich dotyczące...
- Czyli oni wszyscy żyli w Roswell ?- Billy podniósł głos.
- Tak, ale to nie koniec niespodzianek... strzelanina wydarzyła się naprawdę, Liz naprawdę była tą postrzeloną kelnerką...
- Mów dalej...
- Tyle że okazało się, iż była to pospolita sprawa kryminalna. Dzieciaki zamieszane w wojny młodzieżowych gangów. Nawet sam dzieciak szeryfa, dlatego zresztą Valenti ich krył i stracił posadę. Chodziło o narkotyki, zatem FBI rozprawiło się z przestępcami zabijając prawie wszystkich...oprócz Maxa Evansa. Dalej słuch o nim zaginą. Teraz najciekawsze. Przestudiowałam teczki Josha Cartera i Maxa. Porównałam je. Zgadzają się daty urodzenia, a ponadto takie okoliczności jak adopcja, posiadanie siostry, i to, że zostali porzuceni na pustyni.
Emillie otworzyła drzwi na balkon i oparła się o barierkę.
- I co, zmieniałam prąd twojego myślenia ?- rzuciła do słuchawki.
- To chyba ty powinnaś zmienić swój !- odrzekł Billy- Czarno na białym widać, że miałem rację. To zwykły kryminał.
- Co ?! Ja nie wierzę w tę bajeczkę !
- Jak to ?
- Za co dał życie Ben Stiller ?! No za co ? Za to, że napisał niewygodną prawdę !- Emillie zaczęła krzyczeć.
- Emillie, przestań.- Billy zareagował stanowczo, był zły.- Uroiłaś sobie tych kosmitów. Niech ten cały Josh Carter będzie Maxem Evansem, niech się ukrywa, przystaję na tę wersję. Ale to żaden obcy ! To przestępca. Nie ma w tym kompletnie nic.
- Nie ?! Poczekaj, nie powiedziałam ci najważniejszego...cała ta wersja, wyszła od FBI !
- I co...?
- Boże ! Jak możesz być tak ślepy Billy ! Jeśli te dzieci były naprawdę niewinne, jeśli wśród nich były istoty nie z tej ziemi , a FBI ich zlikwidowało...zastanów się choć przez chwilę ! Komu najbardziej zależałoby na takiej wersji ? Komu zależałoby na tym, by zatuszować bezpodstawne morderstwo ?! FBI ! Oni się tym usprawiedliwiają !
- Robisz morderców ze stróży prawa ?!
- Billy ! Obudź się ! W tym jest wielka tajemnica ! Wielki skandal !
- Emillie...wracaj do Waszyngtonu. Jeśli tego nie zostawisz, wiesz w co nas wpakujesz ?
- Bill...
- Wiesz ?! Do cholery ! Cenię cię, jestem twoim przyjacielem i partnerem, ale stąpasz po grząskim gruncie ! A ja razem z tobą , bo z tobą pracuję...Emillie, wiem, że dobry dziennikarz robi wszystko żeby odkryć prawdę, żeby wymierzyć moralną sprawiedliwość. Ale dobry dziennikarz, nie naraża swojego życia tylko z zasady wykonywanego zawodu. A tym bardziej nie naraża swojego partnera i informatora...owszem, zajmowaliśmy się sprawami morderstw, lecz nie wchodziliśmy w śledztwo ! A ty właśnie to robisz !
Emillie milczała. W głębi duszy rozumiała Billa. On się po prostu bał. Ale dla niej nie było odwrotu.
- Billy masz w części rację . Jednakże, przepraszam...nie rzucę tego nawet dla ciebie.
- Chcesz zniszczyć moją i swoją karierę...
- Nie. Chcę prawdy. - jej głos zrobił się zimny.- A ciebie nie poznaję...jakby kariera była wszystkim...
- Twoja szkoła - odrzekł kąśliwie Billy.
- Ta rozmowa prowadzi do kłótni, której nie chcę. Powtarzam : chcę prawdy. I znajdę ją. Możesz być pewien, że już niedługo.
Emillie wyłączyła słuchawkę. Billy dzwonił do niej jeszcze parę razy tego wieczoru. Ale ona nie odebrała.
Drugi dzień pobytu Emillie w Roswell zaczął się pięknym, słonecznym porankiem. Dziewczyna szybko wstała, zjadła śniadanie i popędziła do Crashdown, na spotkanie z Seanem Deluca. Perspektywa tej rozmowy zdołała poprawić dziennikarce humor, zepsuty przez Billy'ego , a także recepcjonistkę Meggie, która wczoraj, zaraz po nieprzyjemnej dla Emillie rozmowie wparowała do niej do pokoju, i przez kolejne dwie godziny zamęczała ją plotkarskimi historyjkami. Na szczęście tego dnia nie było jej w recepcji, toteż dziennikarka wymknęła się z hotelu w spokoju, nie zauważona.
Emillie przekręciła kluczyki w drzwiach samochodu i spojrzała w górę na czerwony, neonowy napis : ''CRASHDOWN'', umieszczony na czymś w kształcie kosmicznego statku. Pchnęła wahadłowe drzwi i żwawym krokiem weszła do środka. Rozejrzała się. Kelnerki w seledynowych uniformach , ze srebrnymi fartuszkami w kształcie głów kosmitów, i z antenkami na głowach, krzątały się po restauracji. Kucharz, młody chłopak o wyglądzie Latynosa w koszulce z małym nadrukiem przedstawiającym głowę kosmity, stał za ladą, w głębi pomieszczenia, gdzie wydawał talerze z apetycznie prezentującymi się potrawami. Jakiś mężczyzna siedzący w samym rogu, zaśmiał się. Głosy, słowa mieszały się z brzdękiem sztućców. Emillie wyprostowała się i wciągnęła nosem zapach pieczonej bułki sezamowej. Czy tak to wyglądało za czasów Liz i Maxa ? Jak prezentowały się Liz i Maria w uniformach kelnerek ? Czy też nosiły te śmieszne 'srebrne czułki' na głowach ?
Emillie zamyśliła się tak głęboko, że nawet nie spostrzegła jak podchodzi do niej jedna z kelnerek.
- Stolik przy oknie czy gdzieś przy ścianie ? - spytała, stając przed Emillie.
- Słucham...?- Emillie spojrzała na uśmiechniętą twarz brunetki.
- Jaki stolik ? - powtórzyła dziewczyna.
- Ach przepraszam, jestem roztrzepana. Może...przy oknie.
- Proszę za mną. - dziewczyna z obsługi szybko poprowadziła Emillie do jednego ze stolików w kształcie latającego talerza.
- Przyjemnie tu...- mruknęła Emillie, sadowiąc się na krześle.
- Cieszę się, że się pani podoba. Oto menu.
Kelnerka podała jej kartę dań, a sama wyciągnęła notes zamówień i spojrzała na nią wyczekująco. Emillie jeździła wzrokiem po wymyślnych, kosmicznych nazwach, ale skupiona była na owej kelnerce. Po wyczynach recepcjonistki ulgą, ale i zaskoczeniem było spotkać osobę, która w ogóle cię nie kojarzy, pomimo twojej sławy. To odczuwała Emillie w tym momencie, i wreszcie uświadomiła sobie , że może swobodnie prowadzić rozmowę.
- Jeśli trudno jest się pani zdecydować, to mogę coś doradzić...- odezwała się kelnerka.
- Tak ? No to w takim razie zdam się na radę.
- Hm, chodzi o przekąski czy raczej pełne danie ?
- Coś lekkiego.
- A więc Will Smith odpada. Zobaczmy co my tu mamy... Najodpowiedniejszy byłby Marsjański Torcik.
- Co to takiego ?
- To firmowe ciastko z bakaliami, truskawkami, kremem śmietankowym, polane...sosem tabasco. Dlatego kupują je tylko kosmici !- dziewczyna zachichotała.
- Ale ludzie to trawią ?- Emillie uśmiechnęła się.
Pamiętała tę tradycję kuchni w Roswell - tabasco był przysmakiem kosmitów, a więc figurował jako obowiązkowy składnik tutejszego jedzenia.
- Mamy paru ryzykantów, którzy to zamawiają . Jak do tej pory żyją.
Ta kelnerka coraz bardziej podobała się Emillie. Była bezpośrednia i naturalna.
- Dobrze, a więc wezmę ten torcik i jeszcze coś do picia...
- Polecam Posokę Predatora...
- Dobrze.
- W porządku, zapisałam. Teraz niestety trzeba będzie trochę poczekać. W tym tygodniu mamy istny najazd turystów. Wszystko przez festyn roswelliański.
- A ja o tym zupełnie zapomniałam. - Emillie teraz zrozumiała dlaczego samochody tłoczyły się do miasta, w dzień jej przyjazdu.
- Więc wrócę za jakiś czas.- rzuciła dziewczyna w fartuszku i już miała odchodzić, gdy Emillie zatrzymała ją.
- Mam jeszcze pytanie...czy mogłabyś przekazać swojemu szefowi, panu Seanowi Deluce, że ktoś chce z nim koniecznie porozmawiać ?
Kelnerka stropiła się trochę.
- Zna pani szefa ? Czy to ważne ?
- Nie znam go dobrze, ale to ważne.
- Szef rzadko tu bywa. Jest sędziwym człowiekiem i wszystkie sprawy dotyczące restauracji załatwia telefonicznie. Wie pani, czasem wydaje mi się nawet że nie lubi tu być. A co, może chce pani kupić naszą knajpkę !?
- Nie, nic z tych rzeczy. To raczej sprawa natury osobistej.
- Szefa nie ma. Ale mogę pani podać adres domowy.
- Będę wdzięczna.
Emillie spojrzała na mały, typowo amerykański domek pokryty sidingiem , z niewielkim gankiem i ogródkiem. Jak na człowieka 'złotego interesu' Sean Deluca mieszkał skromnie.
Bardzo skromnie. Dziennikarka powolnym krokiem weszła na drewnianą werandę i stanęła przed dębowymi drzwiami. Nacisnęła dzwonek. Krótko, zdecydowanie. Nasłuchując, wstrzymała oddech. Była podniecona i ożywiona. Nikt jednak nie pojawiał się przez dłuższą chwilę, a cisza zaczynała dzwonić jej w uszach. Jeszcze raz nacisnęła dzwonek. Tym razem długo przyciskała go palcem. Poczuła zdenerwowanie. A jeśli się nie uda ?
- Kto tam ?- odezwał się nagle kobiecy głos.
Dębowe drzwi drgnęły i z nieprzyjemnym skrzypnięciem otworzyły się na oścież. Na progu ukazała się pomarszczona staruszka. Ubrana była w przewiewną sukienkę w czerwone kwiaty, przewiązaną białym fartuchem kuchennym. Jej zupełnie siwe włosy upięte były w kok na czubku głowy, a duże, niebieskie oczy mrugały nerwowo.
- Kim pani jest ? Czego pani chce ?- kobieta zwróciła się do Emillie niezbyt grzecznie.
- Nazywam się Emillie Browes, jestem dziennikarką Washington Post. Chciałabym porozmawiać z Seanem Deluca...proszę się nie obawiać to nic złego, a to bardzo ważne. Czy mieszka tu Sean Deluca ? - chciała upewnić się Emillie.
- Tak, to mój mąż. Ale skąd pani ma nasz adres ?
- Podała mi go jedna z kelnerek w Crashdown...proszę wybaczyć najście, ale musiałam koniecznie znaleźć pani męża, to naprawdę istotne !
Staruszka zmierzyła Emillie wzrokiem od stóp aż po czubek głowy i w końcu powiedziała :
- Proszę pójść za mną. Mąż pracuje w ogrodzie.
Emillie przeszła za kobietą do chłodnego, wyłożonego hebanowym drewnem holu, a następnie znalazła się w przestronnym, jasnym salonie.
- Niech pani usiądzie i poczeka. Zawołam męża.- poleciła staruszka, wskazując na fotel.
Emillie pokiwała głową i usiadła , a kobieta otworzyła tylne wyjście do ogródka i po chwili zniknęła w zieleni krzewów i drzew.
Dziennikarka postanowiła lepiej przyjrzeć się pomieszczeniu. Było jasne, duże i wygodnie urządzone. W lewym rogu na oszklonym kredensie stały puchary o różnej wysokości i kolorze, najpewniej nagrody za jakieś konkursy. Na ścianie wisiał nowy model telewizora Sony z płaskim ekranem. A na reszcie regałów stało mnóstwo zdjęć. I to przykuło zainteresowanie Emillie. Wstała, podeszła bliżej i zaczęła je oglądać. Na pierwszym wysoki, niebieskooki blondyn obejmował brunetkę , również o niebieskich oczach. Emillie przeczytała podpis na ramce : '' Sean i Lauren. Wycieczka do Ohio.''. Domyśliła się, że Lauren ze zdjęcia to obecna żona Seana. Przeniosła wzrok na kolejne zdjęcie. Było to zdjęcie ślubne. Tak jak myślała, młode małżeństwo to byli Sean i Lauren. Poszła dalej. Trzecie zdjęcie było znacznie młodsze. Tu już około czterdziestoletni Sean i Lauren siedzieli w ogrodzie z dwoma chłopcami. Na kolejnym zdjęciu ci sami chłopcy, tylko nieco starsi, ubrani w stroje zawodników baseballu uśmiechali się szeroko.
- Moi synowie. Fajne chłopaki, co ?- rozległ się zachrypły głos.
Emillie wystraszona do granic możliwości, odwróciła się gwałtownie. Spojrzała na mężczyznę, który przed nią stał. Od razu go rozpoznała. Sean Deluca. Miał na sobie stare, sfatygowane jeansy i pobrudzoną ziemią koszulę w kratkę. Na głowie nosił czapkę z daszkiem , na której widniał sprany nadruk w postaci czerwonego napisu '' Boston Bulls'', oznaczającego nazwę dość słynnej drużyny baseballowej. Spod owej czapki wystawały poskręcane, siwe kosmyki włosów. Emillie objęła wzrokiem postać Seana. Miał świetną sylwetkę jak na swoje lata, jego niebieskie oczy uśmiechały się do niej życzliwie, usta również wygięły się w uśmiechu. Emillie musiała przyznać, że Sean pomimo wieku wygląda na mężczyznę bardzo przystojnego, charyzmatycznego, w każdym razie na pewno wygląda młodziej niż jego żona. I to zaskoczyło dziennikarkę, po przecież z słów kelnerki wynikało, że Sean jest sędziwym, zgorzkniałym, niedołężnym starcem.
- Co pani tak zaniemówiła ?- uśmiechnął się Sean, podchodząc to Emillie. - Sean Deluca, z kim mam przyjemność ?- podał jej rękę.
- Emillie Browes, Washington Post. - powiedziała Emillie, odzyskując głos.
- Browes ? Ach, tak...słyszałem !
Emillie zarumieniła się lekko.
- Usiądźmy.- zaproponował Sean, padając na fotel.
Browes poszła w jego ślady.
- Co sprowadza do mnie taka sławę ? - spytał Sean i dodał- Pewnie nareszcie chcecie napisać artykuł o moich synach, co ?
Emillie zbita z tropu, ze zdziwieniem zmarszczyła czoło.
- A więc, nie. Pani nie słyszała o moich chłopcach ?- Sean patrzył na Emillie, a następnie zamaszystym ruchem ręki uderzył się w kolano. - Ale ze mnie pacan ! Jak pani może wiedzieć ! Cóż...moi synowie grają w ''Boston Bulls'' - wskazał dumnie na czapkę- Todd i Neil Andersonowie !
- Bracia Andersonowie to pańscy synowie ?!- wykrztusiła Emillie.
Nie mogła uwierzyć. Bracia Andersonowie to byli jedni z najsłynniejszych zawodników baseballowych, nowe odkrycie, gwiazdy sportu ostatnich lat !
- Tak, to moje chłopaki, moja krew ! Zmienili nazwiska, bo lepiej brzmi w show-biznesie Anderson niż Deluca...przynajmniej według agentów i menadżerów. - Sean westchnął ciężko.- Nawet pani nie wie, jak trudno mi było to zaakceptować z początku...ale i tak wszyscy miłośnicy baseballu wiedzą , że to moi synowie...
- Nie miałam pojęcia. - rzekła Emillie.
- Tak, tak...ale przejdźmy w takim razie do sedna. Skoro nie chodzi pani o Todd'a czy Neil'a, to o co chodzi ?
Emillie czuła, że nadchodzi chwila prawdy. Krew zaczęła burzyć się w jej żyłach, a serce zabiło mocniej. Zebrała w sobie całą odwagę, cały zapał do rozwiązania tej sprawy i wzięła głęboki oddech.
- Piszę artykuł o Legendzie Roswell...a właściwie o tym , co w rzeczywistości się za nią kryje. Powiedziano mi, że jest pan jedynym żyjącym krewnym tamtych ludzi...
Oczy Seana Deluci zwęziły się gwałtownie. Krople potu wstąpiły na jego czoło, a dolna warga zadrgała nerwowo. Emillie natychmiast uchwyciła, że wyraz twarzy staruszka diametralnie się zmienił. Nie był on już uśmiechnięty i odprężony. Jego usta zacisnęły się w jakiejś zaciętości, wzrok wyrażał złość i surowość.
- Nie wiem, o czym pani mówi. - stwierdził zdławionym głosem.
- Mówię o Maksie Evansie, o Liz Parker, o Marii Deluci...o tym co się z nimi naprawdę stało. Mówię o strzelaninie w Crashdown 23 września 1999 roku.
Teraz Sean Deluca był już na skraju. Zacisnął pięści i wstał z fotela.
- Nadal, nie rozumiem. Nie mam na ten temat nic do powiedzenia. Absolutnie nic.
Emillie podeszła do niego. Spodziewała się trudności.
- Panie Deluca z tego co wiem...- zaczęła.
- Nic pani nie wie ! Proszę opuścić mój dom !- starzec krzyknął, a w jego oczach zaświeciły błyskawice.
- Nie mogę tego zrobić...
- Pani musi to zrobić.- odrzekł z naciskiem Sean. - Proszę mnie nie zmuszać do wzywania policji !
Emillie zrozumiała, że to koniec. Sean był zdecydowany na wszystko. Widziała to w jego spojrzeniu. Nogi ugięły się pod nią, ale nie zaprotestowała. Wzięła swoją torebkę i ruszyła do drzwi za Delucą. I gdy miała już wyjść, nagle uświadomiła sobie, że nie może się tak poddać. Odwróciła się i spojrzała głęboko w te niebieskie, przerażone oczy Seana.
- Wiem, że Max Evans żyje. Wiem, że Josh Carter to Max Evans. Wiem , że pan go chroni. Ja jestem po tej samej stronie...niech pan to z siebie wyrzuci ! Niech świat to usłyszy...Liz by tego chciała. - i to mówiąc, wyszła na werandę.
Szła powoli, specjalnie. Miała nadzieję, że za nią zawoła. Musi to zrobić, myślała. I wtedy...
- Pani Browes, niech pani poczeka ! - odezwał się jego drżący głos.
Emillie obróciła się , wróciła w stronę domu, a kiedy znalazła się dość blisko Seana, ciepło uścisnęła pomarszczoną dłoń.
- Zrobię kawy. - powiedział, i odwzajemnił uścisk.
Sean drżącą ręką wyjął słoik z kawą , nabrał czubatą łyżeczkę, a po chwili wysypał jej zawartość do kubka. Następnie powtórzył tę czynność, przy której niestety nie udało mu się opanować nieskoordynowanych ruchów. Starzec wziął głęboki oddech i ostrożnie wyjrzał zza drzwi kuchni do salonu, gdzie siedziała dziennikarka. Widząc, że dziewczyna rozgląda się na boki pośpiesznie się schował. Potarł skronie. Czuł jak pulsuje w nim krew, a ręce nieustannie się pocą. Potworny ból rozsadzał mu głowę i...serce. Usiadł, uważnie pilnując kiedy zagotuje się woda, i mając nadzieję, że ta migrena zaraz przejdzie. Jednak nie przechodziła. Wzmagała się tylko coraz bardziej. Sean westchnął głośno i ściągnął czapkę, rzucając ją byle gdzie. Oparł głowę na rękach, kuląc się.
Tak zastała go jego żona, która właśnie miała zamiar zająć się obiadem.
- Sean co się dzieje ?- spytała z troską i dodała- I dlaczego ta kobieta jeszcze u nas siedzi ? Co chciała ?
Mąż podniósł na nią oczy. Lauren Deluca doznała szoku. Jej Sean płakał ! Łzy spływały mu gęsto po policzkach, a płuca zacharczały groznie.
- Woda się gotuje...- mruknął Sean ocierając szybko twarz, i wstając tak by małżonka nie widziała go już w takim stanie.
Zalał kawę wodą, dodał śmietanki i ustawił kubki na tacy. Chciał już wyjść, kiedy dotarło do niego, o co pytała żona. Chciała wyjaśnień, ale miała to do siebie, że nigdy nie powtarzała dwa razy. Stała więc teraz przed nim w milczeniu.
- Wspomnienia, kochana...- szepnął .
- Słucham ?
- Ta dziennikarka...ona wie o Tajemnicy. Chce bym jej wyjaśnił, chce spisać moje wspomnienia...- oczy Seana ponownie się zaszkliły.
Lauren ciągle milcząc podeszła do niego, zabrała mu tacę i mocno przytuliła swoimi wątłymi, pomarszczonymi rękami.
- Jesteś tego pewien Sean...?- usłyszał jej kojący głos. Siąknął nosem i wolno odrzekł :
- Czas przerwać milczenie.
Emillie zerknęła na profil Seana Deluci. O dziesięciu minut siedzieli w milczeniu popijając kawę, a on ciągle był zwrócony do niej bokiem i patrzył w przestrzeń. Oczywiście rozumiała go. Nie łatwo jest mówić o bolesnej przeszłości. Ale z drugiej strony nie mogła opanować podniecenia, głodu prawdy, który teraz szczególnie jej doskwierał.
- Zawsze byłem łobuzem. Moi rodzice i krewni wiecznie walczyli z moim nieposkromionym charakterem.- przemówił Sean znienacka i zrobił pauzę, widząc jak Emillie wciska ''nagrywanie'' na dyktafonie. - Komu będzie pani udostępniać materiał ?
- Z początku miałam zamiar pokazać go mojemu informatorowi Billy'emu, ale zrezygnowałam. Tylko ja będę nad tym pracować.
- Ufam pani...
- Wiem. - Emillie uśmiechnęła się ciepło.- Proszę kontynuować.
- Tak więc- odchrząknął Deluca- Byłem chłopakiem trudnym do wychowania, i wkrótce matka wysłała mnie do ciotki Amy Deluci, której córka Maria była moja kuzynką. Amy i Maria były wspaniałymi kobietami. Nauczyły się same radzić sobie w życiu, ponieważ ojciec Marii, skończony pijak i narkoman porzucił jej matkę, kiedy ta była w ciąży. ..
Emillie odetchnęła ciężko, ale nie powiedziała ani słowa. Sean ciągnął dalej.
- ... jak wiadomo, Maria i Amy mieszkały tutaj, w Roswell. Niebawem trafiłem do tutejszego poprawczaka , a gdy wyszedłem zamieszkałem z ciotką...tak, tak byłem w poprawczaku ! - Sean uśmiechnął się słabo do Emillie- Cóż, kiedy wyszedłem postanowiłem zacząć od nowa...moja kuzynka śmiała się ze mnie drwiąco żartując, ale taką miała osobowość. Maria była świetną dziewczyną. Jej złote loczki opadające na twarz i ten uśmiech...i...- Sean nagle zawiesił głos i zamrugał oczami.
Emillie wiedziała, że ledwo powstrzymuje się od płaczu. Ale wiedziała też, że był dzielnym człowiekiem, więc gdy twardo wziął się w garść, nie była zaskoczona.
- ...i miała piękny głos. Umiała śpiewać, Bóg mi świadkiem ! Nawet przez jakiś czas była w jednym z zespołów, swojego przyjaciela Alexa Whitmana, też świetnego chłopaka, który...- Seanowi ponownie zadrżał głos, ale ponownie dzielnie się pozbierał, zmieniając temat- Maria to była Maria. Wyjątkowa, ale nie jedyna...bo była jeszcze jej najlepsza przyjaciółka...
- Liz Parker !- dokończyła za niego Browes z błyskiem w oczach.
- Tak, Liz...Och, Liz...- staruszek schował twarz w dłoniach, a potem cichym tonem mówił dalej- Kochałem Liz, jak nikogo w życiu. Wtedy, za młodu, nie przywiązywałem do tego aż tak wielkiej wagi, dopiero czas uświadomił mi kim ta dziewczyna była dla mnie. A kochałem w niej wszystko. Uśmiech, zaciętość, mądrość, roztropność, i ten ciepły, pełen miłości głos...ona była inna niż pozostałe dziewczyny, trzymała mnie na dystans, ale... kiedy byłem już wolny, chciałem zbliżyć się do Liz, chciałem ją zdobyć... wtedy okazało się, że był jeszcze ktoś. I dziś wiem, że ten ktoś, kochał ją jeszcze mocniej niż ja, kochał ją najmocniej we Wszechświecie...
- Max Evans ! - powtórnie dokończyła Emillie.
Staruszek pokiwał głową, a jego oczy zaszły mgłą.
- Nigdy nie myślałem, że dojdzie do wyjawienia prawdy. Ale pani ...pani wie, jak w człowieku pęka skorupa, która od lat jest zamknięta...ja...Max...nie lubiłem go, bo nie wiedziałem...on...
- Czy Max...?- Emillie poczuła, iż nadszedł punkt kulminacyjny.
- Max Evans, Michael Guerin i Isabel Evans...byli kosmitami z 47.
Emillie wyłączyła nagrywanie . Jej serce kołatało się w piersi jak szalone, a głowa była jak rozgrzana. Dziennikarka nie była w stanie szybko myśleć, jej mózg pracował na zwolnionych obrotach. Setki razy analizowała aferę Legendy, wiedziała, przeczucie jej mówiło, że Legenda to żywa, autentyczna historia ! Ale idąc tu wcale nie spodziewała się potwierdzenia tego wątku. A raczej tak naprawdę nie chciała go usłyszeć...
- Spodziewała się pani , że zaprzeczę ?- Sean zajrzał w jej rozszerzone oczy.
- Ta...tak. -wyjąkała.
- Niech pani wraca na miejsce i teraz mi nie przerywa. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak się pani czuje. To samo czułem i ja , i moja żona kiedy jej powiedziałem, i tak samo czuła pewnie i moja kuzynka Maria...
- Pan...pan powiedział żonie ?
- Zgadza się. Po ślubie. Wiedziałem, że mogę jej ufać. Nie pomyliłem się.
- A synowie ?
- Nigdy się nie dowiedzą. Nie ode mnie. Nie chcę obarczać ich tym ciężarem...- głos Seana zrobił się twardy i można było usłyszeć w nim nutę gniewu. - Za wielu ludzi zniszczyła ta tajemnica...za wielu ! Zniszczyła wszystko w co wierzyłem, zniszczyła moją wiarę w... to było ciężkie pani rozumie...a dziś, dziś to dla mnie tylko ból i dalej nic...a Pani się nie boi? Wytrzyma pani to ?
Emillie zaskoczona odchrząknęła :
- To mój zawód.
- Ben Stiller tez był o tym przekonany...
- Pan o nim wie ? - Emillie z wrażenia wywróciła swoją filiżankę z kawą.
- Wiem. Podobnie jak pani, o wszystkim.
- O mój Boże ! - Emillie nie panował już na sobą- Ale to jest...to afera na cały świat ! To się dzieje naprawdę !
Sean spokojnym wzrokiem popatrzył na jej twarz i zaproponował :
- Jeśli będzie pani ulegać emocjom, to żaden z pani dziennikarz. Dokończmy, co zaczęliśmy.
- Ma pan rację...- Emillie usiadła i włączyła dyktafon, a Sean znowu opowiadał.
- Max, Michael i Isabel zawsze wydawali się dziwni większości osób z otoczenia : nauczycielom, rodzicom...mnie również zaczęli się nie podobać. Zawsze na uboczu, szeptali coś, nigdy się od siebie nie odłączali. Wkrótce dołączyły do nich także Liz i Maria. Nie rozumiałem tego kompletnie, wielokrotnie pytałem Liz co widzi w Maksie. A ona nawet gdy już ją tak zranił, gdy on i Tess...
- Ta czwarta obca ?
- Tak.
- Była z Maxem w ciąży ?
- Właśnie. Nawet wtedy Liz go kochała. Ja wtedy tego nie mogłem pojąć, bo nie znałem prawdy...i nasuwa mi się taka refleksja o Tess...ona chyba była jedynym obcym bez duszy albo można powiedzieć, jedynym stu procentowym kosmitą...- Sean zrobił przerwę, upił łyk kawy i ciągnął- Nie podobało mi się także to, że Maria była na zbój zakochana w tym ''całym ''Guerinie, jak go nazywaliśmy. A jeszcze bardziej nie podobało się to ciotce, ale wkrótce zmieniliśmy nieco zdanie o nim, a już potem to w ogóle...Michael był najbardziej pokrzywdzony przez los z trójki obcych...zabawne, ale trochę przypominał mnie...odrzucany, nieprzyjemny w stosunku do nieznajomych, szczególnie dorosłych, gwałtowny, wchodził w konflikty z prawem...zupełnie jak ja, lecz wówczas tego nie zauważałem...Isabel i Max zaraz po wyjściu ze swych kokonów zostali zaadoptowani przez Evansów, a Michael...trafił do pijaka o imieniu Hank, który znęcał się nad nim. Teraz go rozumiem...jego zachowanie. A Maria dokonała cudu. Poprzez jej miłość Michael się otworzył, i też zaczął kochać...trzeba było widzieć jak on ją kochał ! Nigdy nie potrafił wyrażać uczuć słowami, za to zawsze robił to poprzez czyny...teraz to widzę. Teraz kiedy jest już za późno, by powiedzieć im wszystkim...jacy byli wspaniali...
- Jak się pan dowiedział ?
- Pyta pani o najboleśniejszą część tej historii, ale powiem. Max, Liz, Maria, Michael i Isabel oraz Kyle Valenti w końcu zostali rozszyfrowani przez ...przez tych ...- Seanowi aż zatrzęsła się broda- przez tych morderców ! Musieli uciekać...a jak się dowiedziałem ? Musi pani wiedzieć, ze Liz przez cały okres, od strzelaniny prowadziła pamiętnik . Zostawiła go rodzicom by wtajemniczyć ich i mnie, i ciotkę, bo Evansowie już wiedzieli parę tygodni wcześniej, a potem kazała go spalić. Chronił ich poczciwy człowiek, szeryf Valenti...ale to nie pomogło...nie pomogło...
Sean Deluca nie mógł już dłużej hamować wzruszenia .Zaczął płakać jak płacze małe dziecko. A Emillie uklękła przed starcem i przytuliła go z całej siły do siebie.
- Zginęli wszyscy, oprócz Maxa...- głuchy jęk rozdarł starą pierś. - Musiał uciekać...nawet nie wiedział co zrobili z ciałami ! Barbarzyńcy ! A Max ukrywał się ...Potem przysłał list...moja ciotka...jej serce tego nie wytrzymało...Parkerów i Evansów też...i wszyscy zginęli i tylko nas dwóch zostało ! Och Boże Miłosierny ! Jakaż ironia losu ! Kiedyś rywale, dziś jedyna dla siebie rodzina ! Przyjechał...trzy lata temu...wrócił...jak go zobaczyłem, takiego siwego, wymęczonego ...padliśmy sobie w ramiona i płakaliśmy tak do zemdlenia ! I zaprowadziłem go na cmentarz, pokazałem grób rodziców...pokazałem Crashdown...jak on patrzył na te wszystkie ściany ! A potem usiadł przy tamtym stoliku co wtedy, tamtego dnia strzelaniny...i płakał...i płakał , i płakał! A ludzie robią z tego jakąś atrakcję dla turystów ! To była historia ! Żadna cholerna legenda ! Och Boże...Maxwell to człowiek z krwi i kości...to człowiek jakich mało na świecie ! Oni wszyscy byli...panią nam Bóg zesłał ! Niech pani idzie do tego domu, niech pani Max opowie te historię dokładnie ! To pani zadanie ! Niech sprawiedliwości stanie się zadość !
Sean Deluca długo jeszcze rozpaczał, a Emillie pocieszała go jak umiała. I tak siedzieli we dwoje, skuleni , dopóki nie nadeszła Lauren Deluca. Stanęła przy drzwiach i poważnym, głębokim, życzliwym spojrzeniem skinęła na męża. Sean podniósł się, otarł łzy i zniknął, a po chwili wrócił. Już uspokojony, z czerwonymi oczami, wręczył Emillie niewielką kopertę. Rozerwała ją gorączkowo.
- To zdjęcie , które wykonałem dawno temu, na naszym promie. Niech pani pójdzie z nim do Maxa i powie , żeby pani opowiedział...czeka na to od lat. On się domyśli po tym zdjęciu, że pani i tak wie. Niech pani to zrobi ! - głos Seana zaczynał się łamać.- To Max powinien pani powiedzieć...to on jest bohaterem tej historii !
Emillie zajrzała mężczyźnie głęboko w oczy i uścisnęła jego dłoń, tak samo jak poprzednio. Spojrzała na zdjęcie. Rozpoznała wnętrze. Crashdown ! Po prawej szczupła i wysoka kobieta około trzydziesto paro letnia trzymała za rękę przystojnego mężczyznę, o szarych, świdrujących oczach. Amy Deluca i Jim Valenti. Dalej dość niski chłopak o krępej budowie ciała, śmiał się szczerze w stronę puszystej blondynki, również rozpromienionej. Kyle Valenti i...czyż ta wesoła dziewczyna to mogła być Tess ? Emillie przesunęła się na lewą stronę. Wysoki, bardzo przystojny brunet w fartuchu , zadziornie puszczał oko do obiektywu, a poniżej, koło niego, drobna blondynka o bujnych lokach w białej sukni i wieńcu, wyszczerzyła zęby. Michael i Maria ! Na pewno ! Zaraz koło nich, trochę bliżej brzegu, czarująco uśmiechała się kolejna blond piękność w różowej sukni, o wydatnych kształtach. Obejmował ją subtelnie wyglądający młodzieniec, z którego twarzy wyczytać można było bezpośredniość i naturalność. Isabel i Alex ! W końcu pozostał środek. A w środku, delikatnie uśmiechająca się dziewczyna o wspaniałych, brązowych włosach z kotylionem na ręku. Śmiała się jak wszyscy, na fotografii uwiecznił się nawet blask jej oczu, z których biło niesamowite ciepło i radość. To była Liz. Stała pomiędzy Tess, a ...Emillie wbiła wzrok w tę drugą postać. Nie miała wątpliwości. Chłopak trzymający Liz był szaleńczo przystojnym brunetem w eleganckim garniturze , o łagodnym uśmiechu. Ten uśmiech, i te jego oczy...Piękne, wielkie, bursztynowe oczy. Rozmarzone, romantyczne oczy ! Emillie jeszcze nigdy nie widziała takich oczu. Takich, które wzbudzają od razu zaufanie, od których płynie tyle dobroci. Emillie dostrzegła jednak coś jeszcze. Wśród tej radości, którą aż raziło to zdjęcie było jeszcze coś. W postaci Max Evansa, w tych fantastycznych oczach, można było dojrzeć przenikliwy smutek i strach. Max Evans z pewnością był zagadką, którą Emillie musiała rozwiązać.
Janet Stone, potężna murzynka z czarnymi, bujnymi włosami pracowała w domu starców od trzydziestu lat i miała nie małe doświadczenie , ale jeszcze przenigdy nie spotkała się z taką sytuacją, z jaką przyszło jej się zmierzyć w tym okropnym tygodniu. Oto po raz drugi miała przed sobą tę wścibską dziennikarkę Browes, która najwidoczniej nie zrozumiała nic z poprzedniego spotkania z Janet. Wobec tego, murzynka najeżyła się groznie, marszcząc brwi.
- Czego pani chce tym razem ? Miałam nadzieję, że wcześniej wyraziłam się jasno...- rzuciła, z dezaprobatą patrząc na Emillie.
- Owszem, bardzo jasno. To pozwolenie na odwiedziny Josha Cartera. - Browes podała sekretarce świstek papieru.
Janet spojrzała uważnie na papier, potem na Emillie, to znów na papier i w końcu westchnęła.
- Zawsze się pani udaje ?
- Najczęściej.
- Hm, hm...-mruknęła Stone i zawołała donośnie - Helen ! Helen !
Natychmiast z sąsiedniego pomieszczenia wyszła kobieta w średnim wieku, pulchna, w białym fartuchu.
- Tak ?- odezwała się.
- To jest pani Emillie Browes, dziennikarka. - przemówiła murzynka- Przyszła w odwiedziny do Josha Cartera. Zaprowadzisz panią .
- Oczywiście.- przytaknęła kobieta- Proszę za mną !- dodała.
Emillie ruszyła za nią długim, ciemnym korytarzem. Serce podchodziło jej do gardła! Przecież w końcu po tylu zmaganiach i bitwach, szła do celu ! Zobaczy Maxa Evansa ! Bohatera, ostatniego obcego na Ziemi ! Ciekawa była czy nadal ma takie piękne oczy, jak na tym zdjęciu. Och, co tam oczy ! Ciekawa była wszystkiego, co było związane z Maxem ! Każdy krok przybliżający ją do Maxa wzmagał w niej uczucie podniecenia.
- Josh Carter to największy dziwak w tym domu. - odezwała się znienacka kobieta w fartuchu.- Jestem jego pielęgniarką od samego początku. Według mnie to wariat !
- Dlaczego ?- Emillie powiedziała sobie w duchu : '' O, gdybyś wiedziała !''.
- Nigdy nic nie mówi...no, oprócz : dzień dobry, do widzenia, przepraszam, dziękuję i poproszę i paru innych zwrotów...
- Jest zamknięty w sobie ?
- Gorzej. A poza tym ma takie dziwactwa...
- Na przykład ?
- Nie potrafi żyć bez jaśminu. To śmieszne, ale dokładnie tak jest ! Codziennie na stoliku koło łóżka, musi mieć świeże kwiaty jaśminu...nawet w zimie !
- W zimie jaśmin nie rośnie...
- W tym sęk ! On suszy na wiosnę, i sam robi sobie potem woreczki zapachowe na cały rok! Dziwak !
- To wcale o niczym nie świadczy...
- Pani nic nie wie...pani zobaczy... proszę wybaczyć, lecz wątpię by coś pani powiedział...trudno akceptuje obcych , jeśli w ogóle zauważy człowieka...
- Co pani chce przez to powiedzieć ?
- Poznaje tylko bliskich i osoby, które są z nim często od jakiegoś czasu, jak ja. A biorąc pod uwagę to, że jedyna osoba, która go odwiedza to Sean Deluca, raczej nie ma kontaktów z ludźmi. Trudno więc mu będzie panią zauważyć...jesteśmy !- pielęgniarka zatrzymała się przed białymi drzwiami.
Emillie cała w nerwach ustawiła się za nią. Kobieta nacisnęła klamkę. Otworzyła drzwi. Weszły. Od razu zalał je jasny snop słonecznego światła . Pokój był całkiem spory, z dużymi oknami, łóżkiem, stolikiem, telewizorem. Zwyczajny apartament. A w fotelu , w samym rogu siedziała jakaś postać. Fotel było odwrócony do okna, więc Emillie nie mogła dostrzec tej osoby, a mimo to wiedziała kogo tam ujrzy.
- Panie Carter...ma pan gościa. - pielęgniarka podeszła do fotela pozostawiając Emillie przy drzwiach.
- Proszę nas zostawić.- do uszu Emillie doszedł łagodny, ciepły głos.
Pielęgniarka natychmiast się wycofała. A wychodząc miała taką minę, jakby stał się cud. Nie mogła pojąć , że Josh Carter zaakceptował obecność tej małej blondynki, nie racząc nawet na nią spojrzeć.
Kiedy drzwi zatrzasnęły się , Emillie została z Carterem, a raczej z Maxem, zupełnie sama. Nadal stała przy wejściu jak sparaliżowana.
- Proszę usiąść. Niech się pani nie obawia.- odezwał się głos, a wystająca z fotela stara ręka wskazała Emillie kanapę na przeciwko.
Dziewczyna zbliżyła się ostrożnie, tak jakby podchodziła zwierzę na polowaniu, by go nie spłoszyć. Usiadła na skórzanej sofie i natychmiast rzuciła spojrzenie na mężczyznę siedzącego w fotelu. Wystarczyła sekunda by zrozumiała, że to Max. Może i był już stary, ale jego oczy ciągle były młode. Wielkie, błyszczące, bursztynowe oczy. Wpatrywały się w nią dokładnie tak samo, jak patrzyły ze zdjęcia. Z dobrocią, ale i przeszywającym serce smutkiem. Jak to możliwe żeby ludzie po samym wyrazie oczu nie domyśleli się, że to Max Evans ? Emillie patrzyła na starca, a on na nią. Milczeli. Dziennikarka czuła zbyt wielki respekt do osoby Evansa, by zacząć mówić. W jego postaci było coś niesamowitego. Jeśli sądziła , że Sean był przystojny, to jak określić Maxa ? Biło z niego dostojeństwo i mądrość. Aż do tego stopnia, że Emillie pierwszy raz nie udało się ukryć onieśmielenia. W każdym jego ruchu, w każdej części ciała dostrzegało się ten niesamowity blask. Jak u władcy, potężnego króla- majestatycznie splecione palce, dłonie uroczyście rozciągnięte na podpórkach. I spokojny, serdeczny wyraz twarzy.
- Lubi pani jaśmin ?- Max przerwał ciszę.
- Ja...właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam...- wydusiła Emillie.
Dopiero teraz zauważyła, że bukiet jaśminu stał na małym, mahoniowym stoliku i roztaczał słodki, delikatny aromat po całym pomieszczeniu. Ponownie utkwiła oczy w Maksie. Jego ręka wolno dotykała pięknych, dużych, białych płatków. Emillie poczuła strach. A jeśli pielęgniarka miała rację ? Jeśli Max zwariował i nic jej nie powie ?
- Ja uwielbiam kwiaty jaśminu. - ponownie odezwał się Max- Ona zawsze pachniała jaśminem...
Emillie spostrzegła, iż przy wymawianiu słowa : ''ona'', Maxowi zadrżał głos. Czyżby mówił o Liz ?
- Pamiętam...pamiętam jak raz jej przyniosłem cały bukiet jaśminu. Powiedziała : ''Dziękuję. To moje ulubione.''...a pani nigdy się nad tym nie zastanawiała...
Emillie poruszyła się niespokojnie. To nie zabrzmiało jak pytanie, a jednak było skierowane do niej. O czym on mówił ?
- Ale nauczy się pani jeszcze zwracać uwagę na takie drobnostki, jak kwiaty jaśminu. Wiem to z własnego doświadczenia. W życiu zawsze liczą się tylko te ważne sprawy, na przykład pieniądze...tylko płotem jest płacz, i kompletnie nie rozumiesz jak te błahe, nieważne kwiaty jaśminu stają się dla ciebie wszystkim co ci pozostało.
- Panu pozostały tylko one ? - Browes postanowiła zacząć rozmawiać.
- Tak. Jaśmin. Niech pani spojrzy na te kwiaty. Czyż
Last edited by Hotori on Sun Aug 24, 2003 12:28 pm, edited 1 time in total.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''
William Blake
William Blake
CDN :
- Czyż nie wyrażają człowieka ? Pięknie pachną i wyglądają, dopóki są podlewane. Bo gdy nie będą miały wody, staną się brzydkie, zwiędną i zgniją. Tak jest z człowiekiem. Dopóki ma miłość, rozkwita, żyje, roztacza wkoło szczęście. Jeśli zaś miłość umrze, człowiek umiera wraz z nią.
Boże jak on to pięknie powiedział, pomyślała Emillie i zdała sobie sprawę, że ma do czynienia nie z człowiekiem nienormalnym , a z człowiekiem wrażliwym i cierpiącym.
- Ale pan jest tego zaprzeczeniem. Liz odeszła, a pan ciągle żyje...- Emillie palnęła prosto z mostu.
Musiała to zrobić i przewidywała, że Max zareaguje z początku podobnie jak Sean, ale nic z tego ! Max spojrzał na nią szeroko rozwartymi oczami, a to spojrzenie sprawiło, że Emillie nagle poczuła niespodziewany chłód.
- Nie chciałam pana zranić, przepraszam !- zaczęła zaraz się tłumaczyć, lecz on podniósł dłoń na znak, by zamilkła.
- Niech pani pokaże zdjęcie.- rzekł.
- Skąd pan...
- Po pierwsze jestem Max. Po prostu Max. A po drugie...nie, nie posiadam zdolności przewidywania i prześwietlania torebek a la Superman...Sean wczoraj do mnie dzwonił.
Emillie Browes zakręciło się w głowie. A więc od chwili kiedy tu weszła wiedział ! Wiedział, że ona wiedziała ! A to oznaczało, ze mogą położyć karty na stół ! Dziennikarka pośpiesznie podała zdjęcie Maxowi. Ciekawie obserwowała go, oczekując reakcji.
Max Evans patrzył na fotografię długo i wnikliwie, a potem zaczął jeździć po niej palcem. Analizował twarze. Starał sobie przypomnieć każdy gest i uśmiech, każdą chwilę szczęścia. Poczuł jaką ma gorącą głowę. Widział jak przesuwają się przed nim obrazy. Wyraźne, pełne bólu, wrzynające się w pamięć, potęgujące strach i cierpienie. Te twarze ze zdjęcia...te uśmiechnięte twarze widział teraz we krwi. Koszmar powrócił. Max wiedział, że kiedyś powróci, choć za wszelką cenę pragną wyrzucić te fragmenty pamięci ze swego wnętrza. A jednak ciągle to widział. Tak jakby to było wczoraj. Czuł mdły zapach krwi na swojej twarzy, tak jak tamtego dnia. Starał się już nie myśleć, że to była krew Michaela. To doprowadzało go do szału. Spojrzał na Liz. Stała przy nim...i Tess. Tess. Jak na ironię losu, była jedyną obcą , która uniknęła tej straszliwej śmierci. Dlaczego ona mogła wybrać sobie śmierć, a oni wszyscy nie ? Och, Liz ! Jego jedyna, najukochańsza Lizy. Tamtego wieczora dotykał jej jedwabistej skóry...ile by dał by dotknąć jej dziś...Dziś, kiedy jej nie ma. Max stwierdził, że oczy mu wilgotnieją. O nie, nie będzie płakał. Nie dziś. Nie , dzień sprawiedliwości musi być inny. Podniósł głowę do góry, dumnie patrząc na pierwszego człowieka, który gotów był wysłuchać prawdy do końca.
- Emillie...czy mogę tak mówić ? - zobaczył jak kiwa głową- Emillie jestem gotów.
Dziewczyna podniosła się tak, że aż zawirowały jej blond włosy. Max pomyślał, że przypomina trochę Marię. Z tym niskim wzrostem i blond loczkami...no i jako dziennikarz potrafiła gadać jak najęta, co było charakterystyczną cechą Marii....Ustawiła kamerę na statywie. Włączyła i usiadła. Max popatrzył prosto w ekran, i siedział w milczeniu dobre parę minut. Kiedy jego zdławiony, łagodny głos zaczął swą opowieść, Emillie zamknęła oczy.
- Muszę opowiedzieć tę historię, przede wszystkim po to, by była informacją dla świata. To nie będzie kolejna bajeczka z morałem na końcu, choć tak w większości ludzie postrzegają Legendę Roswell. Właśnie, zacznę od tego, że to nie legenda. To historia, która ma początek i koniec. Wszyscy myślą, że nazywam się Josh Carter, ale naprawdę nazywam się Max Evans, i byłem uczestnikiem tych wydarzeń. Zaczęło się rankiem, 23 września 1999 roku. Nigdy nie zapomnę tego dnia w kawiarni Crashdown, i nigdy nie zapomnę oczu Liz Parker, kiedy przywracałem ją do życia. Tak, dobrze myślicie. Legenda jest prawdą. Śmieszne...tak naprawdę nigdy nie okłamywaliście turystów, opowiadając im te legendę. I jak się czujecie ? Pewnie dobrze, bo nigdy nie obchodziło was , że żerujecie na czyjejś tragedii... Jestem właśnie tym, kim jestem. Ach, chyba powinienem powiedzieć czym, prawda ? To zresztą już nieistotne. Nie ważne... Pewnie byłoby inaczej, gdyby siedzieli kolo mnie Isabel i Michael. Ale nie siedzą...
Nie wyobrażacie sobie nawet jak kochałem Liz. Jak kochałem ich wszystkich. Od chwili strzelaniny połączyła nas więź, którą nie sposób opisać. Była czymś więcej niż miłością. Była bezgranicznym poświęceniem i czymś, co nazywa się braterstwem dusz. Nie wiem, czy kiedykolwiek czuliście coś, gdy patrzyliście w oczy ukochanej osobie. Ja czułem. W oczach Liz widziałem głębię, która porywała moje serce, i chowała je gdzieś blisko jej serca. Moje oczy stały się jej oczami, moje uczucia jej własnością, mój oddech jej oddechem. Może teraz śmiejecie się, mówiąc : ''co za romantyczne bzdury''. Ale to dowodzi jedynie waszej niedojrzałości. Liz sprawiła, że stałem się człowiekiem. Ja podarowałem życie Liz, a ona podarowała je mi . Nie rozumiecie co to znaczy być kimś takim jak ja, i dostać nagle w darze taką miłość. Co to znaczy nie znać swojej rodziny i historii. Co to znaczy wiecznie bać się i uciekać. Ja, Michael i Isabel byliśmy inni. Ale zarazem w pragnieniach, bardzo podobni do was- pragnęliśmy tylko szczęścia. I mieliśmy je przez długi czas. Zawdzięczamy to naszym rodzicom i przyjaciołom, których nigdy nie zapomnieliśmy. Oni byli przykładem, że ludzie są wspaniali. Niestety były, i istnieją do dziś i inne przykłady. Przykłady chorej nienawiści i bezpodstawnej spirali przemocy...
Przeszłość.
Max Evans patrzył na roześmiane, ruchliwe miasteczko, które mijali. Obserwował ludzi, którzy dążąc do pracy w pośpiechu przebiegali ulicę, dzieci dźwigające opasłe tornistry. Nagle uświadomił sobie, że ta normalność go denerwuje. Dlaczego ci wszyscy ludzie mieli prawo do życia w szczęściu, a on, Liz, Maria, Isabel, Kyle i Michael nie ? Dlaczego nie mogli dziś zwyczajnie pójść na uniwersytet, a po zajęciach umówić się na pizzę ? Dlaczego musieli uciekać przed FBI ? Max nie potrafił odpowiedzieć na te pytania, choć starał się za każdym razem kiedy przychodziły mu do głowy. Wiedział jedynie, że już dwa miesiące upłynęły od kiedy opuścili Roswell i uciekali. Swoim vanem przemierzyli już z połowę Stanów i ciągle posuwali się do przodu. Czasem nocowali w hotelach, czasem w samochodzie, na parkingach, kiedy było szczególnie niebezpiecznie. Nie mieli kontaktu z rodzicami, ani z Jessym, choć doskonale wiedzieli, że bliscy pomagają im, co było widoczne choćby po tym, iż do tej pory FBI nie zdołało zablokować ich kart kredytowych. I całe szczęście. Inaczej nie mieliby nawet na jedzenie. Co nie znaczyło, że było różowo. Każdy dzień przynosił coraz większą nerwowość, każdego dnia mogła spotkać ich śmierć. Zdawali sobie z tego sprawę, i wtedy rodziło się w nich coś najgorszego, co może się narodzić - paniczny strach, który nigdy się nie zmieniał. Max wiedział, że będzie im towarzyszył już do końca.
Kosmita oderwał oczy od szyby i zatrzymał pełne miłości spojrzenie na Liz, która pogrążona w głębokim śnie oparła głowę na jego ramieniu. Liz. Liz Parker- Evans ! Kiedy wypowiadał w myśli te słowa, wszystkie problemy usuwały się na dalszy plan. Liz Parker -Evans ! Jego żona ! Max do tej pory nie mógł uwierzyć w to szczęście. Jest z Liz i będzie już zawsze tylko z nią. Jedyne co przyprawiało go o ból serca, to że Liz musi tak cierpieć i że pobrali się w takich warunkach. Nigdy nie darował sobie tego, że zadał jej tyle bólu. Że dla niego musiała porzucić marzenia o Harvardzie i karierze naukowca. Dlatego Max mimo tej okropnej sytuacji , próbował uchylić Liz nieba. Ona ciągle mu powtarzała, że już od dawna jest w niebie, i naprawdę była tak dzielna ! Często miał ochotę zabrać ją daleko stąd, by choć na moment zostali tylko we dwoje. Ale okoliczności nie pozwalały na to. Max musiał się z tym pogodzić. Zresztą nauczył się już godzić ze wszystkim. Odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy i nachylił się nad nią , zostawiając czuły pocałunek na jej czole. Poczuł delikatny , słodki zapach jaśminu. Słodki zapach Liz. Uwielbiał go.
- Michael zwolnij ! - rozmyślania przerwał mu krzyk Marii.
Dziewczyna właśnie próbowała pouczać Michaela, który siedział teraz przy kierownicy i nie zaliczał się bynajmniej do bezpiecznie jeżdżących kierowców. Max zobaczył jak Michael obrzuca Marię spojrzeniem mówiącym '' nie zaczynaj''.
- Zwolniłem.- odrzekł.
- Nie, nie zwolniłeś ! Jeszcze potrafię odczytywać cyferki na liczniku !
- To co, mam jechać tak wolno żeby nas złapali ?!
- Już ja bym lepiej prowadziła...-burknęła Maria.
- O, taak ! Z pewnością. Ty byś jechała z prędkością wiatru !- odciął się Michael z sarkazmem.
Maria z wściekłością zagryzła wargę i krzyknęła :
- Świetnie.
- Świetnie.- odmruczał Michael.
Maria skuliła się na swoim siedzeniu i przylepiła nos do szyby. Max objął i ją, i Michaela troskliwym spojrzeniem. Maria była obrazem melancholii i poddania się od samego początku. Ostatnio mało jadła, i była blada jak duch. Michael z kolei był kłębkiem nerwów i nie zwracał na Marię uwagi, co niepokoiło nie tylko Maxa, ale i Liz. Tych dwoje kochało się z pewnością, lecz okazywać tego nie potrafili. Dowodem było to, że od dwóch miesięcy wybuchały pomiędzy nimi kłótnie z byle powodu. Jednak najbardziej Max martwił się o Isabel. Od chwili wyjazdu nie widział na jej twarzy uśmiechu, tylko wiecznie ten otępiały wzrok. W nocy często słyszał jak płacze, i zdawał sobie sprawę dlaczego. Isabel strasznie tęskniła za Jessym. Chyba tylko Kyle zachował jeszcze odrobinę humoru. Max szczerze był mu wdzięczny kiedy próbował rozśmieszyć cała grupę. Tak, Kyle potrafił zachować dobre samopoczucie i rozładować atmosferę.
W południe zatrzymali się na stacji benzynowej. Dziewczyny poszły do toalety, Kyle poszedł kupić coś do przekąszenia, a Max i Michael odpoczywali na ławce mając oko na wóz.
- Wszystko w porządku ?- spytał Max patrząc na przyjaciela.
- Tak, a niby jak ma być ?- Michael wzruszył ramionami.
- Ty i Maria...
- Maxwell wybacz, nie mam ochoty rozmawiać na ten temat.
- Nie powinieneś jej tak traktować. Jej jest ciężko.
Michael zmroził Maxa wściekłym spojrzeniem.
- A myślisz, że mi jest łatwo ?! Wiesz co na Boga, ja czuję ?!
- Mów. - Max zniżył głos.
- Nie, już nic. - odparł przygaszony Michael- Nie ważne.
- Widzę, że coś jest nie tak.
- No dobra. Dziś w nocy miałem sen...a właściwie koszmar.
Max drgnął.
- I...?
- Widziałem jak ...umieram. Zastrzelili mnie.
- Michael...ja...przecież to tylko sen !
- Jasne, Max. A kiedy Isabel miała sny o Laurie ? Wiem ,że to nie musi być tak samo, ale jestem przerażony. Naprawdę.
- Mówiłeś Marii ?
- Nie.
W tym momencie właśnie wróciły dziewczyny i Kyle, więc Max i Michael przerwali rozmowę. Mieli jednak takie miny, że widać było, ze nie wszystko jest okey.
- Co się stało ?- spytała Maria patrząc raz na Maxa, raz na Michaela , a w jej głosie zabrzmiała nuta paniki.
- Pójdę jeszcze do toalety i możemy jechać. - Max chciał zostawić Marię i Michaela samych. Rzucił kluczyki Valentiemu- Kyle prowadzisz .
Max uścisnął rękę Liz mówiąc : ''zaraz wracam'' i skierował się w stronę toalet. Kontem oka zdążył uchwycić jak Michael odsuwa Marię na bok, coś jej mówi, a potem namiętnie całuje w usta. Uśmiechnął się na ten widok i żwawym krokiem podążył przed siebie. Chciał jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę. No właśnie...w dalszą drogę.
Teraźniejszość
Emillie nie podnosiła powiek, choć przy relacji fragmentu swojej rozmowy z Liz i słów : ''zaraz wracam'' Max Evans zamilkł. Za chwilę jednak kontynuował.
- ... Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że kiedy wrócę będzie za późno by cokolwiek zrobić. Nie wiedziałem, że nie będzie dalszej drogi..- głos Maxa zaczął się łamać.- Pamiętam to tak dokładnie...
Przeszłość
Max wyszedł zza budynku stacji i wtedy to usłyszał. Strzały zza sąsiedniego rogu. Ludzie wpadli w panikę, rozległy się piski. Kosmita nie zastanawiał się- padł na ziemię z bijącym sercem. Strach dławił go i w rozgorączkowaniu zaczął zastanawiać się czy to na pewno FBI. Nagle powietrze rozdarł krzyk. Maxa przeszył dreszcz. To była Maria. Nie myślał już o niebezpieczeństwie. Wstał i spojrzał przed siebie. To co zobaczył...wydawało mu się, że patrzy na to w nieskończoność, a w rzeczywistości była to tylko sekunda...Maria leżała na ulicy cała we krwi. Max poczuł jak wszystkie płyny pulsują mu we wnętrznościach. Rzucił się do przodu. Pędził tak szybko, że aż bolały go płuca, ale jakoś wydawało mu się, że ten jego bieg jest zwolniony, jak na powtórkach w telewizorze...bo gdy on biegł kolejne krzyki, te pełne cierpienia krzyki jego bliskich, ludzi, których kochał przeszywały powietrze...padła Isabel, padł Kyle...nie widział Liz ! Boże gdzie jest Liz ?! A Michael ?! Max przez łzy nic już nie widział. Obraz rozpływał się przed nim jak w zmąconej kałuży. Nagle ujrzał przed sobą znajmy kształt. Odbił się od asfaltu i nie wiedząc gdzie leci krzyknął rozdzierająco :
- Liz !!!!!!!!!! Niee!!!!!!!!!!!
To stało się w ułamku sekundy. Usłyszał dźwięk naciskanego spustu. Klik. Znienacka zobaczył Michaela.
- Maxwell, co robisz ?! - usłyszał z daleka.
Potem poczuł jak ciało Michaela spada na niego, a on sam zostaje przygwożdżony do jezdni. Czuł jak ciepła, lepka ciecz sączy się po jego policzku. Zszokowany, mechanicznie podniósł się , odwracając Michaela przodem. I to był ostateczny cios. Serce zapiekło go w piersi. Uświadomił sobie co się wydarzyło. Michael osłonił go własnym ciałem ! Leżał teraz z trudem łapiąc oddech, jego usta były sine, a z piersi lała się krew. Spojrzał w te jego puste, rozwarte źrenice...i wstrząsnęła nim fala rozpaczy.
- Michael, Jezu Chryste ! Patrz na mnie ! - przyłożył dłoń do piersi przyjaciela. - No, patrz !
Michael jednak otworzył usta tak że wylała się z nich strużka krwi, i zaprzeczył ruchem głowy.
- Maxwell, to się nie uda...to ten cholerny sen, mówiłem. Muszę umrzeć. - wydusił.
- Michael nie umrzesz, ty nie możesz odejść ! Nie możesz...- Max starał się jak najmocniej przycisnąć rękę do piersi konającego.
- Cholera, Maxwell !- Michael zacharczał - Maria nie żyje, Isabel i Kyle też...pozwól mi umrzeć, na Boga pozwól !
- Nie ! Oni żyją ! Boże Michael ...ty...
- Maxwell nie żyją. Próbowałem ich ratować...ty...ratuj Liz rozumiesz ?! - oczy Michaela gasły z każdą sekundą- Na Boga to nie może się tak skończyć !! Ratuj siebie i Lizy...ratuj...
Głos Michaela zamilkł na ustach, zbrukanych krwią. Dłoń opadła bez czucia. Oczy nadal wpatrywały się w Maxa. W Maxa, który siedział otępiały i też patrzył. Ręce zaczęły mu chodzić tak jakby dostał padaczki. Wziął ciało Michaela w ramiona i przytulił z całej siły. ''Przepraszam, przepraszam Michael...''- jęknął. A po chwili, głuchą ciszę rozdarł gwałtowny, stłumiony spazm płaczu. Max ciągle nie puszczając Michaela, popatrzył przed siebie. To tam w kałuży krwi leżeli Maria, Isabel i Kyle...a tu trzymał Michaela. Czuł jego krew. Nadal miał ją na policzku, ale w tej chwili nie miałby nawet siły jej otrzeć. Nagle gorąca jak rozżarzony węgiel myśl , przeleciała przez jego głowę. To co mówił Michael...Liz ! Ratuj Liz ! Usiłował wstać, ale przewrócił się. Nogi miał jak z galarety. Powoli zostawił na boku ciało Michaela, szepcząc jeszcze : '' Tak jak powiedziałeś. Uratuję Liz. Uratuję...''. Teraz zaczynała do niego docierać rzeczywistość. Rzucił się żeby ratować Liz, żeby ją osłonić...a wtedy z kolei Michael osłonił jego. Gdzie była zatem Liz ?! Max wstał, ale znowu poczuł , że nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Więc postanowił czołgać się w stronę samochodów by kryć się za nimi, rozglądając się przy tym. Na stacji było dziwnie cicho i pusto...nie było żywej duszy. A może to jego chory z cierpienia umysł wymyślał ten świat ? Max nie zastanawiał się. Teraz liczyła się tylko Liz. Tylko Liz...Max podparł się na łokciach i posuwał się do przodu. Wtem, zatrzymał się. Usłyszał jęk policyjnych syren i jakieś głosy. Zatrzymał się z duszą na ramieniu, nasłuchując.
- Zabiliście wszystkich ?
- Evans zbiegł. Był w budynku kiedy zaczęliśmy się z nimi rozprawiać. Musiał się ukryć.
- A to ?
- To ta dziewczyna, Parker. Dostała dwie kule.
- Przeszukać cały teren. - rozkazał grubszy głos.
Max poczuł jak ponownie coś rozsadza mu mózg. Ten człowiek powiedział...Parker, dodała dwie kule. Max wychylił się i utkwił wzrok w czarnym worku, z którego wystawały lśniące, czarne włosy. Włosy, które pachniały jaśminem...
Teraźniejszość
- Nie wiem jakim cudem mnie nie złapali. Wiem jedynie , że przeleżałem na zimnym asfalcie w pól-śnie, ledwo hamując łzy wpadające mi do ust i nosa, całą noc. Kiedy odważyłem się wstać ciał już nie było, zostały tylko czerwone plamy krwi...I dziś kiedy śnię, znowu ich widzę. Codziennie czuję na policzku krew Michaela...i już do śmierci będę ją czuł. Jej zapach i jej smak. Ich młode twarze nawiedzają mnie w snach...ciągle, bez końca. Podobnie prześladuje mnie kula, która była przeznaczona dla mnie...a pozbawiła życia mojego brata, najwspanialszego brata na świecie. Nigdy nie mogłem sobie darować , że wtedy zawiodłem ! Że nie mogłem uratować Michaela, choć tak rozpaczliwie próbowałem to zrobić ! Od tamtej pory ukrywałem się. Nigdy już nie użyłem mocy...trzy lata temu wróciłem do Roswell. I jestem tu do dziś. Jedyne co trzyma mnie przy życiu to...- Max pokazuje do kamery kwiaty jaśminu.- To piękno. Za każdym razem kiedy wciągam do płuc słodki zapach kwiatu jaśminu, znowu widzę nas razem. Naszą młodość. Oczy i uśmiechy. Gesty i przeżycia. A szczególnie, widzę ją. Liz Parker. Czuję dotyk jej ust, i słyszę śmiech, który jest jak światełko w ciemności...Nazywam się Max Evans i jestem ostatnim obcym na Ziemi. Możecie w to nie wierzyć, ale...- Max pokazuje do kamery jak zmienia kolor kwiatów jaśminu- Rzeczywiście. Zawsze czułem się tylko człowiekiem. Zawsze kochałem tę planetę. Kocham ją nadal.
Głos Maxa zamilkł. Emillie nie poruszyła się. Nie mogła. Każdym strzępkiem nerwów czuła żal, współczucie, gniew i rozpacz. Wiedziała już co jest jej misją. Nie sensacja, nie kariera, a prawda. Musi napisać o prawdziwej tragedii, którą w rzeczywistości przeżył ten człowiek- Max Evans. Emillie przypomniała sobie bezmyślne wyrazy twarzy Meggie z recepcji, murzynki Janet i pielęgniarki, które uważały, ze to miasto jest tak nieciekawe ! Gdyby tylko wiedziały jak naznaczone zostało Roswell ! W każdym razie dziś Emillie wiedziała, gdzie jest najmagiczniejsze miejsce na Ziemi. Wiedziała co znaczy kochać. Wiedziała , że musi opisać tę historię i oddać honor Maxowi, Liz, Michaelowi, Marii, Isabel i Kylowi. Westchnęła i otworzyła oczy dokładnie wtedy, kiedy Max Evans zamkną swoje. Zamkną swoje bursztynowe oczy, by już nigdy więcej ich nie otworzyć. Z jaśminu opadły płatki.
Do przyszłości
'' Into the brave new world, I hope I see you on the other side, in this changing world. But for now I'm just sitting at the table, hearing songs, whising I was able, stable, now...
I hope I see you on the other side ...lots of times. Don't keep me waiting, don't keep me waiting ...brave new world. ''
Richard Ashcroft
Koniec
by Hotori
- Czyż nie wyrażają człowieka ? Pięknie pachną i wyglądają, dopóki są podlewane. Bo gdy nie będą miały wody, staną się brzydkie, zwiędną i zgniją. Tak jest z człowiekiem. Dopóki ma miłość, rozkwita, żyje, roztacza wkoło szczęście. Jeśli zaś miłość umrze, człowiek umiera wraz z nią.
Boże jak on to pięknie powiedział, pomyślała Emillie i zdała sobie sprawę, że ma do czynienia nie z człowiekiem nienormalnym , a z człowiekiem wrażliwym i cierpiącym.
- Ale pan jest tego zaprzeczeniem. Liz odeszła, a pan ciągle żyje...- Emillie palnęła prosto z mostu.
Musiała to zrobić i przewidywała, że Max zareaguje z początku podobnie jak Sean, ale nic z tego ! Max spojrzał na nią szeroko rozwartymi oczami, a to spojrzenie sprawiło, że Emillie nagle poczuła niespodziewany chłód.
- Nie chciałam pana zranić, przepraszam !- zaczęła zaraz się tłumaczyć, lecz on podniósł dłoń na znak, by zamilkła.
- Niech pani pokaże zdjęcie.- rzekł.
- Skąd pan...
- Po pierwsze jestem Max. Po prostu Max. A po drugie...nie, nie posiadam zdolności przewidywania i prześwietlania torebek a la Superman...Sean wczoraj do mnie dzwonił.
Emillie Browes zakręciło się w głowie. A więc od chwili kiedy tu weszła wiedział ! Wiedział, że ona wiedziała ! A to oznaczało, ze mogą położyć karty na stół ! Dziennikarka pośpiesznie podała zdjęcie Maxowi. Ciekawie obserwowała go, oczekując reakcji.
Max Evans patrzył na fotografię długo i wnikliwie, a potem zaczął jeździć po niej palcem. Analizował twarze. Starał sobie przypomnieć każdy gest i uśmiech, każdą chwilę szczęścia. Poczuł jaką ma gorącą głowę. Widział jak przesuwają się przed nim obrazy. Wyraźne, pełne bólu, wrzynające się w pamięć, potęgujące strach i cierpienie. Te twarze ze zdjęcia...te uśmiechnięte twarze widział teraz we krwi. Koszmar powrócił. Max wiedział, że kiedyś powróci, choć za wszelką cenę pragną wyrzucić te fragmenty pamięci ze swego wnętrza. A jednak ciągle to widział. Tak jakby to było wczoraj. Czuł mdły zapach krwi na swojej twarzy, tak jak tamtego dnia. Starał się już nie myśleć, że to była krew Michaela. To doprowadzało go do szału. Spojrzał na Liz. Stała przy nim...i Tess. Tess. Jak na ironię losu, była jedyną obcą , która uniknęła tej straszliwej śmierci. Dlaczego ona mogła wybrać sobie śmierć, a oni wszyscy nie ? Och, Liz ! Jego jedyna, najukochańsza Lizy. Tamtego wieczora dotykał jej jedwabistej skóry...ile by dał by dotknąć jej dziś...Dziś, kiedy jej nie ma. Max stwierdził, że oczy mu wilgotnieją. O nie, nie będzie płakał. Nie dziś. Nie , dzień sprawiedliwości musi być inny. Podniósł głowę do góry, dumnie patrząc na pierwszego człowieka, który gotów był wysłuchać prawdy do końca.
- Emillie...czy mogę tak mówić ? - zobaczył jak kiwa głową- Emillie jestem gotów.
Dziewczyna podniosła się tak, że aż zawirowały jej blond włosy. Max pomyślał, że przypomina trochę Marię. Z tym niskim wzrostem i blond loczkami...no i jako dziennikarz potrafiła gadać jak najęta, co było charakterystyczną cechą Marii....Ustawiła kamerę na statywie. Włączyła i usiadła. Max popatrzył prosto w ekran, i siedział w milczeniu dobre parę minut. Kiedy jego zdławiony, łagodny głos zaczął swą opowieść, Emillie zamknęła oczy.
- Muszę opowiedzieć tę historię, przede wszystkim po to, by była informacją dla świata. To nie będzie kolejna bajeczka z morałem na końcu, choć tak w większości ludzie postrzegają Legendę Roswell. Właśnie, zacznę od tego, że to nie legenda. To historia, która ma początek i koniec. Wszyscy myślą, że nazywam się Josh Carter, ale naprawdę nazywam się Max Evans, i byłem uczestnikiem tych wydarzeń. Zaczęło się rankiem, 23 września 1999 roku. Nigdy nie zapomnę tego dnia w kawiarni Crashdown, i nigdy nie zapomnę oczu Liz Parker, kiedy przywracałem ją do życia. Tak, dobrze myślicie. Legenda jest prawdą. Śmieszne...tak naprawdę nigdy nie okłamywaliście turystów, opowiadając im te legendę. I jak się czujecie ? Pewnie dobrze, bo nigdy nie obchodziło was , że żerujecie na czyjejś tragedii... Jestem właśnie tym, kim jestem. Ach, chyba powinienem powiedzieć czym, prawda ? To zresztą już nieistotne. Nie ważne... Pewnie byłoby inaczej, gdyby siedzieli kolo mnie Isabel i Michael. Ale nie siedzą...
Nie wyobrażacie sobie nawet jak kochałem Liz. Jak kochałem ich wszystkich. Od chwili strzelaniny połączyła nas więź, którą nie sposób opisać. Była czymś więcej niż miłością. Była bezgranicznym poświęceniem i czymś, co nazywa się braterstwem dusz. Nie wiem, czy kiedykolwiek czuliście coś, gdy patrzyliście w oczy ukochanej osobie. Ja czułem. W oczach Liz widziałem głębię, która porywała moje serce, i chowała je gdzieś blisko jej serca. Moje oczy stały się jej oczami, moje uczucia jej własnością, mój oddech jej oddechem. Może teraz śmiejecie się, mówiąc : ''co za romantyczne bzdury''. Ale to dowodzi jedynie waszej niedojrzałości. Liz sprawiła, że stałem się człowiekiem. Ja podarowałem życie Liz, a ona podarowała je mi . Nie rozumiecie co to znaczy być kimś takim jak ja, i dostać nagle w darze taką miłość. Co to znaczy nie znać swojej rodziny i historii. Co to znaczy wiecznie bać się i uciekać. Ja, Michael i Isabel byliśmy inni. Ale zarazem w pragnieniach, bardzo podobni do was- pragnęliśmy tylko szczęścia. I mieliśmy je przez długi czas. Zawdzięczamy to naszym rodzicom i przyjaciołom, których nigdy nie zapomnieliśmy. Oni byli przykładem, że ludzie są wspaniali. Niestety były, i istnieją do dziś i inne przykłady. Przykłady chorej nienawiści i bezpodstawnej spirali przemocy...
Przeszłość.
Max Evans patrzył na roześmiane, ruchliwe miasteczko, które mijali. Obserwował ludzi, którzy dążąc do pracy w pośpiechu przebiegali ulicę, dzieci dźwigające opasłe tornistry. Nagle uświadomił sobie, że ta normalność go denerwuje. Dlaczego ci wszyscy ludzie mieli prawo do życia w szczęściu, a on, Liz, Maria, Isabel, Kyle i Michael nie ? Dlaczego nie mogli dziś zwyczajnie pójść na uniwersytet, a po zajęciach umówić się na pizzę ? Dlaczego musieli uciekać przed FBI ? Max nie potrafił odpowiedzieć na te pytania, choć starał się za każdym razem kiedy przychodziły mu do głowy. Wiedział jedynie, że już dwa miesiące upłynęły od kiedy opuścili Roswell i uciekali. Swoim vanem przemierzyli już z połowę Stanów i ciągle posuwali się do przodu. Czasem nocowali w hotelach, czasem w samochodzie, na parkingach, kiedy było szczególnie niebezpiecznie. Nie mieli kontaktu z rodzicami, ani z Jessym, choć doskonale wiedzieli, że bliscy pomagają im, co było widoczne choćby po tym, iż do tej pory FBI nie zdołało zablokować ich kart kredytowych. I całe szczęście. Inaczej nie mieliby nawet na jedzenie. Co nie znaczyło, że było różowo. Każdy dzień przynosił coraz większą nerwowość, każdego dnia mogła spotkać ich śmierć. Zdawali sobie z tego sprawę, i wtedy rodziło się w nich coś najgorszego, co może się narodzić - paniczny strach, który nigdy się nie zmieniał. Max wiedział, że będzie im towarzyszył już do końca.
Kosmita oderwał oczy od szyby i zatrzymał pełne miłości spojrzenie na Liz, która pogrążona w głębokim śnie oparła głowę na jego ramieniu. Liz. Liz Parker- Evans ! Kiedy wypowiadał w myśli te słowa, wszystkie problemy usuwały się na dalszy plan. Liz Parker -Evans ! Jego żona ! Max do tej pory nie mógł uwierzyć w to szczęście. Jest z Liz i będzie już zawsze tylko z nią. Jedyne co przyprawiało go o ból serca, to że Liz musi tak cierpieć i że pobrali się w takich warunkach. Nigdy nie darował sobie tego, że zadał jej tyle bólu. Że dla niego musiała porzucić marzenia o Harvardzie i karierze naukowca. Dlatego Max mimo tej okropnej sytuacji , próbował uchylić Liz nieba. Ona ciągle mu powtarzała, że już od dawna jest w niebie, i naprawdę była tak dzielna ! Często miał ochotę zabrać ją daleko stąd, by choć na moment zostali tylko we dwoje. Ale okoliczności nie pozwalały na to. Max musiał się z tym pogodzić. Zresztą nauczył się już godzić ze wszystkim. Odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy i nachylił się nad nią , zostawiając czuły pocałunek na jej czole. Poczuł delikatny , słodki zapach jaśminu. Słodki zapach Liz. Uwielbiał go.
- Michael zwolnij ! - rozmyślania przerwał mu krzyk Marii.
Dziewczyna właśnie próbowała pouczać Michaela, który siedział teraz przy kierownicy i nie zaliczał się bynajmniej do bezpiecznie jeżdżących kierowców. Max zobaczył jak Michael obrzuca Marię spojrzeniem mówiącym '' nie zaczynaj''.
- Zwolniłem.- odrzekł.
- Nie, nie zwolniłeś ! Jeszcze potrafię odczytywać cyferki na liczniku !
- To co, mam jechać tak wolno żeby nas złapali ?!
- Już ja bym lepiej prowadziła...-burknęła Maria.
- O, taak ! Z pewnością. Ty byś jechała z prędkością wiatru !- odciął się Michael z sarkazmem.
Maria z wściekłością zagryzła wargę i krzyknęła :
- Świetnie.
- Świetnie.- odmruczał Michael.
Maria skuliła się na swoim siedzeniu i przylepiła nos do szyby. Max objął i ją, i Michaela troskliwym spojrzeniem. Maria była obrazem melancholii i poddania się od samego początku. Ostatnio mało jadła, i była blada jak duch. Michael z kolei był kłębkiem nerwów i nie zwracał na Marię uwagi, co niepokoiło nie tylko Maxa, ale i Liz. Tych dwoje kochało się z pewnością, lecz okazywać tego nie potrafili. Dowodem było to, że od dwóch miesięcy wybuchały pomiędzy nimi kłótnie z byle powodu. Jednak najbardziej Max martwił się o Isabel. Od chwili wyjazdu nie widział na jej twarzy uśmiechu, tylko wiecznie ten otępiały wzrok. W nocy często słyszał jak płacze, i zdawał sobie sprawę dlaczego. Isabel strasznie tęskniła za Jessym. Chyba tylko Kyle zachował jeszcze odrobinę humoru. Max szczerze był mu wdzięczny kiedy próbował rozśmieszyć cała grupę. Tak, Kyle potrafił zachować dobre samopoczucie i rozładować atmosferę.
W południe zatrzymali się na stacji benzynowej. Dziewczyny poszły do toalety, Kyle poszedł kupić coś do przekąszenia, a Max i Michael odpoczywali na ławce mając oko na wóz.
- Wszystko w porządku ?- spytał Max patrząc na przyjaciela.
- Tak, a niby jak ma być ?- Michael wzruszył ramionami.
- Ty i Maria...
- Maxwell wybacz, nie mam ochoty rozmawiać na ten temat.
- Nie powinieneś jej tak traktować. Jej jest ciężko.
Michael zmroził Maxa wściekłym spojrzeniem.
- A myślisz, że mi jest łatwo ?! Wiesz co na Boga, ja czuję ?!
- Mów. - Max zniżył głos.
- Nie, już nic. - odparł przygaszony Michael- Nie ważne.
- Widzę, że coś jest nie tak.
- No dobra. Dziś w nocy miałem sen...a właściwie koszmar.
Max drgnął.
- I...?
- Widziałem jak ...umieram. Zastrzelili mnie.
- Michael...ja...przecież to tylko sen !
- Jasne, Max. A kiedy Isabel miała sny o Laurie ? Wiem ,że to nie musi być tak samo, ale jestem przerażony. Naprawdę.
- Mówiłeś Marii ?
- Nie.
W tym momencie właśnie wróciły dziewczyny i Kyle, więc Max i Michael przerwali rozmowę. Mieli jednak takie miny, że widać było, ze nie wszystko jest okey.
- Co się stało ?- spytała Maria patrząc raz na Maxa, raz na Michaela , a w jej głosie zabrzmiała nuta paniki.
- Pójdę jeszcze do toalety i możemy jechać. - Max chciał zostawić Marię i Michaela samych. Rzucił kluczyki Valentiemu- Kyle prowadzisz .
Max uścisnął rękę Liz mówiąc : ''zaraz wracam'' i skierował się w stronę toalet. Kontem oka zdążył uchwycić jak Michael odsuwa Marię na bok, coś jej mówi, a potem namiętnie całuje w usta. Uśmiechnął się na ten widok i żwawym krokiem podążył przed siebie. Chciał jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę. No właśnie...w dalszą drogę.
Teraźniejszość
Emillie nie podnosiła powiek, choć przy relacji fragmentu swojej rozmowy z Liz i słów : ''zaraz wracam'' Max Evans zamilkł. Za chwilę jednak kontynuował.
- ... Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że kiedy wrócę będzie za późno by cokolwiek zrobić. Nie wiedziałem, że nie będzie dalszej drogi..- głos Maxa zaczął się łamać.- Pamiętam to tak dokładnie...
Przeszłość
Max wyszedł zza budynku stacji i wtedy to usłyszał. Strzały zza sąsiedniego rogu. Ludzie wpadli w panikę, rozległy się piski. Kosmita nie zastanawiał się- padł na ziemię z bijącym sercem. Strach dławił go i w rozgorączkowaniu zaczął zastanawiać się czy to na pewno FBI. Nagle powietrze rozdarł krzyk. Maxa przeszył dreszcz. To była Maria. Nie myślał już o niebezpieczeństwie. Wstał i spojrzał przed siebie. To co zobaczył...wydawało mu się, że patrzy na to w nieskończoność, a w rzeczywistości była to tylko sekunda...Maria leżała na ulicy cała we krwi. Max poczuł jak wszystkie płyny pulsują mu we wnętrznościach. Rzucił się do przodu. Pędził tak szybko, że aż bolały go płuca, ale jakoś wydawało mu się, że ten jego bieg jest zwolniony, jak na powtórkach w telewizorze...bo gdy on biegł kolejne krzyki, te pełne cierpienia krzyki jego bliskich, ludzi, których kochał przeszywały powietrze...padła Isabel, padł Kyle...nie widział Liz ! Boże gdzie jest Liz ?! A Michael ?! Max przez łzy nic już nie widział. Obraz rozpływał się przed nim jak w zmąconej kałuży. Nagle ujrzał przed sobą znajmy kształt. Odbił się od asfaltu i nie wiedząc gdzie leci krzyknął rozdzierająco :
- Liz !!!!!!!!!! Niee!!!!!!!!!!!
To stało się w ułamku sekundy. Usłyszał dźwięk naciskanego spustu. Klik. Znienacka zobaczył Michaela.
- Maxwell, co robisz ?! - usłyszał z daleka.
Potem poczuł jak ciało Michaela spada na niego, a on sam zostaje przygwożdżony do jezdni. Czuł jak ciepła, lepka ciecz sączy się po jego policzku. Zszokowany, mechanicznie podniósł się , odwracając Michaela przodem. I to był ostateczny cios. Serce zapiekło go w piersi. Uświadomił sobie co się wydarzyło. Michael osłonił go własnym ciałem ! Leżał teraz z trudem łapiąc oddech, jego usta były sine, a z piersi lała się krew. Spojrzał w te jego puste, rozwarte źrenice...i wstrząsnęła nim fala rozpaczy.
- Michael, Jezu Chryste ! Patrz na mnie ! - przyłożył dłoń do piersi przyjaciela. - No, patrz !
Michael jednak otworzył usta tak że wylała się z nich strużka krwi, i zaprzeczył ruchem głowy.
- Maxwell, to się nie uda...to ten cholerny sen, mówiłem. Muszę umrzeć. - wydusił.
- Michael nie umrzesz, ty nie możesz odejść ! Nie możesz...- Max starał się jak najmocniej przycisnąć rękę do piersi konającego.
- Cholera, Maxwell !- Michael zacharczał - Maria nie żyje, Isabel i Kyle też...pozwól mi umrzeć, na Boga pozwól !
- Nie ! Oni żyją ! Boże Michael ...ty...
- Maxwell nie żyją. Próbowałem ich ratować...ty...ratuj Liz rozumiesz ?! - oczy Michaela gasły z każdą sekundą- Na Boga to nie może się tak skończyć !! Ratuj siebie i Lizy...ratuj...
Głos Michaela zamilkł na ustach, zbrukanych krwią. Dłoń opadła bez czucia. Oczy nadal wpatrywały się w Maxa. W Maxa, który siedział otępiały i też patrzył. Ręce zaczęły mu chodzić tak jakby dostał padaczki. Wziął ciało Michaela w ramiona i przytulił z całej siły. ''Przepraszam, przepraszam Michael...''- jęknął. A po chwili, głuchą ciszę rozdarł gwałtowny, stłumiony spazm płaczu. Max ciągle nie puszczając Michaela, popatrzył przed siebie. To tam w kałuży krwi leżeli Maria, Isabel i Kyle...a tu trzymał Michaela. Czuł jego krew. Nadal miał ją na policzku, ale w tej chwili nie miałby nawet siły jej otrzeć. Nagle gorąca jak rozżarzony węgiel myśl , przeleciała przez jego głowę. To co mówił Michael...Liz ! Ratuj Liz ! Usiłował wstać, ale przewrócił się. Nogi miał jak z galarety. Powoli zostawił na boku ciało Michaela, szepcząc jeszcze : '' Tak jak powiedziałeś. Uratuję Liz. Uratuję...''. Teraz zaczynała do niego docierać rzeczywistość. Rzucił się żeby ratować Liz, żeby ją osłonić...a wtedy z kolei Michael osłonił jego. Gdzie była zatem Liz ?! Max wstał, ale znowu poczuł , że nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Więc postanowił czołgać się w stronę samochodów by kryć się za nimi, rozglądając się przy tym. Na stacji było dziwnie cicho i pusto...nie było żywej duszy. A może to jego chory z cierpienia umysł wymyślał ten świat ? Max nie zastanawiał się. Teraz liczyła się tylko Liz. Tylko Liz...Max podparł się na łokciach i posuwał się do przodu. Wtem, zatrzymał się. Usłyszał jęk policyjnych syren i jakieś głosy. Zatrzymał się z duszą na ramieniu, nasłuchując.
- Zabiliście wszystkich ?
- Evans zbiegł. Był w budynku kiedy zaczęliśmy się z nimi rozprawiać. Musiał się ukryć.
- A to ?
- To ta dziewczyna, Parker. Dostała dwie kule.
- Przeszukać cały teren. - rozkazał grubszy głos.
Max poczuł jak ponownie coś rozsadza mu mózg. Ten człowiek powiedział...Parker, dodała dwie kule. Max wychylił się i utkwił wzrok w czarnym worku, z którego wystawały lśniące, czarne włosy. Włosy, które pachniały jaśminem...
Teraźniejszość
- Nie wiem jakim cudem mnie nie złapali. Wiem jedynie , że przeleżałem na zimnym asfalcie w pól-śnie, ledwo hamując łzy wpadające mi do ust i nosa, całą noc. Kiedy odważyłem się wstać ciał już nie było, zostały tylko czerwone plamy krwi...I dziś kiedy śnię, znowu ich widzę. Codziennie czuję na policzku krew Michaela...i już do śmierci będę ją czuł. Jej zapach i jej smak. Ich młode twarze nawiedzają mnie w snach...ciągle, bez końca. Podobnie prześladuje mnie kula, która była przeznaczona dla mnie...a pozbawiła życia mojego brata, najwspanialszego brata na świecie. Nigdy nie mogłem sobie darować , że wtedy zawiodłem ! Że nie mogłem uratować Michaela, choć tak rozpaczliwie próbowałem to zrobić ! Od tamtej pory ukrywałem się. Nigdy już nie użyłem mocy...trzy lata temu wróciłem do Roswell. I jestem tu do dziś. Jedyne co trzyma mnie przy życiu to...- Max pokazuje do kamery kwiaty jaśminu.- To piękno. Za każdym razem kiedy wciągam do płuc słodki zapach kwiatu jaśminu, znowu widzę nas razem. Naszą młodość. Oczy i uśmiechy. Gesty i przeżycia. A szczególnie, widzę ją. Liz Parker. Czuję dotyk jej ust, i słyszę śmiech, który jest jak światełko w ciemności...Nazywam się Max Evans i jestem ostatnim obcym na Ziemi. Możecie w to nie wierzyć, ale...- Max pokazuje do kamery jak zmienia kolor kwiatów jaśminu- Rzeczywiście. Zawsze czułem się tylko człowiekiem. Zawsze kochałem tę planetę. Kocham ją nadal.
Głos Maxa zamilkł. Emillie nie poruszyła się. Nie mogła. Każdym strzępkiem nerwów czuła żal, współczucie, gniew i rozpacz. Wiedziała już co jest jej misją. Nie sensacja, nie kariera, a prawda. Musi napisać o prawdziwej tragedii, którą w rzeczywistości przeżył ten człowiek- Max Evans. Emillie przypomniała sobie bezmyślne wyrazy twarzy Meggie z recepcji, murzynki Janet i pielęgniarki, które uważały, ze to miasto jest tak nieciekawe ! Gdyby tylko wiedziały jak naznaczone zostało Roswell ! W każdym razie dziś Emillie wiedziała, gdzie jest najmagiczniejsze miejsce na Ziemi. Wiedziała co znaczy kochać. Wiedziała , że musi opisać tę historię i oddać honor Maxowi, Liz, Michaelowi, Marii, Isabel i Kylowi. Westchnęła i otworzyła oczy dokładnie wtedy, kiedy Max Evans zamkną swoje. Zamkną swoje bursztynowe oczy, by już nigdy więcej ich nie otworzyć. Z jaśminu opadły płatki.
Do przyszłości
'' Into the brave new world, I hope I see you on the other side, in this changing world. But for now I'm just sitting at the table, hearing songs, whising I was able, stable, now...
I hope I see you on the other side ...lots of times. Don't keep me waiting, don't keep me waiting ...brave new world. ''
Richard Ashcroft
Koniec
by Hotori
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''
William Blake
William Blake
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 34 guests