Dzisiaj kolejna część
How to Disappear Completely - częśc 12
Z trudem podchodzili pod górę. Nagle Max chwycił przyjaciela za ramię - Michael, tam nie tylko jest Marco – szepnął – Jest ich więcej - Rozglądał się wokół zastanawiając się czy nawet w tych ciemnościach są obserwowani.
Michael ciężko oddychał – Skąd wiesz ?
- Właśnie....kontaktowała się ze mną Liz – wszyscy stłoczyli się wokół nich przysłuchując się rozmowie – Chciała nas ostrzec – ciągnął.
- Wiedziałem, że to zły pomysł, Maxwell. Nie wolno ci było tu iść. To ciebie chcą dorwać, pamiętasz ? – Michael nerwowo rzucił wzrokiem na skalne urwisko – Dalej pójdę z Isabel i Tess a ty powinieneś zostać tutaj – powiedział rozglądając się po przyjaciołach.
Szeryf Valenti podszedł bliżej – Pod tym względem muszę zgodzić się z Michaelem.
Max przeciągnął po włosach drżąca ręką próbując jakoś to wszystko sobie poukładać. Wierzył w doświadczenie i mądrość Valentiego a wewnętrzny głoś podpowiadał mu, że Michael ma rację. Tak bardzo niepokoił się o Liz – co prawda była wyjątkowo silna ale mimo wszystko wiedział, że się boi bo wyczuł jej lęk kiedy wcześniej się kontaktowali więc chciał być przy niej. Ale głęboko, w środku zdawał sobie sprawę, że lepiej jak zostanie bo gdyby go złapali pozostałoby mu się tylko o nią modlić.
Spoglądał w górę na postrzępione wyżej skały, znaczące drogę do jaskini. Noc była zupełnie ciemna, bez światła księżyca, ledwie mógł odróżnić charakterystyczną, pojedynczą skałę oznaczającą wejście do jaskini.
I wyczuwał w pobliżu obecność Liz....czy była tam jeszcze ? Nie był pewny ale wiedział, że nie ma czasu na zastanawianie i trzeba podjąć decyzję.
- Szeryfie, razem z Marią poczekamy na nich – niedaleko zauważył pojedynczy duży kamień otoczony krzewami – Właśnie tam. Jeżeli coś się wydarzy, natychmiast wracasz do nas – popatrzył na Michaela znacząco.
Tess podeszła do Maxa i delikatnie dotknęła jego ramienia – Spróbuję nagiąć ich umysły a potem pójdziemy prosto po nią – odwróciła się do Isabel i Michaela – Tylko pamiętajcie, nie mogę tego robić zbyt długo więc musicie działać szybko.
Dziwne było pomyśleć, że życie Liz – życie ich wszystkich - opierało się w tym momencie na wierze w umiejętności Tess. Miał nadzieję, że się nie mylą.
Isabel szybko go uściskała – Uważaj na siebie, Max – szepnęła mu do ucha i odsunęła się.
Widział odbijający się w jej oczach niepokój i próbował podtrzymać ją na duchu uśmiechem – Przede wszystkim, to ty powinnaś na siebie uważać – powiedział ze wzruszeniem.
******
Liz schodziła w dół najciszej jak umiała mając nadzieję, że uda jej się jak najszybciej odszukać Maxa. Przypomniała sobie dzień kiedy zbiegała z tego samego wzgórza uciekając przed nim i jego przyszłością z przeświadczeniem, że nie ma tam dla niej miejsca. Jak bardzo by się nie myliła – teraz ich przeznaczenie zależało od jej umiejętności poruszania się w tych kompletnych ciemnościach. Wsłuchując się w ciszę pustyni i szukając drogi w tym uśpionym pustkowiu zaczynała się coraz bardziej denerwować czy odnajdzie kiedykolwiek przyjaciół.
Pokonując drogę zawadziła nogą o niewidoczny korzeń i upadając podparła się mocno na rękach. Ostry ból przeszył nadgarstki a upadek praktycznie pozbawił ją oddechu. Przyszło jej na myśl, że być może opuściło ją szczęście i właśnie coś sobie złamała. Ale nie miała czasu nad tym się zastanawiać. Biegnij do Maxa, powtarzała uparcie podnosząc się na nogi. Oglądnęła się szybko by sprawdzić czy nikt za nią nie idzie.
Skup się, Liz. Nie daj się. Kiedy udało jej się trochę przebić wzrokiem mrok poczuła się nagle bardzo mała i nic nie znacząca, jakby pływała w morzu ciemności szukając po omacku niewidzialnego brzegu. Gdyby miała chociaż jakieś światło, które rozjaśniłoby jej drogę.
Ale zaraz przypomniała sobie, że jest zdana tylko na siebie mając za sobą niewidocznych wrogów.
I skoncentrowała się z całych sił na Maxie.
*******
Marco patrząc na Liz, po raz kolejny zapragnął po prostu pójść za nią. Czy jest sens zostawać tu teraz ?
Znał jednak odpowiedź. Musiał dokończyć to co zaczął, doprowadzić Nicholasa do granilithu.
Kołysał się na stopach, prowadził lornetkę za drobną sylwetką zbiegająca ścieżką po stoku, obserwując ją przez zieloną mgiełkę okularów. Lornetka była na poczerwień, wrażliwa na promieniujące ciepło co oznaczało, że oprócz zarysów postaci mógł zobaczyć także okalającą ich energię cieplną. Przez soczewki samochody przy wychłodzonych silnikach wydzielały matowo - blade światło. Opierając się na różnych stopniach intensywności promieniowania ciepła był w stanie wyłapać różnice pomiędzy ludźmi a kosmitami. Otaczająca ludzi aura wydzielała ciepłe, jasne kolory, u hybryd światło było dużo mocniejsze, bardziej nasycone i lepiej widoczne. A refleksy Maxa i Liz, były zupełnie niezwykłe.
Liz wyróżniała się czymś unikalnym, natężenie jej światła mieściło się gdzieś pomiędzy ludźmi a kosmitami. Barwa ciepła jej ciała było dużo intensywniejsza niż u człowieka ale nie jaśniała tak mocno jak hybrydy. I oczywiście Max, którego aura była najjaśniejsza i najpiękniejsza ze wszystkich, co zawsze bardzo denerwowało Nicholasa który ze swoją potęgą i mocą nigdy nie odznaczał się zbyt jaskrawo.
Ale było coś, co fascynowało Marco najbardziej. To, co rozgrywało się przed jego oczami widywał tak często – może tysiące razy - ale zawsze, za każdym razem budziło jego podziw i respekt. Sposób w jaki zmieniało się ich światło gdy się na siebie otwierali. Kiedy byli blisko, zmieniał się skład chemiczny i ciepłota ich ciał, przyjmując blask i kolor zupełnie różny od ich własnego.
Latami ćwiczył wzrok jak rozróżniać ich refleksy świetlne by móc ich śledzić, ale także nauczył się rozpoznawać to wyjątkowe, szczególne światło jakie oboje otaczało. Po prostu, kiedy Max i Liz byli razem ich aura stawała się jednakowa. Zastanawiał się teraz czy Liz wiedziała jak była blisko Maxa, ponieważ widział wyraźnie, jak intensywne stawało się ciepło jej ciała, podobnie jak przykucniętego za skałą Maxa. Wprawdzie Marco nie widział go wyraźnie ale chwytał odbicia światła, którego natężenie rosło, w miarę jak Liz zbliżała się do niego.
Przerwał te rozmyślania gdy ujrzał znajome promieniowanie trzech hybryd, podchodzących zboczem wzniesienia. Był tak zajęty wpatrywaniem się w Liz że zapomniał o pozostałych, a to musieli być Michael, Isabel i Tess.
Czego chcieli, co zamierzali ? Rozglądnął się szybko dookoła próbując się na coś zdecydować.
Ale kiedy znowu spojrzał, dostrzegł coś dużo bardziej niepokojącego. Niżej, na ścieżce trzech Skórów obserwowało Maxa i dochodzącą do niego Liz. Puls zabił mu mocno i skupił się na odwiecznym instynkcie. Groziło im niebezpieczeństwo -
wszystkim – więc musiał zacząć działać.
*****
Valenti przykucnął obok Maxa przeczesując wzrokiem skarpę, trzymając przy sobie odbezpieczoną broń. Obok niego siedziała Maria wsparta plecami o kamień. Nagle gdzieś z przodu coś się poruszyło i Max wyczuł jak udziela im się napięcie. Maria głucho pisnęła, zerknął na nią i zobaczył jak macha przed nosem fiolką i nerwowo wdycha swój uspokajający olejek cyprysowy. Nie powinniśmy byli jej ze sobą zabierać i narażać na takie niebezpieczeństwo, wyrzucał sobie.
Valenti uniósł lekko broń, gotowy w każdej chwili jej użyć i czekał w napięciu. Wszystkie zmysły miał wyczulone i ogarnęło go dziwne skojarzenie. Jakby odgrywali swoje role w jakimś zwariowanym filmie o Wietnamie - wojskowy oddział czekający pod osłoną nocy na wrogów. Tylko że w ich przypadku wszystko odbywało się naprawdę i nikt ich do tego nie przygotował.
Kto nadchodził ? Ilu ich było ?
Dźwięk cichych, miękkich kroków kierował się w ich stronę. Max wyciągnął w tamtą stronę rękę, opierając ją na chłodnym kamieniu i czuł jak w piersiach robi mu się gorąco. Było tak dlatego, że skupiał się od jakiegoś czasu swoich uczuciach, delikatnie je w sobie wzbudzał.....a to powodowało, że rosła temperatura jego ciała. Nie panował nad tym i wiedział także że była to część jego obcej natury. Ten wewnętrzny ogień zaczynał w nim wzbierać ilekroć coś im groziło. I to było to o czym myślał tylko, że tak bardzo dał się ponieść tej chwili, że pominął kogoś, kto naprawdę tu był.
Liz.
W jednej chwili poczuł jak oplata ich cienka, złota nić, jak ich łączy. Kontakt zdawał się odzywać strumieniem refleksów i uczuć i jak nitki babiego lata przyciągały ją prosto do niego. Niemal czuł ją przy sobie, była tak blisko.
I wtedy na skale jego oczom ukazała się drobna sylwetka, w momencie gdy otwierali się na siebie tak szeroko, że musieli się na chwilę nawzajem powstrzymać. Wstał wolno, ruszył w jej kierunku a ona rzuciła mu się w ramiona z taką siłą, że prawie stracił równowagę, tak był rozdygotany tym, że ma ją przy sobie.
Przygarnął ją ciasno do siebie i schował twarz w miękkich włosach. Jej zapach oszałamiał go – odświeżał jak pustynny deszcz – upajał się nim. Ujął jej twarz w dłonie, podniósł do góry i ciemne oczy spotkały jego oczy a w nich zobaczył odbicie wszystkich uczuć jakie przebiegały przez
jego ciało i umysł. W tej najkrótszej z chwil połączyli swoje dusze tak mocno, że nie był pewien gdzie kończyły się jego własne emocje a zaczynały jej.
- Liz ? Jak to zrobiłaś ?
- Marco pozwolił mi odejść.
- To nieprawdopodobne, ale...dlaczego ?
- Nie wiem – pokręciła głową a Max wiedział, że nie musieli już nic mówić bo to wszystko przepływało między nimi.
Przeszkodził im Valenti – Max, Liz – szepnął - Co się dzieje ?
Ochłonęli ale nie całkiem...emocje tliły się cichutko w nich...jak rzucone pytanie które oczekuje odpowiedzi.
Pomału Max wypuścił ją z objęć i ukląkł obok szeryfa.
- Gdzie są Michael, Isabel i Tess ? – zapytał Valenti kiedy Liz kucnęła obok nich. Max zmarszczył brwi gdy skrzywiła się opierając na rękach.
- Nie widziałam ich – odpowiedziała.
- Jak się stamtąd wydostałaś ? – zapytał Szeryf.
- Marco chyba się rozmyślił - zawahała się i popatrzyła w ziemię, a Max uznał, że nie mówiła wszystkiego – Nie wiem dlaczego pozwolił mi odejść.
Maria przysunęła się bliżej – Nie widziałaś Michaela ? – w jej głosie słychać było lęk.
Było jasne, że zamartwiała się o niego tak samo jak on przed chwilą o Liz. I Max zaczął się teraz bać się o pozostałych bo przecież byli w drodze do jaskini by ją uwolnić.
- Szeryfie, powinniśmy po nich pójść – wyszeptał.
Valenti pokręcił głową - Nie Max, musisz zostać tu z Liz i Marią. Ktoś musi na nie uważać.
Wiedział, że Szeryf ma rację i zgodził się z nim. Martwił się, że stracili ze sobą kontakt i mimo, że Liz była bezpieczna, w dalszym ciągu miał przeczucie, że wydarzy się coś koszmarnego.
********
Marco zaczął zbiegać w dół, buty ślizgały się na nierównym terenie kiedy szybko pokonywał odległość jaka dzieliła go od Liz. I od Maxa. Pozbył się wszystkich towarzyszących mu w tej chwili niewygodnych wspomnień i myśli. Badał teren przy mocy lornetki i biegł próbując utrzymać równowagę na nierównym i niewidocznym gruncie. Widział Skórów jak tkwili tam lokalizując Maxa, Liz i ludzi, podczas gdy reszta pokonywała wzniesienie.
Dlaczego Max jej stamtąd nie zabiera ? Na co czeka ?
Ale Marco zbyt dużo czasu spędził u boku Maxa by nie znać odpowiedzi. Max nigdy, nikogo z grupy nie zostawiał. Zawsze czekał na powrót Michaela, Isabel i Tess – a teraz jako człowiek robił to tym bardziej.
Chwytał się suchych krzaków i zsuwał się w dół po skalistym zboczu mając tylko nadzieję że nie będzie za późno na jakąkolwiek pomoc.
*******
Usiedli opierając się o chłodną, gładką powierzchnię kamienia a Maria przycupnęła cichutko obok przyjaciółki. Panowała cisza, nikt nic nie mówił, powietrze naładowane było oczekiwaniem. Max nie przerwał kontaktu z Liz, drzemało w nich, gotowe rozżarzyć się i sprowokowane, przerodzić się w płomień.
Valenti odszedł dopiero kilka minut temu a one teraz wydawały się godzinami. Gdzieś daleko usłyszeli przejeżdżający pociąg, zgrzyt hamulców przebijał się jękliwie przez ciemność. Maria westchnęła i położyła głowę na ramieniu Liz, wydawała się przy tym tak strasznie bezbronna. Max myślał o podarowanych im chwilach, o potrzebie wyciszenia się ale tak bardzo tego nie chciał.
Przysunął się bliżej i wziął Liz za rękę. Skrzywiła się a on przypomniał sobie że odczuwa w nich ból. Delikatnie przykrył jej dłoń swoją, wyczuł napuchnięty nadgarstek. Zaczął pocierać chore miejsce palcami posyłając w nie leczącą energię. Podniosła na niego pełne bólu oczy i miał wrażenie że jej cierpienie rozlewa się po nim takim samym bólem.
I pojawiły się wizje....
Marco, ciemność i zagrożenie.
Komora z granilithem, Marco krążący wokół niej.
Cień samego siebie w ciemnościach, chwilę wcześniej zanim go odnalazła.
Syknęła nagle, ciężko oddychając. Maria podniosła niespokojnie głowę – Co się stało ?
Liz uśmiechnęła się do niego miękko z oczami pełnymi łez i odwróciła się do Marii.
- Pokaleczyłam nadgarstki – szepnęła – Max je teraz leczy.
- Och – Maria łagodnie dotknęła spuchniętej ręki przyjaciółki. Popatrzyła na nią z troską i zwęziła oczy – Dobrze się czujesz ? Na pewno ? Marco nic ci nie zrobił ?
Max widział jak Liz się uśmiecha i kładzie uspokajająco dłoń na ramieniu Marii – Wszystko w porządku, po prostu upadłam kiedy biegłam do was.
Maria kiwnęła głową trochę zamyślona i objęła się ciasno rękami. Liz przytuliła się mocniej do boku Maxa i znowu zapanowała cisza. I wtedy Max poczuł jak ona go przyciąga – kusiło go by spróbować pogłębić ich uśpioną więź. Podniosła głowę i popatrzyła na niego prawie onieśmielona jakby zachęcała go do zrobienia czegoś szczególnego –
czegoś bardzo fizycznego. Przysiągłby że widzi rumieniec na jej policzkach i poczuł jak jego twarz robi się gorąca bo wiedział jak daleko oboje mogli by zajść – pomimo obecności Marii.
Przycisnął usta do jej włosów i przesunął kciukiem wzdłuż policzka. Ich doznania stawały się bogatsze. Nieprzeniknione ciemności rozjaśnił blask słońca i omotała ich złota sieć. Zaczął ją całować. Najpierw czoło, potem ciepłe usta aż cicho jęknęła. Nie dbał o to że obok nich jest Maria, że praktycznie jest ich częścią. Mogli nigdy więcej nie mieć takiej chwili – czas pokazał jak wszystko jest ulotne.
Nie mógł się do końca nią nacieszyć, jej widokiem, cudownym uczuciem, że jest żywa, zdrowa i ma ją przy sobie. Bawił się jej włosami przyciskając ją coraz bliżej do siebie. Słyszał mocno bijące serce wybijające zgodne uderzenia razem z jego sercem. Podniosła głowę i patrzyli tęsknie w swoje oczy a on pragnął jej tak bardzo, że prawie odczuwał fizyczny ból. Palce rozpoczęły podróż.
Policzek, zatrzymały się na krótko na ustach. Oddechy stawały się coraz szybsze, cięższe aż zamknął oczy.
Wiedział, że musi się opanować – to było szaleństwo. Obok była Maria.
Cofnął się odrobinę, objął ją rękami i przycisnął plecami do siebie. Było im tak dobrze, przesunął palce pod jej włosami i położył dłonie u nasady szyi.
Wtedy o czymś sobie przypomniał. Wsunął rękę do kieszeni kurtki i wyjął obrączkę. Bez słowa włożył ją na palec Liz i zamknął jej dłoń w swoich dłoniach. Popatrzyła na niego ze zdumieniem i zobaczył na policzkach łzy.
- Znaleźliśmy ją....wcześniej.
- Więc wiesz ? Wszystko ?
- Jeszcze nie wszystko rozumiem, ale...tak.
Cisza się przeciągała a Liz gładziła mały krążek. Spojrzała na Marię, która patrzyła na ich splecione dłonie.
- To coś niesamowitego, Liz – westchnęła i odwróciła od nich wzrok darując im tę chwilę.
- Więc pobraliśmy się....w 2002 ?
- W Las Vegas. W kaplicy Elvisa.
- Wow – Max roześmiał się cicho – Trochę kiczowate, prawda ?
Liz trąciła go łokciem –
Mieliśmy cudowne wesele...sam mi to powiedziałeś.
- Och, Liz – westchnął –
Nie wątpię – Przez chwilę panowała cisza i spróbował znowu –
Ten sonet...
Liz popatrzyła na obrączkę i uśmiechnęła się ciepło –
Wiesz czym on dla mnie był, wtedy w szkole. Tak strasznie było mi trudno okazać ci, że nic mnie to nie obchodzi.
Jakby się rozjaśnił od środka i na zewnątrz.
Nagle odwróciła się do niego
- Max – zawahała się.
- Tak ?
- Marco wyjaśnił mi....dużo rzeczy o nas. Oczywiście nie mamy teraz na to czasu, ale...nie mogę się doczekać żeby ci o nich opowiedzieć.
O czym ona mówi ?
- Nie teraz, Max. Jak już będzie po wszystkim, powiem ci. To naprawdę niesamowite.
- Dobrze.
Gładził ją łagodnie po włosach i tulił do nich wargi. Wszystko co do niej czuł było tak wrażliwe, tak tkliwe. Jak ktokolwiek mógłby chcieć ją skrzywdzić ?
- Słyszeliście coś ? – nagle Maria odwróciła ich uwagę. Rozglądała się i patrzyła w otulającą ich noc.
- Nie – Max potrząsnął głową – Co to było ?
Usiadła i rzuciła głową poza ramię – Nie wiem, ale dochodziło z tamtej strony.
Zmysły Maxa nagle się wyostrzyły, rzucił wzrokiem w kierunku który wskazała Maria ale poza kompletnymi ciemnościami nic nie zobaczył. Wstał, odszedł kawałek i kucnął starając się coś dostrzec. Odwrócił się do Liz i Marii chcąc im powiedzieć żeby się nie ruszały kiedy zobaczył oślepiający, niebieski błysk.
Towarzyszący ból w piersiach powalił go na ziemię. W tym momencie wstrząs targnął każdą komórką jego ciała nie pozwalając na złapanie powietrza. Resztkami świadomości wiedział, że Liz została także zraniona...przez ich otwarcie na siebie. I że powinien je przerwać.
Ale zaraz wszystko zlało się w czerń.
*******
Michael i Isabel przetrząsali gorączkowo jaskinię. Przeszukali komorę z granilithem, miejsca wokół jaskini – i wiedzieli że przybyli za późno. Zatrzymali się ciężko oddychając.
- Co teraz zrobimy ? Jej tu nie ma – szepnęła Isabel czując jak nie może zapanować nad roztrzęsionymi rękami.
-
Nikogo tu nie ma, Isabel – powiedział Michael – A to oznacza że zaraz musimy zejść z powrotem.
Podbiegli do wyjścia – Co mówisz, Michael ? – syknęła Isabel.
- Że wpadliśmy w pułapkę. I że musimy natychmiast stąd wiać.
W chwili kiedy na zewnątrz natknęli się na Valentiego i Tess usłyszeli krzyk. Przejmujący i ostry którego odgłos niósł się po pustyni jak echo wystrzału. Isabel słysząc to poczuła jak robi jej się niedobrze.
Czas jakby się zatrzymał na chwilę a oni patrzyli na siebie przerażeni.
I wtedy usłyszeli kolejny krzyk, jeszcze bardziej przenikliwy i wtedy puścili się biegiem w dół.
Cdn.
Fanart jest autorstwa Hybrid-Angel