Coraz bliżej Święta...

Piszesz? Malujesz? Projektujesz statki kosmiczne? Tutaj możesz się podzielić swoimi doświadczeniami.

Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Fri Dec 12, 2003 12:59 pm

Maddie- jestem już BARDZO zaintrygowana i czekam na kolejną część.
Nan- jak zwykle potężny zastrzyk ciepła prosto w serce :P czekam na to full Dreamer :wink:
Hotori- patrz wyzej...a ten pomysł ze skojarzeniem syna M&L z córką M&M był uroczy...

no to moze ja tez sie przyłącze...ostrzegam, ze na poczatku moze nie być cieplutko...ale w końcu są Święta...czas cudów :wink: prawda? Wszystko sie moze zdażyć...to opowiadanie AU z wykorzystaniem pewnych wątków "Miracle". Narreatorem jest Michael. Na razie tylko prolog, bo choc mam juz nastepny rozdział, to brakuje czasu na wklepywanie do kompa :?

"Moje tak zwane Święta"

Prolog


Istnieją trzy dni w ciagu roku, ktorych z całego serca nienawidzę. Nie to zeby pozostałe dostarczały mi wiele powodów do szczęścia...
Te trzy stanowią jednak prawdziwy wrzód na tyłku, kopniak wymierzony prosto w krocze i inne tym podobne przyjemności, dla ktorych ne znajduje jednak równie poetyckiego porównania.
Walentynki, Halloween i Gwiazdka.
Walentynki wiążą sie z jednym, ale za to zasadniczym problemem. Wzmożoną erupcja głupoty, westchnień, jęków, rumieńców i baranich oczu- a wszystko to w wydaniu Maxwell rzecz jasna. Maxwell Philip Evans- mój najlepszy i szczerze mówiac- jedyny przyjaciel, ma jedną, za to powazną wadę- jest zakochany. Zakochany w najbardziej beznadziejny, ckliwy i żałosny sposób jaki tylko mozna sobie wyobrazić- wystarczy zdradzic, ze zaledwie wczoraj przylapałem go na bazgroleniu w zeszycie do fizyki RÓŻOWYCH serduszek, we wszystkich mozliwych rozmiarach- a kazde z nich bylo tragicznie przeszyte strzałą. W takiej sytuacji nie muszę chyba dodawac niczego wiecej, by udowodnić ogrom baraniej głupoty Maxwella, prawda? Obiektem jego bolesnych westchnien jest Krowiooka Liz Parker i błagam, nie pytajcie mnie, co takiego Maxwell do cholery w niej widzi, bo ja od osmiu lat bezskutecznie usiłuję sobie odpowiedziec na to pytanie. Liz Parker należy bowiem do osób, które poprostu SĄ. Egzystują w stanie wiecznie uśmiechniętego samozadowolenia. Czasami mam wielka ochote chwycić ja za przedramiona i solidnie potrząsnąć- po to tylko by przekonac sie, jak zareaguje. Mam jednak nieodparte wrazenie,ze poprostu zamknełaby oczy i pozwolila soba potrząsać.
Walentynki w wydaniu Maxwell obfitują we wszystkie te elementy ( jęki, rumieńce i baranie oczy) w zabójczym stężeniu...Własciwie powinienem byc juz od dawna martwy, gdyby nie fakt, ze zdażyłem sie juz uodpornić...tak...nauczyłem sie stać z boku i przepuszczać mimochodem cały ten festiwal namiętnych listów ( których nigdy nie wysyła), płomiennych wierszy ( których nigdy jej rzecz jasna nie wyrecytuje) i białych róż ( których Krowiooka Parker nigdy nie otrzyma). Walentynki mijają i znowu mogę oddychać...Nie wiecie jeszcze, ze Krowiooka Parker chodzi z Kylem Valentim- synem szeryfa i gwiazdą druzyny West Roswell, gościem który szkolnymi korytarzami poprusza sie wyłącznie w obstawie siedmiu troglodytów o bicepsach rozmiarów kuli do kręgli i spojrzeniu wyrazajacym iloraz inteligencji 0,2. Kyle Valenti jest równiez szczęsliwym posiadaczem haremu złożonego z różowych na ciele i umysle gęsi w typie Pam Troy. Wózek, stary, troglodyci, Krowiooka Parker i harem...Kyle Valenti niewatpliwie jest szczęsciarzem.
Przegrana sprawa, Maxwell chłopczyno.
Jesli chodzi o Halloween, dostrzegam jeden, za to zasadniczy problem- potężną, zwielokrotnioną erupcję głupoty w postaci niekonczącej sie parady świecących dyń, białych przescieradeł, sztucznej krwi, plastikowych kłów i stada wrzeszczących bachorów dobijajacych sie do drzwi i domagających cukierków.
Ale każdy z tych dni jest niczym w porownaniu z podłym wynalazkiem pod tytułem Gwiazdka. Wiele razy oddawałem sie chwilą głębokiej refleksji nad powodami, dla których zesłano nas pomiedzy populację istot głupich do tego stopnia, by znajdowały niekończąca sie przyjemność w siedzeniu pod sztucznym drzewkiem , obzeraniu słodyczami i rechotaniu to telewizora. Dostrzegam tylko jeden- natychmiastowa eksterminacja.
Taaaak...moja pierwsza Gwiazdka...niezapomniane przezycie...Hank urżnął sie w trupa i zasnął w progu, chrapiąc jak smok i czule tulac do siebie pusta flaszkę.
To były jednak najpiekniejsze święta jakie pamietam. Przespał całe i nie zdażył zerżnąć mi skóry na tyłku.
Atmosfera drugiej nie była juz do tego stopnia przepełniona rodzinnym ciepełkiem. Hank urżnął sie na smutno i przez całą Wigilię siedział w kącie płacząc, pociagając z coraz to nowych butelek i narzekając na los który obarczył go tak uprzykrzonym, natrętnym, bezużytecznym i głupim bachorem.
Czyli mną.
Trzecia gwiazdka zapisała sie na trwałe w mojej pamieci...i na długo na moim ciele. Hank urżnął sie na wariata i wieczór wigilijny zakonczył w areszcie...uprzednio zdemolowawszy połowę przyczepy i w dotkliwy sposób dawszy mi do zrozumienia, jak uprzykrzonym, natretnym i bezużytecznym byłem bachorem. Reszta Świat upłynęła w błogiej atmosferze...po wyjsciu z aresztu Hank zalał się w trupa.
Moje pozostałe TAK ZWANE ŚWIETA przebiegały w podobnej tonacji...az do zeszłego roku, gdy wszystko nagle sie zmieniło...Tak jak zmieniają sie wzory w kalejdoskopie, tak jak zmieniają sie twoje dłonie na przestrzeni lat, przechodząc ze stanu bezbronnej gładkości do szorstkiej starości...Wszystko sie zmieniło. Pewnego dnia Hank zapakował swoje manatki, załadował je do furgonetki i odjechał w nieznane, pozostawiając po sobie pomaranczowy pył wirujący nad spękaną w słońcu drogą. I przyczepę, w ktorej spedzilismy siedem długich, niezpomnianych lat.
Jest to zapewne jedyna rzecz, za która będe sukinsynowi dozgonnie wdzięczny.
Tak więc oto jestem...samotny wilk Michael Guerin, w skórzanej kurtce podszytej wiatrem, z dłońmi posiniałymi od chłodu, wsunietymi niedbale w kieszenie. Jestem, przechadzajac sie leniwie i z wolna główną ulicą dziury zwanej Roswell, czując jak wilgotne, kruche płatki śniegu lgną do moich włosów, rzęs, warg i ubrania, topniejąc w ich niezmiennie zdumiewajacym cieple. Wsród plastikowych choinek, korowodów świetych Mikolajów, z wypchanym brzuchem i sztuczną brodą, stad wrzeszczących, szczerbatych, brudnych bachorów gramolacych sie tamtym na kolana, wsród par mizdrzących sie pod wszechobecna jemiołą, fałszujących aniolków, szczekajacych psów, trąbiacych samochodów i dzwoniacych sanek. W świetle kiczowatych, światecznych neonów, w blasku cukierkowatych, światecznych wystaw. W oparach czekolady na gorąco i płynnego karmelu. Jestem. Gotowy. W oczekiwaniu na kolejne tak zwane święta.

cdn...
Aha Nan...powodzenia :P
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

User avatar
tigi
Zainteresowany
Posts: 372
Joined: Fri Aug 01, 2003 6:30 pm
Location: Poznań
Contact:

Post by tigi » Fri Dec 12, 2003 2:54 pm

Lizziett, prolog jest super!

User avatar
Graalion
Mroczny bóg
Posts: 2018
Joined: Sat Jul 12, 2003 8:10 pm
Location: Toruń, gdzie 3 małe kocięta tańczą na kurhanach swych wrogów
Contact:

Post by Graalion » Fri Dec 12, 2003 3:30 pm

Zaczyna się fajnie. Czekam na ciąg dalszy 8)
"Please, God, make everyone die. Amen."
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Fri Dec 12, 2003 3:57 pm

Już jestem po. Podczas, gdy inni rozmawiali o szkole, o książkach, o podróżach - ja na własne życzenie wrąbałam się w dyskusję o Unii Europejskiej. To się nazywa inteligencja do kwadratu... Pominąwszy już fakt, że chyba pół mojej szkoły też t o zdawało. Mój tak zwany egzamin.
No właśnie, Lizziett - to. Było. Piękne :uklon:
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Fri Dec 12, 2003 5:59 pm

Nan i co ? kciuki się przydały ? :mrgreen: :wink:

Lizziet ! Świetne ! No i w głownej roli Michael jak rozumiem... :cheesy:
zaraz dodam CDN swojego !
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
ciekawska_osoba
Fan
Posts: 773
Joined: Sun Jul 13, 2003 11:35 am
Location: Rybnik
Contact:

Post by ciekawska_osoba » Fri Dec 12, 2003 6:40 pm

No ja jak zwykle dowiaduję się ostatnia o takich ciekawych tematach....Ehhh ale na szczeście znalazłam ten etmacik, już przeczytałam wszystkie opowiadanka i tyle myśli tyle wrażeń mi się kołata w głowie, że nie wiem od czego zacząć.....

Może napiszę tak po prostu, od serduszka, że uwielbiam Wasze opowiadanka, waszą twórczość i wszystko mi się podobało
"We shall never forget and never forgive. And never ever fear. Fear is for the enemy. Fear and bullets."
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Fri Dec 12, 2003 6:55 pm

Nie wiem, czy się przydały, mam koszmarny nastrój. Ale mimo wszystko dzięki za kciuki.
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sat Dec 13, 2003 9:05 am

Lizziett, no kto inny mógłby napisać opowiadanko, z takim poczuciem humoru i w stylu jak najbardziej michaelowskim. Ironiczno-gorzko-sarkastyczne wynurzenia Michaela pt. "jak się nie dać zdołować nastrojowi tęsknoty i samotności za pragnieniem kochania i byciem kochanym,..." nie tylko mnie rozbawiły ale skłoniły do refleksji. Warto popatrzeć dookoła siebie, na takie pozornie zbuntowane dzieciaki, na których jak to sie czasem mowi "kija za mało", że może to w tym ich stawianiu kolców wobec wszystkich, tkwi zwykła potrzeba przytulenia. :glaszcze:

Witaj Janetko, miło cię znowu widzieć. :P

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Sat Dec 13, 2003 4:44 pm

Ufff... Praktycznie skończyłam to pisać 2 dni temu wtedy kiedy obiecałam, ale nastapiły "małe" problemy technuiczne z netem. Poprostu rozwaliła się antena z której mam nadawany sygnał :cry:

Świąteczna Opowieść
CD

***
Liz leżała na łóżku i wciąż nie wiedziała, co z sobą dzisiaj zrobić. Uśmiechała się, udawała szczęśliwą w towarzystwie, próbowała nie myśleć o tym, że jest 24 grudnia – dzień rodzinny, który powinna spędzać z rodziną. Tylko czy ona miała rodzinę przy sobie? Tak, oczywiście nie mogła powiedzieć, że nie miała rodziny. Maria, Alex, Isabel, Michael, jej rodzice, Leslie wszyscy jej pomagali, byli dla niej naprawdę ważni, ale czegoś jej brakowało. No może nie czegoś, ale kogoś. Max… Wiedziała, co myślą wszyscy wokół. Że nie powinien jej zostawiać w tak ważnym dla nich momencie. I on tego nie chciał. Ale… ona mu kazała, nie chciała mieć potem wyrzutów sumienia, że to przez nią jakaś ważna kosmiczna sprawa nie powiodła się. Zaryzykowała najważniejszą osobę w swoim życiu. Jego. Po długich namowach zgodził się. Gdyby znała ciąg wydarzeń, jak się to zakończy chyba by nie zaryzykowała. Chociaż nic nie wiedziała na pewno. Czuła, że max nie mógł zginąć, bo tak chciało jej serce, ale naprawdę długo już nie wracał, i choć wciąż tliła się nadzieja, że wróci powoli zanikała. Mimo, że nie chciałaby zanikała! Pogładziła duży brzuszek i czując pod skórą mocne kopnięcie szepnęła:
- Ciii… malutki. Poczekamy jeszcze na tatusia, co? Nie martw się na pewno wróci. Na pewno…
Rozmyślanie przerwał jej głośny krzyk mamy. Odkąd Maxa nie było, rodzice zaproponowali jej stary pokuj z balkonem. Zgodziła się od razu, cisza w domku za miastem zaczęła już ją przerażać. Spakowała mały plecaczek, i już następnego ranka stanęła przed drzwiami CrashDown.
- Lizzie! Maria dzwoni do ciebie! Przełącz telefon u ciebie na rozmowę!
Zmarszczyła brwi… Maria zwykle dzwoniła na komórkę, co się stało, że tym razem postanowiła zrobić to na domowy? Podniosła się z trudem, i rozcierając kręgosłup zrozumiała. Zapomniała naładować komórki, zupełnie o tym zapomniała. Telefon leżał cicho na biurku. Wzięła słuchawkę, i nacisnęła 1.
- Maria, słonko, co u ciebie?
Odpowiedziało jej jedynie ciche kwilenie.
- Kochanie płaczesz? Co się stało?
Zmarszczyła brwi i słuchała z coraz większym niepokojem na twarzy. Doskonale rozumiała przyjaciółkę. Poświęciła tak wiele, i obiecała, że nie będzie już nigdy nic Michaelowi zarzucać, a teraz taki cios…
- Spokojnie, nie martw się. Na pewno mu przejdzie, przecież jest wigilia. Tak wiem, że Michael nawet w wigilie jest wciąż tym samym Michaelem, ale…
- ….
- Szkoda, że musisz już kończyć. Ucałuj ode mnie Leslie. I Maria, pamiętaj. Głowa do góry. Wytrzyj nos, wyrzuć chusteczki, pobaw się z małą. Nie martw się wszystko się ułoży. Pa.
Gdy tylko odłożyła słuchawkę, bez chwili namysłu wydusiła numer komórki Michaela.
***
Kiedy Michael wyszedł zaczęło już się ściemniać. Ubrała cienką kurtkę i czapkę, owinęła się szalikiem i zeszła po schodach. W salonie zastała ojca, który jak małe dziecko bawił się jeszcze w ubieranie choinki, owinięty w kolorowe łańcuchy nie mógł się z nich wyplątać. Nie zauważył jej. Uśmiechnęła się patrząc na ten piękny obrazek. Czterdziesto-kilku latek, w którego duszy wciąż było dziecko, też chciałaby być taka przyszłości. Mama natomiast kręciła się w kuchni nad świątecznymi smakołykami. Odwróciła się patrząc na Liz.
- kochanie jesteś głodna? Kolacja będzie za godzinkę, ale jeśli chcesz zaraz coś dla ciebie wyczaruje.
- Nie mamusiu, właściwie to wychodzę. Muszę się przejść. Nie czekajcie na mnie z kolacją, Maria mnie zaprosiła.
Nancy Parker przez chwilę stała zdezorientowana.
- Ale myślałam, że zjemy kolacje wspólnie, tak jak kiedyś…
- Przepraszam, ale Maria nalegała i…
Nancy spojrzała na męża, ten jednak po skończeniu z lampkami zabrał się za bombki. Westchnęła i odwróciła się powrotem do córki:
- No dobrze… Jak będziesz chciała wracać to przedzwoń, tata po ciebie przyjedzie. Będziesz na pasterce?
- Nie wiem, zależy czy nie będę śpiąca. Musze się śpieszyć. Maria pewnie umiera z przerażenia, że jeszcze mnie nie ma. Wesołych świąt, mam nadzieje, że poradzicie sobie beze mnie – mrugnęła do matki wskazując na ojca – Kocham Was.
I wyszła zamykając za sobą drzwi. Naprawdę nie lubiła okłamywać rodziców. Mimo, że praktycznie odkąd poznała Maxa musiała to robić. Dzisiaj było jakby przypomnienie starych czasów. Bo oczywiście nie szła do Marii. Nie chciała psuć jej wieczoru. A gdyby powiedziała, że po prostu chce się przejść nie puściliby jej samej. Taki już był los kobiety w ciąży. No dobra, może i były dobre strony tego, że się nią opiekowali. Jak choćby przynoszenie śniadania do łóżka i możliwość wylegiwania się do późnego popołudnia. Ale jedynej rzeczy, jakiej tak naprawdę pragnęła nie mogli jej dać. Maxa…
Spojrzała w górę na granatowe niebo. Było pochmurnie i jedynie księżyc wychylał się zza dużej czarnej chmury. I nagle ją zauważyła. Chmury się rozsunęły i odsłoniła się gwiazda. Pierwsza gwiazdka. Gwiazdka Bożonarodzeniowa. Może i nie była zbytnio praktykująca religię, ale była wierząca. A wieczór wigilijny miał zawsze dla niej magiczną moc.
„Pamiętaj, ta gwiazdka… jedyna gwiazdka w roku spełnia życzenia. Gdy tylko ją zobaczysz wypowiedz życzenie, i pomyśl o tych, których kochasz…”
Zapomniane słowa babci nagle przeleciały jej przez głowę. Babcia… poczuła ukłucie w sercu, jak zawsze, gdy o niej myślała. Była przecież zawsze dla niej wzorem i autorytetem. A odkąd odeszła…
Nie myśl, nakazała sobie. Babcia już nie wróci. Pomyśl o tych, którzy są.
„Max, chce żebyśmy byli już znowu razem”
Skręciła w stronę parku, a gwiazdkę z powrotem zasłoniły deszczowe chmury.
***
Tę gwiazdkę przez moment widziała także Maria. Westchnęła cicho, i odwróciła się z powrotem w stronę pokoju. Stół był już nakryty, a na foteliku dla dzieci przy stole siedziała Leslie i bawiła się gumowym misiem. Trzeba zaczynać – powiedziała do siebie. Michaela jeszcze nie było. Chyba się łudziła, że przyjdzie. Wprawdzie łzy już wyschły, ale miała wciąż wrażenie, że zaraz ulecą na nowo. Zmusiła się do sztucznego uśmiechu dla córeczki i podeszła do niej.
- Ta-ta – powiedziała cicho Leslie. Było to jej pierwsze słowo, i Maria gdyby była teraz w lepszym nastroju pewnie by ją całą obcałowała. Nie była jednak do tego zdolna.
- Taty nie ma kochanie – powiedziała przez łzy i zaczęła śpiewać „Cichą Noc”. Głos jej drżał. Słyszała, jak fałszuje, ale to nie miało większego znaczenia. Nie bez Michaela…
Skończyła i poczuła, jak ktoś się w nią wpatruje. Odwróciła się. W drzwiach stał nie, kto inny jak najdroższa osoba w jej sercu obok Leslie. Stali ta, i wpatrywali się w siebie. To im wystarczało.
- Pięknie śpiewałaś, jak zwykle – uśmiechnął się do niej nerwowo.
- Michael…
- Nie tłumacz się, byłem dla ciebie okropny. Przepraszam… - wyciągnął zza pleców wielki bukiet róż. – Są dla ciebie.
Nie czekała ani chwili. Podbiegła do niego, i odtrącając wcześniej róże na fotel przytuliła się mocno. Jego ramiona były takie ciepłe.
- Ej! – Zawołał – Nie podobają ci się róże? – Zaśmiał się.
- Ty mi się podobasz. – Zamruczała, a z jej oczu wypłynęły łzy. Łzy szczęścia.
Niespodziewanie usłyszała jakiś świst nad głową, a zaraz poczuła, że Michael się od niej odsuwa. Przestraszyła się, że coś jeszcze jest nie tak, ale gdy tylko popatrzyła wyżej uśmiechnęła się. Michael robił głupią minę jedną ręką trzymając się za głowę, a w drugiej miał gumową zabawkę.
- Auć – wydusił z siebie zataczając mało przytomnie kółeczko.
Zza pleców usłyszała głośny śmiech Leslie.
- Ma dziewczyna krzepę. – Zawtórował jej Michael.
Po chwili już wszyscy śmiali się serdecznie. Maria włożyła róże do wazonu, i postawiła je na stole. Usiedli do kolacji.
***
Alex trzymał Isabel za rękę, i razem przedzierali się przez zarośnięte uliczki cmentarza. Wreszcie dotarli na miejsce. Is usiadła na małej ławeczce przy grobie i popatrzyła się na napis.
Nathaniel Maxwell Withman
Ur. 19.01.2006 r.
Zm. 19.01.2006 r.
Pod datami znajdował się jeszcze napis:
Aniołeczku, zawsze będziemy z Tobą – kochający rodzice.
Poczuła jak w oczach zbierają się łzy. Nie mogła na to patrzeć, po prostu nie mogła. Wyobrażała sobie jego życie każdego dnia. Jak mówił swoje pierwsze słowo, jak po raz pierwszy sam usiadł. Po prostu nie było dnia, kiedy by nie myślała. Teraz miałby prawie roczek, złote loczki i ciemne oczy Alexa. Poszedłby z nimi na pasterkę. I zachwycał się żywymi zwierzętami w szopce…
„Nie mogę na to patrzeć” – pomyślała, i gdy już chciała wstawać otoczyło ją ciepłe ramie Alexa. Usiadł obok niej. Usłyszała jak przybliża swoje usta do jej ucha. „ Ciii…. Już wszystko dobrze” wyszeptał. Te słowa dodały jej otuchy, zmusiła się, żeby znowu spojrzeć na małą mogiłkę. Na początku zazdrościła Marii, gdy urodziła się Leslie. Ona miała dziecko, widziała je, bawiła się z nią. A ja? – Myślała. Nie mam nic – nasuwała się szybko odpowiedź. Nie miałam nawet jednego dnia z moim dzieckiem. Bo Nath urodził się już martwy…
Białe płatki śniegu nadleciały jak na pocieszenie, jak pocałunek od Boga. Odegnała złe myśli, i popatrzyła w bok w kochające oczy Alexa. Po chwili rzuciła wzrok na „synka”.
- Kocham Was oboje – wyszeptała. – I zawsze będę Was kochać.
***
Liz usłyszała z daleka głos kolęd. Spojrzała na zegarek. Było już dość późno, musiała długo włóczyć się po parku. Zaczęła się już pasterka. Szła w tamtą stronę. Do Marii, Michaela, rodziców. Wiedziała, że Alexa i Issy na pewno nie ma, chcieli ten wieczór spędzić we troje. Całą rodziną.
Chór zaczął już następną kolędę. W nocnej ciszy zabrzmiały głośne słowa „Cichej nocy”. Rozpromieniała, tak bardzo kochała tą kolędę. Gdy doszła do kościoła, przed którym zgromadziło się wielu wiernych, zatrzymała się. Zauważyła Michaela i Marię siedzących w pierwszym rzędzie. Nie wyglądali na zbytnio skłóconych, wręcz przeciwnie. W ich oczach widziała to samo pożądanie, jakie mieli na swoim ślubie. Na kolanach Marii spała Leslie. Wyglądali tak pięknie… Liz ukłuło coś w sercu. Nie chciała im przeszkadzać. Usiadła w lekkim odosobnieniu na ławeczce, na drugiej stronie ulicy. Wsłuchała się w kolędę.

Silent night Holy night
All is calm all is bright
'Round yon virgin Mother and Child
Holy infant so tender and mild
Sleep in heavenly peace
Sleep in heavenly peace
Silent night, holy night,
Shepherds quake at the sight.
Glories stream from heaven afar,
Heav'nly hosts sing Alleluia;
Christ the Savior is born;
Christ the Savior is born.


Coś miękkiego spadło na jej nos. Zadarła głowę do góry i spojrzała w niebo. Wysoko… Padał śnieg. Najprawdziwszy śnieg, którego nie widziano w Roswell od 5 lat. Zamknęła oczy, i wyobraziła sobie jak to być aniołem. Mieć białe skrzydła, i złotą aureolę. Czuć opór powietrza, wznieść się wysoko. I nagle poczuła ostry ból w brzuchu. Lecz natychmiast on ustał. Nie czuła już nic. Odlatywała…
***
Otworzyła powoli oczy. Było jej tak ciepło. Wprost gorąco. Odwróciła się na drugi bok i zobaczyła tam Maxa. Jej Max.. Leżał obok niej i wpatrywał się w nią czule tymi swoimi bursztynowymi oczami. Zbliżała się do niego i namiętnie pocałowała. Miał tak rzeczywistą skórę. Czy to możliwe, że moja wyobraźnia jest taka realna? – Pomyślała. I nagle dotarło do niej coś, co powinna zrozumieć wcześniej. Nie czuła dziecka. W miejscu gdzie jeszcze pół godziny temu rozlegało się bolesne kopanie nie było nic. Jedynie pustka.
Chciała się obudzić. Chciała wrócić do rzeczywistości. Chciała przestać sobie wyobrażać. Podniosła się niespokojnie. Max zrobił to samo, otaczając ją przy tym ramieniem. Odwróciła do niego głowę. Znalazła odpowiedź w jego oczach.
- A więc to prawda… Max, gdzie ja jestem? Co z naszym dzieckiem?
- Żyje, nie martw się. Urodził się trochę wcześniej, ale zdąrzyli go uratować. Jest trochę słaby, ale wydobrzeje…
- Chcesz powiedzieć, że ja… nie żyję? – Powiedziała szybko, ale nie chciała znać odpowiedzi… - To nie jest moja wyobraźnia? Naprawdę tu jesteś?
Nie patrzył na nią. Powiedział tylko czule:
- Nie… Nie to nie jest twoja wyobraźnia…
Opadła z powrotem i popatrzyła znów w jego oczy. Nie kłamał. Czuła to, czuła całym sercem. Zapytała tylko jeszcze:
- Co będzie z naszym dzieckiem?
- Nie martw się. Isabel i Alex zaopiekują się nim. I nie pytaj gdzie jesteś. To już nie ważne. Rozumiesz? Nie ważne.
Ich ręce się splotły.
- Już zawsze będziemy razem – dodał. Liz tylko mocniej przytuliła się do niego, a z jej oka popłynęła zagubiona łza. Była spokojna. Jej życzenie się spełniło.

Koniec
Last edited by maddie on Sat Dec 13, 2003 7:16 pm, edited 1 time in total.
Image

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sat Dec 13, 2003 6:48 pm

Ach, maddie. Śliczne opowiadanko, pełne światecznej zadumy, radości i troszeczkę smutne.
Dzięki Słonko :P

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sat Dec 13, 2003 8:39 pm

Maddie... Jak mogłaś! Najpierw rozśmieszasz człowieka ("Ma dziewczyna krzepę") a potem takie zakończenie... Piękne zakończenie. Jak to jest być aniołem... I jest aniołem. Razem z Maxem. Śliczne. Dziękuję, Maddie.

A tymczasem, w ramach poprawiania sobie nastroju (dzisiaj postanowiłam być egoistką) zasypię was kolejnym opowiadaniem, zanim ktoś mnie wyprzedzi. Od razu mówię - 5 króciutkich opowiadanek. Jeden temat, czterech bohaterów. Nie spodziewać się żadnych kokosów, to ma mnie poprawić humor (podkreślam, że jestem egoistką). I to nie jest to "dreamers".

Magia Bożego Narodzenia

-Max, Isabel, jesteście gotowi? - zapytała Diane zaglądając do pokoju dzieci. Max siedział na łóżku siostry z wyciągniętymi prosto przed siebie nogami, nienaganny w swoim eleganckim garniturku. Isabel zaś stała przed lustrem i starała się zrobić sobie warkocz. Diane uśmiechnęła się – może i jej dzieci uczyły się wszystkiego błyskawicznie, ale widać zaplecenie sobie warkocza przerastało na razie możliwości drobnych paluszków Isabel.
-Potrzebna pomoc? - zaoferowała Diane. Isabel spojrzała na matkę z ciężkim westchnieniem.
-Chyba tak - odparła niepewnie. Nie lubiła prosić Diane o pomoc w ubieraniu czy czesaniu, wolała robić to sama.
-A ty Max jesteś gotowy? - zapytała Diane patrząc na odbicie syna w lustrze.
-Yh-y - mruknął cicho patrząc na czubki butów, poczym podniósł bursztynowe oczy i spojrzał na Diane. - Święta są miłe? - upewnił się po raz kolejny. Diane skinęła głową.
-Bardzo - odparła. - Dostaje się prezenty od świętego Mikołaja, spędza się czas z rodziną, idzie się na Pasterkę o północy ze świeczkami...
-My też pójdziemy? - zapytał Max po niejakim namyśle.
-Jeśli dotrwacie do tak późna to kto wie - uśmiechnęła się Diane zawiązując kokardkę na końcu warkocza Isabel. - No to chodźmy, bo spóźnimy się na kolację do ciotki Emmy - zawołała i wyciągnęła rękę w kierunku Maxa. Chłopiec zeskoczył z łóżka i wziął jej dłoń, Isabel uścisnęła łapką drugą rękę Diane i razem wyszli z pokoju. Philip już czekał na nich przy drzwiach z kurtkami w dłoniach i już po chwili znaleźli się w samochodzie Evansów, a Diane przypinała ich pasami na tylnim siedzeniu. Isabel natychmiast zaczęła mówić coś o szkole i o tym, co powiedziała ostatnio Heather Willson. Max milczał i wyglądał przez okno. Milczał zaś z dwóch powodów - po pierwsze trudno byłoby się przebić poprzez paplaninę Isabel, a po drugie nie miał ochoty w ogóle się odzywać. To były ich pierwsze święta i Max nie bardzo wiedział na czym to polega, choć Diane i Philip wyjaśniali im to kilka razy. Robbie Hansen powiedział, że to najfajniejszy czas w roku, że przychodzi staruszek Mikołaj który w epoce dziadków jeździł saniami a teraz na najnowszy model Suzuki i że jest mnóstwo pysznego jedzenia. Max zastanowił się, czy ta dziewczynka też lubi święta. Liz. Robbie powiedział, że wszyscy lubią święta, ale Max nie był pewny, czy też je lubi. Może.
Samochód zatrzymał się na światłach i Max wyjrzał przez okno. Po chodniku szła Liz. Trzymała za rękę jakiegoś wysokiego pana i skakała wesoło, aż pompon na czubku jej czerwonej czapki kiwał się na boki. Liz podniosła głowę i powiedziała coś do pana idącego obok niej, on zaś roześmiał się i pokiwał głową. Max zastanowił się, co ona też takiego powiedziała, choć w gruncie rzeczy to wcale nie miało znaczenia. Chciał jeszcze na nią popatrzeć, ale światła zmieniły się i samochód ruszył, oddalając się od Liz i pana, który był pewnie jej tatą. Max odwrócił się, ale czerwona czapka z pomponem zniknęła. Westchnął ciężko. On był inny, a ona nie miała pojęcia o jego istnieniu...
Philip obserwował syna we wstecznym lusterku i uśmiechnął się do siebie, ale nic nie powiedział, bo właśnie zatrzymali się przed dużym, eleganckim domem – dużym w pojęciu oczywiście Maxa.
Ciotka Emma była bardzo stara, miała ponad czterdzieści lat, nie miała męża ani dzieci i powitała małych Evansów bardzo serdecznie. Max zachował mimo wszystko bezpieczny dystans, ta starsza pani w tych dziwnych okularach zawsze go nieco onieśmielała, tym bardziej teraz, gdy mieli spędzać razem ten niezwykły czas zwany świętami. Ciotka zaprosiła ich do salonu i pierwszą rzeczą, która przyciągnęła wzrok Maxa była przeogromna choinka, cała zielona, wysoka aż do sufitu. Na gałązkach wisiało całe mnóstwo złotych bombek, zabawek i łańcuchów, żółte lampki błyskały wesoło. Po całym pokoju rozchodził się mocny zapach lasu.
Max jak zahipnotyzowany podszedł do drzewka, które przyciągało go jak magnes, patrzył na nie w całkowitym milczeniu i w końcu nieśmiało puknął palcem złotą, dużą bombkę, która natychmiast zawirowała.
-Podoba ci się? - zapytała ciotka Emma kucając przy nim. Max spojrzał na nią poważnie bursztynowymi oczami i uśmiechnąłsię do niej. Ktoś, kto mógł mieć w domu coś tak przepięknego nie mógł być taki straszny.
-Bardzo - odparł cienkim głosikiem. - Czy tak jest zawsze na święta? - zauważył, że za tymi dziwnymi okularami ciocia miała duże, błękitne oczy. Bardzo miłe oczy.
-Zawsze - powiedziała. - Jak chcesz, to w przyszłym roku przyjedziesz wcześniej i razem ubierzemy choinkę, dobrze?
Oczy Maxa powiększyły się z zachwytem.
-Naprawdę?
-Pewnie. I jestem pewna, że polubisz to tak bardzo jak ja - odparła z ciepłym uśmiechem ciotka i wyciągnęła do niego rękę. - To co, głodny?
-Bardzo - Max uśmiechnął się szeroko i podał jej łapkę. Podeszli razem do stołu zastawionego mnóstwem smakołyków.
Po wspaniałej kolacji i rozdaniu wszystkich prezentów rodzicie usiedli wraz z ciotką przy kominku, Isabel bawiła się nową lalką pod choinką, Max zaś podszedł do dużego okna i odsłonił firankę. Spojrzał w niebo usiane jasnymi punkcikami. Ten wieczór był bardzo, bardzo miły. Ciocia Emma okazała się być bardzo miła, jedzenie faktycznie było pyszne, tak jak mówił Robbie, prezenty były wspaniałe, a choinka... choinka po prostu zapierała dech w drobnej piersi Maxa. Była przepiękna. Ciekawe, czy Liz też miała takie miłe święta jak on. Max spojrzał przez ramię na swoją rodzinę. Rodzina, dziwne słowo. Ale miłe. Przyjazne. Ciepłe. Jakieś takie... bezpieczne. Tak samo jak święta. Max uśmiechnął się do siebie – Robbie miał rację, wszyscy lubią święta. On też.
Buzia Maxa rozdarła się szeroko i nie zdołał powstrzymać rozpaczliwego ziewnięcia. Podszedł do kanapy na której siedziała Diane i ciocia Emma, usiadł obok i przytulił się do mamy. Tak ładnie pachniała, a on był taki zmęczony... Objęła go ramieniem i zaczęła delikatnie kołysać, rozmawiając jednocześnie z ciotką, a łagodny ton jej głosu usypiał go. Sam nie wiedział kiedy odpłynął w sen z widokiem złotej choinki przed oczami.

CDN
Last edited by Nan on Sat Dec 13, 2003 8:58 pm, edited 2 times in total.
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sat Dec 13, 2003 8:43 pm

piękne..no i nasze ficki są podobne :mrgreen: z tym , że Izzy straciła dziecko...

P.S. Zaraz wrzucę swoje. Obiecuję.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sat Dec 13, 2003 11:33 pm

Oto reszta mojego ficka. Zapraszam do lektury ! :cheesy:

Gwiazdy i Anioły ( CDN)

- A więc jakie mamy na dziś plany pani Evans ?- Max uśmiechnął się , muskając wargami ucho Liz.
Oboje stali na zapleczu restauracji Parkerów.
Liz odsunęła się i spojrzała na swego męża błyszczącymi oczami. To będzie ich druga gwiazdka od kiedy są małżeństwem. Rok temu Święta były bardzo wzruszające, ponieważ to właśnie wtedy powrócili z długiej tułaczki , do jakiej zmusiła ich ucieczka przed FBI. Od tamtego czasu życie toczyło się spokojnie, choć nie do końca tak, jak wymarzyła to sobie Liz. A ona, zawsze chciała studiować na Harvardzie. Sytuacja jednak nie pozwalała jej na to, dlatego na razie musiała zadowolić się studiowaniem zaocznie w Santa Fe, wspólnie z Maxem, Michaelem i Isabel. I to oczywiście była ta lepsza strona medalu. Znowu byli razem...no, może nie zupełnie, bo Maria zajmowała się swoją karierą muzyczną i jak do tej pory pracowała na dwa etaty- w ciągu tygodnia w starym, poczciwym Crashdown, a na weekend wyjeżdżała do Clovis, gdzie w miejscowym radiu prowadziła program muzyczny. Kyle ciągle pracował w warsztacie mechanicznym , lecz od tego roku obiecał sobie że wybierze się na jakieś studia. Może. Przyszłość wciąż była niepewna.
- Moi rodzice zaprosili nas na świąteczny obiad ...- odrzekła Liz.- Musimy pójść.
- No, to nie mamy wyboru.- Max zrobił niewinną minę. – Ale wieczorem...chyba mamy trochę czasu dla siebie ?
Liz zamruczała z zadowoleniem. Wiedziała co to znaczy. A znaczyło to, że wieczorem będą siedzieć na balkonie swej małej kawalerki i popijać wino, i całować się i...
- Wychodzę !- Maria wparowała do pomieszczenia- Opus...! Nie chciałam przerywać romantycznej chwili – dodała szybko na widok Maxa i Liz.
- Dasz się zaprosić jutro na lodowisko ?- spytała Liz, wyswobadzając się z objęć Maxa.
- Jasne.
- Świetnie, może być zaraz po pracy ?
- Tak.- Maria zapięła płaszcz i chwyciła torebkę- To pa !
- Pa !
Liz z westchnieniem przytuliła się do Maxa.


- Tato ?- Kyle zajrzał do salonu.
Jim Valenti odwrócił się do syna. Miał właśnie wychodzić do pracy, bo dziś policjanci urządzali mały, świąteczny poczęstunek w biurze.
- Kyle, już po pracy ?- szeryf poprawił kapelusz.
- Tak...- zawahał się i dodał- Możemy o czymś porozmawiać ?
Jim spojrzał na zegarek, a potem na syna. Ciężko usiadł na kanapie.
- Słucham.
- Po świętach złożę podanie na studia. Do Phoenix. Już postanowiłem. – wypowiedział jednym tchem chłopak.
Popatrzył badawczo na ojca. Jego doświadczona twarz rozjaśniła się uśmiechem.
- Cieszę się...ostatnio nawet chciałem ci to zaproponować. Najwyższy czas, żebyś skończył z zawodem mechanika. Przecież odzyskałem posadę.
- Naprawdę ?- Kyle nie krył zdziwienia.
- Mówię poważnie Kyle. Od tego zależy twoja przyszłość.
- I nie przeszkadza ci, że to daleko stąd ?
Jim podszedł do syna i objął go ramieniem.
- Nauczyliśmy się radzić sobie we dwóch. Ale wiedziałem , że przyjdzie czas kiedy będziesz podejmował dorosłe decyzje. Ten czas nadszedł. A ja jestem gliną...i jestem twardy.
- Kocham cię tato.- wybąkał Kyle.
- I ja ciebie synu.- szeryf westchnął- No, dość tych ckliwych słów ! Muszę lecieć, a ty nie zapomnij kupić prezentów dla Amy i Marii ! Pieniądze leżą na stole.


Z każdym krokiem, który głuchym stukotem odbijał się po korytarzu , Isabel traciła resztki odwagi. Choć miała świadomość, że przecież musi wypełnić obowiązek, musi dać tym dzieciom prezenty jak to robiła w każde Święta, to jednak coraz bardziej bała się spotkania ze wspomnieniem. Z cierpieniem. Z bólem, który odrodzi się , kiedy tylko spojrzy na twarz małego dziecka. Wiedziała o tym. Była pewna, że za moment ujrzy przed sobą siebie i Jessego. Przed tamtą choinką. W tamtą Wigilię. A potem, poczuje to znowu. Wyraźnie, tak jakby to było wczoraj. I usłyszy słowa : „przykro mi pani Ramirez…straciła pani to dziecko”. Straciła pani…straciła. Boże ! Isabel zatrzymała się. Nie wejdzie tam. Nie jest gotowa na oglądanie tych roześmianych twarzyczek. Jeszcze nie ! Dlaczego serce jej tak otępiało ? Nie, Boże nie pozwól ! Powoli ruszyła do przodu. Nie wolno ci przegrać, Isabel…

Jesse wyjął z bagażnika trzy pudła pełne ozdób choinkowych i uginając się pod ich ciężarem popchnął wahadłowe drzwi Crashdown.
- Jest tu ktoś ?!- zawołał od progu.
- Idę !- odpowiedział mu głos Liz.
- To od Isabel. – Jesse postawił pakunki przed dziewczyną.- Powiedziała, że pomoże tobie i Marii w dekorowaniu, ale po południu. Teraz jest w Domu Dziecka. Ustala termin mikołajek.
- Cała Isabel !- Liz oparła się o ladę.
Utkwiła wzrok w Jessym. Coś było nie tak. Jego oczy wyrażały przygnębienie.
- Wydaje mi się, że ona za wszelką cenę próbuje zapomnieć.- odezwał się głucho.
Liz posmutniała. Stanął przed nią obraz tamtej Wigilii. W szpitalu, kiedy oni wszyscy stali przed białymi drzwiami. I kiedy usłyszeli rozdzierający płacz Isabel, a potem jej pytanie : „ Dlaczego Chrystus w dzień swoich narodzin, zabiera moje dziecko ?”. Trudno było ukryć wtedy łzy. Trudno było nie czuć ucisku w sercu…A teraz patrząc na Jessego Liz była pewna, że on czuje to wszystko do dziś.
- Jesse…może powinieneś porozmawiać z psychologiem ? Ty i Isabel…- odrzekła łagodnie.
- I co ?- w jego głosie brzmiała pretensja.- Powiemy mu : nie możemy mieć dziecka, bo moja żona jest kosmitką !?
Liz delikatnie dotknęła jego ręki.
- Nie denerwuj się Jesse. To wymaga czasu. Możesz na nas liczyć.
Mężczyzna popatrzył krótko na dziewczynę, a potem objął ją silnie.
- Wiem Liz. Wiem , że chcesz jak najlepiej. Ale te rany już zawsze pozostaną otwarte.


Zmarznięta Maria właśnie zdejmowała płaszcz, gdy zadzwonił telefon. Na dźwięk dzwonka rzuciła okrycie, następnie potknęła się na schodach, by na koniec uderzyć się w nogę , o ostry kant łóżka. Udało się jej jednak podnieść słuchawkę.
- Maria ?- odezwał się po drugiej stronie Kyle.
- Cześć. Co dzwonisz , bo nie wiesz co mi kupić ?- spytała ironicznie.
- Ha.Ha.Ha.- zatriumfował chłopak.- I tu cię zaskoczę. Mam już dla ciebie prezent i właśnie dlatego musisz przyjść i go zobaczyć…
Dziewczyna pisnęła , ekscytując się :
- Jest aż taki duży i wyjątkowy ?!
- Hm…- mruknął zagadkowo syn szeryfa.- Wyjątkowy na pewno.
- To gdzie ?
- Na stacji busów. – rzucił Kyle.
- Co ?
- Oj Maria…
- Och no co ! Zwykła ciekawość !


- Brakuje nam takich ludzi jak pani. – dyrektorka Domu Dziecka uśmiechnęła się serdecznie.- Niech pani powie ile wyniosły koszty…
- Nie ma mowy ! Robię to dla dzieci. – Isabel pokiwała głową.
Drobna blondynka podniosła się od dyrektorskiego biurka.
- Mam jeszcze prośbę…tylko nie wiem czy powinnam. Pani i tak już dużo zrobiła…
- Proszę mówić. – na bladej twarzy kosmitki pojawił się promień słońca.
- Te dzieci…one bardzo potrzebują bliskości. Myślę, że dobrze byłoby zorganizować im jakieś zabawy w Święta.
- Miałam taki plan. – odpowiedziała spokojnie Isabel. – Jestem wolna cały tydzień.
Podniosła się z miejsca i popatrzyła głęboko w oczy swej rozmówczyni.
- Zawsze mam czas dla dzieci. – dodała. – Cóż muszę już lecieć, ale zadzwonię jutro.
- Oczywiście Do zobaczenia…- dyrektorka Domu uścisnęła Izzy .- Mówił pani ktoś, że jest pani niesamowita ?


Kiedy Maria nareszcie przedarła się przez zasypane kompletnie chodniki i dotarła w umówione miejsce, poczuła podstęp. Czyż Kyle nie zachowywał się dziwnie w rozmowie z nią ? I jeszcze to że wybrał takie miejsce ? Nękało ją coraz więcej wątpliwości. I właściwie nie wiedziała dlaczego.
- Hej Maria ! Tutaj !- usłyszała krzyk.
Obejrzała się i już za chwilę, okręcona szalikiem , zziajana, stanęła koło młodego Valentiego.
- Pokazuj !- podskoczyła do góry, klepiąc go w ramię.
Chłopak cofnął się do tyłu.
- Możesz wyjść !- zawołał w czyjąś stronę.
Maria z dziwnym uciskiem w żołądku spojrzała przed siebie. A tam, cały zasypany padającym śniegiem, w długim płaszczu, z błyszczącymi oczami stał on. Michael Guerin.

Isabel odsunęła się w prawo i chrząknęła znacząco.
- Ten Mikołaj tu w ogóle nie pasuje.- zwróciła się do Liz.
Parker oderwała się od zawieszania nad drzwiami błyszczących łańcuchów.
- Nie wygląda aż tak zle.- powiedziała.
- Wygląda okropnie !- Isabel podniosła głos, krzywiąc się. – Poza tym, mówisz jak Michael, kiedy jest mu wszystko jedno, a przecież…- Isabel zawiesiła głos.
- Wiem, wiem.- Liz roześmiała się- W Święta nie może nam być wszystko jedno !
- No właśnie. – Isabel podeszła do okna i zdjęła jak to określiła „ to szkaradztwo”.
- Wracając do Michaela…- zaczęła Liz.- Czy wiesz coś na temat jego świątecznych planów ?
- Owszem. Zaprosiłam go do mnie i Jessego.
- Przyjedzie ?!
Isabel zmarszczyła się.
- Zapewne…a co ?
- No wiesz, chodzi o Marię. Ona za nim tęskni.
Kosmitka wzięła się za rozplątywanie światełek.
- Przewidziałam to. Dlatego go zaprosiłam. Pogodzę ich i wszyscy będą szczęśliwi.
Liz zauważyła, że Izzy mówi drżącym głosem. Szamocze się ze sznurem od światełek. Przejmuje Mikołajem, który krzywo wisi na okiennicy. Martwi dwojgiem dorosłych ludzi, którzy powinni sami rozwiązać problemy. Jesse miał rację. „ Ona za wszelką cenę usiłuje zapomnieć.” Liz popatrzyła na jej zgaszoną twarz. W jednej sekundzie złapała ją za rękę.
- Isabel , a co z tobą ? Jesteś szczęśliwa ?
Podniosła na nią wzrok. Milczała. Tylko jej oczy znowu sprawiły, że stała się „ królową Śniegu”…


Maria uczyniła niepewny ruch w stronę Michaela. Niezgrabnie wyciągnęła rękę do przodu. Serce wyrywało się z jej piersi.
- Cześć.- powiedziała cicho.
- Witaj.- Michael uścisną jej dłoń.
Nawet przez rękawiczkę czuła jego skórę. Przeszedł ją dreszcz.
- No to ja lecę…- Kyle podrapał się w głowę.- Pewno macie wiele do obgadania…
Maria rzuciła mu mordercze spojrzenie. Mrugnął do niej z głupawym uśmiechem na twarzy i odszedł w stronę miasta. A ona uświadomiła sobie, że została z nim sam na sam. Z wysokim, przystojnym Michaelem, którego włosy pełne były płatków śniegu. Z człowiekiem, którego kochała.
- Um..- zawahała się, uciekając od niego wzrokiem.- Przyjechałeś do…do Maxa ?
Michael zaprzeczył ruchem głowy.
- Isabel mnie zaprosiła.
- Aha…a jak tam na studiach ?
Michael uśmiechnął się swoim tajemniczym uśmiechem. A potem zrobił coś, co powtórnie obudziło w niej dreszcze. Wziął ją pod rękę. Tak po prostu.
- Tydzień temu zdałem ostatnie zaliczenie.
- Gratuluję.- odrzekła zdawkowo.
Szczerze mówiąc wszystko się w niej paliło. Jego bliskość, głos, spojrzenie…czuła jakby przejrzał ją na wylot. Nagle zatrzymał się. Zrobiła więc to samo.
- Maria, spójrz mi w oczy.- powiedział łagodnie.
Ale ona nie potrafiła oderwać oczu od swoich butów. Dlaczego tak jest, że kiedy ktoś cię o coś prosi ty robisz dokładnie odwrotnie ? W takiej sytuacji…
Ręka chłopaka powoli dotknęła jej podbródka i stanowczo uniosła jej głowę do góry. Maria nie mogła już złapać oddechu.
- Przecież wiesz dobrze, że nie przyjechałem do Isabel. Przyjechałem do ciebie…
Ten miękki głos do niego nie pasował. Coś się święciło. Dziewczynę ogarnął dziwny strach.
- Michael ja…
- Dlaczego nie dałaś mi drugiej szansy ? Dlaczego nie dałaś wyjaśnić ?- to już zabrzmiało jak zarzut.
Bo to jest zarzut, pomyślała. Okey, wykłada karty na stół. Niech tak będzie, skoro tego chce.
- Widziałam cię z nią !- Maria sama nie zauważyła, że jej głos pełen jest pretensji. – Wkładałeś na jej palec pierścionek !
- To znaczyło coś zupełnie innego !- Michael krzyknął.
Dawna gwałtowność dała znać o sobie. W głębi duszy Maria ucieszyła się. Takiego Michaela kochała.
- Niby co ?- warknęła.
- A to, że Jen była moją przyjaciółką i radziłem się jej jaki pierścionek wybrać ! A potem go przymierzyła , bo ma podobne palce do ciebie ! To był pierścionek dla ciebie !
Maria poczuła się słabo. Dla niej ? To było dla niej ?
- Coś ty powiedział…?
- Wtedy chciałem ci się oświadczyć…ale mi nie uwierzyłaś. Nie uwierzyłaś mi. Nie miałaś do mnie zaufania. Teraz też go nie masz. Przykro mi…
Michael postawił kołnierz i zostawiając ją na środku skrzyżowania ruszył do przodu. Maria nie miała siły za nim biec. To już koniec. Chciał się jej oświadczyć ! A ona wszystko zepsuła…chwila, mam takie same palce jak ona?!

Isabel wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi. Dziś nie da po sobie poznać smutku. Michael zaraz by się gniewał. Jedno słowo Liz nie mogło przecież zburzyć tego muru, jakim odgrodziła się od świata. Ciągle jesteś bezpieczna Isabel…
- Michael !- rzuciła mu się w ramiona.
- Nareszcie w domu !- kosmita obkręcił siostrę dookoła siebie.
- Cieszę się, że jesteś. U nas już wszystko gotowe.
Jesse puścił oko do Miśka, a ten wymówił bezgłośne : „Świąteczna faszystka”.
- Nie wątpię.- odrzekł. – Stare, poczciwe Roswell.
- Tak, a ty starym , poczciwym zwyczajem jesteś Mikołajem. Dziś wieczór idziemy do Domu Dziecka.
Michael stanął jak wyryty.
- Co takiego ?!


- Jestem największą idiotką na świecie !- Maria wytarła nos w setną z kolei chusteczkę.
Siedziała w domu Liz, która szykowała się do wyjścia z Maxem na świąteczny obiad do swoich rodziców.
- Maria jestem pewna , że dojdziecie do porozumienia. Chyba nie poświęcicie miłości z powodu głupiej dumy !- Liz wiązała Maxowi krawat.
- Gdyby to było takie proste …
- Michael nie pozwoli ci odejść.- dorzucił Max.
- Ty nie masz prawa głosu ! Nie jesteś kobietą i dlatego nie jesteś obiektywny!- obruszyła się Maria.
Max zaśmiał się głośno.
- A ty jesteś ?


Isabel jeszcze nigdy nie czuła się tak jak teraz. Otaczał ją tłum małych, zasłuchanych twarzyczek, których roześmiane oczęta wpatrywały się tylko w nią. A ona spokojnie, z wielkim oddaniem czytała im jedną z tych pięknych, świątecznych bajek, które zawsze dobrze się kończą. Opowieść ta nosiła tytuł „ Gwiazdy i Anioły”. I była magiczna. Magiczna do tego stopnia , że nawet Mikołaj – Michael, trzymający na kolanach przysypiającego, rudego chłopczyka, zdawał się być zaczarowany. Chyba błądził myślami daleko od tego miejsca.
- „I wtedy jedna gwiazdka spadła i z niej narodził się anioł. Z śnieżnobiałymi skrzydłami, o pięknym głosie. Czysty i nieskazitelny. Dlatego kiedy spojrzysz w gwiazdy i wypowiesz życzenie spełni się. Bo gwiazdy to oczy Anioła”.
Izzy zamknęła książeczkę. Już wiedziała, że przyjdzie tu i jutro.

- Pobawisz się ze mną ?- nieśmiały , dziecięcy głosik doszedł do uszu Isabel.
Obróciła się i jej twarz momentalnie promieniała uśmiechem. To była Jessica. Sześcioletnie , urocze stworzenie o bujnych blond lokach i wesołych, ciemnych oczach, które od razu zwróciło uwagę Isabel. Już tydzień temu, gdy Isabel przyszła tu z Michaelem po raz pierwszy , mała Jessica pociągnęła Mikołaja za sztuczną brodę i wywołała w sercu Isabel szczery śmiech i wzruszenie. Swoją prostotą i ciepłym głosikiem, który tak słodko dwa dni temu wyśpiewał na deskach dziecięcego teatrzyku „Cichą Noc”, sprawiła, że Isabel otworzyła się na wspomnienia. Od tej pory Izzy właściwie przychodziła tu tylko dla tej dziewczynki. Trzy dni temu wzięła ją na cały dzień do domu i kupiła pluszowego misia. Jesse też ją uwielbiał. Polubił ją od razu. Tak jak Isabel…
- A w co się pobawimy ?- Isabel złapała małą rączkę.
- W dom !- zasepleniła mała. – Ja będę twoją córeczką, a ty moją mamusią ! Dobrze ?
Isabel zatkało. Silne ukłucie szarpnęło ją w piersi. „ Twoją córeczką…”. Twoją…
- Isabel…Isabel !- mała krzyknęła natarczywie. – Czemu jesteś smutna ?
Kosmitka spojrzała czule na niewinne usteczka. Bez słowa wzięła dziewczynkę na kolana.
- Kiedyś miałam taką córeczkę jak ty…- zaczęła ledwo słyszalnie.
- Co się z nią stało ?- ciepła główka przytuliła się do kobiecej piersi.
Isabel przylgnęła do niej. Nie chciała jej puszczać.
- Umarła, zanim się urodziła…- wypowiedziała złamanym głosem.
Jessica podniosła czarne źrenice. Przełknęła ślinę.
- Ty nie masz córeczki, a ja mamusi…zostań moją mamusią…


- Jesteś pewna, ze tego chcesz ?- Jesse stanął przy oknie, obejmując żonę.
- Jeszcze nigdy nie byłam niczego tak pewna…tylko czy ty …
Jesse westchnął.
- Chyba muszę się przyznać. Ja też pokochałem tego szkraba…a jeśli to nasza jedyna szansa na potomstwo…
Położyła mu palec na ustach.
- Dziś Wigilia. Zabierzmy ją do siebie. A potem załatwimy resztę. Oni się zgodzą.
- Myślisz ?
- Bóg mi ją zesłał !

Maria przestępowała z nogi na nogę. Stała tak z ciastem i świątecznym indykiem w jednej siatce oraz z górą innego jedzenia w drugiej, przed starym apartamentem Michaela. W środku tygodnia przeniósł się tu od Isabel, bo widział że ona coraz bardziej zaczyna być zajęta jedną z dziewczynek z Domu Dziecka , i jak mówił, był by tam w charakterze kuli u nogi. Oczywiście tego wszystkiego Maria dowiedziała się od Liz, bo sama nie odezwała się do chłopaka od czasu feralnego spotkania. Ale dziś…dziś powiedziała sobie wszystko albo nic. Była Wigilia. Michael znowu będzie sam. I ona też…bo bez względu na to ilu ludzi będzie miała przy sobie , to gdy jego zabraknie, tak naprawdę bezie sama. Do końca swych dni. Nie mogła na to pozwolić ! Zapukała. Michael pojawił się tak szybko, jakby cały ten czas stał przed drzwiami i zastanawiał się czy ją wpuścić. Miał na sobie sprany podkoszulek i spodnie. Uśmiechnął się zabójczo na jej widok.
- Wiesz co ? Myślałem że już nigdy nie zapukasz. Stałem za tym drzwiami jak głupi…
Maria postawiła siatki na podłodze. Wzięła głęboki wdech.
- No więc zapukałam i chcę coś powiedzieć.
Michael oparł się o framugę. Nie spuszczał z niej wzroku.
- Przepraszam…za to, że ci nie uwierzyłam.
Chłopak poruszył się.
- I…?
- I to, że chyba kocham cię jak głupia. I dlatego tu jestem. Z indykiem i tym całym kramem. I z rozedrganym głosem. I z tą idiotyczną przemową…
- Skończyłaś ?- kosmita zbliżył się do niej.
- T…Tak…- Maria była zaskoczona.
A ona podszedł do niej , ujął za ramiona i wyszeptał :
- Teraz ja. – klękną.
Łzy zakręciły się w jej oczach.
- Mario Deluca…czy wyjdziesz za mnie ?
Maria roześmiała się, a potem rzuciła się na niego wpadając prosto w świątecznego indyka.


Dyrektor Domu Dziecka Andy Miles powoli odwróciła się ku roześmianej Isabel Evans- Ramirez.
- Mój Boże…to pani nic nie wie ?- powiedziała z przerażeniem.
Isabel wzruszyła ramionami.
- A co miałabym wiedzieć ?
- Nie może pani zabrać Jessici. Przed godziną odwiezli ją do szpitala.
Isabel zbladła.
- Słucham ?
- Pani nic nie wie !
- Czego nie wiem !?- Isabel gwałtownie zerwała się z krzesła.
- To dziecko…od lat chorowało na białaczkę…nic nie da się zrobić.
Tępy ból przeszył skronie Isabel. Nogi zrobiły się jak z waty. Łzy już kołysały się pod powiekami.
- Jaki to szpital ?! – spytała.
- Pani nie może…
- Jaki ?!


Kiedy Isabel razem z Maxem i Jesse’ym wpadła do sali operacyjnej Jessica już nie żyła. Max nie mógł jej uratować. Isabel objęła ramionami ciepłe jeszcze, wątłe ciałko. Nikt nie protestował. Nikt się nie odezwał…straszliwa prawda krzyczała ciszą…
Tydzień pozniej , Isabel stała przed małym, kamiennym nagrobkiem. Był wieczór. Uklękła na mokrej ziemi. Światło lampki tańczyło cieniem na zimnym kamieniu. Przyłożyła do niego policzek. Chciała to usłyszeć. Bicie tych drogich dla niej serc, wszystkich, które spoczęły pod ziemią. Alexa. Granta. Dziecka. Jeszcze jeden uśmiech. Usłyszeć. Łzy toczyły się po jej policzkach. Miała nadzieją, że zaleją i ją. Nie pozwolą jej wrócić. Do pustki jaka zionęła jej życiem. Uniosła głowę. Gwiazdy świeciły jak zawsze. Ale dla Isabel nie były oczami Aniołów. Były oczami śmierci. Zrodziły ją, i ją teraz niszczą. Jest na to skazana. Jej życie to pasmo śmierci. I tak już pozostanie. Może wstawać i próbować z tym walczyć. Ale zawsze upadnie. Jak ptak, któremu podcięto skrzydła. Jak ręce białe, które w oknie z bólu trzepotały. Gwiazdy i Anioły. Bez nieba. Bez nieba. Bez nieba…Anioł…umiera…


Opustoszałam po twym zgonie
jak w nawie cisza (…)
gdy drżącym serca nowiem
przepalam się ku ranu
boli mnie każda gwiazda
razem z tobą zliczana…

Czy ty mnie w trawie słyszysz
gwiazdo z mojego nieba
strącona bez życzenia
moja jedyna gwiazdo…
bez nieba…?

Jan Kowalik


KONIEC

By Hotori



-
Last edited by Hotori on Sun Dec 14, 2003 3:31 pm, edited 1 time in total.
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
Ela
Fan...atyk
Posts: 1844
Joined: Tue Jul 15, 2003 5:55 pm

Post by Ela » Sun Dec 14, 2003 12:32 am

I co ja mam teraz powiedzieć, Hotori ? Tak ślicznie zaczęło sie Twoje opowiadanie, tyle w nim było radości, i pomyślałam, że z czystym sercem można go polecić Nan, żeby wspierał ją w jej smuteczkach. Koniec był zupełnie nieprzewidywalny, biedna Isabel. Niestety jak w życiu, nie w bajce...
Nan, to pierwsze opowiadanko o dzieciństwie Maxa i Isabel. Urocze...Trzymaj się Słonko. :P
Dzięki Wszystkim za cudowne wprowadzenie nas w świateczny nastrój. :serce:

User avatar
maddie
Fan
Posts: 970
Joined: Sat Jul 12, 2003 5:47 pm
Location: Kostrzyn k/Poznania
Contact:

Post by maddie » Sun Dec 14, 2003 1:16 am

Jejuś... Hotori to było takie... piękne i wzruszające. Gdy już miałam przed oczyma Happy End dla cierpiącej Isabel nadszedł ten koniec. Straszliwy koniec. Poprostu śliczne... Dzięki.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Dec 14, 2003 12:48 pm

W nosie mam dawkowanie.


Magia Bożego Narodzenia

***
Tess siedziała na łóżku w ciemnym pokoju i patrzyła się w okno. Nawet o tym nie wiedziała, że się uśmiecha. To były najpiękniejsze święta w jej życiu. No, tak właściwie to były pierwsze święta w jej życiu. Pierwsze, które sama przygotowała. Które jej się podobały. I które pokochała. Nigdy przedtem nie obchodziła świąt - z kim, z Nasedo...? Zawsze uważała, że święta to oznaka ludzkiej słabości, jeden ze wskaźników, który wywyższał ją ponad ludzi. A teraz to jej na tym zależało, by było pięknie i idealnie. Jej pierwsze święta. „I dla obu panów Valenti pewnie też” uświadomiła sobie Tess. Przecież oni nigdy ich nie obchodzili. Plastikowa choinka stała od lat w garażu i Kyle suszył na niej skarpetki, zaś indyka jedli w Crashdown za 8 dolarów.
Tess zachichotała cicho. Szczerze mówiąc to przygotowanie tych świąt wcale nie było takie łatwe. Impulsywnie zaprosiła Amy a potem troszeczkę bała się powiedzieć o tym Jimowi. Boże, co to za dom - choinka jako wieszak, świąteczny indyk w kafeterii, tylko dwa krzesła i mecz i chipsy zamiast kolacji. Dom wariatów. Ale... wszystko tak dobrze się ułożyło - inyk nie obraził się za użycie mocy i nie zmienił smaku, Jim i Amy wspaniale się razem bawili, a Kyle z kolei był przezabawny. Tess jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak dobrze - nigdy nie miała takiej atmosfery jak wczoraj wieczorem.
Ciche pukanie do drzwi wyrwało ją z rozmyślań.
-Pro... ekhm, proszę - zawołała cicho. Drzwi szczęknęły cicho i do pokoju wszedł Kyle.
-Nie przeszkadzam? - zapytał usiłując zobaczyć ją w ciemnościach. Tess uśmiechnęła się do niego, choć pewnie nie mógł tego zobaczyć.
-Nie, skąd. Patrzyłam na niebo i myślałam o tym, że to są najpiękniejsze święta jakie miałam w życiu - odparła przesuwając się trochę i robiąc mu miejsce obok siebie.
-Tess, chciałem ci podziękować... Za wszystko, co dla nas zrobiłaś - powiedział niewyraźnie Kyle siadając obok niej. - Wiesz, nigdy nie mieliśmy takiej prawdziwej kolacji, i...
-Wiem. Ja też - szepnęła cicho Tess. Milczeli przez chwilę oboje, ale tym razem nie było to niezręczne milczenie. Po prostu siedzisz z kimś, ni widzisz jego twarzy i wcale nie musisz nic mówić, wystarcza ci sama obecność tego kogoś i jest ci tak dobrze.
-Myślisz, że nie odkryją Maxa po uzdrowieniu tych dzieci w Phoenix...? - odezwała się po chwili z wahaniem Tess. Kyle skrzywił się nieco na wzmiankę o Maxie.
-Nie wiem, ty powinnaś wiedzieć lepiej - odparł. Znowu zapadła między nimi cisza.
-Tess, czy kiedyś zastanawiałaś się nad tym, dlaczego rzeczy są takie, jakie są...? - zapytał Kyle. - To znaczy, dlaczego na przykład Max albo Liz mają wspaniałe rodziny a inni nie? Dlaczego takie dzieci jak córka Brody’ego tak strasznie chorują?
Tess milczała. Nie zastanawiała się - bo po co, skoro zna się swoje przeznaczenie? A może jednak powinna?
-Hej, dzieciaki, co tak siedzicie po ciemku? - zapytał raźno Jim, wtykając głowę do pokoju i otwierając szerzej drzwi, także światło z korytarza padło wprost na łóżko Tess.
-Tato, się puka! - zaoponował Kyle mrużąc oczy przez światłem. -Mogliśmy robić coś... coś... to znaczy nie żeby... ale... - zaplątał się we własne słowa.
-Dobra dobra, tylko bez takich mi tu - roześmiał się Jim. - Lepiej pośpieszcie się, jeśli chcemy pójść na Pasterkę.
-A chcemy? - zapytała zdziwiona Tess, ale ojciec i syn odpowiedzieli jej jednogłośnie:
-Jasne!
Kyle podał jej rękę i wstała z łóżka. Wyszli z domu zabierając ze sobą lampiony i ruszyli powoli w stronę kościoła. Noc była piękna - mroźna i przejrzysta. Kyle naciągnął na uszy Tess zabawną czapkę, którą dostała od Amy DeLuca wczoraj wieczorem.
-Bo się przeziębisz - wyjaśnił i wziął ją pod rękę. Jim uśmiechnął się pod nosem i podał Tess drugie ramię.
-Pani pozwoli - powiedział wesoło.
-Pozwolę - odparła ze śmiechem Tess i ujęła go pod ramię.
Przyszli dość wcześnie i zajęli trzy miejsca w jednym ze środkowych rzędów – Tess w środku, po lewej Kyle a po prawej Jim. Stopniowo przybywało ludzi, pojawili się Parkerowie i Evansovie, oczywiście bez Maxa. Przyszła Amy DeLuca z córką i usiadła za nimi, gdzieś z boku przemknął zgarbiony Michael... Zapalono lapiony i nagle pojawiło się morze płomyków świec, drgające i ciepłe. Pojawił się nawet Max i usiadł koło Liz, choć Tess nawet nie bardzo go zauważyła, zajęta zarówno Kyle’m siedzącym tuż obok niej, jak i tym, co było przed nią.
Chór zaczął śpiewać „Come All Ye Faithful” i nagle zrobiło się bardzo, ale to bardzo pięknie i uroczyście. Tess zerknęła ukradkiem w bok na Kyle’a i poczuła ciepło w sercu. Była szczęśliwa, po raz pierwszy w życiu była tak szczęśliwa.
-Boże, proszę - szepnęła cichutko. - Niech wszystkie święta będą takie jak te... Proszę.
Powoli z nieba zacząl padać cicho śnieg, a w powietrzu brzmiały słowa starej, angielskiej kolędy.
***
-Nie, nie, nie! - zawołała stanowczo Isabel. - Powiedziałam, że chcę mieć choinkę, a nie połamany parasol! Co ty mi tutaj wciskasz?!
Sara spojrzała z powątpiewaniem na choinkę, którą przytrzymywała ręką. Dla mniej drzewko było całkiem ładne i nie mogła pojąć, o co chodziło Isabel, ale skoro jej się nie podobało...
-Cześć kochanie - Jesse podszedł do Isabel z tyłu i pocałował ją w policzek. - Jak ci idzie?
-Cześć. Rewelacyjnie - odparła odwracając się do niego i otwierając notes. - Nie mam Mikołaja, Liz i Maria robią za elfy a choinka jest do kitu.
-Dlaczego? - zdziwił się Jesse patrząc na drzewko, które przytrzymywała Sara. - Według mnie jest całkiem w porządku.
Isabel spiorunowała go wzrokiem.
-Jeśli ja mówię, że jest złe, to znaczy, że takie jest - zauważyła ostro i chciała dodać coś jeszcze, ale dostrzegła jakieś zamieszanie przy elfach. - Muszę iść, porozmawiamy później. A, i zrób łańcuch z popcornu i borówek, dobrze kochanie? - zwróciła się do Jesse’go. - Tylko nie zapomnij, 5 popcornów na 2 borówki! - rzuciła przez ramię Isabel i pośpieszyła w kierunku elfów z zamiarem objechania topornych pomocników Mikołaja. Jesse i Sara wymienili znaczące westchnienia.
-Ona tak zawsze, już od lat - westchnęła Sara przytrzymując ramieniem choinkę.
-Zawsze...? - zapytał z powątpiewaniem Jesse.
-Sara, pozwól na chwilę! - rozległ się krzyk Isabel.- Co ja mówiłam o pięciu calach śniegu?!
Sara obejrzała się gwałtownie, uśmiechnęła się przepraszająco do Jesse’go, wepchnęła mu w ramiona drzewko i pobiegła szybko w kierunku Isabel by już po chwili obchodzić każde drzewko z puszką sztucznego śniegu w dłoni usiłując uczynić z Roswell biegun północny.
Isabel miała ręce pełne roboty - musiała stworzyć atmosferę świąt i znaleźć świętego Mikołaja, następnie zaś zwolnić do pokazowo razem z Cukiereczkiem. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że Mikołaj w wykonaniu Michaela był oryginalny i dzieciaki garnęły się do niego. Jego następca był sflaczałym, nieciekawym osobnikiem i Isabel wróciła do domu w nienajlepszym humorze, mając nadzieję chociaż na to, że Jesse zrobił coś jak należy. Jednak gdy tylko przekroczyła próg własnego domu, wiedziała, że coś było nie tak. Zaraz - dlaczego grał telewizor? I co to w ogóle było - mecz baseballa?! Isabel poczuła narastającą wściekłość.
-Cześć, kochanie. Jak mecz? - zapytała słodkim głosem.
-Och, świetnie - odparł Jesse nie odrywając wzroku od telewizora. - No, no, no dalej, STRZELAJ!!!
-Świetnie - Isabel zrezygnowała z tłumienia złości, miała wrażenie, że zaraz wybuchnie. - Wiesz, jest Wigilia, a my mamy mnóstwo rzeczy do zrobienia. A ty nawet łańcuch źle robisz, mówiłam, że ma być inny!
-Jeśli uważasz, że źle to zrobiłem, to zatrudnij do tego Śnieżynkę i Cukiereczka albo Sarę - odparł Jesse. „Przynajmiej oderwał wzrok od telewizora” pomyślała z wściekłością Isabel.
-Po prostu staram się, żeby wszystko było idealnie, żeby nasze pierwsze święta były idealne! - zawołała. Hm, może troszeczkę przegięła - Jesse zerwał się z kanapy przerwacając miskę z popcornem. Świetnie.
-Nasze święta?! - Jesse roześmiał się ironicznie. - To są twoje święta, nie nasze! - ruszył do drzwi zakładając po drodze kurtkę.
-Gdzie idziesz? - Isabel podskoczyła za nim.
-Przejść się - burknął Jesse trzaskając drzwi. Isabel została sama w pustym mieszkaniu, telewizor grzmiał rykiem ze stadionu a lampki na choinkach świeciły się spokojnie. Wyciągnęła rękę w kierunku telewizora, który momentalnie zgasł.
Przesunęła ręką po włosach i odetchnęła głęboko usiłując się uspokoić. Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Święta będą udane. Na pewno.
Usiadła ciężko na kanapie i odruchowo zgarnęła rozrzucony popcorn. Tak bardzo chciała, żeby było pięknie. Żeby to były wyjątkowe święta. Żeby utkwiły im w pamięci. I chyba naprawdę to zrobią, tylko nie w taki sposób, w jaki by sobie tego życzyła. Może po prostu jest zbyt zmęczona. Może ma zbyt dużo na głowie. Może powinna się położyć, rano na pewno będzie lepiej.
Nie wiedziała nawet, kiedy zasnęła - obudziła się za to nad ranem. Właściwie to obudził ją Max. Jesse spał obk niej, odwrócony do niej plecami. Isabel wstała po cichu i poszła za bratem do salonu.
-Isabel, zrób coś dla mnie - odezwał się cicho Max. - Proszę cię, weź rodziców Samuela i wejdź wraz z nimi do jego snu.
Isabel popatrzyła na niego przez chwilę w milczeniu usiłując zrozumieć o co ją prosił.
-Chcesz, żeby ich tam wziąć? - zapytała po chwili z wahaniem. - Nigdy przed tem czegoś takiego nie robiłam.
-Wiem - Max popatrzył na nią błagalnie, a jej przypomniały się jedne z ich pierwszych świąt, kiedy tak samo patrzył na rodziców prosząc by pozwolili mu pójść samemu do ciotki Emmy pomóc jej w ubieraniu choinki. Lizus.
-Dlaczego? - zapytała cicho odganiając od siebie tamte wspomnienia.
-Bo chcę, żeby jego rodzice poznali własnego syna - powiedział. Isabel popatrzyła na niego z zastanowieniem. Żeby jego rodzice poznali własnego syna... ich rodzice nie znali ich. Rozumiała brata, chciał w pewnym sensie to zrekompensować – Isabel skinęła głową, zamknęła oczy i położyła palec najpierw na dłowie Samuela na zdjęciu, a potem przesunęła go kolejno na jego rodziców. Znaleźli się w salonie koło wielkiej choinki, dookoła której jeździł wesoło mały pociąg. Tata Samuela ze snu wziął syna na ręce, a jego mama podała mu aniołka.
-Czas założyć anioła na czubek - powiedziała. Jego ojciec podniósł go do góry i mały Samuel wsadził figurkę na choinkę.
-Kocham cię mamusiu - powiedział po chwili Samuel i spojrzał na ojca. - Kocham cię tatusiu.
Isabel popatrzyła na rodziców chłopca, tych, których przyprowadziła ze sobą i dostrzegła w ich oczach łzy. To był chyba najpiękniejszy prezent, jaki mogli dostać.
Otworzyła oczy.
-No i co, udało się? Jak tam jest? - zapytał Max szybko. Isabel patrzyła w jeden punkt i uśmiechnęła się ciepło.
-Tak, udało się. Tam jest pięknie - odparła. Rodzice Samuela już poznali własne dziecko. Może jej rodzice też ją kiedyś poznają, może wyzna kiedyś prawdę Jesse’mu. Może. Isabel wstała z kanapy, podeszła do choinki i zdjęła z tylnej gałęzi brunatną skarpetę Jesse’go. To były również jego święta. „Nasze” pomyślała zdejmując czerwoną, odświętną skarpetę wiszącą nad kominkiem i umieściła na jej miejscu tą starą. Dla niego to było ważne - to było jego dzieciństwo. Którego nie miał ani Samuel, ani ona.
Isabel przysiadła na oparciu kanapy. Poczeka, aż Jesse się obudzi. Wtedy go przeprosi. A wtedy ich pierwsze wspólne święta będą piękne. Pierwsze z wielu.
Uśmiechała się nieświadomie patrząc na jasną choinkę.
Image

User avatar
Nan
Hybryda
Posts: 2781
Joined: Sat Jul 12, 2003 6:27 pm
Location: Warszawa

Post by Nan » Sun Dec 14, 2003 12:56 pm

Magia Bożego Narodzenia

***
„Mleko, orzechy, miód, trzy kilo ziemniaków... mleko, miód, trzy kilo ziemniaków, marchewka...” mruczał cicho do siebie Michael idąc ostrożnie po oblodzonym chodniku z torbami pełnymi zakupów i powtarzając w to, co miał jeszcze kupić. Maria oczywiście dała mu długą listę zakupów, ale Michael zgubił ją już w trzecim sklepie. A może w czwartym, nie wiedział, ale to nie miało znaczenia. Miał za to wrażenie, że o czymś zapomniał. Tylko o czym...? Mleko jest, orzechy są, ziemniaki też... Może marchewka?
Michael nie przepadał za świętami. Nie wtedy, kiedy ciągle wysyłamo go do rozmaitych sklepów rozsianych po całym mieście. Ale pewnie, tylko on mógł latać z zakupami, to nic, że miał nocną zmianę jako ochroniarz! Kopnął z wściekłością puszkę leżącą na chodniku. No i napewno Maria zachce dostać jakiś prezent, a on kompletnie nie miał do tego głowy. Miał cichą nadzieję, że w świetle ostatnich wydarzeń wszyscy jakoś o tym zapomną, ale był pewien, że Maria i tak prędzej czy później sobie przypomni.
Doszedł w końcu do domu - Max i Liz mieszkali w niewielkim mieszkanku na przedmieściach Bostonu - i od kilku miesięcy Maria i Isabel praktycznie rzecz biorąc niemalże nie wychodziły z małego domu Evansów, więc siłą rzeczy Michael, Jesse i Kyle również najczęściej przebywali tam, gdzie pozostali.
Michael nie zdążył nawet sięgnąć łokciem do klamki, gdy Maria otworzyła drzwi.
-No nareszcie, co tak długo? - zawołała na powitanie.
-Też się za tobą stęskniłem - odparł sarkastycznie Michael wchodząc do środka i zatrzaskując nogą drzwi.
-Kupiłeś orzechy? - zawołała z kuchni Isabel. Michael wszedł do kuchni i postawił na stole torby. Nareszcie przestał czuć się jak objuczony muł.
-Sama sprawdź - zaproponował mało przyjaznym tonem i zamierzał dodać jescze coś dosadnego, ale napotkał karcący wzrok Liz, umilkł więc posłusznie. Mimo wszystko czuł do niej coś w rodzaju respektu, choć nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że była żoną Maxwella. Licho wie.
-No, Lizzie, zbieram się do siebie, muszę zerknąć do mojego własnego pokoju - Maria zdjęła z siebie fartuszek i powiesiła go na wieszaku przy lodówce.
-Cześć wszystkim, cześć kochanie - do kuchni wszedł Max i od razu skierował się do Liz. - Jak się czujesz? - zapytał troskliwie siadając obok niej i patrząc jej w oczy. Liz uśmiechnęła się ciepło.
-Dobrze - powiedziała kładąc rękę na brzuchu. Była w dziewiątym miesiącu ciąży i Max dosłownie nie widział świata poza nią. - Matt również.
-To ja idę - rzuciła gdzieś w powietrze Maria i wycofała się szybko z kuchni. Isabel spojrzała z wyrzutem na Michaela, a ten wzruszył tylko ramionami, ale mimo wszystko wyszedł za Marią.
-Czemu tak szybko się zmyłaś? - zapytał idąc za nią po ośnieżonym chodniku.
-Mam coś do zrobienia - odparła obojętnie. Michael popatrzył na nią z zastanowieniem.
-A może po prostu jesteś zazdrosna, co? - zapytał. To był strzał w dziesiątkę - plecy Marii wyprostowały się gwałtownie i DeLuca odwróciła się błyskawicznie.
-Słuchaj, kosmito jeden! - wrzasnęła. - Nie jestem zazdrosna! Nie jestem! Cieszę się, że Liz i Max są szczęśliwi, należy im się! Ale to chyba normalne, że też chciałabym mieć własną rodzinę, rozumiesz!!!
-A nie jesteś szczęśliwa? - Michael osłupiał. Był święcie przekonany, że tego właśnie chciała.
-Nie! Też chciałam wyjść za mąż i mieć dzieci jak Max i Liz! - w oczach Marii pojawiły się łzy i Michael poczuł, jak bardzo chciałby ją przytulić. Nie ruszył się jednak z miejsca. - Przepraszam, nie powinnam tego mówić... - szepnęła, odwróciła się gwałtownie i uciekła. I w tym właśnie momencie w kieszeni Michaela zadzwonił telefon - Guerin wyszarpnąłgo jedyn ruchem i zerknął na wyświetlacz - Isabel.
-Czego? - warknął biegnąc za Marią.
-Michael, Liz zaczęła rodzić, kolacja anulowana! - zawołała mu niemalże do ucha spanikowana Isabel. Michael z wrażenia aż się zatrzymał.
-Jak to - już?! - krzyknął. - Mamy przyjść?
-Nie, nie - zaoponowała stanowczo Isabel. - Będziecie tylko przeszkadzać, zadzwonię jak się skończy! - rzuciła i rozłączyła się. Michael popatrzył bezmyślnie na telefon. Świetnie. Rewelacyjnie. Święta. Maria nie wiadomo gdzie, obrażona i rozżalona, Liz zaczęła rodzić... I jak on do cholery ma lubić święta?! Skręcił w stronę parku. Pójdzie dłuższą drogą.
Ruszył nieśpiesznie przez park, przeszedł pod drzewami i znalazł się na ośnieżonej ścieżce, gdzie w regularnych odstępach stały ławki. Michael przysiadł na jednej z nich i rozejrzał się.
Z niejakim zdziwieniem dostrzegł jakąś postać siedzącą na ławce nieopodal. Rozpoznał czerwony kożuszek Marii i zawahał się przez chwilę, jednak mimo wszystko podszedł do niej. I wtedy zauważył, że dziewczyna płakała kiwając się w przód i w tył. Michael usiadł niepewnie obok niej i ostrożnie położył rękę na jej ramieniu.
-Idź sobie - wybuczała Maria przez zatkany nos, Guerin jednak niezamierzał nigdzie iść. Na pewno nie teraz. - No idź sobie!
-Nie wiedziałem, że chciałabyś wyjść za mąż - powiedział cicho z ociąganiem. Maria poderwała głowę i popatrzyła na niego oczami pełnymi łez i złości. „Czyli nie było jeszcze tak najgorzej” pomyślał Michael z niejaką ulgą.
-I tak trudno jest się tego domyślić, prawda? - zawołała i pociągnęła nosem.
-Mogłaś mi powiedzieć - zauważył Michael.
-Boże - Maria przewróciła oczami. - Przecież ci to mówiłam! Setki razy!
-Tak? - zdziwił się Michael. - Nie słyszałem...
-Ty nigdy nic nie słyszysz - stwierdziła gorzko Maria wpadając mu w słowo.
-Myślałem, że nie chcesz - Michael zignorował ją i ciągnął dalej. - Myślałem, że zdzielisz mnie po głowie i powiesz, że chyba mi odbiło. Nie powiesz tak?
-Nie... - odparła Maria i przestała płakać.Michael wziął głęboki wdech.
-Mario DeLuca, czy wyjdziesz za mnie za mąż? - wyrzucił z siebie jednym tchem. To nawet nie było takie straszne, tym bardziej że Maria rzuciła mu się na szyję z radosnym okrzykiem.
-Nareszcie!! - zawołała mu prosto do ucha i przyciskając mokry policzek do jego policzka. Michael instynktownie obją ją ramionami.
-Ale mi nie odpowiedziałaś - wymruczał w jej włosy. Maria spojrzała na niego rozpromienionym wzrokiem.
-Jasne, że tak! - odparła ze szczęśliwym uśmiechem. Michael popatrzył na nią i jedyną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy było pocałowanie jej. A właściwie dlaczego nie, w końcu i tak zostanie jego żoną...
Może jednak święta nie były takie najgorsze.
***
Ósma miseczka po barszczu nie zmieściła się już w przepełnionym talerzami zlewie i w rezultacie wszystkie pleciały na podłogę z głośnym łoskotem. Liz westchnęła ciężko i zaczęła zbierać skorupy.
-Może ci pomogę? - ciepły głos Maxa rozległ się gdzieś za nią i podskoczyła zaskoczona.
-Max - uśmiechnęła się ciepło i wstała z podłogi. - Nie wiem, dlaczego to upuściłam - powiedziała zamyślona gdy Max jednym ruchem ręki przywrócił porządek ze szczątkami miseczek i zupy. - Może po prostu jestem już za stara... - stwierdziła z niejakim smutkiem w głosie. Max przytulił ją do siebie i popatrzył w oczy. Może i miała twarz staruszki, pełną zmartwień, trosk i zmarszczek, oczy jednak wciąż były tak samo młode jak czterdzieści parę lat temu.
-Nie jesteś za stara - zaoponował łagodnie i pocałował ją w czoło. - Po prostu denerwujesz się.
-Może - odparła niepewnie Liz. - Chodźmy do salonu - powiedziała szybko i pociągnęła go za rękę w stronę pokoju.
Stanęli oboje na progu i popatrzyli na swoją rodzinę w milczeniu. Matt, ich najstarsze dziecko, notabene kończące dzisiaj trzydzieści osiem lat, rozprawiał przy stole z Robin, córką Marii i Michaela. Sidney, córka Liz i Maxa, razem z mężem i dziećmi była w Europie; Isabel, wciąż elegancka mimo upływu lat, śmiała się wesoło, siwy Jesse zaś przegrywał w Monopol z własną wnuczką Polly; Maria jak co roku kłóciła sie z Kylem a Michael i Serena śmiali się do rozpuku; żona Matta, Kim, rozmawiała z Alexem Ramirezem i jego żoną Stacey. Najmłodszy z rodu, pięcioletni brządc Matta, Bobby, z zachwytem gapił się na choinkę. W powietrzu przesyconym smakowitymi zapachami obiadu i choinki unosił się gwar rozmów i śmiechu. Liz spojrzała na Maxa zamglonymi oczami.
-Piękne, co? - roześmiała się cicho, a Max uścisnął jej rękę. Weszli oboje do salonu i błyskawicznie zostali wciągnięci w atmosferę świąt.
Dopiero późnym wieczorem uciszyło i uspokoiło się nieco, gdy Max z niejakim trudem przekonał dzieci by poszły na Pasterkę, a starszych nakłonił do zostania. W końcu Matt wzruszył ramionami i oznajmił, że jeśli chodzi o niego, to on z przyjemnością przejdzie się w taki piękny wieczór.
-No, dobra, co się takiego stało - sapnął Michael siadając ciężko na kanapie przed choinką. Przez te wszystkie lata przybyło mu nieco wagi. Max i Liz wymienili znaczące spojrzenia.
-Czy musiało się coś stać...? - zapytała niepewnie Liz ściskając mocniej rękę męża.
-Kochanie, gdy dzwonicie do nas i ściągacie nas z całego świata to chyba jednak jest jakiś powód? - roześmiała się Serena, a jej oczy śmiały się wesoło znad okularów.
-Chciałam się z wami pożegnać - powiedziała cicho Liz.
-Liz, co ty mówisz - uśmiechnęła się Maria, ale po chwili uśmiech rozmył się na jej twarzy. -Jak to pożegnać? - zapytała z niepokojem.
-Liz, przecież jesteś zdrowa, prawda? - zaniepokoił się Jesse.
-Jestem zdrowa, ale nadszedł mój czas - odparła. - Wiem, że dzisiaj... że to będzie dzisiaj, i chciałam po prostu umrzeć w otoczeniu przyjaciół - w jej oczach zabłysły łzy, a w salonie zapadła cisza.
-Dzieci... wiedzą? - zapytał cicho Kyle ciągnąc swoją brodę, jak to miał w zwyczaju.
-Nie - odparł Max.- Nie chcieliśmy ich martwić.
-Gdziekolwiek będziesz... będziemy pamiętać - Maria podeszła do Liz i uściskała ją mocno. Serena wstała z miejsca i również ją przytuliła.
-Pusto będzie bez ciebie - szepnęła usiłując powstrzymać łzy. Liz kolejno pożegnała się ze wszystkimi poczym stanęła przy Maxie.
-Jestem gotowa - westchnęła cicho. Max usiadł na fotelu a Liz usiadła mu na kolanach i położyła głowę na jego ramieniu.
-Będę na ciebie czekać - szepnęła. - Na was wszystkich.
Max objął ją ramieniem, oparł brodę o czubek jej głowy i patrzył na złotą choinkę. Liz zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać. W pokoju panowała cisza, jedynie ogień na kominku trzaskał, choinka dalej roztaczała swój intensywny zapach, w powietrzu unosiła się dalej ta sama magia. Maria oparła głowę na ramieniu Michaela i zamknęła oczy. Dziwnie było być przy śmierci osoby, która od ponad sześćdziesięciu lat była twoją najlepszą przyjaciółką. A teraz odchodzi. Michael również milczał - Liz była dla niego jak siostra, była żoną jego brata i wprost niesposób było wyobrazić sobie Maxa bez niej.
Serena wbiła wzrok w płonące drewno na kominku, w głowie miała pustkę. Kyle uścisnął rękę żony.
Jesse zaś patrzył ukradkiem na Isabel. Zadziwiające, jak układają się losy człowieka. Czasami umiera w wypadku, tak jak niedgyś Alex, po którym ich syn otrzymał imię; czasami ginie, bo tego chce, tak jak Tess; a czasami po prostu przychodzi jego czas, choć jest jeszcze w pełni sił i zdrowia, jak teraz Liz. Kto będzie następny?
Zegar na kominku monotonnie tykał, odliczając bezlitośnie czas, lampki na choince wciąż odbijały się w złotych bombkach i łańcuchach, polana w kominku trzaskały uspokajająco. W pewnej chwili Max drgnął niespokojnie i popatrzył w dół na twarz żony – Liz uśmiechała się łagodnie... Max zacisnął oczy, miał wrażenie, że zaraz się rozpłacze.
-Odeszła - nie wiedział jakim cudem coś w ogóle przeszło mu przez gardło. Isabel w milczeniu położyła rękę na ramieniu brata. Wszyscy milczeli. Troje kosmitów, których życie zmieniło się dzięki ludziom, i czworo ludzi, nierozerwalnie związanych z kosmitami, pogrążonych w ciszy po stracie przyjaciela.
***
Młodsza część „rodziny”, jak nazywał ich Kyle, wracała wesoło do domu z Pasterki. Spadł śnieg przykrywając Boston grubą warstwą białego puchu, ale teraz granatowe niebo było usiane gwiazdami.
Matt spojrzał w kierunku domu i wydawało mu się, że w górze, dokładnie nad ich domem zabłysła bardzo jasna gwiazda i po chwili opadła. Nie wiedział, dlaczego nagle zrobiło mu się smutno, tak, jakby odszedł ktoś bardzo bliski, jedna pojedyńcza łza spłynęła po jego policzku.
Kim wzięła go pod rękę.
-O czym myślisz? - zapytała patrząc na niego jasnymi, szarymi oczami. Matt potrząsnął głową i odpędził od siebie te dziwne myśli.
-Nie, nic - uśmiechnął się do żony. - Myślałem o magii Bożego Narodzenia.
-I do jakich wniosków doszedłeś? - roześmiała się Kim.
-Że każde święta są wyjątkowe - odparł i spojrzał jeszcze raz nad dom, ale gwiazdy już nie było.
KONIEC
Image

Hotori
Obserwator Słów
Posts: 1509
Joined: Sat Jul 26, 2003 4:11 pm
Location: Lublin

Post by Hotori » Sun Dec 14, 2003 4:10 pm

hm ...widzę że wszędzie przewijają się podobne wątki...Michael Mikołaj, dzieci M&M i M&L, ciąża, gwiazdki ...Świąteczna Faszystka :mrgreen:
ale w końcu są Święta !

Cóż i co do Świąt... Mam dla was kupę prezentów i to nie tylko pod choinkę. Już w pierwszy dzień świątecznej przerwy pojawi się : komiks Roswell pt :" Marsjanie Atakują" :mrgreen:
następnie moja saga- "Antar: powrót do gwiazd."
następnie - ''Symfonia o mroku '' (nie zdradzę o czym dokładnie)
i następnie :mrgreen: '' The last human'' (Ostatni człowiek)
no i na deser...TADAM : Klątwa Przeznaczenia, część 1 (całość 14 części )

Części opowiadania Klątwa Przeznaczenia(nie po kolei) :

Stone (Kamień)
Salvation (Zbawienie)
Scar (Blizna)
Scream (Krzyk)
Secret(Tajemnica )
Shackles(Kajdany)
Shadow (Cień)
Sign (Znak)
Sky Song (Pieśń Niebios)
Silence (Cisza)
Stars and Souls( Gwiazdy i Dusze)
Survivor (Ocalały)
Souvenir (Pamiątka)
Step (Krok)

Przy tym, chcę zaznaczyć iż Klątwa jest opowiadaniem dla mnie szczególnym, w którym wykorzystałam wałsne przeżycia, w jednym z fragmentów oczywiście...i uprzedzę może...to będzie bardzo, bardzo smutne...i o dziwo ..w większości o Dreamers...myślę, że ci którzy mnie znają wiedzą o co chodzi :)
'' It is easier to forgive an enemy than to forgive a friend''

William Blake

User avatar
tigi
Zainteresowany
Posts: 372
Joined: Fri Aug 01, 2003 6:30 pm
Location: Poznań
Contact:

Post by tigi » Sun Dec 14, 2003 6:47 pm

Wasz świąteczny nastrój udzielił się także mi i powoli zaczynam również pisać opowiadanko świąteczne.

User avatar
Lizziett
Fan
Posts: 1000
Joined: Mon Aug 25, 2003 11:48 pm
Location: Kraków

Post by Lizziett » Sun Dec 14, 2003 7:15 pm

Super Hotori, nie mogę sie doczekać...a twoje opowiadanie bylo piękne (coż- norma :wink: ) tylko dlaczego Isabel zawsze musi tak cierpieć? :cry:
Nan, mnie osobiście najbardziej podobało sie to z małym Maxem...poprostu pływam...jak tylko sobie to wyobrażę :P
moze mały świateczny fanart...albo i dwa...

Image

Image
"I know who you are. I can see you. You're swearing now that someday you'll destroy me. Far better women than you have sworn to do the same. Go look for them now." (Atia)

""You...have...a rotten soul" (Cleopatra)

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 39 guests