Piękne. Poprostu śliczniutkkie. Dzięki Hotorii.
No to teraz może.... Proste opowiadanie o prostym tytule:
Świąteczna Opowieść
Wszędzie było błoto. Okropne błotniste kałuże, rozpryskiwały się o nadjeżdżające samochody. Jak śmiesznie wyglądali ludzie, często mężczyźni w sile wieku, biznesmeni, którzy tak jak wszyscy inni przeskakiwali te kałuże, albo po prostu przechodzili obok.. Dzisiaj czy byłeś bogaczem, czy biedakiem nie miało znaczenia, nie różniliście się od siebie, lecz mieliście wspólną wadę – spieszyliście się… Zresztą ludzie byli już tacy od początku swojego istnienia. Wciąż się gdzieś spieszyli. Czas to pieniądz…
Tak było i teraz. Mijali świąteczne wystawy nawet nie rzucając na nie okiem. Chociaż czasem zdarzał się i mały wyjątek.. Pojedynczy mąż, lub chłopak wpadał do ostatnich otwartych sklepów i wybierał resztki towaru na prezenty. „Znowu zapomniałem, ufff może jeszcze uda się coś dostać dla Kathie”. Wszyscy się śpieszyli do bliskich, do domowego ogniska, ciepłego domu. Chociaż może nie wszyscy. Za wielką szybą pod reklamą „Evans i spółka – radcy prawni” siedział spokojnie dwie kobiety. Nie wyglądały na to, żeby obchodziło je zbytnio całe to zamieszanie, za oknem. Szyba oddzielała je od prawdziwego świata i ciągłego pośpiechu. A one mimo wszystko cieszyły się, że są po tej jej stronie.
- Okropna pogoda, nienawidzę świąt w Roswell. Nie to, co u rodziny mojego męża w Europie…
- Hmmm? Mówiłaś coś? – Spytała się Liz, przeciągając się i przecierając oczy. Długie, czarne włosy odgarnęła do tyłu. Musiała się lekko przespać, bo dokuczliwy ból krzyża przypomniał jej, że nie powinna być w jednej pozycji przez cały czas. Ale opłaciło się. Miała piękny sen, w którym była z Maxem. Tylko Jej Maxem.
- Tak, ale to nie jest ważne. – Beth przyjrzała się zmęczonej twarzy swojej szefowej, a zarazem przyjaciółki – Dobrze się czujesz Liz? – Zapytała z troską.
- Lepiej się jeszcze nigdy nie czułam – powiedziała z trochę sztucznym entuzjazmem. – Nie martw się, miałam tylko śliczny sen. – Błogi uśmiech wpełznął na jej twarz.
- Tak, domyślam się. Nie będę wnikać w szczegóły – szepnęła tak, żeby Liz usłyszała i zaczęła chichotać. Po chwili już obie śmiały się serdecznie, nie mogąc się powstrzymać. Pierwsza ocknęła się Liz.
- Ej, Beth idź już do domu, nie ma wielu klientów. Idź, dzieci się ucieszą.
Twarz Beth natychmiast spoważniała.
- Nie zostawię cię tu samej. – Powiedziała patrząc wymownie na duży brzuch przyjaciółki. Liz, natychmiast zrozumiała, położyła rękę na brzuchu i pogładziła maleństwo.
- Poradzę sobie. To tylko pół godzinki, na pewno nikt nie przyjdzie. A ja nie jestem jeszcze inwalidką. – Próbowała uśmiechem załagodzić trochę troskę Beth. Jednak, mimo, że znały się od niecałych 3 lat, nie potrafiła wpłynąć na kobietę, która siedziała przy biurku, w drugim kącie pomieszczenia.
- No nie wiem, nie chce cię zostawiać samej. Gdyby coś się stało…
- … to mam telefon – dokończyła Liz. – A tak w ogóle to mam jeszcze miesiąc czasu, nic się nie stanie. Mały nie ma zamiaru jeszcze przychodzić na ten brudny, smutny świat. A przynajmniej do czasu, kiedy jego tatuś nie wróci.
- Jeśli w ogóle wróci – szepnęła Beth, tak żeby ona tego nie słyszała, wstała i powoli założyła gruby, wełniany płaszcz z kołnierzem. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, ale tym razem wygrałaś. Muszę kupić Susie lalkę pod choinkę.
Drzwi gwałtownie otwarły się, prawie nie uderzając Beth, która w ostatnim momencie się odchyliła. Po chwili zza framugi wyszła Isabel, w swoim świątecznym wdzianku. Głowę okalały jej złociste loki, które nie zmieniły koloru odkąd miała 17 lat. Is nie chciała nic zmieniać, twierdziła, że większość zmian jest zmianami gorszymi, i lepiej zostawać przy starym. Tak samo podtrzymywał Alex, ale jemu trudno się dziwić.
- Hej! – Zawołała z progu – Wesołych Świąt!
- O Boże… - powiedziała do siebie Liz, a na głos wykrzyknęła – Hej! Hej!
- Hej Is, i dzięki za życzenia. A raczej na razie, ja już zmykam. Dobrze, że przyszłaś, twoja bratowa chciała mnie siłą wygonić i sprowadzić na siebie nieszczęście. – Za szeleściła swoimi brunatnymi loczkami Beth, odwróciła się jeszcze do Liz – Pa, uważaj na siebie, a zresztą na was oboje. Wesołych Świąt! – I wyszła, a zamykając drzwi poruszyła jeszcze małymi dzwonkami przy wejściu. Po pomieszczeniu rozbrzmiał ich słodki dźwięk.
***
Maria przyjrzała się dopiero, co przygotowanemu stołowi i z westchnieniem ulgi osunęła się na tapczan. Harowała przez ostatnie trzy godziny, żeby nakrycie jako-tako wyglądało. Chciała, żeby te święta były idealne i najpiękniejsze. Były to, bowiem pierwsze święta tylko we dwoje, które mogła spędzić tylko ze swoim Miśkiem, a zarazem pierwsze święta z Leslie. W tamtym roku zaprosiła ich Amy, a oni nie chcieli jej odmawiać z powodu choroby. Miała raka, to brzmiał jak wyrok. Lekarze dawali jej najwyżej 4 miesiące życia. Nie mylili się, Amy zmarła w kwietniu, i nie zdążyła zobaczyć swojej jedynej wnuczki. Jak na zawołanie z pokoju obok rozdarł się głuchy krzyk, i Maria z trudem pospieszyła do córki.
Leslie siedziała zaplątana w pościel w łóżeczku i nie mogła się wyplątać. Prawą rączką trzymała się drewnianych szczebli, a lewa ugrzęzła jej w buzi. Widząc mamę wystawiła do góry obie, prosząc żeby ją wzięła na ręce. Po chwili już siedziała u Marii i uśmiechała się słodko.
- Teraz dobrze, co nie? Pójdziemy na spacerek? Może spadnie śnieg, jak pomyślisz sobie jakieś życzenie…
Mała tylko zagruchała słodko, więc Maria podeszła do szafy, która mieściła się w salonie, i wyciągnęła z niej małą kurteczkę i buciki. Zanim zdążyła je założyć zadzwonił telefon.
- Poczekasz chwilkę na mamusię? Bądź grzeczna, ja zaraz wracam.
Szybko wcisnęła Leslie małego, gumowego króliczka do rączki, i pośpieszyła do kuchni, gdzie ostatni raz miała komórkę. Nacisnęła, zieloną słuchawkę, i natychmiast usłyszała miły głos po drugiej stronie.
- Hej Maria.
- Alex, jak miło cię słyszeć, właśnie chciałam iść z Leslie do was.
- A właśnie jak się ma moja ukochana dziewczynka?
- Tęskni za wujkiem – roześmiała się. Lecz zaraz powiedziała poważniejszym tonem. – Coś się stało? Coś z Liz?
- Nie, z nią wszystko w porządku. Chociaż może nie za bardzo, Is właśnie dzwoniła do mnie. Liz nie chce przyjść do nas na kolacje.
- Nie chce? Czemu? Chyba nie ma dzisiaj chandry z powodu Maxa. A zresztą nie dziwiłabym się gdyby tak było.
- Chyba nie o to chodzi. Powiedziała, że jest już umówiona z rodzicami. A wiesz dobrze, co to oznacza…
- Chce pobyć sama, może powinniśmy jej na to pozwolić.
- Nie Maria, Maxa nie ma od 4 miesięcy, sama nie wiesz co ona może zrobić. Jeszcze wierzy, że wróci, ale dzisiaj może sobie uświadomić teoretyczną prawdę. Nie można jej z tym zostawić samej.
- No dobra, pogadam z nią. Może do mnie da się zaprosić.
- Maria… Wiem ile dla ciebie znaczyły te święta i…
- Nie Alex, Liz jest ważniejsza od moich osobistych zachcianek. Muszę kończyć, pójdę z Leslie do Liz.
- Pa, pamiętaj że cię kocham.
- Ja ciebie też, trzymajcie się.
Odłożyła ciężko telefon. To było straszne co się działo z Liz, a raczej może nie co się działo, ale co się mogło stać. Maxa nie było już tak długo… Na jego miejscu nigdy by nigdzie nie pojechała wiedząc, że będzie miał dziecko. Cóż… No może inaczej, pojechałaby ale wiedząc że coś jest bezpieczne. A Nowy Jork na pewno się do takich miejsc nie zaliczał.
Usłyszała jakiś stuk z któregoś pomieszczeń i jakby trochę się otrząsnęła. Zapomniała o jednej „drobnej” rzeczy.
- Leslie? – Wyszła spanikowana na korytarz, gdzie ją zostawiła. Nie było po niej śladu. – Kochanie gdzie jesteś? Nie strasz mamusi. – Podeszła trochę bliżej i zobaczyła uchylone drzwi do salonu. Ostrożnie je otworzyła i stanęła jak wryta.
CDN....
Może kiedyś nastąpi
![Razz :P](./images/smilies/icon_razz.gif)
[/b]