![Boże Narodzenie :xmas:](./images/smilies/xmas.gif)
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
Na zachętę zamieszczam "Świąteczną Historyjkę"
![Wink :wink:](./images/smilies/icon_wink.gif)
Świąteczna Historia
Czasami życie toczy się cały czas tym samym torem.
Czasami zmienia się radykalnie w ciągu zaledwie paru sekund.
A czasami zmiana następuje nie wiadomo kiedy i któregoś dnia budzimy się i zdajemy sobie nagle sprawę, że wszystko jest zupełnie inaczej.
Tak też było z Liz. Obudziła się pewnej nocy i leżała na łóżku wpatrując się tępo w sufit. I nagle uświadomiła sobie, kim tak naprawdę jest. Trzydziestoletnią kobietą z własną kafeterią, która szczerze mówiąc już dawno jej obrzydła. Samotna. Nieszczęśliwa. Dawne marzenia ulot-niły się. Dlaczego więc to robi? Dlaczego obtyka się z czymś, co nie sprawia jej radości? To, że odziedziczyła kafeterię po rodzicach nic nie znaczy, nie takich spadków się pozbywano. Dlacze-go więc wciąż tu tkwi, gdzie jest tyle wspomnień, i to tych bolesnych? Przecież on nie wróci. Więc po co tu jest?
Liz wstała i podeszła do okna.
Noc była cicha i dość chłodna, a niebo było pełne gwiazd. Dlaczego w Roswell nigdy nie ma białych świąt?
Nagle podjęła decyzję.
***
Nad Nowym Jorkiem przetoczył się grzmot. Kyle wyjrzał przez okno z niejakim zdzi-wieniem – o tej porze roku było to raczej niezwykłe. Ale czy coś w jego życiu mogło być nor-malne? Nie. Od dwunastu lat wszystko stało na głowie. Kyle westchnął i powrócił do rozliczenia firmy. Nienawidził tego, ale cóż, to były uroki własnego warsztatu samochodowego. W Nowym Jorku samochodów było naprawdę mnóstwo i przeważnie dzieliły się na dwie grupy – na stare rupiecie, do których nie sposób było dostać części, i na super nowoczesne, których właściciele dbali o nie bardziej jak o własną rodzinę. Raj dla warsztatów samochodowych, oczywiście tych najlepszych. A do takich właśnie zaliczał się warsztat Kyle’a. Zresztą, jego zyski ostatnio były naprawdę duże i rozważał otworzenie drugiego. Powiedzmy w Brooklynie.
Trzeba wypłacić pracownikom premię świąteczną.
Właśnie, święta. Kolejne, samotne święta. Zerknął na zdjęcie stojące na kominku. Trzeba zadzwonić do Roswell.
***
Klucz zazgrzytał cicho w drzwiach wejściowych. Maria uniosła się na łokciu, rzuciła kontrolne spojrzenie w stronę łóżeczka i czekała. Po chwili do pokoju wszedł Michael, wysoki i jakby nieco zgarbiony. Maria wyciągnęła rękę i zapaliła małą lampkę stojącą przy łóżku, nagle ciepłe, pomarańczowe światło zalało pokój. Michael zmrużył oczy.
-Wiesz która jest godzina? – zapytała ostrym, cichym tonem.
-Po pierwszej – odparł Michael patrząc na zegarek i jednocześnie rozbierając się. Maria przewróciła oczami.
-Coś ty robił o tej porze?
-Miałem robotę – mruknął rzucając koszulę byle gdzie.
-A telefonu jeszcze nie wynaleźli, prawda? – zapytała sarkastycznie Maria.- Angela ma jakąś wysypkę – oznajmiła czekając na choćby najmniejszą oznakę zainteresowania ze strony Michaela. Ten jednak ziewnął i położył się obok niej. – Nie interesuje cię to, co się dzieje z wła-sną córką? – rzuciła.
-Nie jestem lekarzem – burknął przykrywając się kołdrą i odwracając się do niej plecami. – Idź z nią jutro do Liz, zdaje się, że to ona skończyła medycynę.
Marię aż zatchnęło z oburzenia, ale z łóżeczka obok dobiegło ciche kwilenie i już nic nie powiedziała. Odwróciła się tylko plecami do Michaela i zacisnęła oczy.
***
Liz wstała rano całkiem niewyspana, ale za to z pewnym poczuciem satysfakcji. Koniec z tym. Musi zadzwonić do Kyle’a, musi znaleźć kogoś chętnego do kupna kafeterii, musi poin-formować Marię i Michaela.... Chyba tej właśnie części bała się najbardziej. Maria nie będzie zachwycona.
Otworzyła kafeterię, usiadła przy ladzie z notesem przed sobą i doczekawszy niecierpli-wie godziny dziewiątej rano zadzwoniła najpierw do Philipa Evansa. Ojciec Maxa cały czas prowadził w Roswell kancelarię prawniczą, a ona czasami korzystała z jego pomocy. Teraz też uprzedziła go, żeby przygotował umowę sprzedaży-kupna. A potem zadzwoniła do Harrolda Wiliamsa. Już dawno proponował, że kupi kafeterię, oczywiście za odpowiednią cenę. Taki punkt w centrum Roswell to niezła gratka. Tylko że wtedy nie zgodziła się. Ale teraz zmieniła zdanie. „Tylko krowa nie zmienia poglądów” pomyślała z ponurym humorem wybierając numer.
-Harrold? Hm, cześć, tu Liz Parker... Nie, po prostu... Tak. Pamiętasz, jak kiedyś coś mi zaproponowałeś? No więc.. – Liz nabrała powietrza. Powiedz to, Liz! Upomniała siebie w duchu. Nie tchórz! – No więc teraz się zgadzam, o ile oczywiście jeszcze to jest aktualne...Jest? To świetnie. Tak, gdybyś mógł zadzwonić do Evansa i jakoś się z nim umówić... Co?...A, nie, po prostu... Nie, to nie to – roześmiała się wesoło. Harrold bywał zabawny. – Nie, nie wychodzę za mąż, chyba... Słuchaj, muszę kończyć, spotkamy się u Evansa – zakończyła szybko bo nagle tuż obok pojawiła się Maria z małą Angelą na ręku.
-Cześć kochanie – uśmiechnęła się Liz do przyjaciółki i połaskotała dziewczynkę po po-liczku. Angela rozesmiała się ukazując kilka dwa pierwsze zęby, a Maria spojrzała uważnie na Liz.
-Wychodzisz za mąż? – zapytała. Liz potrząsnęła głową.
-Nie! To znaczy... Raczej nie – powiedziała.
-Hej, Liz, to, że jestem stateczną panią domu, matką dziecku i żoną największego idioty na świecie nie oznacza, że nie jestem już twoją przyjaciółką! – zawołała Maria zdejmując cza-peczkę z główki Angeli. – Więc...?
-Pokłóciłaś się z Michaelem? – zapytała Liz usiłując zmienić temat i robiąc śmieszną mi-nę do Angeli, którą uważała za najpiękniejsze dziecko na Ziemi. Ale Maria nie dała się zwieść i uparcie tzymała się swojego. Posadziła córkę Liz na kolanach i popatrzyła surowo na przyjaciół-kę.
-To akurat nie ma nic do rzeczy, ale owszem. Liz Parker, jeśli zaraz mi nie powiesz, o co chodzi...! – usiłowała zrobić groźną minę, ale Liz uśmiechnęła się smętnie i westchnęła ciężko. I tak musiałaby o tym powiedzieć.
-Sprzedaję kafeterię – wyrzuciła z siebie rozpinając dziecku kurteczkę.
-Dobra, a teraz mów poważnie. Zaraz, ty przecież mówisz poważnie, prawda...? – zer-flektowała się Maria i z wrażenia usiadła na barowym stołku. Rano ruch w Crashdown był jesz-cze mały. - Jak...? Komu...? Dlaczego?!
-Nie wiem, dlaczego – westchnęła Liz. – To znaczy wiem, muszę... potrzebuję odmiany, Mario. Muszę się stąd wyrwać, mam już dosyć tego miejsca, duszę się tutaj...!
-Chciałam cię zaprosić na święta – powiedziała matowym głosem Maria. Wiadomość ją ogłuszyła, zdecydowanie nie była na to przygotowana. Liz spojrzała na nią przepraszająco znad główki Angeli.
-Dziękuję ci, ale...
-Kyle do ciebie dzwonił i jedziesz do niego na święta, tak? – przerwała jej Maria i wyjęła jednocześnie z rączki córki łyżkę. – Przestań, kochanie, by wydziabiesz cioci oko.
-Rzecz w tym, że nie dzwonił – posmutniała Liz wpatrując się z zamyśleniem gdzieś w przód.
-Zaraz zaraz, czy mi się wydaje, czy tym razem przyjełabyś jego propozycję? – zapytała podejrzliwie Maria.
-Mam wrażenie, że nie tylko tą jedną... – mruknęła do siebie Liz, ale przyjacióła miała zbyt dobry słuch.
-No to na co ty w ogóle czekasz? Sama do niego zadzwoń i wproś się na święta! Polecisz z Jimem i tyle, a jak sobie kogoś znalazł, to zajmiesz się tym na miejscu! – zawołała energicznie i wzięła Angelę z kolan Liz. – Chodź, kochanie, ciocia teraz zadzwoni do wujka... A jak bę-dziesz grzeczna, to może dostaniesz kawałem tortu weselnego.
Liz patrzyła na telefon i w ogóle nie słyszała paplaniny Marii.
***
-Szefie, znowu ten grat nam stoi! – głos Perry’ego z trudem przebił się do świadomości Kyle’a. Rozkojarzył się. W końcu zaraz były święta – właśnie, święta. Kyle wytarł brudne ręce w jakąś szmatę i zerknął w stronę starego, rozkraczonego pudła.
-Dobra, zajmiemy się tym później. Muszę jechać na lotnisko, zamkniesz interes? – zapy-tał Perry’ego. Rudzielec wyszczerzył zęby w szerokim, sympatycznym uśmiechu. Gdy się śmiał, wydawało się, że miał jakąś potworną ilość zębów a nie trzydzieści dwa jak normalny człowiek.
-Rodzinka przyjeżdża na święta? – zapytał z wesołym zainteresowaniem. Kyle wykrzy-wił twarz w czymś, co miało imitować uśmiech.
-Niecałkiem – mruknął. Perry pokiwał głową ze zrozumieniem.
-Taak, wiem, dziewczyna z pańską przyszłą mamusią... Też się bałem pierwszego spoy-kania z teściową, ale będzie dobrze – klepnął go po ramieniu i pogwizdując odszukał klucz osiemnastkę. Kyle otrząsnął się i poszedł do własnego samochodu. Teściowa, też coś. Wątpił, czy kiedykolwiek będzie miał teściową. Albo chociażby narzeczoną. Wsiadł do samochodu i zapalił silnik. Lotnisko. Trzeba odebrać ojca i Liz.
Właśnie, Liz. Pierwsze dwa lata po odlocie Czechosłowaków do domu spędzili wspólnie, najpierw w Roswell, a potem na Harvardzie. Kyle jednak przeniósł się potem do Nowego Jorku i od dziesięciu lat stale zapraszał ją na święta, a ona corocznie odrzucała jego propozycję. I co roku usiłował jej się oświadczyć, ale z takim samym skutkiem. W tym roku jednak postanowił być oryginalny i szczerze mówiąc jej telefon i pytanie, czy mogłaby się pojawić na święta, tro-szeczkę wytrąciły go z równowagi. No, może nie troszeczkę. Może bardzo. Pewnie po prostu ma dosyć Michaela i Marii, co jest przecież w pełni zrozumiałe. Z drugiej strony, to dobrze, że le-ciała razem z jego ojcem. Jim miał niedawno kolejny zawał i należało o niego dbać.
Śnieg sypał w Nowym Jorku. Ulice były zasypane pomimo wciąż kursujących odśnieża-rek, i Kyle z dumą pomyślał, że Liz na pewno spodoba się widok Central Parku pełnego śniegu. Byli przecież przyjaciółmi.
Samolot spóźnił się o dobrą godzinę z powodu warunków atmosferycznych, jak oznaj-miła panienka z okienka. Kyle miał więc czas, by przejść się spokojnie po lotnisku i kupić kwiaty na powitanie. Nie białe róże, może lepiej coś mniejszego i dyskretniejszego. Oko Kyle’a wyłoniło w gąszczu kwiatów drobne, niebieskie plamki.
-Fiołki? – zapytał ze zdziwieniem. – O tej porze roku?
-Ech, panie – uśmiechnęła się kwiaciarka. – Cuda się zdarzają... Dziewczyna się ucieszy.
-Tak, zapewne – mruknął nieuważnie Kyle, kupił bukiecik i pośpieszył go hali odpraw. W samą porę, bowiem przez szklane drzwi właśnie przechodzili oni. Kyle przystanął.
Jego ojciec zgarbił się. Schudł. Zmizerniał. Zrobił się starszy. Chyba jednak było z nim gorzej, niż mu mówiono.
Liz za to wyglądała kwitnąco. Skróciła włosy. I w ogóle wyglądała wspaniale. Kyle po-czuł, jak żołądek skręca mu się w ósemkę ze strachu. W końcu przełamał się i ruszył w ich kie-runku.
Liz pierwsza go zauważyła.
-Kyle! – zawołała radośnie machając do niego. Młody Valenti uśmiechnął się do niej we-soło, podał jej bukiecik fiołków i przywitał się z ojcem.
-Witajcie w Nowym Jorku – powiedział ciepło patrząc jej w oczy. Liz uścisnęła go spontanicznie.
-W tym roku też ponowisz swoją propozycję? – zapytała żartobliwie, choć w gruncie rze-czy było to dla niej sprawą życia lub śmierci.
-Nie bój się – Kyle spojrzał gdzieś w dół. – W tym roku nie będę cię tym zamęczał.
-Aha – Liz usiłowała ukryć zaskoczenie i rozczarowanie, nie bardzo jej to wyszło, ale Kyle nic nie zauważył podgrążony we własnych myślach.
Jimowi jednak nic nie uszło. Zauważył i zakłopotane czerwone uszy syna, i rozczarowa-nie na twarzy Liz i uśmiechnął się do siebie pogodnie. Powoli tracił już nadzieję na doczekanie wnuków, ale kto wie, kto wie...
-Cieszę się, że przyleciliśmy. Czekają nas białe święta, a w Roswell to raczej rzadkość... – powiedział z tłumioną radością. Kyle westchnął ciężko i podniósł w końcu głowę unikając wzroku Liz.
-I to nawet bardzo białe, niedługo zasypie całe miasto – odparł. – Weźmy wasze rzeczy i chodźmy do domu.
***
Maria siedziała przy stole i mieszała od niechcenia łyżką w misce z nadzieniem do indy-ka. Michaela znowu gdzieś poniosło. Miała już dość tych jego tajemniczych wypraw, które za-stanawiająco nasiliły się ostatnimi czasy. Był ciągle zastanawiająco zmęczony, wracał o dzi-wacznych porach i najwyraźniej w świecie nie interesował się ani żoną, ani córką. Nie pożegnał się nawet z Liz, chociaż może to i lepiej, bo jeszcze walnąłby coś przykrego o Maxie, a przecież Max nie żył już od prawie dziesięciu lat. Liz miała prawo do szczęścia, a bardzo to przeżyła, gdy nagle na Ziemi pojawiła się wykończona Isabel i oznajmiła beznamiętnie, że Max, Tess i ich syn zginęli niedawno i „sprawa się rypła”, jak powiedział o tym Kyle. Przegrali wojnę, Isabel zaś cudem uszła śmierci. Zaraz potem wyjechała do Japonii i czasami odzywała się stamtąd. Maria westchnęła ciężko. Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż miało się potoczyć...
Wstała od stołu i odstawiła na bok miskę. Jeszcze trochę i zrobi się z tego nie nadzienie, a jakaś breja dla staruszków bez zębów. Przy okazji tradycyjnie już uderzyła się biodrem o kant stołu a rączka od szafki jak zwykle została jej w ręku. Maria pomyślała z irytacją, że naprawdę przydałby im się większy dom. Albo chociaż mieszkanie. Może i ten... apartament... był wystar-czający dla samego pana Guerina, ale przecież Angela nie może wiecznie mieszkać z nimi w pokoju!
-Cześć – mruknął Michael zjawiając się nagle za jej plecami. Maria podskoczyła zasko-czona.- Jest obiad? – zapytał siadając ciężko przy stole.
-Nie ma – burknęła Maria. Była na niego wściekła, choć nie mogła dokładnie powie-dzieć, dlaczego. Ot tak, po prostu.
-Liz poleciała? - odezwał się Michael wstając i zaglądając do lodówki.
-Poleciała. Zostaw, nie ruszaj tego! Mógłbyś ją chociaż pożegnać, przecież ona już nie wróci – powiedziała Maria wyjmując mu z rąk jakiś świąteczny smakołyk. Michael westchnął ciężko. – Jak wyjdzie za mąż za Kyle’a, to przecież zamieszkają w Nowym Jorku i już jej więcej nie zobaczymy.
-Po pierwsze nie oznacza to, że byśmy już jej nie zobaczyli, przeciwnie, pierwsza pole-cisz tam wtryniać nos w nie swoje sprawy. Po drugie wcale nie wiadomo, czy Kyle się z nią ożeni – zauważył Michael. Był zdecydowanie w złym humorze. Marię aż zatchnęło z oburzenia.
-Wiesz co, świnia jesteś...! – wybuchnęła po chwili i chciała coś jeszcze dorzucić żeby udowodnić mu, jaką to jest paskudą, ale z sypialni dobiegł płacz dziecka.
-Angela się obudziła – zwrócił jej uwagę Michael. Maria mruknęła coś niepochlebnego pod nosem o pewnym kosmiczyn kretynie i wyszła z kuchni.
***
Liz zajęła się świątecznym obiadem a Kyle po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co ze sobą zrobić we własnym mieszkaniu. W końcu nawet ubrał choinkę, choć raczej nie miał ochoty na takie dziecinne zabawy, uświadomił sobie nagle, że jego mieszkanie jest przeraźliwie puste. Na ogół, rzecz jasna, nie w święta. W te święta. Jim zaś bawił się doskonale obserwując nie-śmiałe podchody syna i Liz. Sama kolacja przebiegła w miłej, choć może nieco nerwowej atmos-ferze, potem zaś Liz stanęła przy oknie i spojrzała na pokryty grubą warstwą śniegu Cenral Park.
-Pięknie – powiedziała cicho zerkając ukradkiem na Kyle’a. Kyle grzebał coś przy wieży. Jim z trudem powstrzymał śmiech, wiedział, że to było by nie na miejscu.
-Tak, wymarzony wieczór na spacer – powiedział starając się zachować powagę. Kyle poderwał się od wieży i spojrzał z troską na ojca.
-Chcesz iść na spacer? Cenral Park jest o tej porze piękny – odparł unikając wzroku Liz. Jim udał, że się przez chwilę namyśla.
-Dzięki za propozycję, synu, ale chyba jednak zostanę. Ale to oczywiście nie jest powo-dem, żebyście wy obydwoje rezygnowali ze spaceru. Wam młodym się przyda – odrzekł w koń-cu. Liz spojrzała na niego z wdzięcznością, a Kyle zerknął na nią wahaniem.
-Jesteś pewien, że nie chcesz iść z nami...? – zapytał z nadzieją, bał się jakoś sam na sam z Liz. W ciemnym parku na dodatek. Kto wie, czy nie zdzieli go po głowie jak coś powie albo weźmie ją za rękę.
-Stuprocentowo – przytaknął starszy Valenti i poprawił się wygodniej w fotelu.
-Dobrze... no to... chodźmy – Kyle popatrzył na Liz. Uśmiechnęła się do niego i skinęła głową.
***
Michael oczywiście nie raczył przyjść punktualnie na kolację. Amy DeLuca spojrzała na córkę z mieszaniną współczucia i zawodu, ale nie powiedziała nic. Maria za to nie była taka spokojna i dziabała widelcem porcję ziemniaków na swoim talerzu.
-Kretyn! Idiota! – mruczała przez zaciśnięte zęby. – Palant!
-Może jeszcze przyjdzie – zauważyła z nadzieją Amy. – Nie kochanie, nie jedz misia – zwróciła się do wnuczki. Maria wzruszyła ramionami.
-No to co z tego! – krzyknęła. – Mógłby przyjść, do jasnej cholery!!!
-Mówisz o mnie? – powiedział Michael od progu. Maria spojrzała na niego z wściekło-ścią.
-Tak, o tobie, ty patafianie świąteczny! – warnkęła. Michael bez słowa skłonił głowę, wziął z wieszaka płaszcz Marii.
-To bardzo dobrze, że mamusia tutaj jest – powiedział spokojnie. – Posiedzi mamusia z Angelą – nie byo to pytanie, tylko stwierdzenie. Maria i Amy oszołomione wpatrywały się w Michaela, a Angela dalej spokojnie bawiła się swoimi zabawkami. Michael tymczasem podszedł do Marii, podniósł ją z krzesła i grzecznie acz stanowczo założył jej płaszcz i pociągnął w stronę drzwi. Maria otrząsnęła się dopiero w samochodzie.
-Zwariowałeś?! Kompletnie ci już odbiło?! Najpierw spóźniasz się na kolację, a potem bezczelnie wsadzasz mnie do samochodu?! Dzikus!!! – wrzeszczała waląc go w ramię, Michael jednak wciąż zachowywał kamienny spokój. Maria oklapła nieco i siedziała tylko naburmuszona i ostentacyjnie odwrócona do niego plecami. W końcu znaleźli się na przedmieściach Roswell i zatrzymali się przed jasno oświetlonym, niewielkim ale za to bardzo ładnym domem z ogród-kiem. Dom był biały i miał czerwony dach, a do jasnych drzwi prowadziły trzy schodki. Michael wysiadł z samochodu, a Maria po krótkiej chwili namysłu również wysiadła. Awantura na chod-niku przed cudzym domem jest ciekawsza niż w samochodzie.
-Podoba ci się? – zapytał Michael stając obok niej. Maria popatrzyła to na męża, to na dom.
-No i co z tego, że mi się podoba? – odparła pytaniem na pytanie. Michael uśmiechnął się półgębkiem.
-Nie miałem go jak opakować, poza tym bałem się, że nie zmieściłby się pod choinką.
-O czym ty mówisz? – zapytała podejrzliwie.
-Kobiety – westchnął ciężko Michael. – Ciągle marudziłaś mi nad uchem, że nasze mieszkanie jest za małe jak dla naszej rodziny – zaczął tłumaczyć tak, jakby była małym dziec-kiem. – Pomyślałem więc, że ucieszysz się, gdy dam ci nowy dom. Wczoraj go wykończyliśmy.
Maria przez chwilę milczała układając sobie wszystko.
-Czyli.... ten dom... Zaraz, to znaczy, że nie masz żadnej flądry na boku tylko budowałeś dom...? Och, Michael!!! – rzuciła się mu na szyję z radością.
-Zaraz, to ty myślałaś, że ja... – zaczął Michael, ale Maria wpadła mu w słowo.
-Och, nieważne...! Dziękuję! Jesteś kochany!!! – zawołała i pocałowała go w usta.
***
-Więc... jak podoba ci się Nowy Jork zimą? – zapytał nerwowo Kyle idąc wraz z Liz po alejce w Central Parku. Było bardzo cicho i bardzo romantycznie.
-Bardzo – uśmiechnęła się Liz. – Ale nie tylko Nowy Jork mi się podoba.
-Nie...? – zawahał się Kyle. – Dlaczego nagle zgodziłaś się przyjechać? – zapytał po chwili. Ten temat wydawał mu się bezpieczniejszy.
-Potrzebowałam odmiany, sprzedałam kafeterię, bo... – tym razem to Liz się zawahała. Powiedzieć mu wprost? Czy też może powiedzieć mu o tym inaczej, tylko w takim razie jak...? – Kyle, czy twoja propozycja... straciła termin ważności, że już jej nie ponawiasz?
-A gdybym ją ponowił... – zaczął ostrożnie. – Czy tym razem odpowiedź byłaby inna?
Stali teraz na środku alejki, światła gwiazd i Nowego Jorku odbijały się od śniegu. Gdzieś szumiała woda, gdzieś wiał wiatr i jeździły samochody. Ale w ich alejce było zaskakują-co spokojnie.Liz wzięła głęboki wdech.
-Tak.
Kyle patrzył na nią przez chwilę z niedowierzaniem, po czym wziął ją za rękę i spojrzał jej głęboko w oczy.
-Liz Parker... – zaczął mówić i urwał. – Liz Parker... cholera, miałem przygotowany taki ładny tekst, ale zapomniałem – wyznał z zażenowaniem.
-Zwykłym „czy wyjdziesz za mnie za mąż” też się zadowolę – podpowiedziała Liz uśmiechając się lekko. Kyle odpowiedział zakłopotanym uśmiechem.
-Liz Parker, czy wyjdziesz za mnie za mąż? – zapytał w końcu. Liz uśmiechnęła się rado-śnie.
-Tak – odparła krótko i treściwie. Kyle patrzył na nią z niedowierzaniem. – No pocałujesz mnie w końcu czy nie? – zniecierpliwiła się Liz.
-Jasne, że tak – odparł Kyle, chwycił ją w ramiona i zakręcił się z nią w miejscu, gwiazdy zawirowały jej nad głową.
-Puszczaj, wariacie! – roześmiała się wesoło. Kyle powoli postawił ją na ziemi i pocałował delikatnie.
-A spróbj mi się teraz rozmyślić – pogroził jej palcem, a w jego oczach błyszczała radość. Liz przytuliła się do niego i nareszcie poczuła się jak w domu.
-Ani mi się śni – szepnęła zamykając oczy.
***
TRZY LATA PÓŹNIEJ...
Drzwi wejściowe trasnęły lekko. Liz wzięła do ręki dużego anioła, który miał znaleźć się na czubku choinki.
-Kyle, to ty? – zawołała patrząc z zastanowieniem na figurkę.
-Kyle pojechał na lotnisko – powiedział Jim Valenti stając w drzwiach i patrząc z uśmie-chem na synową. – Ubrałaś choinkę?
-Tak – skinęła głową Liz. – Prawie. Jeszcze tylko anioł – dodała oglądając się za jakimś stołkiem. Była stanowczo za niska w stosunku do choinki.
-Zwariowałaś? – przeraził się Jim podchodząc do niej, wyjmując jej z ręki figurkę i popychając ją lekko w stronę kanapy. – Kyle urwałby mi głowę! – po chwili anioł dumnie spoglą-dał z czubka choinki.
-Przecież nie jestem kaleką – zaprotestowała Liz siadając jednak posłusznie na fotelu. Jim spojrzał na nią poważnie.
-Liz, ja nie wiem, czy te wspólne święta to z pewnością dobry pomysł – powiedział z wahaniem. – To chyba nie jest najlepszy moment na takie spotkania – popatrzył wymownie na jej brzuch. Liz posmutniała.
-Ale tak długo nie widziałam się z Marią – powiedziała obronnym tonem. A potem cięż-ko będzie się z nią zobaczyć...
-No przecież nie mówię, że wsadzę ich od razu do powtrotnego samolotu – uśmiechnął się starszy Valenti. – Ja tylko chciałbym, żeby mój wnuk przetrwał spokojnie święta tam, gdzie jeszcze przez najbliżesze dwa tygodnie będzie jego miejsce.
-Przetrwa – zapewniła go ze śmiechem Liz. Przed domem dał się słyszeć warkot samo-chodu i Liz podniosła się powoli z fotela. – Już są – oznajmiła z podekscytowaniem i przeszła do hallu. W drzwiach właśnie pojawiła się roześmiana, zarumieniona z zimna Maria, tuż za nią ukazały się umorusane jak zwykle twarzyczki Angeli i Tommy’ego, jej młodszego o dwa lata brata, potem drobna Amy, która zabrała się z córką i zięciem, a w końcu weszły dwie ośnieżone posta-cie z bagażami – Kyle i Michael. A potem zrobiło się bardzo gwarno, tłoczno i wesoło, Maria wykrzykiwała coś o urodzie kobiet w ciąży, Michael rzucił bagaże na środku hallu i zaczął głośno witać się z Jimem, Amy witała się wylewnie ze starszym Valentim, a Angela i Tommy, upewniwszy się, że to na pewno jest zaprzyjaźniony dom, wtargnęli do kuchni i zaczęli robić swoje własne porządki, wyjaśniając z pełnymi buziami, że przecież tego wszystkiego jest sta-nowczo za dużo. W całym tym zamieszaniu Liz zbladła nieco i w końcu dotarła do Kyle’a.
-Odstawiłeś już samochód...? – zapytała dziwnym głosem. Kyle spojrzał uważnie na żonę i pokręcił głową. – To dobrze – jęknęła. – Bo chyba się właśnie zaczęło...
Kilka godzin później mały Toby Valenti stanowczo zaprotestował przeciwko urządzaniu świąt bez niego...