A co mi tam, najwyżej później będziecie czekać na kolejne części... Im szybciej to skończę, tym szybciej będę mogła normalnie zająć się szkołą
Antarskie Niebo
Część V
Liz napisała jeszcze szybką notatkę do Davida Peytona wyjaśniającą, dlaczego poczeka do jutra z otwarciem ostatniego obrazu,
Tutaj Wkładać Obrazy. Potem dodała jeszcze z szatańskim uśmieszkiem “
Twoje obrazy są zbyt specjalne, by otwierać wszystkie na raz”
Liz wiedziała, że to nie było zbyt mądre, jakby flirt, ale mimo wszystko zostawiła to bez zmian.
A on połknął tą uczuciową przynętę...
Panno Parker,
Więc teraz wydziela sobie pani obrazy? Muszę więc zapewnić pani ich stały dopływ, skoro przynoszą pani tyle radości. Cały czas czekam na odpowiedź w sprawie Liz/panno Parker. Myślę, że wolałbym Liz... z całym należytym pani szacunkiem, rzecz jasna.
Twój
David
-“
Myślę, że wolałbym Liz” – szepnęła głośno, wstrzymując oddech gdy spoglądała na świeżo otwarte “
Przejście w Sen”. Dopóki nie otworzy ostatniego obrazu, ten mógłby obejść się bez drugiego uzupełniającego. Samo
“Przejście w Sen” było zaskakujące, i zupełnie inne od pozostałych obrazów Davida, no dobrze, tych, które widziała. Ten był dziwny, bardziej napięty, chociaż było w nim mniej ruchu i uporu a więcej statyczności. Spokój unosił się nad płótnem niczym duch szepczący coś do niej.
Nie wiedzieć czemu, ten obraz przywodził jej na myśl niedzielne popołudnie, kiedy po prostu leżysz do późna w łóżku, czytasz, a kurz tańczy powoli w promieniach słońca.
Kolory nie były aż tak wymowne jak w dwóch poprzednich obrazach. Tutaj było dużo szarości – to chyba była jakaś ściana – ożywionych kilkoma smugami jasnego światła i złocistego pomarańczu. Ten kontrast uderzył ją. Ciemność i światło, fantazja i rzeczywistość. Ten obraz był jakby zaskakującym zestawieniem...
Pod łukami świateł leżał okryty kocem mężczyzna. Wydawało się, że był bez twarzy, pomieszczenie zaś przypominało poniekąd celę więzienną. Wzrok Liz objął znowu całą powierzchnię obrazu.
Szara ściana, światło przebijające się z jednego rogu, mężczyzna leżący na pryczy.
Nagle uświadomiła sobie, że on był w więzieniu. Był otoczony ścianami i miał tylko jedno okno – piękny portal z przelotynym, eterycznym światłem.
Przejście w Sen.
Czy chodziło o to, że życie tego mężczyzny było jego więzieniem, a wolność przychodziła jedynie podczas snów? A może jego sny były uwięzione?
Liz musiała się przejść, ten obraz za bardzo ją zakłopotał.
***
Z zainteresowaniem czytała kiedyś o zabytkach sztuki w Pompejach, studiowała to potem pod koniec swojego ostatniego roku. Ale to nie ich sztuka tak są zafascynowała... To chwila, moment uchwycony w czasie, na zawsze skradziony, studium ludzi.
Roześmiane dziecko chwytające dłoń matki, kochankowie spleceni w miłosnym uścisku, całujący się namiętnie przez wieki.
Dwie zdziwione postaci patrzące w niebo, zaskoczenie pojawiło się na ich twarzach, na zawsze zatrzymane przez niespodziewaną lawinę magmy i kamieni.
Czasami ci starożytni pojawiali się na stokach wzgórza we snach Liz, ocienieni świątyniami i ruinami. Postrzępione fragmenty nieba, przyczepione do kolumn i trzepoczące, kochankowie z ulgą zanurzający się w chmurach.
To właśnie przypomniało jej
Przejście w Sen. Jej własne nocne freski, stworzone na szarych ścianach jej uśpionego umysłu.
Ale czasami w jej snach pojawiała się noc. Mokre, czarne ulice odbijały światło i ruch na nawierzchni. Miasto. Jak teraz, gdy szła szybko w nocnym świecie Nowego Jorku, otulając się ciaśniej płaszczem. Skręciła w 45 Ulicę i znalazła się w samym sercu Times Square, błyszczącego migoczącymi neonami.
Ciała ludzkie przytulały się do siebie, przemykając obok niej, unikając jej wzroku. I nagle w środku tłumu po drugiej stronie ulicy pojawił się on. Znajome ciemne włosy, tylko nieco dłuższe. Wydawał się być o wiele starszy niż zwykle, jego twarz była pokryta bliznami. Nawet z daleka widziała zarys jego mocnych mięśni, rozpoznała jego skórzaną kurtkę. Max powoli odwrócił się do niej, uśmiechając się nieśmiało, przypominał jej pięknego wojownika który stoczył niewyobrażalną ilość bitew. Zaczęła machać ręką jak szalona, upuszczając swoją aktówkę, jej usta usiłowały uformować jego imię.
-Max! – zawołała głośno; samochody przejeżdżały szybko między nimi, mknący, niekończący się strumień świateł i dźwięków, tłum ludzi przesuwał się między nimi. Max podniósł rękę wskazując na ulicę, ale nie mogła go dokładnie zrozumieć. Na moment opuściła wzrok i spojrzała na mokry nowojorski bruk, mozaikę świateł i ciemności. Gdy podniosła oczy, już go nie było.
-Max! – zawołała głośno, postępując w stronę drugiej strony ulicy, ale tak jak tańczyli tamtej nocy na jej balkonie, gdy obkręcił ją w silnych ramionach jak swoją żonę, zniknął.
Kartki papieru tańczyły na wietrze, przyklejając się do mokrego asfaltu, inne spadały wprost z nieba. Liz opadła na kolana na ulicy, zdeterminowana by odkryć ich znaczenie, tak jak stara się zrozumieć chińskie wróżby.
Samochody zbaczały i omijały ją zaledwie o cale, trąbiąc głośno, gdy po kolei zbierała papiery z ulicy.
Wiatr jednak ciągle je podrywał i unosił ku neonom Times Square’u. Usiłowała je złapać, musiała wiedzieć, jaką przepowiednię jej zostawił.
Nie usłyszała nadjeżdżającej taksówki, nagle została po prostu podrzucona do góry na maskę samochodu i upadła boleśnie na przednią szybę. Czuła przeszywający ból, nie mogła oddychać, nie była wogóle zdolna do poruszenia się.
Małe kartki papieru spływały powoli z nieba i lądowały na jej wyciągniętych, bezwładnych dłoniach.
Otwórz Oczy... Tutaj Wkładać Obrazy... Przejście w Sen...
Zagadka rozwiązana, prawda przedstawiona niczym jeden z kolaży Warhola.
Liz jęknęła cicho przerwacając się na łóżku i zerkając na zegarek.
4:34 rano.
“Żadna nowość” pomyślała Liz, czując jak jej serce zaczyna bić jak szalone. Musiała pójść do łazienki, ale irracjonalnie była zbyt przerażona. Zbyt przerażona, by stawić czoło ciemnościom.
Nigdy nie zastanawiała się dokładnie, co tak bardzo przerażało ją w tych ciemnych godzinach nocy. Czy to był Max? Może myślała, że jego bezgraniczny duch kryje się gdzieć w głębi jej mieszkania, tylko czekając, by przeszła obok niego...? Nie, to nie miało sensu. Max kochał ją całym sercem, dlaczegóż więc myśl o jego duchu unoszącym się tak blisko paraliżowała ją strachem...?
Tylko w nocy – upomniała siebie. Tylko wtedy, gdy aksamitne ciemności otulały jej sny, mieszając się z jej pamięcią i wspomnieniami.
Liz zapaliła nocną lampkę, jej wzrok padł na kilka niewielkich zdjęć zatkniętych za lustro. Były tutaj od trzech lat, o czym świadczyły zresztą pozwijane krawędzie.
Sięgnęła po niewielki album ze zdjęciami i zaczęła przewracać kartki.
Był to zresztą prezent urodzinowy od Marii sprzed kilku miesięcy, ze starymi zdjęciami ze szkoły średniej i tymi nowszymi z jej wizyt w Nowym Jorku, kiedy to Maria ciągała ją z jednego wspaniałego przyjęcia na drugie. I w końcu wrzucone kilka niesfornych zdjęć Michaela, który obejmował ją ramieniem i przyciągał ją do siebie zaskakująco blisko podczas otwarcia jego wystawy w jej galerii dwa lata temu. Dlaczego nie zauważyła, jak bardzo to zdjęcie wydawało się być... intymne? Co musiała pomyśleć Maria? – zastanawiała się Liz przeciągając powoli palcem po zdjęciu. Maria dodała te zdjęcia do albumu, tak jakby oczekiwała od Liz, by coś zdeklarowała...
Na pierwszej fotografii Michael patrzył na nią łagodnymi brązowymi oczami pełnymi radości, jego dłoń otaczała jej ramię, tak jakby chciał oznajmić całemu światu, że ona, Liz Parker, należy do niego. I musiała przyznać, że na tym zdjęciu nie miała nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie, oparła głowę na jego ramieniu i na dodatek uśmiechała się... Liz przewróciła stronę i jej wzrok padł na zdjęcie z balu promocyjnego, jej żołądek skręcił się w ósemkę – Max stał za nią, niezręcznie i oficjalnie obejmował ją ramieniem. Wszystko się tak strasznie zmieniło od tamtego czasu... Był taki młody i przystojny, wyglądał tak... niewinnie... co tak dziwnie kontrastowało z tym, co działo się w następnych tygodniach... Jak to możliwe, że mógł aż tak się zmienić i postarzeć w tak krótkim czasie?
Na kolejnej stronie widniało zdjęcie jej i Maxa, siedziała mu na kolanach, jeszcze przed pojawieniem się Tess. Max obejmował ją w talii, a ona opierała się o jego ramiona. Mogła niemalże poczuć zapach jego skórzanej kurtki, tak bliski i delikatny, nawet po tych wszystkich latach.
Liz zamknęła oczy i wciągnęła powietrze, przypominając sobie wszystko.
-Obudź się, Lizzie – wyszeptała jej do ucha Maria kilka tygodni po odlocie Maxa na Antar. – Musisz wstać.
Maria znalazła ją skuloną na łóżku, trzymającą kurczowo jego kurtkę, coś, co wyciągnęła od Isabel tuż po tym, jak zniknął w granolithcie.
-Idź sobie! – zawołała Liz, znowu wtulając twarz w znajomą kurtkę. Cały czas pachniała tak, jak on...
Liz nie wiedziała, ile czasu minęło od tamtego strasznego dnia przed jaskinią, powiedziała rodzicom, że jest chora i zasłoniła okna. A potem spała. Dzień w dzień, otulona miękką kurtyną snów. Spała... Sen jednak nie przynosił jej ukojenia. Obrazy przenikały się i przemieniały jeden w drugi, Future Max, Tess, Max, ona sama... Ale nigdy żadnej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie, nie ważne, jak długo wyciągała dłonie – cały czas były pełne pustych obietnic i przyrzeczeń.
Maria ściągnęła z niej kołdrę i niemalże wyrwała jej kurtkę z rąk.
-Przestań! – krzyknęła Liz, ale Maria nie dała się zniechęcić.
-Liz, kocham cię, ale to musi się skończyć – powiedziała siadając na łóżku.
-Co musi się skończyć? – zapytała Liz wciskając twarz w poduszkę.
-To odtwarzanie w kółko jego śmierci, albo co to w ogóle było.
-Max nie jest martwy – zaoponowała Liz podnosząc głowę.
-Nie, Lizzie, nie jest martwy. Odleciał razem z Tess – przypomniała jej łagodnie patrząc uważnie na jej twarz. – Wiesz, z dziewczyną, z którą się przespał i zrobił jej dziecko.
Liz jęknęła cicho i znowu opadła na łóżko.
-Kiedy wychodziłam z jaskini nie przypuszczałam, że on jednak odleci... Nawet się ze mną nie pożegnał – szepnęła do poduszki. - W ogóle nic nie powiedział... Nie wyjaśnił. Żadnego dlaczego...
-Możesz się nigdy nie dowiedzieć dlaczego.
-Kochał mnie bardziej niż ją... tak mi powiedział. Czytałaś jego list...
Maria położyła się obok Liz, otoczyła ją ramionami i zaczęła gładzić po włosach.
-Liz, Max odleciał dwa tygodnie temu. Przez prawie dwa tygodnie nie wyszłaś z pokoju. Musisz nauczyć się jakoś z tym żyć – powiedziała z łagodnym naciskiem.
-Nie mogę.
-Lizzie, Max chciałby, żebyś żyła. Tego jednego jestem pewna – odparła Maria.
-Mario, to tak strasznie boli... To zabija – powiedziała Liz i mimo woli zaczęła płakać. – Najpierw Alex, teraz Max... Ja już nie mogę.
Liz czuła się tak, jakby ktoś zarzucił jej gruby, ciemny koc na głowę, który krępował ruchy i bezgłośnie dusił.
-Wiem, wiem – mruknęła cicho Maria. – Ale ciągle tu jesteś i musisz do nas dołączyć. Już czas, by wstać z łóżka i zacząć znów oddychać, kotku.
***
Błyszczące ostrze noża wysunęło się z łatwością i Liz przecięła opakowanie ostatniego obrazu,
Tutaj Wkładać Obrazy. Prześladowało ją to przez całą noc – w snach i fantazjach. Co przyniesie to ostatnie objawienie...?
Liz niemalże biegła przez całą drogę do galerii, nie mogła doczekać się tej chwili. I czuła pewien rodzaj melancholii, wiedziała przecież, że te nieliczne momenty radości skończą się wraz z otwarciem ostatniego obrazu.
Chyba że David Peton mówił poważnie wspominając o “zasypaniu jej obrazami” – była o obietnica, w której coś zmysłowego spowodowało szybsze bicie jej serca. Tak, jakby obrazy były kosztowne niczym futra albo diamenty – albo nieśpieszne pocałunki kochanków w długą, zimową noc.
Liz odsunęła papier, zerkając niecierpliwie i zastanawiając się, co też takiego w tym ostatnim, niemalże miłosnym podarunku ofiaruje jej David Peyton. Papier osunął się ukazując coś, co przypominało kobiecą sypialnię. Rozrzucony stos kocy i kołder, na środku łóżka zaś leżała szczelnie przykryta kobieta. Chmura ciemnych włosów rozsypała się dookoła jej głowy, ale ona leżała z twarzą wtuloną w poduszkę, z niewidoczną twarzą. Tak, jak tamten uwięziony mężczyzna na poprzednim obrazie leżał na pryczy w swojej celi. Tylko że ona była umieszczona w przyjaznym miejscu, a nie otoczona przez zimne, szare ściany z
Przejścia w Sen. Jej pokój był pełem kolorów – śliwkowa waza, słoneczna kołdra, jakieś kwiaty przy łóżku. Jednak na ścianach wisiały ramki i ramy – ale żadna nie miała ani jednego zdjęcia czy obrazu. Tak, jakby ta kobieta bez twarzy nie miała wystarczającej ilości wspomnień czy doświadczeń by wypełnić ramy. Tak, jakby ona sama była niczym biała kartka.
Liz wzdrygnęła się odwracając na bok głowę, ponieważ kobieta na łóżku była zadziwiająco podobna do piękności z kruczoczarnymi włosami z obrazu “
Panna Parker” – i na dodatek, w niemalże niedostrzegalny sposób – jej sypialnia była wspomnieniem jej dawnego pokoju nad Crashdown.
***
Isabel zadzwoniła do niej tego samego dnia, kiedy Max odleciał.
Najpierw zwlekali na wzgórzu, przerzucając bezsensownie kamienie i dyskutując o tym, co się stało, a co dla każdego było niepojęte. Nie tylko że Tess zamordowała Alexa, ale również że Max odleciał razem z nią, choć nikt z nich nie potrafił zrozumieć dlaczego. W końcu wszyscy powoli się rozeszli, każdy do siebie by trochę odpocząć. Od kilkunastu dni Liz nie mogła spać, więc położyła się na łóżko, całkowicie zdrętwiała. Było to już co prawda znajome uczucie, dokładnie tak samo czuła się w dzień pogrzebu Alexa, tak, jakby jakaś część niej przestała się ruszać i zamarła. Jak zegar, którego wskazówki cały czas zatrzymały się na jednej godzinie.
Sen sam przyszedł, otulając miękko jej umysł, mieszając głosy w jej głowie. Dźwięk telefonu wstrząsnął ją, usiadła gwałtownie na łóżku i rozejrzała się po pokoju nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje; wyciągnęła się i wzięła telefon z szafki.
-Liz, mam coś dla ciebie. Coś, co Max ci zostawił - głos Isabel był niemalże nie do poznania, tak bardzo zmienił ją smutek.
-Dobrze – odparla Liz czując, jak jej serce ścisnęło się boleśnie. – Zaraz będę.
Poszła do nich na piechotę, mając nadzieję, że to może przywróci jej jaką-taką równowagę, ale gdy dotarła do domu Evansów, było jej tylko strasznie słabo od słońca. Isabel pociągnęa ją szybko do pokoju Maxa.
-Rodzice nic jeszcze nie wiedzą – szepnęła cicho Isabel, łzy zalśniły w jej oczach. – Myślą, że załatwia jakieś sprawy albo coś w tym stylu. Nie wiem, co mam im powiedzieć, nie wiem jak...
-Znajdą jeepa – przypomniała Liz siadając na krawędzi łóżka Maxa. Wszystko nadal tak wyglądało, jakby przed chwilą wyszedł. Nawet na łóżku leżała otwarta książka, tak jakby odłożył ją chwilę wcześniej.
-Nie rozumiem, dlaczego odszedł, Liz – powiedziała cichutko Isabel, podchodząc do jego szafki. – Dlaczego poleciał z Tess wiedząc, co ona zrobiła? – Isabel stała patrząc się tępym wzrokiem na ubrania Maxa, Liz zaś miała wrażenie, że z trudem walczy ze łzami. – Boże, Liz, wiesz, jak bardzo kochał cię mój brat, prawda? Wiesz o tym?
-On nadal mnie kocha – zaoponowała zdławionym głosem. Nie podobało jej się, gdy Isabel używała czasu przeszłego mówiąc o Maxie.
Isabel sięgnęła do szuflady jego biurka i wyjęła cienką białą kopertę.
-Zostawił list do ciebie, Liz. Znalazłam go na jego łóżku gdy wróciłam – Isabel podała jej list, który ta przyjęła niczym pełen poświęcenia podarunek, stary i kruchy. – Myslę, że napisał to przed naszym wyjściem... do jaskini – dodała Isabel.
-Dziękuję – odparła Liz, obracając go w dłoni.
-Moich rodziców nie ma w domu, więc zostawię cię tutaj, dobrze? – zaproponowała Isabel, a Liz skinęła głową, otwierając ostrożnie list. Popatrzyła na kartkę papieru pokrytą starannym pismem Maxa; wydawało jej się, że to było coś więcej niż przyznanie ich miłości, jej łzy rozmazywały słowa. Otarła oczy i zaczęła czytać.
Kochana Liz,
Boże, mam nadzieję, że wiesz, co czuję. Jesteś dla mnie wszystkim i opuszczenie ciebie łamie mi serce. Tyle rzeczy chciałem ci powiedzieć wtedy w jeepie... Nie powinienem był pozwolić ci odejść bez słowa wyjaśnienia z mojej strony, ale tak bardzo się bałem. Bałem się, że zranię cię jeszcze bardziej, jeśli zacząłbym ci tłumaczyć, że poszedłem do Tess, bo myślałem, że... Nie, Liz, nie wiem, czy w ogóle cokolwiek myślałem. Tylko to, że zawsze chciałem być tylko z tobą. I gdy myślałem, że cię straciłem, prawie oszalałem. Przysięgam ci Liz, nigdy potem nie czułem się być normalny... Gdybym cię przycisnął, gdybym zażądał prawdy, zadał więcej pytań, gdybym nadal wierzył... Teraz pozostaje mi tylko załować, że tak łatwo się poddałem. Że zaprzepaściłem naszą szansę.
Nigdy się nie dowiem, dlaczego chciałaś bym uwierzył, że spałaś z
Kyle’m; boję się nawet domyślać. Bo cały czas pchałaś mnie w kierunku Tess, prawda? Jak mogłem tego nie zauważyć??? Jestem idiotą, oto dlaczego. Miałem najpiękniejszą i największą miłość idealnej dziewczyny i odrzuciłem to.
Tess nigdy nie będzie tobą, Liz. Nie jutro, nie za 10 lat. Przez całe życię będę marzył, żeby stała się tobą. Przez całe życie. I przez całe życie będę myślał o tobie, co robisz i czy jesteś szczęśliwa.
Tego właśnie chcę, Liz, chcę, żebyś była szczęśliwa.
Nie zasługuję na twoje przebaczenie, nie mogę cię nawet o to prosić. Ale wiem, że gdyby dano mi drugą szansę, postąpił bym inaczej. Byłabyś pierwszą kobietą, z którą się kochałem, matką mojego pierwszego dziecka. Bo w moim sercu zawsze będziesz pierwsza i najważniejsza, Liz. I chociaż spałem z Tess, moje serce chciało, żeby ona była tobą. Gdziekolwiek teraz polecę, czymkolwiek okaże się Antar – wiem, że ty zawsze będziesz wskazywać mi droge. Nikt nie będzie mógł wymazać cię z mojego serca i umysłu, bo jesteś tam na zawsze. Nie ważne, jak bardzo będzie źle, wiem, że zawsze będę mógł cię poczuć, nawet, gdzy przyjdzie najgorsze... bo część ciebie jest teraz we mnie i nie mogę tego zmienić, nawet, gdybym chciał. Nikt nie może przerwać więzi między tobą a mną. Nawet śmierć.
Nie powiem, że wrócę, Liz. Nie mogę nic przyrzec, bo to nie było by w porządku do ciebie. Jedno co powiem to nieważne, gdzie będę, nieważne, jak długo będę żył, zawsze będę cię kochał.
Zawsze.
Max
Liz wydawało się, że patrzy się na kartkę godzinami, po prostu obserwując jego pismo, ostatnią rzecz, którą od niego dostała. Dopóki nie przyszła Isabel i nie pomogła jej powoli wstać z łóżka, wciskając jej w dłonie kurtkę Maxa by jakoś jej pomóc. Dopóki Maria nie odwiozła jej do domu.
Nieco później tego popołudnia skuliła się na łóżku, trzymając kurczowo jego kurtkę i czytając jego list po raz dziesiąty, dwunasty... I leżała tak przez kilka tygodni.
***
Liz ostrożnie powiesiła
Tutaj Wkładać Obrazy na frontowej ścianie galerii, zostawiając troche miejsca na
Przejście w Sen tuż obok. Dwie wizje tej samej idei. Jeden prezentował zrujnowane życie, w którym były jednak refeksy nadziei. Drugi – bogaty i pełen zieleni, ale szerzyła się w nim niewytłumaczalna pustka. Mężczyzna i kobieta przypominali awers i rewers tej samej monety...
Liz miała tylko nadzieję, że żaden z tych dwóch obrazów nie był dokładnym odzwierciedleniem jej własnego życia. Że nie przedstawiały jej uczuć, tak, jakby David Peyton mógł zerknąć na samo dno jej duszy, wyciągnąć na światło dzienne wszystkie najgłębsze sekrety jej serca.
Ta myśl spowodowała, że poczuła dziwny, pełen gorąca ucisk w brzuchu. Coś dziwnego przypominającego pożądanie...
Gdy patrzyła na dziewczynę leżącą na rozrzuconym łóżku, niemalże zakopaną pod górą jasnych kołder, zastanawiała się dlaczego David Peyton budził w niej takie uczucia. Liz wyciągnęła dłoń i musnęła palcem pociągnięcia pędzla na mężczyźnie śpiącym na pryczy, jego ciemne włosy, subtelny zarys ramion, każdą smugę farby, zastanawiając się jednocześnie, jak wygląda jego twarz.
Dzwonek nad drzwiami dźwięknął cicho wyrywając Liz z zadumy – mała dziewczyna weszła do galerii trzymając za rękę matkę. Często przychodziły i znała je już nieźle. Matka zajmowała się garncarstwem i od czasu do czasu sprzedawała coś na placu, jej mała córeczka zaś była jej stałym towarzyszem.
-Dzień dobry! – powiedziała wesoło Liz obracającsię w swoim krześle.
-Pada śnieg! – zawołała dziewczynka skacząc radośnie. – Zobacz – dodała wysuwając do Liz rękę w ciepłej rękawiczce, by mogła sama sprawdzić.
-Popatrz na to – uśmiechnęła się Liz, gdy mała dziewczynka obróciła się niespodziewanie w miejscu. Śnieżne płatki zniknęły na jej różowej wełnianej rękawiczce.
-Czy to jest anioł, mamusiu? – zapytała Leila, jej jasne brwii uniosły się do góry z zastanowieniem, kończąc jednocześnie swój piruet tuż przed
Otwórz Oczy.
-Tak, kochanie.
-Czy on idzie do nieba ? – zapytała poważnie mała osóbka. – Czy to dlatego on lata, mamo?
-Pewnie tak – odparła matka z cierpliwym uśmiechem.
-Ale to chyba nie jest szczęśliwy anioł – zauważyła dziewczynka.
-Dlaczego tak uważasz? – zapytała Liz ciekawie, podchodząc bliżej Leili. – Może jest szczęśliwy, że odchodzi – zasugerowała.
-Nie, szczęśliwe anioły nigdy nie mają czarnych ubrań. Noszą złote albo różowe. Nigdy czarne – zaoponowała stanowczo mała. Dziewczynka zakręciła się w kolejnym piruecie i zatrzymała się przed Liz.
-Czy ty jesteś szczęśliwym aniołem? – roześmiała się mała Leila patrząc na nią do góry, tak, jakby to było najważniejsze pytanie na świecie.
I z jakiegoś niewiadomego powodu Liz poczuła, jak łzy pojawiają się w jej oczach.