Wirtualne opowiadanie
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Tak jest, Mistrzu Graalionie!
A teraz nieco rzucimy światła na to, dlaczego Czarny Charakter nie może splamić sobie rąk krwią Sunrise'ów....
[przypominam, ze Liz zemdlala na progu domu Evansow]
*
Ciemność wyzierała z każdego zakątka pomieszczenia. Czuła to całą sobą. A mimo to... mimo to nie chroniła Morgue'a.
Coś się zmieniło.
Otworzyła ostrożnie oczy. Leżała na ziemi, ręce i nogi miała mocno przywiązane rzemieniami do wysokich, cienkich słupów. Nadgarstki miała poranione i obolałe. W ustach czuła smak własnej krwi.
Chyba się broniłam.
Mgła przed oczami w końcu ustąpiła. Leżała pośrodku czegoś, co przypominało pentagram... wielki gigantyczny pentagram, wykuty w twardym materiale skalnym.
Słyszała cichy, gardłowy pomruk... jakby jakaś wielka istota oddychała. Ciężko, z wysiłkiem...
Nie chciała przyznać, jak ten dźwięk napawał ją przerażeniem.
*
Wciąż była w tym dziwnym pomieszczeniu, ale już nie sama. Byli tam jeszcze inni. Czwórka. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Nie widziała ich, nie słyszała. Ale czuła, ze tu są.
- Witam księżniczkę... – szyderczy głos Morgue zabrzmiał tuż koło jej ucha. Nawet nie drgnęła. Wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w symbol ponad nią.
... nie chcesz się zmienić... tak powiedział.
... trzymałem martwego Michaela w ramionach... dwa tygodnie wcześniej zginęła Isabel... musisz coś zrobić!
Gorąca łza popłynęła po policzku.
Przez pomieszczenie przeszedł głuchy odgłos, który wciąż się zmagał, wibrując w umyśle czarodzieja. Potężny huk niemal rozszarpał jego umysł.
Nagła cisza raniła równie mocno.
- Co jest?
Pomiędzy szczytami pięciu wysokich iglic, do których przywiązał Liz, przebiegały lekko białe iskry. Bezgłośnie rozświetlały grotę przez kilka minut, aż wreszcie wszystko zalała łagodna, perłowa poświata.
- A więc to tak... – szepnął Morgue – Dlatego nie mogłem cię zabić. No cóż, cztery wieki posiadania Perły uczyniły twojego ojca niebywale silnym i odpornym.
Pochylił się nad dziewczyną, która nawet go nie zauważała.
- Czyżby zdołał przekazać swoja siłę tobie? Jeśli to ty blokujesz pozostałe kamienie, baaardzo tego pożałujesz...
*
- Tato!
Obudził ją własny krzyk. Leżała w obcym pokoju, a obok łóżka siedziała Isabel z bratem.
Opadła z powrotem na poduszki. To był tylko sen.
A teraz nieco rzucimy światła na to, dlaczego Czarny Charakter nie może splamić sobie rąk krwią Sunrise'ów....
[przypominam, ze Liz zemdlala na progu domu Evansow]
*
Ciemność wyzierała z każdego zakątka pomieszczenia. Czuła to całą sobą. A mimo to... mimo to nie chroniła Morgue'a.
Coś się zmieniło.
Otworzyła ostrożnie oczy. Leżała na ziemi, ręce i nogi miała mocno przywiązane rzemieniami do wysokich, cienkich słupów. Nadgarstki miała poranione i obolałe. W ustach czuła smak własnej krwi.
Chyba się broniłam.
Mgła przed oczami w końcu ustąpiła. Leżała pośrodku czegoś, co przypominało pentagram... wielki gigantyczny pentagram, wykuty w twardym materiale skalnym.
Słyszała cichy, gardłowy pomruk... jakby jakaś wielka istota oddychała. Ciężko, z wysiłkiem...
Nie chciała przyznać, jak ten dźwięk napawał ją przerażeniem.
*
Wciąż była w tym dziwnym pomieszczeniu, ale już nie sama. Byli tam jeszcze inni. Czwórka. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Nie widziała ich, nie słyszała. Ale czuła, ze tu są.
- Witam księżniczkę... – szyderczy głos Morgue zabrzmiał tuż koło jej ucha. Nawet nie drgnęła. Wpatrywała się nieruchomym wzrokiem w symbol ponad nią.
... nie chcesz się zmienić... tak powiedział.
... trzymałem martwego Michaela w ramionach... dwa tygodnie wcześniej zginęła Isabel... musisz coś zrobić!
Gorąca łza popłynęła po policzku.
Przez pomieszczenie przeszedł głuchy odgłos, który wciąż się zmagał, wibrując w umyśle czarodzieja. Potężny huk niemal rozszarpał jego umysł.
Nagła cisza raniła równie mocno.
- Co jest?
Pomiędzy szczytami pięciu wysokich iglic, do których przywiązał Liz, przebiegały lekko białe iskry. Bezgłośnie rozświetlały grotę przez kilka minut, aż wreszcie wszystko zalała łagodna, perłowa poświata.
- A więc to tak... – szepnął Morgue – Dlatego nie mogłem cię zabić. No cóż, cztery wieki posiadania Perły uczyniły twojego ojca niebywale silnym i odpornym.
Pochylił się nad dziewczyną, która nawet go nie zauważała.
- Czyżby zdołał przekazać swoja siłę tobie? Jeśli to ty blokujesz pozostałe kamienie, baaardzo tego pożałujesz...
*
- Tato!
Obudził ją własny krzyk. Leżała w obcym pokoju, a obok łóżka siedziała Isabel z bratem.
Opadła z powrotem na poduszki. To był tylko sen.
Przydałoby się troszeczkę... spokoju w tym wszystkim.
Max uśmiechnął się pokrzepiająco do Liz.
-Wszystko dobrze, już dobrze, to był tylko sen - powiedział cicho głaszcząc ją delikatnie po policzku. Liz złapała kurczowo jego dłoń.
-Tata... Mój tata... On nie żyje! - zawołała zdławionym głosem, jej oczy przypominały oczy małego, śmiertelnie przerażonego zwierzątka.
-Ćśśś... - szepnął przytulając ją do siebie i rzucając jednocześnie porozumiewawcze spojrzenie Isabel. Siostra zrozumiała go bezbłędnie.
-Pójdę po coś do picia - powiedziała wstając z miejsca i wychodząc z pokoju. Max spojrzał na Liz.
-Liz... Dlaczego uciekłaś? - zapytał. Liz usiadła na łóżku i przyciągnęła kolana do brody; nieświadomie zaczęła kiwać się w przód i w tył.
-Nie uciekłam, coś... ktoś mnie zabrał... Morque... - szepnęła. Max zamarł na chwilę, poczym ujął jej twarz w dłonie i niemalże zmusił do tego,by na niego spojrzała.
-Co on ci zrobił?! - zapytał z niepokojem. Liz przygryzła dolną wargę i wysunęła ręce w kierunku Maxa. Na jej nadgarstkach widniały sine pręgi i czerwone ślady krwii. Młody Evans spojrzał na nią z przerażeniem, delikatnie nakrył jej dłonie swoimi, spod których zaczęło wydobywać się perłowe światło. Max patrzył na nie z zafascynowaniem - na ogół energia była biała, jasna... nigdy taka piękna. Gdy po chwili odjął ręce, na jej nadgarstkach nie było żadnego śladu. Max uśmiechnął się do niej.
-Nie wiem, co się tutaj dzieje. Coś jest nie tak, ktoś na ciebie poluje, na twoją rodzinę. Ale jestem przy tobie i zawsze będę, zawsze możesz na mnie liczyć. Cokolwiek się jeszcze wydarzy... - powiedział Max patrząc jej prosto w oczy. - Nie wierzę, że spałaś z Kyle'm, nie zrobiłaś tego. Ale nie to jest teraz ważne, ty jesteś teraz najważniejsza. Pomogę ci, tylko musisz na to pozwolić, dobrze?
Liz siąpnęła nosem i kiwnęła głową. Max uśmiechnął się do niej i pocałował ją delikatnie w czoło. A potem w policzek. A potem w usta.
Thalia stała w kuchni i patrzyła z zastanowieniem w okno.
-Hej - usłyszała za sobą głos Isabel. Odwróciła się i spojrzała na nią.
-Co z Liz? - zapytała.
-Jest z Maxem, ale chyba wszystko w porządku. O ile może być w porządku... - odparła Isabel.
-Powinnam z nią porozmawiać. Ale muszę też porozmawiać z Marią... - rzekła Thalia. Isabel spojrzała na nią ze zddziwieniem.
-Marią DeLuca...? - upewniła się. Thalia skinęła głową.
-Tak, widzisz, Maria jest...
Dokładnie w tym momencie...
Max uśmiechnął się pokrzepiająco do Liz.
-Wszystko dobrze, już dobrze, to był tylko sen - powiedział cicho głaszcząc ją delikatnie po policzku. Liz złapała kurczowo jego dłoń.
-Tata... Mój tata... On nie żyje! - zawołała zdławionym głosem, jej oczy przypominały oczy małego, śmiertelnie przerażonego zwierzątka.
-Ćśśś... - szepnął przytulając ją do siebie i rzucając jednocześnie porozumiewawcze spojrzenie Isabel. Siostra zrozumiała go bezbłędnie.
-Pójdę po coś do picia - powiedziała wstając z miejsca i wychodząc z pokoju. Max spojrzał na Liz.
-Liz... Dlaczego uciekłaś? - zapytał. Liz usiadła na łóżku i przyciągnęła kolana do brody; nieświadomie zaczęła kiwać się w przód i w tył.
-Nie uciekłam, coś... ktoś mnie zabrał... Morque... - szepnęła. Max zamarł na chwilę, poczym ujął jej twarz w dłonie i niemalże zmusił do tego,by na niego spojrzała.
-Co on ci zrobił?! - zapytał z niepokojem. Liz przygryzła dolną wargę i wysunęła ręce w kierunku Maxa. Na jej nadgarstkach widniały sine pręgi i czerwone ślady krwii. Młody Evans spojrzał na nią z przerażeniem, delikatnie nakrył jej dłonie swoimi, spod których zaczęło wydobywać się perłowe światło. Max patrzył na nie z zafascynowaniem - na ogół energia była biała, jasna... nigdy taka piękna. Gdy po chwili odjął ręce, na jej nadgarstkach nie było żadnego śladu. Max uśmiechnął się do niej.
-Nie wiem, co się tutaj dzieje. Coś jest nie tak, ktoś na ciebie poluje, na twoją rodzinę. Ale jestem przy tobie i zawsze będę, zawsze możesz na mnie liczyć. Cokolwiek się jeszcze wydarzy... - powiedział Max patrząc jej prosto w oczy. - Nie wierzę, że spałaś z Kyle'm, nie zrobiłaś tego. Ale nie to jest teraz ważne, ty jesteś teraz najważniejsza. Pomogę ci, tylko musisz na to pozwolić, dobrze?
Liz siąpnęła nosem i kiwnęła głową. Max uśmiechnął się do niej i pocałował ją delikatnie w czoło. A potem w policzek. A potem w usta.
Thalia stała w kuchni i patrzyła z zastanowieniem w okno.
-Hej - usłyszała za sobą głos Isabel. Odwróciła się i spojrzała na nią.
-Co z Liz? - zapytała.
-Jest z Maxem, ale chyba wszystko w porządku. O ile może być w porządku... - odparła Isabel.
-Powinnam z nią porozmawiać. Ale muszę też porozmawiać z Marią... - rzekła Thalia. Isabel spojrzała na nią ze zddziwieniem.
-Marią DeLuca...? - upewniła się. Thalia skinęła głową.
-Tak, widzisz, Maria jest...
Dokładnie w tym momencie...
- Graalion
- Mroczny bóg
- Posts: 2018
- Joined: Sat Jul 12, 2003 8:10 pm
- Location: Toruń, gdzie 3 małe kocięta tańczą na kurhanach swych wrogów
- Contact:
No proszę, jak pięknie Nan uspokoiła akcję. Przynajmniej na chwilę .
Hotaru, ładna wizja. Pentagramy to jest to co tygryski lubią najbardziej
Tak w sumie to chyba muszę jeszcze raz przeczytać ficka od początku i zorientować się gdzie obecnie są M&M i ile wiedzą. Tyle się dzieje, szkoda żeby ominęła ich cała zabawa.
A zauważyliscie, że wszystko to dzieje się w zaledwie jeden wieczór?
Hotaru, ładna wizja. Pentagramy to jest to co tygryski lubią najbardziej
Tak w sumie to chyba muszę jeszcze raz przeczytać ficka od początku i zorientować się gdzie obecnie są M&M i ile wiedzą. Tyle się dzieje, szkoda żeby ominęła ich cała zabawa.
A zauważyliscie, że wszystko to dzieje się w zaledwie jeden wieczór?
"Please, God, make everyone die. Amen."
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")
Wieczorny pacierz Scratch'a ("PvP")
No nie no, chyba trochę dłużej... Pomyślmy, wieczór w kafeterii, potem zdaje się ranek, Jeff Parker, Max, śmierć Jeffa, potem znowu ranek i Liz... Hm, czy mi się wydaje, że to wszystko nie trwa nawet dwóch dni...? A M&M chyba na razie są w lesie... To znaczy, tego, nie bardzo w temacie. Ostatnio to chyba Maria usiłowała rozmawiać o poranku z Liz, przy Thalii jej nie było. Jeszcze jest Alex, który wie chyba najmniej... A co się stało z Nancy, bo jakoś mi to umknęło...? Chyba też to muszę przeczytać od początku... Długie to wyszło...
Nan uspokoiła akcję, a ja ją znów rozbudzam , mam nadzieje że to nikomu nie przeszkadza....
Biegł.
Co sił w nogach. Mimo iż ciężar był niesamowity. Z jego długich włosów, skapywała na asfalt krew. Ogólnie cały był od krwi. Poszarpane ubranie, głębokie rany ciała.
W swoich ramionach niósł dziewczynę. Nie wyglądała najlepiej, umorusana czymś czarnym. Tak, jakby się spaliła żywcem.
Wystraszeni ludzie zstępowali mu z drogi. Byli przerażeni jego stanem, Jej stanem.
Ale on się tym nie martwił, teraz najważniejsza była Ona. Kobieta jego życia.
Spojrzał na Jej twarz. Nie przypominała osoby, która jeszcze przed godziną, paplała coś o związku ich przyjaciół. Teraz powoli życie z niej uchodziło, i on o tym wiedział.
Była tylko jedna szansa na uratowanie Jej życia. Dotrzeć na czas do Evansów. Wtedy Max ją uleczy i będzie tak jak dawniej…
Skręcił w wąską uliczkę. Jeszcze tylko kilkaset metrów i będzie u celu. Znów ujrzy Jej piękne oczy, a potem wszyscy wspólnie zemszczą się na tym, co najpierw zaatakował Liz, a teraz Marię i jego.
Michael poczuł jak powieki zaczęły mu ciążyć, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Jedynie siła woli doniosła go, tak daleko. W oddali zobaczył dom, w którym wychowało się jego rodzeństwo. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów…
Chyba jednak nie ominie ich zabawa
Biegł.
Co sił w nogach. Mimo iż ciężar był niesamowity. Z jego długich włosów, skapywała na asfalt krew. Ogólnie cały był od krwi. Poszarpane ubranie, głębokie rany ciała.
W swoich ramionach niósł dziewczynę. Nie wyglądała najlepiej, umorusana czymś czarnym. Tak, jakby się spaliła żywcem.
Wystraszeni ludzie zstępowali mu z drogi. Byli przerażeni jego stanem, Jej stanem.
Ale on się tym nie martwił, teraz najważniejsza była Ona. Kobieta jego życia.
Spojrzał na Jej twarz. Nie przypominała osoby, która jeszcze przed godziną, paplała coś o związku ich przyjaciół. Teraz powoli życie z niej uchodziło, i on o tym wiedział.
Była tylko jedna szansa na uratowanie Jej życia. Dotrzeć na czas do Evansów. Wtedy Max ją uleczy i będzie tak jak dawniej…
Skręcił w wąską uliczkę. Jeszcze tylko kilkaset metrów i będzie u celu. Znów ujrzy Jej piękne oczy, a potem wszyscy wspólnie zemszczą się na tym, co najpierw zaatakował Liz, a teraz Marię i jego.
Michael poczuł jak powieki zaczęły mu ciążyć, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Jedynie siła woli doniosła go, tak daleko. W oddali zobaczył dom, w którym wychowało się jego rodzeństwo. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów…
Chyba jednak nie ominie ich zabawa
Nie mogłam się oprzeć i napisałam "scenę wyjaśniającą ucieczkę Liz od M. i gmatwającą wszystko jeszcze bardziej". Przy okazji powraca Nancy Parker, która formalnie rzecz biorąc umarła na oczach Evansów. Przyczyny i sposób powrotu podam później – czyli jutro. No i napiszcie scenę o tym, jak Max uzdrawia (albo nie zdąrza) Marię!
Półmrok owijał posiadłość Evansów, kiedy przeraźliwy okrzyk wstrząsnął okolicą.
Liz usiadła całkowicie rozbudzona na łóżku Maxa. Rozejrzała się po pokoju. Okna pozamykane, drzwi też. Evans na śpiworze na podłodze spał smacznie. Lekki uśmiech igrał na jego ustach, jakby śniło mu się coś wyjątkowo przyjemnego.
Cicho wyśliznęła się z pościeli i pomknęła do łazienki. Ubrała się i sprawdziła, co ma w portfelu. Niecałe sto dolarów. Marnie.
Delikatna dłoń pojawiła się nagle na ścianie. Srebrna dłoń.
Jakaś kryjówka?
Podejrzliwie przyjrzała się ścianie. Był to gruby, zewnętrzny mur. Maxa nie podejrzewała o produkowanie jakiś mało zabawnych niespodzianek.
Postanowiła spróbować.
Ostrożnie zbliżyła dłoń do srebrnego odcisku i skupiła się na zamku. Po sekundzie ustąpił bezgłośnie.
Ściana nieznacznie drgnęła i jej oczom ukazała się niewielka skrytka z metalową skrzynką. Nie miała żadnych widocznych zamknięć, ale i z tym sobie bez trudu poradziła.
*
Białe iskry przelatywały nad jej głową. Trafiały prosto w jej serce. M. Pochylał się nad nią i coś mówił, ale nie słyszała go. Całe ciało pulsowało bólem, iskry wywoływały w niej uczucia, o których sądziła, że umarły dawno. Że należały do innego świata.
Ból nagle ucichł, a wszystko zalała jasna, perłowa poświata. Liz uśmiechnęła się. Czuła energię matki.
W grocie nagle zrobiło się bardzo cicho, chociaż słyszała cichy, pulsujący ton. Wewnątrz siebie. Jakby coś do niej mówiło.
Znowu nie była sama.
Usiadła zdumiona. Ręce, wolne od więzów, powinny boleć, ale nie bolały. Morgue leżał na posadzce z szeroko otwartymi, lśniącymi wściekłością i nienawiścią oczami. Nie mógł się ruszyć, ale widział i słyszał. Zupełnie jakby przygniatało go coś ciężkiego.
Zobaczyła nagle cztery, rozżarzone barwne kule. Były jakby światłem, bijącym od wyrysowanych w przestrzeni linii.
Poczuła, jak łzy spływają jej po policzku.
Perła.
Więc ja jestem... Jeśli mama to....
Nie potrafiła przyjąć do siebie tej wiadomości. Była to trudna prawda.
Cztery Święte Kamienie płonęły.... jakby pozbawione wszelkich blokad, wszelkich więzów. Morgue nie wierzył własnym oczom. Żył z nimi wiele, wiele lat. Sporo wysiłku kosztowało go nauczenie się, jak je kontrolować… I nagle, kiedy zwycięstwo zdawało się być blisko...
Nie może na to pozwolić. Ta mała opanowuje Kamienie!
Poczuł, że jego ciało wypełnia nowa, potężna moc. Nienawiść.
- Ty cholerny bachorze! Zaraz zobaczysz, kto tu rządzi!
Wysłał polecenie do Kamieni, ale one nie reagowały.
Usłyszał ciche kroki za sobą, ale nie był zdolny się odwrócić. Ktokolwiek to był, złamał pieczęcie Kamieni.
Poczuł, jak zimno pełznie mu po kręgosłupie. Ten ktoś był jeszcze potężniejszy niż on.
Nie miał wątpliwości, kto to.
Właścicielka Perły. Prawowita. I to jej wszystkie Kamienie słuchały.
Kobieta pochyliła się nad ciemnoskórym mężczyzną, ale on wciąż nie widział jej twarzy.
- Cześć, Morgue. Przyszłam po moje dziecko!
*
Wyrwała się na chwilę ze wspomnień. Odkryła wieczko skrzynki.
W środku leżała Księga Przeznaczenia i ... mnóstwo gotówki w różnych nominałach.
Chwilę później wyszła z łazienki i pochyliła się nad Maxem. Delikatnie, tak by go nie zbudzić, pocałowała w usta.
- Wybacz mi, Max. Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić. Ale przyszłość Antaru i Ziemi zależy od tego, czy będziesz z nią. – szepnęła i wyprostowała się. Potem podeszła do okna i wyjrzała na ulicę.
O Boże!
Michael biegł w stronę domu Evansów, niosąc ranną Marię. Przynajmniej tak się domyślała. Przechodnie rozstępowali się przed nimi.
Zaraz tu będą.
Morgue ich dorwał.
Spojrzała ostatni raz na Maxa.
- Wybacz mi.
Perłowe światło błysnęło w dłoniach Liz. Dotknęła okna i przeszła przez nie swobodnie, zostawiając za sobą jedynie kilka jasnych iskier, które zniknęły równie szybko, jak się pojawiły.
Półmrok owijał posiadłość Evansów, kiedy przeraźliwy okrzyk wstrząsnął okolicą.
Liz usiadła całkowicie rozbudzona na łóżku Maxa. Rozejrzała się po pokoju. Okna pozamykane, drzwi też. Evans na śpiworze na podłodze spał smacznie. Lekki uśmiech igrał na jego ustach, jakby śniło mu się coś wyjątkowo przyjemnego.
Cicho wyśliznęła się z pościeli i pomknęła do łazienki. Ubrała się i sprawdziła, co ma w portfelu. Niecałe sto dolarów. Marnie.
Delikatna dłoń pojawiła się nagle na ścianie. Srebrna dłoń.
Jakaś kryjówka?
Podejrzliwie przyjrzała się ścianie. Był to gruby, zewnętrzny mur. Maxa nie podejrzewała o produkowanie jakiś mało zabawnych niespodzianek.
Postanowiła spróbować.
Ostrożnie zbliżyła dłoń do srebrnego odcisku i skupiła się na zamku. Po sekundzie ustąpił bezgłośnie.
Ściana nieznacznie drgnęła i jej oczom ukazała się niewielka skrytka z metalową skrzynką. Nie miała żadnych widocznych zamknięć, ale i z tym sobie bez trudu poradziła.
*
Białe iskry przelatywały nad jej głową. Trafiały prosto w jej serce. M. Pochylał się nad nią i coś mówił, ale nie słyszała go. Całe ciało pulsowało bólem, iskry wywoływały w niej uczucia, o których sądziła, że umarły dawno. Że należały do innego świata.
Ból nagle ucichł, a wszystko zalała jasna, perłowa poświata. Liz uśmiechnęła się. Czuła energię matki.
W grocie nagle zrobiło się bardzo cicho, chociaż słyszała cichy, pulsujący ton. Wewnątrz siebie. Jakby coś do niej mówiło.
Znowu nie była sama.
Usiadła zdumiona. Ręce, wolne od więzów, powinny boleć, ale nie bolały. Morgue leżał na posadzce z szeroko otwartymi, lśniącymi wściekłością i nienawiścią oczami. Nie mógł się ruszyć, ale widział i słyszał. Zupełnie jakby przygniatało go coś ciężkiego.
Zobaczyła nagle cztery, rozżarzone barwne kule. Były jakby światłem, bijącym od wyrysowanych w przestrzeni linii.
Poczuła, jak łzy spływają jej po policzku.
Perła.
Więc ja jestem... Jeśli mama to....
Nie potrafiła przyjąć do siebie tej wiadomości. Była to trudna prawda.
Cztery Święte Kamienie płonęły.... jakby pozbawione wszelkich blokad, wszelkich więzów. Morgue nie wierzył własnym oczom. Żył z nimi wiele, wiele lat. Sporo wysiłku kosztowało go nauczenie się, jak je kontrolować… I nagle, kiedy zwycięstwo zdawało się być blisko...
Nie może na to pozwolić. Ta mała opanowuje Kamienie!
Poczuł, że jego ciało wypełnia nowa, potężna moc. Nienawiść.
- Ty cholerny bachorze! Zaraz zobaczysz, kto tu rządzi!
Wysłał polecenie do Kamieni, ale one nie reagowały.
Usłyszał ciche kroki za sobą, ale nie był zdolny się odwrócić. Ktokolwiek to był, złamał pieczęcie Kamieni.
Poczuł, jak zimno pełznie mu po kręgosłupie. Ten ktoś był jeszcze potężniejszy niż on.
Nie miał wątpliwości, kto to.
Właścicielka Perły. Prawowita. I to jej wszystkie Kamienie słuchały.
Kobieta pochyliła się nad ciemnoskórym mężczyzną, ale on wciąż nie widział jej twarzy.
- Cześć, Morgue. Przyszłam po moje dziecko!
*
Wyrwała się na chwilę ze wspomnień. Odkryła wieczko skrzynki.
W środku leżała Księga Przeznaczenia i ... mnóstwo gotówki w różnych nominałach.
Chwilę później wyszła z łazienki i pochyliła się nad Maxem. Delikatnie, tak by go nie zbudzić, pocałowała w usta.
- Wybacz mi, Max. Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić. Ale przyszłość Antaru i Ziemi zależy od tego, czy będziesz z nią. – szepnęła i wyprostowała się. Potem podeszła do okna i wyjrzała na ulicę.
O Boże!
Michael biegł w stronę domu Evansów, niosąc ranną Marię. Przynajmniej tak się domyślała. Przechodnie rozstępowali się przed nimi.
Zaraz tu będą.
Morgue ich dorwał.
Spojrzała ostatni raz na Maxa.
- Wybacz mi.
Perłowe światło błysnęło w dłoniach Liz. Dotknęła okna i przeszła przez nie swobodnie, zostawiając za sobą jedynie kilka jasnych iskier, które zniknęły równie szybko, jak się pojawiły.
Zaraz... 3 u M, 1 u Liz, 1 na Antarze?
התשׂכח אשׂה עולה מרחם בן בטנה גם אלה תשׂכחנה ואנכי לא אשׂכחך
הן על כפים חקתיך
comprendo.info - co autor miał na myśli - interpretacje piosenek
הן על כפים חקתיך
comprendo.info - co autor miał na myśli - interpretacje piosenek
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 2 guests