A/T: Lolita Behrbuns
Posted: Wed Jan 14, 2004 10:08 pm
Dwa krótkie opowiadanka. Przeczytałam je późnym wieczorem i przyznam, że zrobiły na mnie wrażenie. Należy je czytać razem - jedno jest z punktu widzenia Liz, drugie Maxa. Napisałam do autorki, ale na razie cisza - może nie ma nic przeciwko...
Dormir: Sen
by Lolita Behrbuns
~Liz~
Cienie dotrzymują mi towarzystwa gdy leżę w łóżku twarzą do ściany. Dzisiaj jest pełnia księżyca, po ścianach rozchodzi się dziwne, nieziemskie światło. Słyszę jak krople deszczu spadają cicho z rynny za oknem. Przez chwilę staram się zając umysł usiłując znaleźć rytm i ukojenie w ich delikatnych uderzeniach, ale to tylko nic nie znacząca przerwa.
Wtulam twarz w poduszkę dławiąc w sobie chęć krzyku.
Co jest ze mną nie tak?
Przesuwam rękę na poduszkę leżącą obok mojej głowy. Jest zimna i pusta, taka jak przez całą noc. Otulam się ciaśniej kołdrą usiłując zignorować chłód który pojawił się w głębi mnie.
Nawet teraz słyszęgo za drzwiami sypialni. Jest po północy i wciąż słyszę szelest papierów, gdy przekłada mapy i raporty, których nie potrafi porzucić. To już dwa lata, ale on wciąż trwa. Wszystkie nasze plany, moje plany, zostały zawieszone, poniewż musimy go szukać.
Jego syna.
A ja, będąc wierzącą w niego dziewczyną, skinęłam głową i wzięłam go za rękę.
Czy to źle obrażać się na dziecko? Na niewinność, której jedyną winą było to, że jego matka była zdolnym do wszystkiego mordercą?
To małostkowe i nieważne, ale tak. Nienawidzę go, choć może razcej powinnam powiedzieć, że nienawidzę myśli o nim każdą komórką mojego ciała. Jego istnienie przypomina o zdradzie. Policzek w twarz, jeśli chcecie. Odnalezienie go jedynie potwierdzi, że wszystko, co uważałam w sercu za drogie i prawdziwe było tak naprawdę pustym snem.
Miłość, wartość – ultimatum.
Niemalże jak wyjątkowo silny halucynogen. Szybko uzależnia. Ale jak wszystkie inne narkotyki, gdy ustaje okazuje się być jednym wielkim świństwem.
Pocieram zmęczone oczy i odganiam łzy.
Nie będę płakać.
To bez sensu.
Sama tego chciałam.
I tylko do siebie mogę mieć pretensje.
Gdy granolith wystartował tamtego słonecznego dnia dwa dni temu, zostali.
Max Evans został.
Został na Ziemi dla mnie.
Tak przynajmniej myślałam.
Gdy pogładził mnie po policzku i powiedział, że mnie kocha, z jego ust padły te pamiętne słowa: „Muszę odnaleźć mojego syna”. I moja mała bańka mydlana pękła.
Słyszę jak drzwi się otwierają i chwilę potem łóżko ugina się lekko gdy kładzie się obok mnie. Leżę nieruchomo, starając się, by nie wiedział, że jeszcze nie śpię. Czuję jak podnosi się lekko i chce mnie dotknąć, ale nie jest pewien, jak zareaguję. Tak samo jest już od kilku tygodni. Napięcie między nami staje się trudne do wytrzymania i czasami można je poczuć niemal fizycznie.
Ja straciłam apetyt.
Max nie może spać.
Wciąż jesteśmy czymś w rodzaju pary, prawda? Dlaczego sami nakręcamy to koło pełne bólu?
-Liz- – słyszę, jak szepcze niepewnie moje imię i serce mi się ściska.
Odrwacam się i w końcu jestem do niego przodem, choć wciąż mam zamknięte oczy udając że śpię.
Czuję jego ciepły oddech na twarzy i w tej chwili chcę się do niego po prostu przytulić i odetchnąć głęboko.
Mój Max.
Jedyny mężyzna, który trzyma w dłoniach moje serce. Jedyna osoba, która może sprawić, że płynę po niebie w ekstazie i która może połamać moje serce na kawałki.
Mój Max.
Czuję jak całuje mnie delikatnie w czoło. Nie mogę już dłużej się powstrzymywać i przytulam się do niego. Jego ramiona obejmują mnie i wszystko wydaje się być właściwe. To niemalże wystarcza, bym zapomniała...
Ale to właśnie co usłyszałam potem kompletnie ujarzmiło wszystkie moje myśli.
-Kocham cię.
Wraz z tymi dwoma słowami cała moja złość i zawód ulotniły się.
Tak, wiem, że to brzmi bez sensownie. Tak jakby zwykłe słowa mogły rozwiązać wszystkie życiowe problemy.
A nie mogą.
Być może nigdy nie będą mogły, ale kiedy żyjesz z kimś takim jak Max, z kimś kto w każdej chwili może być od ciebie zabrany, bierzesz wszystko co możesz. Żyjesz chwilą.
Chwilą taką jak ta, gdy wydaje się, że nie istnieje nic innego na świecie poza nim i mną.
Liz Parker i Max Evans.
Dziewczyna, która kocha chłopaka i chłopak, który kocha dziewczynę.
Poza tym nic nie jest ważne.
Wiem, że kiedy rano o tworzę oczy, nasze problemy wciąż będą.
Wciąż będzie szukał swojego syna.
Ale ja zostanę.
By mu pomóc.
By go wspierać.
By go kochać.
Jestem męczennicą? Nie.
Jestem głupia? Nie.
Jestem naiwna? Być może.
Ale teraz, gdy czuję jak jego ciało się odpręża, jak jego oddech staje się wolniejszy, jestem otoczona wszystkim, czym jest Max.
I nie chciałabym być nigdzie indziej.
Koniec.
Reveiller: Przebudzenie
by Lolita Behrbuns
~Max~
Pocieram zamknięte oczy i pocieram bolące czoło. Tykanie zegara na ścianie jest jedynym dźwiękiem, który brzmi w zimnym mieszkaniu. Gra to na moich nerwach i przez chwilę mam ochotę podnieść rękę i uciszyć go raz na zawsze. Nie zrobię tego, wiem, że sąsiedzi nie będą zachwyceni hałasem.
Idę do łazienki mając nadzieję, że zimna woda odegna ode mnie zmęczenie i fatygę. Zapalam światło i jestem przerażony tym, co widzę.
Z trudem rozpoznaję osobę, która patrzy na mnie z lustra.
Patrzę na moje odbicie i zauważam kilkudniowy ciemny zarost. Moje oczy są podkrążone, ciemne koła mówią o nieprzespanych nocach. Moje usta są wykrzywione w wiecznym grymasie.
Kiedy ostatni raz się uśmiechałem?
Odkręcam zimną wodę i czekam dopóki woda nie stanie się lodowata. Przemywam nią twarz i powoli otwieram oczy. Patrzę w górę, a nieznajomy mężczyzna w lustrze wciąż jest.
Drwi ze mnie.
Odwracam oczy i zamierzam wyjść, nie mogąc znieść dłużej swojego widoku.
Co ja zrobiłem?
Kim się stałem?
Czasami czucie wstrętu do samego siebie jest tak silne, żw czuję się tak, jakbym to nie był ja.
Moje oczy spoglądają na bałagan na stole. Mapy, notatki i niekończące się wytyczne zalegają na naszym kuchennym stole. Żadnego jedzenia, żadnych owoców ani kwiatów, ale kawałek po kawałku dowód tego, że ja, Max Evans, jestem frajerem.
Tak łatwo było by zwalić wszystko na kogoś innego. Powiedzieć, że to wszystko było jej wina.
Jej i jej naginania umysłu.
Niestety, choć tak bardzo chciałbym, żeby to była prawda – wiedziałem że nie jest.
Tess nie zmusiła mnie do spędzenia z nią nocy.
Ja to wszystko zrobiłem.
Ja, ja i tylko ja.
A teraz muszę ponieść konsekwencje moich czynów. Gniew, który spowodowała moja niedyskrecja.
Nieżywy przyjaciel.
Zaniedbana dziewczyna.
Syn, który jest zdany na łaskę i niełaskę bezdusznej wiedźmy.
Więc szukam.
Jestem mu to winny, mojemu synowi, by dać mu szanse na normalne życie.
Szansę by mógł dorastać. Możliwość życia bez strachu przed własną matką.
Chcę, żeby mógł doświadczyć tego co ja gdy dorastałem. By być wychowywanym przez dwoje kochających rodziców w bezpiecznym i ciepłym domu...
Ale jeśli mam być szczery, nie wiem, co zrobię gdy go odnajdę.
Jeśli go odnajdę.
Możliwość tego blaknie z każdym dniem.
Przez dwa lata usiłowałem nie myśleć o tym. Pytanie nigdy nie zaczynało się od jeśli, tylko od kiedy. Usiłowałem patrzeć na wszystko pozytywnie, ale nie jestem z natury optymistą...
Liz jest.
Nie ważne, co zgotuje jej los, jej zawsze udaje się znaleźć jakąś dobrą stronę. Miałem szczęście, że miałem jej miłość i wsparcie przez te wszystkie lata. Chociaż chyba i ona ma swoje granice.
Miesiące mijają, a dystans między nami staje się coraz większy i większy dopóki nie stanie się ziejącą nudą pustką.
Już nie ma jej słów zachęty.
Jej ciche, uspokajające i miękkie szepty i delikatne pieszczoty zostały zastąpione ciszą i odległością.
To właśnie dawało mi siłę przez te wszystkie lata. Jej głęboka wiara. Świadomość tego, że mnie kocha i martwi się o mnie pomimo wszystkich moich wad i ppotknięć. Myśl o tym, że może mnie już nie kochać, że sprowadziłem to na siebie moim własnym przywiązaniem, rani mnie bardziej niż fizyczny ból który spowodował mi agent Pierce.
Zwijam mapy i zgarniam na bok notatki, usiłując nieco sprzątnąć nasz mały kącik. Biorę szklankę wody i idę do naszego pokoju.
Pcham wolno drzwi i wzdrygam się, gdy skrzypią.
Mój wzrok pada na postać leżącą na łóżku. Jest zimna noc i okryła się szczelnie kołdrą. Jedyny znak jej istnienia jest ciemny połysk jej włosów.
Podchodzę do łóżka i kładę się obok niej. Nie mogę widzieć jej twarzy, ale wiem, że nie śpi.
Wyciągam rękę chcąc jej dotknąć, ale waham się, niepewny czy mój dotyk będzie przyęty.
Nie miałbym jej za złe gdyby mnie odtrąciła.
Przeszła już przez wiele dzięki mnie. Gdy stawiam się na jej miejscu, nie mogę zrozumieć dlaczego po tym wszystkim wciąż może być ze mną.
Kocham ją tak bardzo, że moje serce dosłownie aż boli.
Kładę głowę obok jej poduszki i wdycham jej zapach.
Moje serce.
Moja dusza.
Moje życie.
Moja Liz.
Gdy moje usta ułożyły się do jej imienia, nie mogę tego powstrzymać. Szepczę jej imię niczym święty ślub.
Liz.
Odwraca się nagle i niespodziewanie patrzę na piękną twarz mojej ukochanej. Rysy jej twarzy są delikatne i mistyczne gdy światło księżyca tworzy na jej twarzy tajemniczą grę cieni.
Tak bardzo chcę jej dotknąć. Poczuć jej ciepłą, miękką skórę pod palcami.
Nie mogę tego powstrzymać i pochylam głowę całując ją delikatnie w czoło.
Wzdycha i przysuwa swoje ciało do mojego. Moje serce przyśpiesza i czuję jak łzy pojawiają się w moich oczach.
Powtarzam słowa płynące z głębi serca, które powiedziałem jej tamtej majowej, chłodnej nocy dwa lata temu...
Kocham cię.
To nie jest stwierdzenie lecz obietnica. Gdy trzymam jej ciepłe ciało tak blisko mojego, w duchu składam przysięgę.
Będę ją kochał i szanował dopóki oddycham.
Opieram głowę o jej czoło i zamykam oczy. Wzdycham z zadowoleniem i radością gdy otaczam ją ciaśniej ramionami.
I choć leżę bez snu, moje serce jest spokojne. Dzięki temu, że mam to, co było mi kiedykolwiek potrzebne, czego chciałem od tego świata...
Moje serce.
Moja dusza.
Moje życie.
Moja Liz.
Koniec.
Dormir: Sen
by Lolita Behrbuns
~Liz~
Cienie dotrzymują mi towarzystwa gdy leżę w łóżku twarzą do ściany. Dzisiaj jest pełnia księżyca, po ścianach rozchodzi się dziwne, nieziemskie światło. Słyszę jak krople deszczu spadają cicho z rynny za oknem. Przez chwilę staram się zając umysł usiłując znaleźć rytm i ukojenie w ich delikatnych uderzeniach, ale to tylko nic nie znacząca przerwa.
Wtulam twarz w poduszkę dławiąc w sobie chęć krzyku.
Co jest ze mną nie tak?
Przesuwam rękę na poduszkę leżącą obok mojej głowy. Jest zimna i pusta, taka jak przez całą noc. Otulam się ciaśniej kołdrą usiłując zignorować chłód który pojawił się w głębi mnie.
Nawet teraz słyszęgo za drzwiami sypialni. Jest po północy i wciąż słyszę szelest papierów, gdy przekłada mapy i raporty, których nie potrafi porzucić. To już dwa lata, ale on wciąż trwa. Wszystkie nasze plany, moje plany, zostały zawieszone, poniewż musimy go szukać.
Jego syna.
A ja, będąc wierzącą w niego dziewczyną, skinęłam głową i wzięłam go za rękę.
Czy to źle obrażać się na dziecko? Na niewinność, której jedyną winą było to, że jego matka była zdolnym do wszystkiego mordercą?
To małostkowe i nieważne, ale tak. Nienawidzę go, choć może razcej powinnam powiedzieć, że nienawidzę myśli o nim każdą komórką mojego ciała. Jego istnienie przypomina o zdradzie. Policzek w twarz, jeśli chcecie. Odnalezienie go jedynie potwierdzi, że wszystko, co uważałam w sercu za drogie i prawdziwe było tak naprawdę pustym snem.
Miłość, wartość – ultimatum.
Niemalże jak wyjątkowo silny halucynogen. Szybko uzależnia. Ale jak wszystkie inne narkotyki, gdy ustaje okazuje się być jednym wielkim świństwem.
Pocieram zmęczone oczy i odganiam łzy.
Nie będę płakać.
To bez sensu.
Sama tego chciałam.
I tylko do siebie mogę mieć pretensje.
Gdy granolith wystartował tamtego słonecznego dnia dwa dni temu, zostali.
Max Evans został.
Został na Ziemi dla mnie.
Tak przynajmniej myślałam.
Gdy pogładził mnie po policzku i powiedział, że mnie kocha, z jego ust padły te pamiętne słowa: „Muszę odnaleźć mojego syna”. I moja mała bańka mydlana pękła.
Słyszę jak drzwi się otwierają i chwilę potem łóżko ugina się lekko gdy kładzie się obok mnie. Leżę nieruchomo, starając się, by nie wiedział, że jeszcze nie śpię. Czuję jak podnosi się lekko i chce mnie dotknąć, ale nie jest pewien, jak zareaguję. Tak samo jest już od kilku tygodni. Napięcie między nami staje się trudne do wytrzymania i czasami można je poczuć niemal fizycznie.
Ja straciłam apetyt.
Max nie może spać.
Wciąż jesteśmy czymś w rodzaju pary, prawda? Dlaczego sami nakręcamy to koło pełne bólu?
-Liz- – słyszę, jak szepcze niepewnie moje imię i serce mi się ściska.
Odrwacam się i w końcu jestem do niego przodem, choć wciąż mam zamknięte oczy udając że śpię.
Czuję jego ciepły oddech na twarzy i w tej chwili chcę się do niego po prostu przytulić i odetchnąć głęboko.
Mój Max.
Jedyny mężyzna, który trzyma w dłoniach moje serce. Jedyna osoba, która może sprawić, że płynę po niebie w ekstazie i która może połamać moje serce na kawałki.
Mój Max.
Czuję jak całuje mnie delikatnie w czoło. Nie mogę już dłużej się powstrzymywać i przytulam się do niego. Jego ramiona obejmują mnie i wszystko wydaje się być właściwe. To niemalże wystarcza, bym zapomniała...
Ale to właśnie co usłyszałam potem kompletnie ujarzmiło wszystkie moje myśli.
-Kocham cię.
Wraz z tymi dwoma słowami cała moja złość i zawód ulotniły się.
Tak, wiem, że to brzmi bez sensownie. Tak jakby zwykłe słowa mogły rozwiązać wszystkie życiowe problemy.
A nie mogą.
Być może nigdy nie będą mogły, ale kiedy żyjesz z kimś takim jak Max, z kimś kto w każdej chwili może być od ciebie zabrany, bierzesz wszystko co możesz. Żyjesz chwilą.
Chwilą taką jak ta, gdy wydaje się, że nie istnieje nic innego na świecie poza nim i mną.
Liz Parker i Max Evans.
Dziewczyna, która kocha chłopaka i chłopak, który kocha dziewczynę.
Poza tym nic nie jest ważne.
Wiem, że kiedy rano o tworzę oczy, nasze problemy wciąż będą.
Wciąż będzie szukał swojego syna.
Ale ja zostanę.
By mu pomóc.
By go wspierać.
By go kochać.
Jestem męczennicą? Nie.
Jestem głupia? Nie.
Jestem naiwna? Być może.
Ale teraz, gdy czuję jak jego ciało się odpręża, jak jego oddech staje się wolniejszy, jestem otoczona wszystkim, czym jest Max.
I nie chciałabym być nigdzie indziej.
Koniec.
Reveiller: Przebudzenie
by Lolita Behrbuns
~Max~
Pocieram zamknięte oczy i pocieram bolące czoło. Tykanie zegara na ścianie jest jedynym dźwiękiem, który brzmi w zimnym mieszkaniu. Gra to na moich nerwach i przez chwilę mam ochotę podnieść rękę i uciszyć go raz na zawsze. Nie zrobię tego, wiem, że sąsiedzi nie będą zachwyceni hałasem.
Idę do łazienki mając nadzieję, że zimna woda odegna ode mnie zmęczenie i fatygę. Zapalam światło i jestem przerażony tym, co widzę.
Z trudem rozpoznaję osobę, która patrzy na mnie z lustra.
Patrzę na moje odbicie i zauważam kilkudniowy ciemny zarost. Moje oczy są podkrążone, ciemne koła mówią o nieprzespanych nocach. Moje usta są wykrzywione w wiecznym grymasie.
Kiedy ostatni raz się uśmiechałem?
Odkręcam zimną wodę i czekam dopóki woda nie stanie się lodowata. Przemywam nią twarz i powoli otwieram oczy. Patrzę w górę, a nieznajomy mężczyzna w lustrze wciąż jest.
Drwi ze mnie.
Odwracam oczy i zamierzam wyjść, nie mogąc znieść dłużej swojego widoku.
Co ja zrobiłem?
Kim się stałem?
Czasami czucie wstrętu do samego siebie jest tak silne, żw czuję się tak, jakbym to nie był ja.
Moje oczy spoglądają na bałagan na stole. Mapy, notatki i niekończące się wytyczne zalegają na naszym kuchennym stole. Żadnego jedzenia, żadnych owoców ani kwiatów, ale kawałek po kawałku dowód tego, że ja, Max Evans, jestem frajerem.
Tak łatwo było by zwalić wszystko na kogoś innego. Powiedzieć, że to wszystko było jej wina.
Jej i jej naginania umysłu.
Niestety, choć tak bardzo chciałbym, żeby to była prawda – wiedziałem że nie jest.
Tess nie zmusiła mnie do spędzenia z nią nocy.
Ja to wszystko zrobiłem.
Ja, ja i tylko ja.
A teraz muszę ponieść konsekwencje moich czynów. Gniew, który spowodowała moja niedyskrecja.
Nieżywy przyjaciel.
Zaniedbana dziewczyna.
Syn, który jest zdany na łaskę i niełaskę bezdusznej wiedźmy.
Więc szukam.
Jestem mu to winny, mojemu synowi, by dać mu szanse na normalne życie.
Szansę by mógł dorastać. Możliwość życia bez strachu przed własną matką.
Chcę, żeby mógł doświadczyć tego co ja gdy dorastałem. By być wychowywanym przez dwoje kochających rodziców w bezpiecznym i ciepłym domu...
Ale jeśli mam być szczery, nie wiem, co zrobię gdy go odnajdę.
Jeśli go odnajdę.
Możliwość tego blaknie z każdym dniem.
Przez dwa lata usiłowałem nie myśleć o tym. Pytanie nigdy nie zaczynało się od jeśli, tylko od kiedy. Usiłowałem patrzeć na wszystko pozytywnie, ale nie jestem z natury optymistą...
Liz jest.
Nie ważne, co zgotuje jej los, jej zawsze udaje się znaleźć jakąś dobrą stronę. Miałem szczęście, że miałem jej miłość i wsparcie przez te wszystkie lata. Chociaż chyba i ona ma swoje granice.
Miesiące mijają, a dystans między nami staje się coraz większy i większy dopóki nie stanie się ziejącą nudą pustką.
Już nie ma jej słów zachęty.
Jej ciche, uspokajające i miękkie szepty i delikatne pieszczoty zostały zastąpione ciszą i odległością.
To właśnie dawało mi siłę przez te wszystkie lata. Jej głęboka wiara. Świadomość tego, że mnie kocha i martwi się o mnie pomimo wszystkich moich wad i ppotknięć. Myśl o tym, że może mnie już nie kochać, że sprowadziłem to na siebie moim własnym przywiązaniem, rani mnie bardziej niż fizyczny ból który spowodował mi agent Pierce.
Zwijam mapy i zgarniam na bok notatki, usiłując nieco sprzątnąć nasz mały kącik. Biorę szklankę wody i idę do naszego pokoju.
Pcham wolno drzwi i wzdrygam się, gdy skrzypią.
Mój wzrok pada na postać leżącą na łóżku. Jest zimna noc i okryła się szczelnie kołdrą. Jedyny znak jej istnienia jest ciemny połysk jej włosów.
Podchodzę do łóżka i kładę się obok niej. Nie mogę widzieć jej twarzy, ale wiem, że nie śpi.
Wyciągam rękę chcąc jej dotknąć, ale waham się, niepewny czy mój dotyk będzie przyęty.
Nie miałbym jej za złe gdyby mnie odtrąciła.
Przeszła już przez wiele dzięki mnie. Gdy stawiam się na jej miejscu, nie mogę zrozumieć dlaczego po tym wszystkim wciąż może być ze mną.
Kocham ją tak bardzo, że moje serce dosłownie aż boli.
Kładę głowę obok jej poduszki i wdycham jej zapach.
Moje serce.
Moja dusza.
Moje życie.
Moja Liz.
Gdy moje usta ułożyły się do jej imienia, nie mogę tego powstrzymać. Szepczę jej imię niczym święty ślub.
Liz.
Odwraca się nagle i niespodziewanie patrzę na piękną twarz mojej ukochanej. Rysy jej twarzy są delikatne i mistyczne gdy światło księżyca tworzy na jej twarzy tajemniczą grę cieni.
Tak bardzo chcę jej dotknąć. Poczuć jej ciepłą, miękką skórę pod palcami.
Nie mogę tego powstrzymać i pochylam głowę całując ją delikatnie w czoło.
Wzdycha i przysuwa swoje ciało do mojego. Moje serce przyśpiesza i czuję jak łzy pojawiają się w moich oczach.
Powtarzam słowa płynące z głębi serca, które powiedziałem jej tamtej majowej, chłodnej nocy dwa lata temu...
Kocham cię.
To nie jest stwierdzenie lecz obietnica. Gdy trzymam jej ciepłe ciało tak blisko mojego, w duchu składam przysięgę.
Będę ją kochał i szanował dopóki oddycham.
Opieram głowę o jej czoło i zamykam oczy. Wzdycham z zadowoleniem i radością gdy otaczam ją ciaśniej ramionami.
I choć leżę bez snu, moje serce jest spokojne. Dzięki temu, że mam to, co było mi kiedykolwiek potrzebne, czego chciałem od tego świata...
Moje serce.
Moja dusza.
Moje życie.
Moja Liz.
Koniec.