T: Antarskie Niebo [by RosDeidre]
Posted: Sun Oct 19, 2003 9:50 pm
No tak. A zarzekałam się, że nie będę tego tłumaczyć... Eh... Nie wytrzymałam. Wiem, że nie jest to tłumaczenie najwyższych lotów, ale ponieważ nikt inny nie kwapił się do tego... Spróbowałam. Mam nadzieję, że jest możliwe...
Opowiadanie w oryginale nosi tytuł "Antarian Sky", autorką jest RosDeidre... Oto link do jej strony, jakby ktoś uznał, że lepiej poczytać w oryginale:
http://www.rosdeidre.com/deidre/main.html
Antarskie Niebo
Część I
Szlak. Moment uchwycony w czasie, postacie w tańcu, splecione dłonie, cień spleciony ze światłem. Stare bitwy rozegrane dawno temu, zawieszone w równowadze tak długo, dopóki przypominają o tym rzeźby.
Podniesiona broń, koń stający dęba i unoszący głowę, chwila zagubiona w czasie.
Cesarstwo rozpada się.
Stała w British Museum, studiowała kolekcję antyków i chodziła po Partenonie. Sama... Zawsze sama. To, że Maria przelatywała prze Atlantyk by towarzyszyć jej w wycieczkach Eurailem, nic nie znaczyło. Albo że któryś z jej kolegów z programu wymiany edukacyjnej zaproponował wspólne snucie się po muzeum. W jej wspomnieniach zawsze była z boku, podziwiając antyczne dramaty i tragedie uchwycone i zatrzymane w kamieniu, zastanawiając się, jak te wspaniałe postaci, nieśmiertelne i mityczne, wciąż umierają bardzo powolną śmiercią przez niezliczone lata. Ale w przeciwieństwie do niej, do Liz Parker, nie były całkiem samotne. Przez wieki były otoczone dłońmi artystów, budowniczych i zwykłych ludzi.
Szlak. Pierwszy termin, którego nauczyła się na historii sztuki jakieś osiem lat temu. Termin rodem z ozdobnych rzeźb i ornament na ścianach budynków, na przykład na greckich i rzymskich świątyniach.
I nie wiedzieć czemu, co nocy o tym śniła.
W jej śnie zawsze był stok wzgórza poznaczony cętkami światła, jakieś egzotyczne miejsce jak Ateny albo Rzym. Wszędzie rozkruszające się budynki, ruiny i gruzy. Kamienne kloce i frontony.
Kamienie i gorące powietrze drgające w pustynnych mirażach.
A potem znowu ten szlak.
Władca, służba zgięta w pokłonach, czasami żołnierze. Trzepoczące karty w otwartych księgach historii sztuki... slajdy pojawiające się na ścianie sali wykładowej. Kalejdoskop królów i władców, tragedii i klęsk. I zawsze na pierwszy plan wysuwało się niebo, jakby żywcem wyjęte z obrazów impresjonistów, pełne różu, purpury i jasnych, złocistych cętek. Zbyt jasne. Nieziemskie. Jak teraz, gdy leżała na plecach u stóp świątyni, z ramionami wyciągniętymi wzdłuż ciała, niezdolna do najmniejszego ruchu, nie czując kompletnie nic. Po prostu patrzyła na chmury przepływające szybko na purpurowym niebie. Zbyt szybko, aż słońce zaczęło zachodzić w niesamowitym tempie, a ona wciąż była jakby unieruchomiona. Jej dłonie stały się lodowate, stopy zdrętwiały.
A jej twarz zawsze była ściągnięta pod wpływem straszliwego bólu. Szczególnie czuła ból w szczęce, gdy walczyła o to, by coś powiedzieć, mogła tylko błagać o pomoc.
Pomóż mi, jęczała nie wiedząc nawet co mówi. Kochaj mnie, zobacz mnie... uznaj moje istnienie. Uzdrów mnie.Ale cały czas była sama, załamana... i zupełnie niezdolna do powiedzenia czegokolwiek.
Liz obudziła się nagle, wilgotna kołdra spowijała ją niczym kokon. Przycisnęła kurczowo dłonie do gardła, ruszając bezgłośnie wargami. Boże, czemu to zawsze jest takie realistyczne, ta chęć krzyczenia z bólu...? Jej nocna koszulka była cała mokra od potu, włosy przykleiły się do karku...
Liz potarła bolącą szczękę. Jej dentysta mówił, że zgrzyta za mocno zębami podczas snu i dlatego budzi się z bólem. Ale nie potrafił ustalić, co jest tego przyczyną i nie bardzo mógł jej pomóc.
Opadła z powrotem na materac, otulając się ponownie kołdrą i modląc się, by sen już się skończył. I zastanawiała się, dlaczego te sny zaczęły się podczas jej pierwszego roku studiów, w śnieżny poranek w Wirginii... dokładnie jeden dzień po śmierci Maxa Evansa.
***
Liz pociągnęła łyk kawy i otuliła się szczelniej płaszczem. Zimy w Santa Fe były nieprzyjemnie chłodne z lodowatymi wiatrami zrywającymi się w najmniej spodziewanych momentach. Uwielbiała za to, gdy światła migotały w ciemnościach na ulicy, gdy wciągała do płuc świeże, zimowe powietrze. Roswell nigdy takie nie było, tam powietrze zawsze było pełne kurzu i drżało z gorąca.
Kupiła mały dom zaledwie kilka przecznic od “swojego” placu, co oznaczało, że w każdej chwili mogła pójść do swojej galerii. Zwłaszcza, że mieszkała niemalże w małym sklepiku; przychodziła na ogół wtedy, gdy było jeszcze ciemno, a wychodziła długo po zachodzie słońca.
Zerknęła na zegarek, poprawiła wełniany szalik owinięty dookoła szyi i upiła mały łyk kawy. Szósta trzydzieści rano. “Znowu za późno” pomyślała uśmiechając się krzywo gdy jej oczom ukazał się plac. Jej galeria była na rogu, prawdopodobnie w jednym z najmniej uroczych „ostoi” sztuki w samym sercu miasta.
Zabawne, jak wszystko się zmieniło, jak różniło się od tego, o czym zawsze marzyła. Jej ojciec przez lata proponował jej współpracę, żeby otworzyła drugą kawiarnię na drugim końcu Roswell, pomysł rodzinnego biznesu nie przypadł jej jednak do gustu. Ale, o ironio, stała się przedsiębiorcą, i to takim, który był szczytem marzeń jej ojca – wiodła przyzwoite życie nie tylko prowadząc galerię, ale także wyławiając z tłumu nowych, zdolnych artystów.
Jej ojciec z trudem hamował swoją radość i dumę, choć i tak chełpił się przed wszystkimi swoimi znajomymi w Roswell, że jego córka odziedziczyła po nim bystrość w biznesie. I kiedy cztery razy do roku leciała do Nowego Jorku, zawsze dzwonił do niej wieczorem by zapytać się o rezultaty jej spotkań w Soho.
Liz dotarła do drzwi swojej galerii i zatrzymała się, wymacując klucz w kieszeni ręką w grubej rękawiczce.
Nie mogła go jakoś złapać, żonglując jednocześnie papierowym kubkiem z kawą. I wtedy właśnie zobaczyła to, bezpiecznie schowane w kącie przy wejściu, oparte po prostu o szklane drzwi. Było owinięte w nietknięty, brązowy papier, przewiązane mocnym sznurkiem. Niezbyt duże, czekające jak zwykła kartka pocztowa. Patrzyła na to przez chwilę z zastanowieniem – to było tak niecodzienne... Była raczej przyzwyczajona do uległych próśb i setek pytań, do zdesperowanych artystów błagających o chwilkę uwagi agenta... Ale takie rzeczy najczęściej przychodziły pocztą przez FedEx, a listy z prośbami jako e-maile. Nikt nigdy nie zostawił ot tak sobie paczki przed jej drzwiami jak teraz, jak jakiś złowrogi talizman w środku nocy. Liz w dalszym ciągu patrzyła się na to i zastanawiała się, jaki zdesperowany artysta mógłby podrzucić swoją oryginalną pracę do jej galerii, ryzykując kradzież lub chociażby wyrzucenie bez namysłu. Ale w końcu ciekawość wzięła w niej górę i powoli schyliła się by podnieść osobliwą paczkę. Brązowy papier zaszeleścił jak jesienne, suche liście gdy wzięła to do góry – wtedy też Zauważyła zwykłą, białą kartkę zatkniętą za papier. Nie było na niej nazwiska artysty, żadnego numeru telefonu ani adresu. Tylko jedno proste zdanie.
Otwórz Oczy.
***
-Dobrze, wiem, że to ty to zostawiłeś – Liz przycisnęła słuchawkę do ucha, pisząc jednocześnie odpowiedź na email znajomego kupca obrazów z NY.
-Nie wiem o czym do diabła mówisz – zirytował się Michael po drugiej stronie linii. Zdawał się być bardzo rozdrażniony i zmęczony, choć Liz cierpliwie poczekała do 10 rano, co było najwcześniejszą porą o jakiej mógł z nią pogadać.
-Michael, to wcale nie jest śmieszne.
-Nic nie robię! – zawołał niecierpliwie. W tle słyszała muzykę odbijająca się echem na jego strychu. – Jestem poważny, nie mam pojęcia o czym do diabła mówisz.
-O dziwnej paczce którą zostawiłeś tutaj w środku nocy!
-W środku nocy to ja spałem.
-To po pierwsze– zażartowała. Zazwyczaj Michael malował do trzeciej, czwartej nad ranem, a potem spał do 10.
- Martwy okres – odburknął.
- Czy mam się martwić?
- Dzięki za pocieszenie.
-To nie moja działka – odparła, okręcając się na swoim fotelu, gdy zadźwięczał mały dzwonek nad drzwiami. Podstarzała para, najwyraźniej turyści, weszli do galerii. – Moim zadaniem jest utrzymywać cię na fali. Nowy Jork oczekuje czegoś ode mnie w ciągu dwóch tygodni.
-Tak, Liz, od ciebie – roześmiał się. Usłyszała, jak pociągnął duży łyk kawy. – To nie znaczy, że oczekują czegoś ode mnie.
-Nie, Michael, Leon chce trzech nowych obrazów. Twoich.
-Liz, musisz sobie znaleźć jakiś nowy talent - zaproponował łagodnie. – Wiesz, dlaczego w tym siedzę....
-Dla pieniędzy.
-Tak, ostatnio to ty byłaś tego przyczyną, kotku.
-Dlaczego zostawiłeś mi ten obraz? – nacisnęła znowu; wiedziała, że zaczyna być irytująca.
-Poddaję się – odparł i zanim zdążyła otworzyć usta, rozłączył się.
Obróciła się w fotelu i zerknęła na paczkę leżącą na ladzie. Jeszcze jej nie otworzyła, cały czas była tak samo tajemnicza. Wolała poczekać by zadzwonić najpierw do Michaela, choć zdawała sobie sprawę, że on był zbyt chłopięcy i dziecinny by zrobić coś takiego. Zazwyczaj przynosił swoje obrazy do galerii z pompą, spragniony jej pochwał i reakcji. Tak ryzykowne zostawienie jednego ze swoich dzieł, zdecydowanie nie było w jego stylu.
Ale mimo wszystko liczyła na to, że coś jej wyjaśni, powie, że ten obraz to jedna z prac jego kumpli-artystów z miasta. Potrzebowała tego typu wyjaśnienia, nie potrafiła jakoś pojąć, dlaczego ta paczka aż tak bardzo ją zaniepokoiła i ... wzburzyła. Ta paczka wzbudzała w niej dziwny niepokój. Jak ktoś, kogo zobaczyłeś w przejeżdżającym pociągu, kto wygląda jak dawno stracony przyjaciel, ale to jednak nie jest on...
Przez osiem lat wypatrywała w tłumie Maxa. Przez osiem lat kursując między kontynentami, jeżdżąc nowojorskim metrem, chodząc po lotniskach, zawsze go wypatrywała. Zawsze wykorzystywała setki niezliczonych okazji by uchwycić przelotne spojrzenie oczu, które okazywały się być zielone. Albo inny nos czy zarys policzka. Ale nigdy go nie zauważyła, nie ważne, jak bardzo starała się go dostrzec. Szukała, chociaż wiedziała, że on nie żyje. Ale nie mogła przestać... Stare przyzwyczajenia trudno umierają.
Teraz więc obraz leżał na blacie jej dużego kontuaru, starannie apakowany w brązowy papier, którego brzegi odchylały się lekko jakby zachęcając do całkowitego otwarcia.. I w jakiś sposób przypominał jej o nieznajomych w pociągach, mężczyznach odwracających się na Piątej Alei... o uchwyconych chwilach, które były tak pełne prawdopodobieństwa.
„Pakunek jest niewielki, więc najprawdopodobniej jest to obraz” pomyślała sięgając po swój nóż do papieru.
„Otwórz Oczy” pomyślała wstrzymując oddech gdy powoli przecięła papier. Rozwinął się jak kwiat odsłaniając istną feerię barw – purpura, złoto i delikatny róż. Niebo. Wielka, niesamowita panorama nieba nie z tego świata.
Zupełnie jak z jej snów.
Opowiadanie w oryginale nosi tytuł "Antarian Sky", autorką jest RosDeidre... Oto link do jej strony, jakby ktoś uznał, że lepiej poczytać w oryginale:
http://www.rosdeidre.com/deidre/main.html
Antarskie Niebo
Część I
Szlak. Moment uchwycony w czasie, postacie w tańcu, splecione dłonie, cień spleciony ze światłem. Stare bitwy rozegrane dawno temu, zawieszone w równowadze tak długo, dopóki przypominają o tym rzeźby.
Podniesiona broń, koń stający dęba i unoszący głowę, chwila zagubiona w czasie.
Cesarstwo rozpada się.
Stała w British Museum, studiowała kolekcję antyków i chodziła po Partenonie. Sama... Zawsze sama. To, że Maria przelatywała prze Atlantyk by towarzyszyć jej w wycieczkach Eurailem, nic nie znaczyło. Albo że któryś z jej kolegów z programu wymiany edukacyjnej zaproponował wspólne snucie się po muzeum. W jej wspomnieniach zawsze była z boku, podziwiając antyczne dramaty i tragedie uchwycone i zatrzymane w kamieniu, zastanawiając się, jak te wspaniałe postaci, nieśmiertelne i mityczne, wciąż umierają bardzo powolną śmiercią przez niezliczone lata. Ale w przeciwieństwie do niej, do Liz Parker, nie były całkiem samotne. Przez wieki były otoczone dłońmi artystów, budowniczych i zwykłych ludzi.
Szlak. Pierwszy termin, którego nauczyła się na historii sztuki jakieś osiem lat temu. Termin rodem z ozdobnych rzeźb i ornament na ścianach budynków, na przykład na greckich i rzymskich świątyniach.
I nie wiedzieć czemu, co nocy o tym śniła.
W jej śnie zawsze był stok wzgórza poznaczony cętkami światła, jakieś egzotyczne miejsce jak Ateny albo Rzym. Wszędzie rozkruszające się budynki, ruiny i gruzy. Kamienne kloce i frontony.
Kamienie i gorące powietrze drgające w pustynnych mirażach.
A potem znowu ten szlak.
Władca, służba zgięta w pokłonach, czasami żołnierze. Trzepoczące karty w otwartych księgach historii sztuki... slajdy pojawiające się na ścianie sali wykładowej. Kalejdoskop królów i władców, tragedii i klęsk. I zawsze na pierwszy plan wysuwało się niebo, jakby żywcem wyjęte z obrazów impresjonistów, pełne różu, purpury i jasnych, złocistych cętek. Zbyt jasne. Nieziemskie. Jak teraz, gdy leżała na plecach u stóp świątyni, z ramionami wyciągniętymi wzdłuż ciała, niezdolna do najmniejszego ruchu, nie czując kompletnie nic. Po prostu patrzyła na chmury przepływające szybko na purpurowym niebie. Zbyt szybko, aż słońce zaczęło zachodzić w niesamowitym tempie, a ona wciąż była jakby unieruchomiona. Jej dłonie stały się lodowate, stopy zdrętwiały.
A jej twarz zawsze była ściągnięta pod wpływem straszliwego bólu. Szczególnie czuła ból w szczęce, gdy walczyła o to, by coś powiedzieć, mogła tylko błagać o pomoc.
Pomóż mi, jęczała nie wiedząc nawet co mówi. Kochaj mnie, zobacz mnie... uznaj moje istnienie. Uzdrów mnie.Ale cały czas była sama, załamana... i zupełnie niezdolna do powiedzenia czegokolwiek.
Liz obudziła się nagle, wilgotna kołdra spowijała ją niczym kokon. Przycisnęła kurczowo dłonie do gardła, ruszając bezgłośnie wargami. Boże, czemu to zawsze jest takie realistyczne, ta chęć krzyczenia z bólu...? Jej nocna koszulka była cała mokra od potu, włosy przykleiły się do karku...
Liz potarła bolącą szczękę. Jej dentysta mówił, że zgrzyta za mocno zębami podczas snu i dlatego budzi się z bólem. Ale nie potrafił ustalić, co jest tego przyczyną i nie bardzo mógł jej pomóc.
Opadła z powrotem na materac, otulając się ponownie kołdrą i modląc się, by sen już się skończył. I zastanawiała się, dlaczego te sny zaczęły się podczas jej pierwszego roku studiów, w śnieżny poranek w Wirginii... dokładnie jeden dzień po śmierci Maxa Evansa.
***
Liz pociągnęła łyk kawy i otuliła się szczelniej płaszczem. Zimy w Santa Fe były nieprzyjemnie chłodne z lodowatymi wiatrami zrywającymi się w najmniej spodziewanych momentach. Uwielbiała za to, gdy światła migotały w ciemnościach na ulicy, gdy wciągała do płuc świeże, zimowe powietrze. Roswell nigdy takie nie było, tam powietrze zawsze było pełne kurzu i drżało z gorąca.
Kupiła mały dom zaledwie kilka przecznic od “swojego” placu, co oznaczało, że w każdej chwili mogła pójść do swojej galerii. Zwłaszcza, że mieszkała niemalże w małym sklepiku; przychodziła na ogół wtedy, gdy było jeszcze ciemno, a wychodziła długo po zachodzie słońca.
Zerknęła na zegarek, poprawiła wełniany szalik owinięty dookoła szyi i upiła mały łyk kawy. Szósta trzydzieści rano. “Znowu za późno” pomyślała uśmiechając się krzywo gdy jej oczom ukazał się plac. Jej galeria była na rogu, prawdopodobnie w jednym z najmniej uroczych „ostoi” sztuki w samym sercu miasta.
Zabawne, jak wszystko się zmieniło, jak różniło się od tego, o czym zawsze marzyła. Jej ojciec przez lata proponował jej współpracę, żeby otworzyła drugą kawiarnię na drugim końcu Roswell, pomysł rodzinnego biznesu nie przypadł jej jednak do gustu. Ale, o ironio, stała się przedsiębiorcą, i to takim, który był szczytem marzeń jej ojca – wiodła przyzwoite życie nie tylko prowadząc galerię, ale także wyławiając z tłumu nowych, zdolnych artystów.
Jej ojciec z trudem hamował swoją radość i dumę, choć i tak chełpił się przed wszystkimi swoimi znajomymi w Roswell, że jego córka odziedziczyła po nim bystrość w biznesie. I kiedy cztery razy do roku leciała do Nowego Jorku, zawsze dzwonił do niej wieczorem by zapytać się o rezultaty jej spotkań w Soho.
Liz dotarła do drzwi swojej galerii i zatrzymała się, wymacując klucz w kieszeni ręką w grubej rękawiczce.
Nie mogła go jakoś złapać, żonglując jednocześnie papierowym kubkiem z kawą. I wtedy właśnie zobaczyła to, bezpiecznie schowane w kącie przy wejściu, oparte po prostu o szklane drzwi. Było owinięte w nietknięty, brązowy papier, przewiązane mocnym sznurkiem. Niezbyt duże, czekające jak zwykła kartka pocztowa. Patrzyła na to przez chwilę z zastanowieniem – to było tak niecodzienne... Była raczej przyzwyczajona do uległych próśb i setek pytań, do zdesperowanych artystów błagających o chwilkę uwagi agenta... Ale takie rzeczy najczęściej przychodziły pocztą przez FedEx, a listy z prośbami jako e-maile. Nikt nigdy nie zostawił ot tak sobie paczki przed jej drzwiami jak teraz, jak jakiś złowrogi talizman w środku nocy. Liz w dalszym ciągu patrzyła się na to i zastanawiała się, jaki zdesperowany artysta mógłby podrzucić swoją oryginalną pracę do jej galerii, ryzykując kradzież lub chociażby wyrzucenie bez namysłu. Ale w końcu ciekawość wzięła w niej górę i powoli schyliła się by podnieść osobliwą paczkę. Brązowy papier zaszeleścił jak jesienne, suche liście gdy wzięła to do góry – wtedy też Zauważyła zwykłą, białą kartkę zatkniętą za papier. Nie było na niej nazwiska artysty, żadnego numeru telefonu ani adresu. Tylko jedno proste zdanie.
Otwórz Oczy.
***
-Dobrze, wiem, że to ty to zostawiłeś – Liz przycisnęła słuchawkę do ucha, pisząc jednocześnie odpowiedź na email znajomego kupca obrazów z NY.
-Nie wiem o czym do diabła mówisz – zirytował się Michael po drugiej stronie linii. Zdawał się być bardzo rozdrażniony i zmęczony, choć Liz cierpliwie poczekała do 10 rano, co było najwcześniejszą porą o jakiej mógł z nią pogadać.
-Michael, to wcale nie jest śmieszne.
-Nic nie robię! – zawołał niecierpliwie. W tle słyszała muzykę odbijająca się echem na jego strychu. – Jestem poważny, nie mam pojęcia o czym do diabła mówisz.
-O dziwnej paczce którą zostawiłeś tutaj w środku nocy!
-W środku nocy to ja spałem.
-To po pierwsze– zażartowała. Zazwyczaj Michael malował do trzeciej, czwartej nad ranem, a potem spał do 10.
- Martwy okres – odburknął.
- Czy mam się martwić?
- Dzięki za pocieszenie.
-To nie moja działka – odparła, okręcając się na swoim fotelu, gdy zadźwięczał mały dzwonek nad drzwiami. Podstarzała para, najwyraźniej turyści, weszli do galerii. – Moim zadaniem jest utrzymywać cię na fali. Nowy Jork oczekuje czegoś ode mnie w ciągu dwóch tygodni.
-Tak, Liz, od ciebie – roześmiał się. Usłyszała, jak pociągnął duży łyk kawy. – To nie znaczy, że oczekują czegoś ode mnie.
-Nie, Michael, Leon chce trzech nowych obrazów. Twoich.
-Liz, musisz sobie znaleźć jakiś nowy talent - zaproponował łagodnie. – Wiesz, dlaczego w tym siedzę....
-Dla pieniędzy.
-Tak, ostatnio to ty byłaś tego przyczyną, kotku.
-Dlaczego zostawiłeś mi ten obraz? – nacisnęła znowu; wiedziała, że zaczyna być irytująca.
-Poddaję się – odparł i zanim zdążyła otworzyć usta, rozłączył się.
Obróciła się w fotelu i zerknęła na paczkę leżącą na ladzie. Jeszcze jej nie otworzyła, cały czas była tak samo tajemnicza. Wolała poczekać by zadzwonić najpierw do Michaela, choć zdawała sobie sprawę, że on był zbyt chłopięcy i dziecinny by zrobić coś takiego. Zazwyczaj przynosił swoje obrazy do galerii z pompą, spragniony jej pochwał i reakcji. Tak ryzykowne zostawienie jednego ze swoich dzieł, zdecydowanie nie było w jego stylu.
Ale mimo wszystko liczyła na to, że coś jej wyjaśni, powie, że ten obraz to jedna z prac jego kumpli-artystów z miasta. Potrzebowała tego typu wyjaśnienia, nie potrafiła jakoś pojąć, dlaczego ta paczka aż tak bardzo ją zaniepokoiła i ... wzburzyła. Ta paczka wzbudzała w niej dziwny niepokój. Jak ktoś, kogo zobaczyłeś w przejeżdżającym pociągu, kto wygląda jak dawno stracony przyjaciel, ale to jednak nie jest on...
Przez osiem lat wypatrywała w tłumie Maxa. Przez osiem lat kursując między kontynentami, jeżdżąc nowojorskim metrem, chodząc po lotniskach, zawsze go wypatrywała. Zawsze wykorzystywała setki niezliczonych okazji by uchwycić przelotne spojrzenie oczu, które okazywały się być zielone. Albo inny nos czy zarys policzka. Ale nigdy go nie zauważyła, nie ważne, jak bardzo starała się go dostrzec. Szukała, chociaż wiedziała, że on nie żyje. Ale nie mogła przestać... Stare przyzwyczajenia trudno umierają.
Teraz więc obraz leżał na blacie jej dużego kontuaru, starannie apakowany w brązowy papier, którego brzegi odchylały się lekko jakby zachęcając do całkowitego otwarcia.. I w jakiś sposób przypominał jej o nieznajomych w pociągach, mężczyznach odwracających się na Piątej Alei... o uchwyconych chwilach, które były tak pełne prawdopodobieństwa.
„Pakunek jest niewielki, więc najprawdopodobniej jest to obraz” pomyślała sięgając po swój nóż do papieru.
„Otwórz Oczy” pomyślała wstrzymując oddech gdy powoli przecięła papier. Rozwinął się jak kwiat odsłaniając istną feerię barw – purpura, złoto i delikatny róż. Niebo. Wielka, niesamowita panorama nieba nie z tego świata.
Zupełnie jak z jej snów.