... I choć dzisiaj tak daleko nam do siebie
Posted: Sun Oct 30, 2005 9:46 pm
„A kiedy znów Cię zobaczę
Na posłaniu dnia
Zapomnę, co było
Zapomnę o bólu
I znowu opadnę na
Poduszkę Twoich słów
A kiedy znów Cię pocałuję
Zapomnę o sobie
Tylko to się liczy
Tylko to jest ważne”
Liz leżała na kanapie i wpatrywała się w białą ścianę ponad nią. Zastanawiała się nad wszystkim, co przeżyła. Nad tym jak do tej pory radziła sobie z problemami i jak potrafiła trzymać emocję na wodzy. Myślała o tym, jak nigdy nie zdobyła się na odwagę, by powiedzieć mu jak bardzo jej na nim zależy. Bała się, że już nigdy nie będzie miała takiej okazji. Bała się śmierci…
- Liz! – usłyszała z dołu głos matki i uśmiechnęła się do siebie.
Wstała z lekkim pomrukiem i pomaszerowała na dół by sprawdzić, o co tym razem chodzi.
Mama czekała na nią przy schodach. Usta były wykrzywione w uśmiechu, ale oczy nadal pozostawały poważne.
- Musisz wziąć lekarstwa. To już ta pora.
- Tak, masz rację. Jak zwykle – wyszeptała dziewczyna i posłusznie połknęła tabletki i łyżeczkę mazi o kolorze niepodobnym do żadnego innego. Poczuła jak płyn wlewa się do jej ciała. Nie przyjemny smak spotęgował i tak nie przyjemne już uczucie do tego stopnia, że dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby nie brać tego paskudztwa i spokojnie czekać na idącą w jej stronę śmierć. Po chwili jednak doszła do wniosku, że nie chciałaby jeszcze wpaść w jej ramiona.
Blado uśmiechnęła się do mamy.
- Idę na spacer. Skocze tylko po szalik – powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał wesoło.
Matka spojrzała na nią smutno i skinęła lekko głową.
Nie chciała by jej córka cierpiała i przechodziła przez to co teraz. Najchętniej wzięłaby jej ból na siebie. Nie mogła. I właśnie to ją przytłaczało najbardziej. To, że była bezsilna w obliczu choroby, która bezlitośnie obchodziła się z jej jedynym dzieckiem.
Wierzchem dłoni otarła spływającą po policzku łzę i poszła do kuchni by zacząć przygotowywać obiad.
* * *
Orzeźwiające powietrze delikatnie owinęło Liz , która z uśmiechem na twarzy przyjęła subtelny dotyk wiatru. Powoli stawiała kroki w stronę pobliskiego parku. Zawsze uwielbiała zieleń. Napawała ją spokojem. W tej chwili przypomniało jej się, że jak była małą dziewczynką chętnie bawiła się w panią zwierząt i roślin. Na samo wspomnienie dzieciństwa Liz musiała się uśmiechnąć. Na zawsze w jej pamięci zapiszą się cudowne chwile spędzone z rodzicami i Marią, jej najukochańszą przyjaciółką. Do końca życia nie zapomni o zabawach, pięknych momentach i rozmowach jakie przeprowadzały razem.
Teraz żadna z nich nie potrafiła tak dzielnie radzić sobie z problemami jak kiedyś. Maria, pomyślała Liz, jest odważna. Zawsze da sobie radę w życiu… Zawsze. Ale to nie była prawda. Liz nie wiedziała o tym, że Maria bardzo boleśnie przeżywała chorobę swojej przyjaciółki. Zamknęła się w sobie, nie potrafiąc znaleźć choćby nikłego promienia słońca w życiu.
Liz za to ze wszystkich sił starała się żyć jak najintensywniej. Z rozkoszą patrzyła na uśmiechnięte dzieci, często się śmiała, kochała samotne spacery, pisała wiersze, smakowała blasku gwiazd. Dla niej nawet mało ważne chwile nabierały światowego rozmachu.
W tym momencie przerwała rozmyślenia i usiadła na „swojej” ławce, która znajdowała się w uroczym miejscu, między dwoma wierzbami.
Na moment zapomniała o wszystkim wokoło i zamknęła oczy. Jej wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Myślała, że znajduję się na innej planecie i jest zupełnie zdrowa. Uśmiechnęła się lekko i spokojnie wciągnęła powietrze, które pachniało liliami. Uwielbiała ten zapach. Uwielbiała wszystko.
- Cześć – usłyszała najbardziej zmysłowy męski głos, który na dodatek dobrze znała.
Powolnie otworzyła oczy i spojrzała wprost na Maxa Evansa, który uśmiechał się do niej z łobuzerskim błyskiem w oku.
- Czy to miejsce obok tak zajętej damy jest wolne? – spytał nonszalancko.
Drgnęła i przez chwilę zastanawiała się czy nie lepiej byłoby odmówić, jednak jakaś cząstka jej, ta silniejsza, zdecydowała.
- Wolne ale pod warunkiem, że ty okażesz się dżentelmenem.
Max usiadł obok niej i zapatrzył się przed siebie. Później skierował wzrok na dziewczynę i uśmiechnął się szeroko.
- Elizabeth Parker, musze stwierdzić, że wyładniałaś!
- Oj, musiało ci to przyjść z trudem… Jak dobrze pamiętam, to nie widziałeś nic poza czubkiem własnego nosa. – powiedziała i z dziecinną przekorą spojrzała na mężczyznę siedzącego obok niej.
- Najpierw pozwalasz mi koło siebie usiąść, patrzeć na twą piękną twarz, a gdy już oswoiłem się z twym nowym wyglądem, stwierdzasz, że jestem egoistą ? – powiedział teatralnym głosem i klęknął przy dziewczynie. Spojrzał na jej splecione palce i dodał: - łamiesz mi serce kobieto. I jak tak dalej pójdzie to nie będzie czego zbierać z mojego najczulszego wewnętrznego organu.
Liz przez chwilę patrzyła na niego i po chwili wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
- Jesteś wariatem, panie Evans. Kompletnym wariatem – powiedziała po czym znowu zaśmiała się tym charakterystycznym dla siebie głosem.
Powrotem usiadł obok niej i czule objął jej owinięte szalem ramiona.
- Co się z tobą działo? Czemu nie dawała znaku życia? Martwiłem się…
Spuściła wzrok i przez chwilę nie wiedziała co może mu powiedzieć.
- To wszystko wyszło tak nagle. Wyjechała do rodziny i nie było czasu na pisanie listów… Przykro mi, że tak wyszło. Naprawdę – wyszeptała cicho i aby rozładować atmosferę dodała weselej: - To się nigdy więcej nie powtórzy generale. Słowo harcerza!
Max uśmiechnął się i podniósł ją z ławki, a później długo rozmawiali o ostatnich miesiącach, o życiu, o swoich poglądach i o przyszłości.
Liz nie wspomniała o swojej chorobie. Nie chciała go niepotrzebnie martwić. Stwierdziła, że, gdy przyjdzie na to czas, wyjawi mu swój sekret. A wtedy on będzie z nią związany a ona z nim.
Uśmiechnęła się do siebie i znowu zatopiła się w rozmowie, która teraz dotyczyła szkoły, którą wybrał jej ukochany.
C.D.N
Na posłaniu dnia
Zapomnę, co było
Zapomnę o bólu
I znowu opadnę na
Poduszkę Twoich słów
A kiedy znów Cię pocałuję
Zapomnę o sobie
Tylko to się liczy
Tylko to jest ważne”
Liz leżała na kanapie i wpatrywała się w białą ścianę ponad nią. Zastanawiała się nad wszystkim, co przeżyła. Nad tym jak do tej pory radziła sobie z problemami i jak potrafiła trzymać emocję na wodzy. Myślała o tym, jak nigdy nie zdobyła się na odwagę, by powiedzieć mu jak bardzo jej na nim zależy. Bała się, że już nigdy nie będzie miała takiej okazji. Bała się śmierci…
- Liz! – usłyszała z dołu głos matki i uśmiechnęła się do siebie.
Wstała z lekkim pomrukiem i pomaszerowała na dół by sprawdzić, o co tym razem chodzi.
Mama czekała na nią przy schodach. Usta były wykrzywione w uśmiechu, ale oczy nadal pozostawały poważne.
- Musisz wziąć lekarstwa. To już ta pora.
- Tak, masz rację. Jak zwykle – wyszeptała dziewczyna i posłusznie połknęła tabletki i łyżeczkę mazi o kolorze niepodobnym do żadnego innego. Poczuła jak płyn wlewa się do jej ciała. Nie przyjemny smak spotęgował i tak nie przyjemne już uczucie do tego stopnia, że dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby nie brać tego paskudztwa i spokojnie czekać na idącą w jej stronę śmierć. Po chwili jednak doszła do wniosku, że nie chciałaby jeszcze wpaść w jej ramiona.
Blado uśmiechnęła się do mamy.
- Idę na spacer. Skocze tylko po szalik – powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał wesoło.
Matka spojrzała na nią smutno i skinęła lekko głową.
Nie chciała by jej córka cierpiała i przechodziła przez to co teraz. Najchętniej wzięłaby jej ból na siebie. Nie mogła. I właśnie to ją przytłaczało najbardziej. To, że była bezsilna w obliczu choroby, która bezlitośnie obchodziła się z jej jedynym dzieckiem.
Wierzchem dłoni otarła spływającą po policzku łzę i poszła do kuchni by zacząć przygotowywać obiad.
* * *
Orzeźwiające powietrze delikatnie owinęło Liz , która z uśmiechem na twarzy przyjęła subtelny dotyk wiatru. Powoli stawiała kroki w stronę pobliskiego parku. Zawsze uwielbiała zieleń. Napawała ją spokojem. W tej chwili przypomniało jej się, że jak była małą dziewczynką chętnie bawiła się w panią zwierząt i roślin. Na samo wspomnienie dzieciństwa Liz musiała się uśmiechnąć. Na zawsze w jej pamięci zapiszą się cudowne chwile spędzone z rodzicami i Marią, jej najukochańszą przyjaciółką. Do końca życia nie zapomni o zabawach, pięknych momentach i rozmowach jakie przeprowadzały razem.
Teraz żadna z nich nie potrafiła tak dzielnie radzić sobie z problemami jak kiedyś. Maria, pomyślała Liz, jest odważna. Zawsze da sobie radę w życiu… Zawsze. Ale to nie była prawda. Liz nie wiedziała o tym, że Maria bardzo boleśnie przeżywała chorobę swojej przyjaciółki. Zamknęła się w sobie, nie potrafiąc znaleźć choćby nikłego promienia słońca w życiu.
Liz za to ze wszystkich sił starała się żyć jak najintensywniej. Z rozkoszą patrzyła na uśmiechnięte dzieci, często się śmiała, kochała samotne spacery, pisała wiersze, smakowała blasku gwiazd. Dla niej nawet mało ważne chwile nabierały światowego rozmachu.
W tym momencie przerwała rozmyślenia i usiadła na „swojej” ławce, która znajdowała się w uroczym miejscu, między dwoma wierzbami.
Na moment zapomniała o wszystkim wokoło i zamknęła oczy. Jej wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Myślała, że znajduję się na innej planecie i jest zupełnie zdrowa. Uśmiechnęła się lekko i spokojnie wciągnęła powietrze, które pachniało liliami. Uwielbiała ten zapach. Uwielbiała wszystko.
- Cześć – usłyszała najbardziej zmysłowy męski głos, który na dodatek dobrze znała.
Powolnie otworzyła oczy i spojrzała wprost na Maxa Evansa, który uśmiechał się do niej z łobuzerskim błyskiem w oku.
- Czy to miejsce obok tak zajętej damy jest wolne? – spytał nonszalancko.
Drgnęła i przez chwilę zastanawiała się czy nie lepiej byłoby odmówić, jednak jakaś cząstka jej, ta silniejsza, zdecydowała.
- Wolne ale pod warunkiem, że ty okażesz się dżentelmenem.
Max usiadł obok niej i zapatrzył się przed siebie. Później skierował wzrok na dziewczynę i uśmiechnął się szeroko.
- Elizabeth Parker, musze stwierdzić, że wyładniałaś!
- Oj, musiało ci to przyjść z trudem… Jak dobrze pamiętam, to nie widziałeś nic poza czubkiem własnego nosa. – powiedziała i z dziecinną przekorą spojrzała na mężczyznę siedzącego obok niej.
- Najpierw pozwalasz mi koło siebie usiąść, patrzeć na twą piękną twarz, a gdy już oswoiłem się z twym nowym wyglądem, stwierdzasz, że jestem egoistą ? – powiedział teatralnym głosem i klęknął przy dziewczynie. Spojrzał na jej splecione palce i dodał: - łamiesz mi serce kobieto. I jak tak dalej pójdzie to nie będzie czego zbierać z mojego najczulszego wewnętrznego organu.
Liz przez chwilę patrzyła na niego i po chwili wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
- Jesteś wariatem, panie Evans. Kompletnym wariatem – powiedziała po czym znowu zaśmiała się tym charakterystycznym dla siebie głosem.
Powrotem usiadł obok niej i czule objął jej owinięte szalem ramiona.
- Co się z tobą działo? Czemu nie dawała znaku życia? Martwiłem się…
Spuściła wzrok i przez chwilę nie wiedziała co może mu powiedzieć.
- To wszystko wyszło tak nagle. Wyjechała do rodziny i nie było czasu na pisanie listów… Przykro mi, że tak wyszło. Naprawdę – wyszeptała cicho i aby rozładować atmosferę dodała weselej: - To się nigdy więcej nie powtórzy generale. Słowo harcerza!
Max uśmiechnął się i podniósł ją z ławki, a później długo rozmawiali o ostatnich miesiącach, o życiu, o swoich poglądach i o przyszłości.
Liz nie wspomniała o swojej chorobie. Nie chciała go niepotrzebnie martwić. Stwierdziła, że, gdy przyjdzie na to czas, wyjawi mu swój sekret. A wtedy on będzie z nią związany a ona z nim.
Uśmiechnęła się do siebie i znowu zatopiła się w rozmowie, która teraz dotyczyła szkoły, którą wybrał jej ukochany.
C.D.N