The Gravity Series: Gravity Always Wins [by RosDeidre] cz.45
Moderators: Olka, Hotaru, Hotori, Hypatia
Nie wiem, Anitko. RosDeidre obiecała, że sama da nam znać gdy książka będzie gotowa. Na razie jest cichutko
ADka, dziękuję Słonko za recenzję - już się bałam, że Cię nie zobaczę. W ubiegłym tygodniu zrobiło się tak pusto na forum, zniknęłaś Ty, nie widać caroleen, brakowało Olki...nie mówiąc już o Lizziett, Milli i Nan - niemal jednocześnie powiało pustką. Zmówili się wszyscy czy jak ?
ADka, dziękuję Słonko za recenzję - już się bałam, że Cię nie zobaczę. W ubiegłym tygodniu zrobiło się tak pusto na forum, zniknęłaś Ty, nie widać caroleen, brakowało Olki...nie mówiąc już o Lizziett, Milli i Nan - niemal jednocześnie powiało pustką. Zmówili się wszyscy czy jak ?
Właśnie, jakoś tu pustawo.... czyżby wszystkich zaskoczyły sesje i przedferiowe zaliczenia?! W każdym bądź razie, na pewno wszystko wróci do normy juz niedługo...
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Eluś, słonko, jak to miło jak o tobie pamiętają... Dziękuję
Tłumaczenie jak zwykle świetne. Zastanawia mnie, czy skoro tak dobrze ci to wychodzi piszesz coś sama? Nie wystarczy przeciez umiec przełożyć z angielskiego na nasze, trzeba mieć talent. A skoro sie go ma, warto wykorzystac
Kiedy ciąg dalszy?
Tłumaczenie jak zwykle świetne. Zastanawia mnie, czy skoro tak dobrze ci to wychodzi piszesz coś sama? Nie wystarczy przeciez umiec przełożyć z angielskiego na nasze, trzeba mieć talent. A skoro sie go ma, warto wykorzystac
Kiedy ciąg dalszy?
Nie, nie piszę caroleen sama, wolę korzystać ze wspaniałego talentu jaki mają inni.
Za każdym razem kiedy czytam "Gravity Always Wins", a mam już za sobą 65 rozdziałów, zdumiewa mnie cudowna umiejętność budowania nastroju przez RosDeidre. To niezwykłe w opowiadaniach i niewielu się to udaje. Ona w tym jest mistrzem. Zapraszam do magicznego świata wrażliwości, uczuć, empatii...i romantycznej miłości.
CZĘŚĆ 35
Zachodzące słońce w połowie widoczne było zza ośnieżonych szczytów gór, kiedy Liz z wciśniętymi w kieszenie kurtki rękami schodziła krętą ścieżką na której Riley wcześniej widział Maxa. Zaraz po spotkaniu z Sereną, chcąc to wszystko sobie przemyśleć wyszedł z domu, a ponieważ od tego czasu minęło kilka godzin, Liz zaczynała się martwić.
Jej samej kręciło się w głowie od tych ujawnionych rewelacji, mogła więc sobie wyobrazić co teraz przeżywa Max. Jak musi mu być ciężko wiedząc, że rodzinna planeta wstrząsana jest niepokojami na tle etnicznym, ogarnięta wojną i tak bardzo podzielona. I ta przygniatająca świadomość, że los wszystkich spoczywa na jego barkach.
Ściśnięta mrozem ziemia głośno skrzypiała pod stopami gdy przekraczała złamane, zagradzające przejście drzewo. Przesłoniła dłonią oczy przed ostrymi promieniami zachodzącego w kolorach purpury słońca. Droga prowadziła wprost nad strumień, z daleka słyszała cichy szum wody lecz niewiele widziała bo ostry blask niemal ją oślepiał.
Odgarnęła z oczu pasmo włosów, rozglądnęła się i w chwili gdy z daleka coś mignęło, obezwładnił ją zapach Maxa. Ruszyła spiesznie w dół, ślizgając się na luźnych odłamkach skał, z wzrokiem utkwionym w znajomą sylwetkę. Siedział na dużym głazie tuż nad brzegiem potoku.
- Hej - zwołał apatycznie nie odwracając głowy. Tak jak ty jego, on także wyczuwa twój zapach. Mimo zerwanej więzi, bezbłędnie cię rozpoznaje.
- Hej – odpowiedziała ciepło podchodząc bliżej. Te kilka godzin wyraźnie odbiło się na jego ściągniętej zgryzotą twarzy. Posunął się robiąc jej obok siebie miejsce.
- Co tutaj robisz ? – spytała łagodnie - Uciekasz ?
- Nie – warknął kiedy usiadła - Cholernie długo musiałbym biec żeby zostawić to wszystko za sobą.
- Max, znam cię i wiem...
- To nie znaczy, że wiesz jak się teraz czuję.
Zabolały ją te słowa, przypominające o nieistniejącej między nim więzi. Lecz wiedziała, że teraz Max bardziej potrzebuje jej siły, nie wrażliwości – W takim razie chciałabym usłyszeć, dlaczego zamiast z nami wolisz tu siedzieć sam – odpowiedziała starając się opanować.
Westchnął ciężko i schował twarz w dłoniach. Zauważyła, że lekko drżały. Objęła go ramieniem i pogładziła delikatnie po plecach – Powiedz – poprosiła.
- Myślę, że ta cała rewolucja jest kompletnie popieprzona – jęknął – Staram się dowodzić grupą ludzi z którymi wcześniej się nie zetknąłem, próbuję pokonać wroga którego nie znam...i podczas gdy my robimy to skrycie, on jawnie morduje ludzi. Antarianie potrzebują kogoś innego, Liz...kogoś kto jest taki jak oni, a ja...jestem tylko człowiekiem.
- Nie jesteś człowiekiem – zaprzeczyła – Dużo czasu musiało upłynąć żebym to w pełni zrozumiała, ale teraz jestem tego pewna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. My nie jesteśmy ludźmi.
- Ale i nie Antarianami – oderwał ręce od twarzy i westchnął – To aż za bardzo oczywiste.
- Tylu ich spotkałeś, że wiesz co mówisz – zapytała odrobinę drwiąco.
- Widziałem Serenę.
- Wszyscy widzieliśmy Serenę.
- Nie Liz, ja widziałem Serenę...po tym jak schwytał ją Nicholas – powiedział miękko.
Zamilkła, mając świadomość istoty tego z czego się zwierzył – Nigdy mi nie mówiłeś co się tam naprawdę stało.
- Ja …chciałem ją chronić – odpowiedział z wahaniem – Nicholas postąpił z nią wyjątkowo okrutnie...zostawił ją nagą ...w naturalnej, antariańskiej postaci. Nie mogłem się z nią porozumieć w naszym języku. To bezwzględni ludzie, Liz. Nie wiem czy wystarczy mi sił żeby ich pokonać.
- Nie słyszałam żebyś wcześniej miał jakiekolwiek wątpliwości, Max.
- Bo wcześniej nie wiedziałem kim jest Khivar.
Oboje umilkli. Liz patrzyła na wzburzoną, pieniącą się wodę, przelewającą się ponad skalnymi występami tworzącymi małą zatoczkę. Wcześniej wyczułaby co kryje się w sercu Maxa, umiałaby mu pomóc uporać się z niepewnością i wahaniem, teraz jednak odczuwała podobnie jak on bezsilność, tyle że w jej przypadku wynikała ona z bezradności, że nie potrafi go wesprzeć. Max wyprostował się, spojrzał na nią, a w bursztynowym spojrzeniu było tyle zagubienia, że na jego widok rwało się serce. Oparła dłoń na jego udzie i tak chwilę pozostali.
W końcu odezwał się, a jego zwykle łagodny głos zabrzmiał ciszej niż zwykle – Problem w tym...że jeżeli ja go nie powstrzymam, nikt inny tego nie zrobi.
- Więc jednak chcesz się tego podjąć.
Kiwnął głową przykrywając dłonią jej rękę – W równym stopniu jak się boję, zdaję sobie sprawę ze swojego przeznaczenia. Ta świadomość tkwi we mnie głęboko.
- A to najważniejsze, Max – odpowiedziała, czując w sercu odradzającą się na nowo nadzieję - Nie zważaj na strach, porzuć wątpliwości...skoncentruj się na swojej mądrości i wiedzy.
- Nie umiem pozbyć się lęku towarzyszącego mi zawsze gdy myślę o tobie, Liz. Boję się też o Marco. Czy wiesz, że grozi mu niebezpieczeństwo ?... Wyczuwam je.
Liz pochyliła głowę i na chwilę zamknęła oczy. Ona też je czuła odkąd uchwyciła spojrzenie Tess jakim patrzyła na Riley’a. Musiała się czegoś domyślać bo jej odczucia natychmiast odbiły się echem w sercu Liz – i to one jej powiedziały o groźbie wiszącej nad Marco.
- Ja także – przyznała się cicho.
Max skinął głową – Chcę żeby Tess nakłoniła go by jeszcze dzisiaj opuścił obóz Khivara.
- On tego nie zrobi – zauważyła Liz.
- Skąd wiesz ? – zaskoczony odwrócił się do niej.
- Ponieważ jest podobny do ciebie – uśmiechnęła się przekornie – Niewiele się od siebie różnicie.
- Naprawdę jestem taki uparty ? – z niedowierzaniem ściągnął brwi.
Roześmiała się, przysunęła bliżej i pocałowała go w usta. W tej samej chwili poczuła gorąco przebiegające wzdłuż kręgosłupa. Nagły, niespodziewany płomień, jakby blask ognia rozświetlił nocne niebo.
Szybko objął dłońmi jej twarz i poczuła na policzkach delikatny dygot. Podobnie drżały mu ramiona. Musiała się odsunąć bo miała wrażenie że po skórze przebiega jej prąd - Max? – wymruczała – Od kiedy to trwa ? – głos ją zawiódł, był taki zdławiony i gardłowy.
Zamknął oczy – Godzinę – szepnął. A potem nie odrywając rąk od jej twarzy dodał – Właściwie cały dzień.
Przytuliła wargi do jego ciepłych ust – Chyba zaczynam rozumieć...
- Do chrzanu z tym nietrafionym wyczuciem czasu – pożalił się cichutko.
- Nie, wszystko na tym świecie czemuś służy.
- Nic nie rozumiem – otworzył oczy które teraz trochę pociemniały, upodabniając się wieczornego nieba ciężko wiszącego nad nimi – Powinienem skupić się nad planami wojny a nie walczyć ze swoimi kosmicznymi pragnieniami.
- Chyba czegoś nie dostrzegasz. Nasza więź nie istnieje...a to co odczuwasz jest jak instynkt samozachowawczy, który mówi ci ...czego potrzebujesz.
Jego oddech stawał się coraz cięższy, a ona patrząc na niego poczuła gdzieś głęboko odpowiedź własnego ciała. Odzywało się stanowczo i uporczywie, kiedy przez wyziębioną skórę raz za razem przebiegały fale gorąca.
- Liz, pragnę cię...nie potrzebuję do tego naszej więzi. Po prostu nie mogę się odnaleźć...
- No właśnie, Max – koniuszkami palców pogładziła go po policzku – Dlatego tak się dzieje...twoje ciało usiłuje znaleźć drogę która wiedzie nas do siebie.
- A co z tobą ? – zapytał półgłosem obejmując ją ramionami. Od kiedy się przyznał, że tęskni za nią, to pragnienie zaczynało uporczywie odzywać się w całym ciele.
- Ja także to czuję - powiedziała chrapliwie – Pocałowaliśmy się i coś się zmieniło, a ja...nie potrafię teraz nad tym zapanować.
- Gdzie ? – jęknął opierając się o nią czołem – Boże, dom jest pełen ludzi ...a ja tak bardzo cię pragnę, Liz. Nie mogę dłużej czekać...nie wiem czemu, ale dzieje się to tak szybko.
- Tu będzie dobrze – szepnęła przy jego policzku.
- Jest zimno jak diabli...nie powinniśmy…
- Zrobimy wszystko to, co należy zrobić – powiedziała stanowczo i wsunęła dłonie pod jego kurtkę – Tu i teraz...mam wrażenie, że to ważna część twojej bitwy, Max. Może nie rozumiemy dlaczego tak jest...ale dopomina się o to twoja obca strona.
Skinął głową, ciężko przełknął gdy Liz siadała mu na kolanach. Podwinęła miękką kurtkę na wysokość talii, przytulając się do niego. Oddzielało ich tyle warstw materiału a on tak bardzo chciał dotykać jej ciepłej skóry...pragnął poczuć przy sobie dotyk nagiego ciała. Sytuacja w jakiej się znaleźli daleko odbiegała od ideału, jednak wiedział, że Liz miała rację – znów budziła się w nim obca natura, a to nagle wzniecone pragnienie wywołane zostało czekającą go bitwą.
I kiedy Liz pogłębiała delikatny pocałunek sięgając dłonią między jego nogi, poczuł w sobie, unoszącą od wzgórz siłę wojownika...przyciąganą przez miłość jego życia i nieziemską żonę. Jej dotyk działał elektryzująco na każdą cząstkę ciała, docierając do najgłębszych pokładów odczuwania; i kiedy odrzucił do tyłu głowę, jęk jaki wymknął mu się z ust nie był jękiem kochanka lecz krzykiem antariańskiego króla gotującego się do bitwy.
***
Tess stanęła pod drzwiami pokoju Riley’a i Anny. Chciała zastukać ale nagle zabrakło jej odwagi. Zawahała się, opuściła dłoń i kilka razy szybko odetchnęła. Nie miała pojęcia dlaczego tak bardzo bała się spotkania z Riley’em. Może chodziło o lęk przed potwierdzeniem wcześniejszych obaw. Teraz tylko podejrzewała, że mógł wyczuć jakąś groźbę wiszącą nad Marco, ale kiedy usłyszy to z jego ust, będzie jej jeszcze ciężej.
Po drugiej stronie pokoju panowała kompletna cisza i chociaż dopiero minęła piąta po południu, zastanawiała się czy to właściwa pora na wizytę. Od kilku godzin drzwi były zamknięte a Tess cierpliwie czekała. Lecz gdy lęk stał się nie do wytrzymania, dłużej nie była w stanie panować nad sobą.
Tłumaczyła sobie, że gdyby faktycznie coś groziło Marco, Riley natychmiast powiadomiłby Serenę lub Maxa. Nie zrobił tego, po spotkaniu udali się z Anną do swojej prywatnej części mieszkania i na kilka godzin odseparowali się od reszty.
Ale musiała się w końcu upewnić bo panika rozdzierała serce. Już i tak wystarczająco ciężko było pogodzić się z myślą, jak niełatwo Marco z tą jego wrażliwością, pozostawać w obozie nieprzyjaciela w charakterze jaki tam pełnił. Ale odkąd zobaczyła wyraz twarzy Riley’a, to jakby mroczny cień przykrył jej duszę. Niezachwiane, niezaprzeczalne...uczucie pewności, że jej najukochańszy znalazł się w straszliwym niebezpieczeństwie.
Podjęła decyzję, odważnie i mocno zastukała. W środku usłyszała szmer, drzwi się otworzyły i zetknęła się z zielonymi oczami Anny. W półmroku sypialni dostrzegła delikatne migotanie porozstawianych wokół pokoju świec, rzucających przedziwne odcienie światła na białe, terakotowe ściany. Z daleka mignęła jasna głowa Riley’a, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na łóżku.
- Nie przeszkadzam ? – wymamrotała, zła na siebie za swój niepewny głos.
Anna uśmiechnęła się lekko, otworzyła szerzej drzwi a jej oczy zalśniły nieskrywaną sympatią – Nie Tess, proszę wejdź.
Zaskoczona rozglądała się wokół pokoju, zdumiona scenerią jaką miała przed oczami. Wydawało się jakby setki maleńkich światełek roztańczyło się na komodzie, półkach...parapecie okna. Anna wzięła ją za rękę, oszołomioną wprowadziła do środka i cicho zamknęła za nią drzwi.
Natychmiast przebiegły jej po skórze niezwykłe emocje i zdumiona spoglądała to na Riley’a, to na Annę. Lecz to nie wygląd pokoju wywołał te odczucia, one miały znaczne głębszy wymiar, były czymś zupełnie wyjątkowym. Emanowały od Anny i Riley’a, jakby powietrze wokół nich nasączone zostało jakąś mistyczną atmosferą.
Zamrugała, starając się odzyskać równowagę. Nogi jej drżały, intensywność odczuć roziskrzyła się jak błysk flesza, raz za razem, z każdym impulsem docierając coraz głębiej do jej duszy.
- Tess? - Anna łagodnie ujęła ją za łokieć – Może usiądziesz ?
Potrząsnęła głową, podniosła na nią oczy na które ledwie widziała – Co...co się tu dzieje ? – zdołała wykrztusić, czując ucisk w gardle.
Anna uśmiechnęła się ciepło i poprowadziła Tess w stronę łóżka – Chodź. Powinnaś jednak usiąść.
- Ja...czuję się...- musiała przetrzeć oczy. Wszystko było zamazane, niewyraźne; jakby była pod wpływem narkotyku – Niepewnie...
Nagle odniosła wrażenie, że podłoga kołysze się pod stopami. Zachwiała się a Riley szybko poderwał się z łóżka żeby ją złapać.
- Boże, co się ze mną dzieje ? – krzyknęła, osuwając się miękko na podłogę, podtrzymywana mocno przez Riley’a – Przez ten pokój....zakręciło mi się w głowie.
- To nie wina pokoju - Anna uklękła przy niej. Tess zamknęła oczy mając nadzieję, że w ten sposób powstrzyma niespokojne wirowanie – To twoje odczucia.
- Wszystko stało się tak nagle...nie mogłam zapanować nad sobą – starała się wytłumaczyć.
- Tess, posiadasz teraz zdolność empatii – powiedział Riley, kucając obok – Rozumiesz o czym mówię ? Czy Marco ci to wyjaśnił ?
Skinęła głową i ciężko przełknęła – Tak...ale dziwnie się z tym czuję. Inaczej, wiesz ?
Anna gładziła ją po włosach, odsuwając je z oczu – Rozumiem. Nie łatwo się z tym oswoić.
- Dlatego zakręciło mi się w głowie ? Stąd ta nagła...reakcja kiedy tu weszłam ?
Anna i Riley szybko wymienili spojrzenia. Najwidoczniej chcieli coś powiedzieć ale na moment zamilkli.
- Co? – krzyknęła onieśmielona. Riley potarł brodę a po chwili, wahając się powiedział.
- Tess, znasz Marco ...wiesz, że jest empatą...czy jednak rozumiesz co tak naprawdę się stało, kiedy połączyliście wasze moce ?
Kiwnęła głową - Tak, Serena wyjaśniła mi, że jesteśmy...jak brzmi to słowo ?
- T'Lasthre – podpowiedziała Anna.
- Jesteśmy serdecznymi, bliskimi sobie partnerami...i, że jestem teraz wyczulona na emocje innych osób.
- W przeciwieństwie do ciebie, Marco miał dużo więcej czasu by oswoić się ze swoim darem – mówił cicho Riley – Czy wiesz jak trudny był ten okres dla niego ?
Tess przytaknęła i ogarnęła ją, dochodząca gdzieś z zewnątrz fala smutku. Riley...przygnębiający smutek i udręka...to empatyczne zdolności Marco wywołują w nim takie uczucia.
- Wiem ile wycierpiał – odpowiedziała mocnym głosem – Wiem więcej niż myślisz.
- Kiedy ubiegłej nocy odnaleźliście do siebie drogę, on cię zmienił, Tess. To naturalny bieg rzeczy – mówił dalej Riley – Jednak przekazał ci coś więcej prócz swoich zdolności. Sprawił, że jesteś taka jak on. Odziedziczyłaś jego zdyscyplinowanie i mądrość, te cechy pozwolą ci poznać czym jest ten jeden z najbardziej niestabilnych, antariańskich darów. Teraz reagujesz na te odczucia zwiększoną wrażliwością. Gdy się z nimi oswoisz, nauczysz się dawkować emocje, w myślach i duszy.
Tess pochyliła głowę, nagle poczuła ogromne zmęczenie. Zmartwienia Rile’a o Marco potęgowały wyczerpanie, podobnie jak atmosfera tego pokoju. To wszystko pozbawiło ją sił.
- Co jest wyjątkowego w tym pokoju ? – spytała podnosząc wzrok na klęczącą Annę – Dlaczego wchodząc tu, tak gwałtownie zareagowałam ?
- Spędziliśmy popołudnie na dostrajaniu naszych zdolności...to rodzaj medytacji, którą wspólnie praktykujemy – odpowiedziała Anna przesuwając dłonią po kasztanowych włosach. Światło świec odbijało się w lśniących warkoczach, wydobywając z nich różne odcienie kolorów. Migotały w półmroku szkarłatem i złotem.
- Duchowe partnerstwo jednoczy nas jeszcze bardziej, dodaje nam sił,...sprawia, że jako żołnierze jesteśmy potężniejsi – powiedział Riley patrząc z czułością na Annę. W łagodnych, brązowych oczach było tyle ciepła – Dzięki temu, jako obrońcy stajemy się niepokonani.
Anna zetknęła się z jego wzrokiem i odpowiedziała mu uśmiechem.
- Czy podobnie...dzieje się ze wszystkimi ? Maxem i Liz ? Ari i Devonem ? – spytała Tess ciekawie. Czy stanie się także jej i Marco udziałem ? Czy tajemnica tkwi w tym co się jeszcze miedzy nimi wydarzy?
- Nie – powiedział Riley. Nieoczekiwanie wstał, podszedł do okna i przez chwilę milczał – Każdy związek jest inny, zależy od rodzaju posiadanych zdolności. Ale pragnienie, potrzeba pogłębienia związku jest zawsze taka sama. Między tobą i Marco może być zupełnie inaczej... trudno mi powiedzieć jaki będzie wasz.
Tess nie pytała go o Marco a jednak od razu jej odpowiedział. Usłyszała także ciężki tembr jego głosu. Zamknęła oczy i znów doszedł do niej jego smutek, jednak tym razem oprócz smutku pojawiło się jeszcze coś. Nacisnęła mocniej.
Wyraźny lęk...zatroskanie.
- Riley? – nawet w jej uszach ten krzyk zabrzmiał przenikliwie ostro – Co się stanie z Marco ?...Powiedz proszę, co wyczuwasz ?
Anna pogładziła ją po ramieniu i Tess odebrała to jako pociechę i wsparcie. Jak na kogoś, kto zawsze wydawał się taki silny i trzeźwo myślący, Anna zawsze zaskakiwała ją swoją wrażliwością i otwarciem na innych.
- Nie potrafię tego dokładnie określić...Anna także – odpowiedział Riley. Stał nieruchomo przy oknie, wędrując wzrokiem gdzieś daleko. Jego twarz znajdowała się w cieniu i niewiele można było z niej wyczytać - Już wiesz, że wyczuwam grożące mu niebezpieczeństwo.
- Co jeszcze ? – dopytywała się. Zerwała się szybko i zaraz zrozumiała, że zrobiła to zbyt gwałtownie bo znów podłoga zaczęła uciekać jej spod nóg - Muszę wiedzieć...
- Niebezpieczeństwo.....najpoważniejsze odkąd u nich przebywa...- Riley potrząsnął głową i powoli odwrócił się do niej – Ale nie powinnaś go ostrzegać czy zmuszać by stamtąd odszedł. Wbrew temu co oboje z Anną wyczuwamy, on postanowił zostać.
Tess bezsilnie usiadła na łóżku i zamknęła oczy – Dlaczego nie ? – jęknęła głosem pełnym żalu i rezygnacji.
- Ponieważ jest tam potrzebny, to jedyna odpowiedź jaką wciąż słyszymy – Riley podszedł do łóżka, usiadł obok niej i ciepło zaglądnął jej w oczy – Marco jest moim bratem, Tess. Więc zdajesz sobie sprawę, że mnie także nie jest łatwo.
- Jaka odpowiedź ? Skąd dobiega ten głos ? - Tess gryzła wargi starając się powstrzymać podchodzące do oczu łzy.
Anna i Riley wymienili spojrzenia. Tess była pewna że milcząco porozumiewali się ze sobą. Wystarczyło, że raz widziała jak robili to Max i Liz by teraz bezbłędnie rozpoznać mowę ich ciał.
- Zastanów się w co wierzysz – Anna usiadła na łóżku po jej drugiej stronie – Jedni mówią, że wiedza pochodzi od Boga...inni odwołują się do sił wszechświata...wszystko zależy od tego w co ty wierzysz.
- Ale to i tak niczego nie zmienia, prawda ? – dokończył Riley.
Tess pokiwała głową i zapatrzyła się w drgające na komodzie płomyki. W dziwny sposób niosły pociechę i odrobinę ukojenia. Pomimo obaw o Marco, im dłużej przebywała w tym pokoju, tym większy ogarniał ją spokój. Wydawało się, że opanowanie nigdy nie opuszczało Riley’a i Anny i najwidoczniej zaczęło udzielać się także i jej.
- Jeszcze dzisiaj... późną nocą skontaktuję się z Marco – powiedziała ze ściśniętym boleśnie gardłem – Porozmawiam z nim. Naprawdę sądzicie, że nie powinnam go namawiać do powrotu, a nawet ostrzec żeby uważał ?
Anna objęła ją i przyciągnęła do siebie. Zwykle Tess nie lubiła tego typu zażyłości, gdyby była w innej sytuacji, odsunęłaby się. Teraz poczuła solidarność z Anną, może dlatego, że rewolucja także i ich rozdzieliła na długo.
- Kiedy z nim będziesz, otwórz swoje serce. Wówczas poczujesz czego będzie chciał się dowiedzieć...i czy powinnaś go ostrzec – odpowiedziała miękko Anna – Oboje macie zadatki na stworzenie najpotężniejszej więzi jaka może zaistnieć pośród nas...wasze zdolności zostały już splecione. Zaufaj sobie a będziesz wiedziała co możesz mu powiedzieć.
Tess milcząco skinęła głową, znów walcząc ze łzami. Miała ochotę zapłakać, lecz tym razem nie tyle z lęku o Marco. Ogarnęła ją nagła tęsknota za nim, tak namacalna, że mogła się w niej pławić do bólu - i wiedziała, że dzieje się tak dlatego bo on był jej M'Lasthre.
Na komodzie płomyki świec błyskały tajemniczo, chwiejąc się i kołysząc w jednakowym, od wieków znanym rytmie. Mój słodki, mój kochany Marco, szeptała zamykając oczy. M'Lasthre.
***
Max zdjął ciepłą kurtkę, rozścielił ją na dużym płaskim głazie na którym wcześniej siedzieli. Podtrzymując Liz pomógł jej się położyć i zaraz osłonił sobą jej drobną sylwetkę. Słońce zaszło, na ciemnym niebie pozostała po nim jedynie słabo widoczna czerwona poświata a wychłodzone powietrze z stawało się coraz bardziej dokuczliwe.
Liz zdawała się tego nie zauważać bo ponaglała go i z drżeniem otwierała się przed nim.
Miała na sobie tylko sweter i kurtkę, obok głazu leżały jej dżinsy i buty. Max wędrował chciwie dłońmi pod jej ubraniem, wsunięty między jej uda nacisnął mocno i kiedy wszedł w nią bez trudu, z miejsca poczuł otaczające go ciepło. Zamknął oczy, upajając się nią z całej duszy a ona, wygięta ku niemu, wtulając się w jego szyję z jękiem wołała jego imię.
Kochali się w niezwykłych warunkach. Doznania stały się teraz zupełnie inne, potęgowało je poczucie odosobnienia i to że posiadł ją niemal ubraną. Odludne miejsce było odbiciem ich stanu emocjonalnego, tym czego potrzebowali, co natychmiast rozogniło ich wcześniejsze delikatne pocałunki. Szalone, gwałtowne zespolenie od razu nadało odczuciom egzotycznego wymiaru, podobnego do tego jakie towarzyszyło im zawsze podczas szczytowego okresu godów. Jednak teraz nie poprzedzał go żaden wstęp, nie istniały tygodnie narastającego pragnienia i pożądania.
Sezon spadł na nich nagle i niespodziewanie, nagląco przypominając o sobie.
Max otoczony nogami Liz, przycisnął się do niej tak mocno jak tylko mógł aż lodowate zimno ciągnące się od kamienia kąsało go po kolanach. Lecz nie zwracał na to uwagi bo potrzebował jej jeszcze bardziej, i na tym tylko się skupił. Przez myśl przemknęło mu, że należałoby się zająć planami wojny, a jednak był tutaj trzymając w ramionach swoją ukochaną żonę, i w głębi duszy zasłaniał się nią z maniackim uporem.
I czuł się z tym diabelnie dobrze. Jak gdyby to było jedyne miejsce które w przeddzień bitwy miało jakiś sens....jeszcze zdąży omówić plany, zastanowić się nad strategią, ale najpierw stanie się jednością ze swoją Zillią.
Gdzieś w zakamarkach pierwotnej natury usłyszał słowa, nieznane zwroty. Za każdym razem gdy wchodził w nią głębiej, śpiewna intonacja przybierała na sile, słyszał ją coraz wyraźniej i nagle zorientował się, że to on sam wymawia słowa w tym obcym języku.
- L’leathna mea’sa d’lasthre...- szeptał jej do ucha i Liz poczuła jak jej ciało się napręża. Słowa Zana przebiegły dreszczem po plecach, były dopełnieniem, wzmogły i tak niewyobrażalne pożądanie.
Wsunęła zziębnięte palce w jego gęste włosy i nawet one pochłodniały pod wpływem jej dotyku, chociaż cała rozpalona była do granic. Rozniecił w niej ogień... zwykłymi pocałunkami potrafił przywrócić poetykę godów.
- Zan - krzyknęła głośno. Dłużej nie mogła tłumić w sobie potrzeby wymówienia jego nieziemskiego imienia. Pragnęła odpowiedzieć na jego antariański odzew, jednak nie umiała znaleźć słów, które uparcie tkwiły gdzieś w podświadomości – Zan...Zan.
Kołysała się dziko, przyciskała do niego z całych sił. Tak bardzo go potrzebowała, bez łączącej ich więzi wszystkiego było za mało, nigdy nie będzie miała go dość, obojętnie jak długo będą przy sobie. Coraz ciaśniej otaczała go kolanami starając się wciągnąć go głębiej w siebie.
Jego energia przebiegała iskierkami po skórze, po całym ciele, zachęcając, uwodząc ją jak natrętni kochankowie. Takie bliskie, znajome uczucie, jak wtedy. A jednak tylko ciała odpowiedziały na to wołanie. Usta rozgniatane pocałunkami, gdy pulsująca energia raz za razem odbijała się echem w ich duszach, skupiając się ostatecznie w najskrytszym miejscu ich zespolenia. Wtedy nastąpiła erupcja słów, których nie można było już zatrzymać i Liz rozpaczliwie wciągnęła w rozpalone płuca mroźne powietrze.
- L’llethe miet dasne...- wydyszała mu do ucha. Pociemniałe niebo niemal wirowało nad nimi, kiedy na krótko otworzyła oczy. Biorę sobie ciebie teraz, moja największa miłości i związuję się ponownie z tobą.
- Ayet, ayet! – płakał dygocząc, a jej ciało odpowiedziało tym samym - L’llethe miet dasne, miet ziestet Zillia...Tak, tak, moja ukochana Zillio, ja także wiążę się z tobą na nowo...
I po tych słowach Liz poczuła jak pustka po ich więzi chwieje się przez chwilę, rozpala odrobinę, jak gdyby chciała zapłonąć a potem, kiedy oboje odnaleźli w sobie ukojenie, zadrżała i zgasła. Tylko tym razem, nawet bez niej czuli się głęboko zaspokojeni. Przytulając sobie dłonie do policzków, szeptali pieszczotliwie najczulsze słowa miłości. I nie martwili się w tej chwili brakiem poczucia więzi ponieważ razem odnaleźli najbardziej tajemne miejsce.
***
Tess dotarła do małej leśnej polany i zaskoczona przystanęła. Po rozmowie z Anną i Riley’em potrzebowała w samotności trochę ochłonąć, wybrała się więc na szybki spacer. Tylko nie spodziewała się, że idąc usłyszy nagle jakiś dziwny, niezwyczajny krzyk. Wsłuchiwała się w niosący się pogłos, by po chwili rozpoznać...zdyszane oddechy i jęki. I zaraz po tym, kiedy przypuszczenia zaczynały przekładać się na konkretną rzeczywistość, dostrzegła ich poniżej, i stała jak zahipnotyzowana, przez jakiś czas nie będąc w stanie się poruszyć.
Nie tylko dlatego, że wcześniej nie widziała nikogo uprawiającego miłość. Patrząc na to co rozgrywało się przed jej oczami, w tym pogrążonym w ciemnościach lesie, nigdy nie wyobrażała sobie, że może to tak wyglądać. Max i Liz, niemal ubrani...kochali się na dużym skalnym głazie nad brzegiem strumienia. Wydało jej się to groteskowo szokujące, zobaczyć przyjaciół tak namiętnie splecionych ze sobą.
A jednak w tym widoku było coś porywająco pięknego, za czym tęskniła i bała się że nigdy nie nadejdzie. Musiała przycisnąć dłonią usta gdy łzy, z którymi tak dzielnie wcześniej walczyła, teraz same napłynęły do oczu. Jej wcześniejsze pojmowanie tych spraw uległo całkowitej zmianie, po tym gdy zobaczyła najdoskonalszy przykład składanego sobie daru miłości, mając jedynie nadzieję że może kiedyś sama czegoś takiego doświadczy. A jeżeli kiedyś przeżyje to w domu, w ramionach Marco, i tak nie będzie miała okazji by stanąć obok by zobaczyć siebie w takiej sytuacji jak ta.
Wycofała się powoli, wycierając z policzków gorące łzy bo miała wrażenie jakby podglądała coś zakazanego, co nie było przeznaczone dla niczyich oczu, mimo, że natknęła się na nich zupełnie przypadkiem.
W końcu udało jej się wrócić na ścieżkę i szybko zaczęła wspinać się pod górę. Jednak nie uszła daleko bo obezwładniły ją emocje, podobne do tych jakie przeżyła w pokoju Riley’a i Anny, tylko tym razem dotyczyły czegoś innego. Potknęła się, upadła miękko na kolana gdy przelały się przez nią wrażenia jakich przed chwilą była świadkiem...
Wzajemne pragnienie Maxa i Liz, gwałtowna tęsknota okresu godów, i była tego pewna...idealna, spełniona miłość.
Bolesny brak czegoś, uświadomiła sobie nagle. Pochyliła głowę, otoczyła się rękami i skulona próbowała odzyskać oddech. To ostatnie odczucie dławiło bardziej niż brak tchu w płucach.
Marco, krzyknęła w głębi duszy. Pomóż mi...nie rozumiem tego...nie potrafię kontrolować twojego daru. Marco...wróć do mnie.
A kiedy krzyk przycichł, uświadomiła sobie nagle porażający brak więzi łączącej Maxa i Liz. Ta myśl wyłoniła się jaśniej niż cokolwiek innego, była zupełnie czytelna – coś stało się z ich więzią...i zrobił to Nicholas.
Marco, podparta na rękach, klęcząc na zmarzniętej ziemi, płakała cichutko. Pomóż mi zrozumieć jaki jesteś; kim stałam się ja, kochając cię...
I wtedy, łagodnie jak dotyk ciepłej wody, uspokajająco jak miękkie kołysanie oceanu, objęły ją jego ramiona. Jego duch owinął się wokół niej ciasno, i troskliwie otulił swoją energią. Nie padły żadne słowa bo więź między nimi zbyt świeża była i krucha, by się w ten sposób porozumieć. Ale ona czuła jego obecność.
Otoczył ją swoją istotą i słowa nie były jej potrzebne żeby wiedzieć, że przybył do domu, do niej...nawet gdyby to miało trwać tylko kilka cennych chwil.
Cdn.
Za każdym razem kiedy czytam "Gravity Always Wins", a mam już za sobą 65 rozdziałów, zdumiewa mnie cudowna umiejętność budowania nastroju przez RosDeidre. To niezwykłe w opowiadaniach i niewielu się to udaje. Ona w tym jest mistrzem. Zapraszam do magicznego świata wrażliwości, uczuć, empatii...i romantycznej miłości.
CZĘŚĆ 35
Zachodzące słońce w połowie widoczne było zza ośnieżonych szczytów gór, kiedy Liz z wciśniętymi w kieszenie kurtki rękami schodziła krętą ścieżką na której Riley wcześniej widział Maxa. Zaraz po spotkaniu z Sereną, chcąc to wszystko sobie przemyśleć wyszedł z domu, a ponieważ od tego czasu minęło kilka godzin, Liz zaczynała się martwić.
Jej samej kręciło się w głowie od tych ujawnionych rewelacji, mogła więc sobie wyobrazić co teraz przeżywa Max. Jak musi mu być ciężko wiedząc, że rodzinna planeta wstrząsana jest niepokojami na tle etnicznym, ogarnięta wojną i tak bardzo podzielona. I ta przygniatająca świadomość, że los wszystkich spoczywa na jego barkach.
Ściśnięta mrozem ziemia głośno skrzypiała pod stopami gdy przekraczała złamane, zagradzające przejście drzewo. Przesłoniła dłonią oczy przed ostrymi promieniami zachodzącego w kolorach purpury słońca. Droga prowadziła wprost nad strumień, z daleka słyszała cichy szum wody lecz niewiele widziała bo ostry blask niemal ją oślepiał.
Odgarnęła z oczu pasmo włosów, rozglądnęła się i w chwili gdy z daleka coś mignęło, obezwładnił ją zapach Maxa. Ruszyła spiesznie w dół, ślizgając się na luźnych odłamkach skał, z wzrokiem utkwionym w znajomą sylwetkę. Siedział na dużym głazie tuż nad brzegiem potoku.
- Hej - zwołał apatycznie nie odwracając głowy. Tak jak ty jego, on także wyczuwa twój zapach. Mimo zerwanej więzi, bezbłędnie cię rozpoznaje.
- Hej – odpowiedziała ciepło podchodząc bliżej. Te kilka godzin wyraźnie odbiło się na jego ściągniętej zgryzotą twarzy. Posunął się robiąc jej obok siebie miejsce.
- Co tutaj robisz ? – spytała łagodnie - Uciekasz ?
- Nie – warknął kiedy usiadła - Cholernie długo musiałbym biec żeby zostawić to wszystko za sobą.
- Max, znam cię i wiem...
- To nie znaczy, że wiesz jak się teraz czuję.
Zabolały ją te słowa, przypominające o nieistniejącej między nim więzi. Lecz wiedziała, że teraz Max bardziej potrzebuje jej siły, nie wrażliwości – W takim razie chciałabym usłyszeć, dlaczego zamiast z nami wolisz tu siedzieć sam – odpowiedziała starając się opanować.
Westchnął ciężko i schował twarz w dłoniach. Zauważyła, że lekko drżały. Objęła go ramieniem i pogładziła delikatnie po plecach – Powiedz – poprosiła.
- Myślę, że ta cała rewolucja jest kompletnie popieprzona – jęknął – Staram się dowodzić grupą ludzi z którymi wcześniej się nie zetknąłem, próbuję pokonać wroga którego nie znam...i podczas gdy my robimy to skrycie, on jawnie morduje ludzi. Antarianie potrzebują kogoś innego, Liz...kogoś kto jest taki jak oni, a ja...jestem tylko człowiekiem.
- Nie jesteś człowiekiem – zaprzeczyła – Dużo czasu musiało upłynąć żebym to w pełni zrozumiała, ale teraz jestem tego pewna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. My nie jesteśmy ludźmi.
- Ale i nie Antarianami – oderwał ręce od twarzy i westchnął – To aż za bardzo oczywiste.
- Tylu ich spotkałeś, że wiesz co mówisz – zapytała odrobinę drwiąco.
- Widziałem Serenę.
- Wszyscy widzieliśmy Serenę.
- Nie Liz, ja widziałem Serenę...po tym jak schwytał ją Nicholas – powiedział miękko.
Zamilkła, mając świadomość istoty tego z czego się zwierzył – Nigdy mi nie mówiłeś co się tam naprawdę stało.
- Ja …chciałem ją chronić – odpowiedział z wahaniem – Nicholas postąpił z nią wyjątkowo okrutnie...zostawił ją nagą ...w naturalnej, antariańskiej postaci. Nie mogłem się z nią porozumieć w naszym języku. To bezwzględni ludzie, Liz. Nie wiem czy wystarczy mi sił żeby ich pokonać.
- Nie słyszałam żebyś wcześniej miał jakiekolwiek wątpliwości, Max.
- Bo wcześniej nie wiedziałem kim jest Khivar.
Oboje umilkli. Liz patrzyła na wzburzoną, pieniącą się wodę, przelewającą się ponad skalnymi występami tworzącymi małą zatoczkę. Wcześniej wyczułaby co kryje się w sercu Maxa, umiałaby mu pomóc uporać się z niepewnością i wahaniem, teraz jednak odczuwała podobnie jak on bezsilność, tyle że w jej przypadku wynikała ona z bezradności, że nie potrafi go wesprzeć. Max wyprostował się, spojrzał na nią, a w bursztynowym spojrzeniu było tyle zagubienia, że na jego widok rwało się serce. Oparła dłoń na jego udzie i tak chwilę pozostali.
W końcu odezwał się, a jego zwykle łagodny głos zabrzmiał ciszej niż zwykle – Problem w tym...że jeżeli ja go nie powstrzymam, nikt inny tego nie zrobi.
- Więc jednak chcesz się tego podjąć.
Kiwnął głową przykrywając dłonią jej rękę – W równym stopniu jak się boję, zdaję sobie sprawę ze swojego przeznaczenia. Ta świadomość tkwi we mnie głęboko.
- A to najważniejsze, Max – odpowiedziała, czując w sercu odradzającą się na nowo nadzieję - Nie zważaj na strach, porzuć wątpliwości...skoncentruj się na swojej mądrości i wiedzy.
- Nie umiem pozbyć się lęku towarzyszącego mi zawsze gdy myślę o tobie, Liz. Boję się też o Marco. Czy wiesz, że grozi mu niebezpieczeństwo ?... Wyczuwam je.
Liz pochyliła głowę i na chwilę zamknęła oczy. Ona też je czuła odkąd uchwyciła spojrzenie Tess jakim patrzyła na Riley’a. Musiała się czegoś domyślać bo jej odczucia natychmiast odbiły się echem w sercu Liz – i to one jej powiedziały o groźbie wiszącej nad Marco.
- Ja także – przyznała się cicho.
Max skinął głową – Chcę żeby Tess nakłoniła go by jeszcze dzisiaj opuścił obóz Khivara.
- On tego nie zrobi – zauważyła Liz.
- Skąd wiesz ? – zaskoczony odwrócił się do niej.
- Ponieważ jest podobny do ciebie – uśmiechnęła się przekornie – Niewiele się od siebie różnicie.
- Naprawdę jestem taki uparty ? – z niedowierzaniem ściągnął brwi.
Roześmiała się, przysunęła bliżej i pocałowała go w usta. W tej samej chwili poczuła gorąco przebiegające wzdłuż kręgosłupa. Nagły, niespodziewany płomień, jakby blask ognia rozświetlił nocne niebo.
Szybko objął dłońmi jej twarz i poczuła na policzkach delikatny dygot. Podobnie drżały mu ramiona. Musiała się odsunąć bo miała wrażenie że po skórze przebiega jej prąd - Max? – wymruczała – Od kiedy to trwa ? – głos ją zawiódł, był taki zdławiony i gardłowy.
Zamknął oczy – Godzinę – szepnął. A potem nie odrywając rąk od jej twarzy dodał – Właściwie cały dzień.
Przytuliła wargi do jego ciepłych ust – Chyba zaczynam rozumieć...
- Do chrzanu z tym nietrafionym wyczuciem czasu – pożalił się cichutko.
- Nie, wszystko na tym świecie czemuś służy.
- Nic nie rozumiem – otworzył oczy które teraz trochę pociemniały, upodabniając się wieczornego nieba ciężko wiszącego nad nimi – Powinienem skupić się nad planami wojny a nie walczyć ze swoimi kosmicznymi pragnieniami.
- Chyba czegoś nie dostrzegasz. Nasza więź nie istnieje...a to co odczuwasz jest jak instynkt samozachowawczy, który mówi ci ...czego potrzebujesz.
Jego oddech stawał się coraz cięższy, a ona patrząc na niego poczuła gdzieś głęboko odpowiedź własnego ciała. Odzywało się stanowczo i uporczywie, kiedy przez wyziębioną skórę raz za razem przebiegały fale gorąca.
- Liz, pragnę cię...nie potrzebuję do tego naszej więzi. Po prostu nie mogę się odnaleźć...
- No właśnie, Max – koniuszkami palców pogładziła go po policzku – Dlatego tak się dzieje...twoje ciało usiłuje znaleźć drogę która wiedzie nas do siebie.
- A co z tobą ? – zapytał półgłosem obejmując ją ramionami. Od kiedy się przyznał, że tęskni za nią, to pragnienie zaczynało uporczywie odzywać się w całym ciele.
- Ja także to czuję - powiedziała chrapliwie – Pocałowaliśmy się i coś się zmieniło, a ja...nie potrafię teraz nad tym zapanować.
- Gdzie ? – jęknął opierając się o nią czołem – Boże, dom jest pełen ludzi ...a ja tak bardzo cię pragnę, Liz. Nie mogę dłużej czekać...nie wiem czemu, ale dzieje się to tak szybko.
- Tu będzie dobrze – szepnęła przy jego policzku.
- Jest zimno jak diabli...nie powinniśmy…
- Zrobimy wszystko to, co należy zrobić – powiedziała stanowczo i wsunęła dłonie pod jego kurtkę – Tu i teraz...mam wrażenie, że to ważna część twojej bitwy, Max. Może nie rozumiemy dlaczego tak jest...ale dopomina się o to twoja obca strona.
Skinął głową, ciężko przełknął gdy Liz siadała mu na kolanach. Podwinęła miękką kurtkę na wysokość talii, przytulając się do niego. Oddzielało ich tyle warstw materiału a on tak bardzo chciał dotykać jej ciepłej skóry...pragnął poczuć przy sobie dotyk nagiego ciała. Sytuacja w jakiej się znaleźli daleko odbiegała od ideału, jednak wiedział, że Liz miała rację – znów budziła się w nim obca natura, a to nagle wzniecone pragnienie wywołane zostało czekającą go bitwą.
I kiedy Liz pogłębiała delikatny pocałunek sięgając dłonią między jego nogi, poczuł w sobie, unoszącą od wzgórz siłę wojownika...przyciąganą przez miłość jego życia i nieziemską żonę. Jej dotyk działał elektryzująco na każdą cząstkę ciała, docierając do najgłębszych pokładów odczuwania; i kiedy odrzucił do tyłu głowę, jęk jaki wymknął mu się z ust nie był jękiem kochanka lecz krzykiem antariańskiego króla gotującego się do bitwy.
***
Tess stanęła pod drzwiami pokoju Riley’a i Anny. Chciała zastukać ale nagle zabrakło jej odwagi. Zawahała się, opuściła dłoń i kilka razy szybko odetchnęła. Nie miała pojęcia dlaczego tak bardzo bała się spotkania z Riley’em. Może chodziło o lęk przed potwierdzeniem wcześniejszych obaw. Teraz tylko podejrzewała, że mógł wyczuć jakąś groźbę wiszącą nad Marco, ale kiedy usłyszy to z jego ust, będzie jej jeszcze ciężej.
Po drugiej stronie pokoju panowała kompletna cisza i chociaż dopiero minęła piąta po południu, zastanawiała się czy to właściwa pora na wizytę. Od kilku godzin drzwi były zamknięte a Tess cierpliwie czekała. Lecz gdy lęk stał się nie do wytrzymania, dłużej nie była w stanie panować nad sobą.
Tłumaczyła sobie, że gdyby faktycznie coś groziło Marco, Riley natychmiast powiadomiłby Serenę lub Maxa. Nie zrobił tego, po spotkaniu udali się z Anną do swojej prywatnej części mieszkania i na kilka godzin odseparowali się od reszty.
Ale musiała się w końcu upewnić bo panika rozdzierała serce. Już i tak wystarczająco ciężko było pogodzić się z myślą, jak niełatwo Marco z tą jego wrażliwością, pozostawać w obozie nieprzyjaciela w charakterze jaki tam pełnił. Ale odkąd zobaczyła wyraz twarzy Riley’a, to jakby mroczny cień przykrył jej duszę. Niezachwiane, niezaprzeczalne...uczucie pewności, że jej najukochańszy znalazł się w straszliwym niebezpieczeństwie.
Podjęła decyzję, odważnie i mocno zastukała. W środku usłyszała szmer, drzwi się otworzyły i zetknęła się z zielonymi oczami Anny. W półmroku sypialni dostrzegła delikatne migotanie porozstawianych wokół pokoju świec, rzucających przedziwne odcienie światła na białe, terakotowe ściany. Z daleka mignęła jasna głowa Riley’a, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na łóżku.
- Nie przeszkadzam ? – wymamrotała, zła na siebie za swój niepewny głos.
Anna uśmiechnęła się lekko, otworzyła szerzej drzwi a jej oczy zalśniły nieskrywaną sympatią – Nie Tess, proszę wejdź.
Zaskoczona rozglądała się wokół pokoju, zdumiona scenerią jaką miała przed oczami. Wydawało się jakby setki maleńkich światełek roztańczyło się na komodzie, półkach...parapecie okna. Anna wzięła ją za rękę, oszołomioną wprowadziła do środka i cicho zamknęła za nią drzwi.
Natychmiast przebiegły jej po skórze niezwykłe emocje i zdumiona spoglądała to na Riley’a, to na Annę. Lecz to nie wygląd pokoju wywołał te odczucia, one miały znaczne głębszy wymiar, były czymś zupełnie wyjątkowym. Emanowały od Anny i Riley’a, jakby powietrze wokół nich nasączone zostało jakąś mistyczną atmosferą.
Zamrugała, starając się odzyskać równowagę. Nogi jej drżały, intensywność odczuć roziskrzyła się jak błysk flesza, raz za razem, z każdym impulsem docierając coraz głębiej do jej duszy.
- Tess? - Anna łagodnie ujęła ją za łokieć – Może usiądziesz ?
Potrząsnęła głową, podniosła na nią oczy na które ledwie widziała – Co...co się tu dzieje ? – zdołała wykrztusić, czując ucisk w gardle.
Anna uśmiechnęła się ciepło i poprowadziła Tess w stronę łóżka – Chodź. Powinnaś jednak usiąść.
- Ja...czuję się...- musiała przetrzeć oczy. Wszystko było zamazane, niewyraźne; jakby była pod wpływem narkotyku – Niepewnie...
Nagle odniosła wrażenie, że podłoga kołysze się pod stopami. Zachwiała się a Riley szybko poderwał się z łóżka żeby ją złapać.
- Boże, co się ze mną dzieje ? – krzyknęła, osuwając się miękko na podłogę, podtrzymywana mocno przez Riley’a – Przez ten pokój....zakręciło mi się w głowie.
- To nie wina pokoju - Anna uklękła przy niej. Tess zamknęła oczy mając nadzieję, że w ten sposób powstrzyma niespokojne wirowanie – To twoje odczucia.
- Wszystko stało się tak nagle...nie mogłam zapanować nad sobą – starała się wytłumaczyć.
- Tess, posiadasz teraz zdolność empatii – powiedział Riley, kucając obok – Rozumiesz o czym mówię ? Czy Marco ci to wyjaśnił ?
Skinęła głową i ciężko przełknęła – Tak...ale dziwnie się z tym czuję. Inaczej, wiesz ?
Anna gładziła ją po włosach, odsuwając je z oczu – Rozumiem. Nie łatwo się z tym oswoić.
- Dlatego zakręciło mi się w głowie ? Stąd ta nagła...reakcja kiedy tu weszłam ?
Anna i Riley szybko wymienili spojrzenia. Najwidoczniej chcieli coś powiedzieć ale na moment zamilkli.
- Co? – krzyknęła onieśmielona. Riley potarł brodę a po chwili, wahając się powiedział.
- Tess, znasz Marco ...wiesz, że jest empatą...czy jednak rozumiesz co tak naprawdę się stało, kiedy połączyliście wasze moce ?
Kiwnęła głową - Tak, Serena wyjaśniła mi, że jesteśmy...jak brzmi to słowo ?
- T'Lasthre – podpowiedziała Anna.
- Jesteśmy serdecznymi, bliskimi sobie partnerami...i, że jestem teraz wyczulona na emocje innych osób.
- W przeciwieństwie do ciebie, Marco miał dużo więcej czasu by oswoić się ze swoim darem – mówił cicho Riley – Czy wiesz jak trudny był ten okres dla niego ?
Tess przytaknęła i ogarnęła ją, dochodząca gdzieś z zewnątrz fala smutku. Riley...przygnębiający smutek i udręka...to empatyczne zdolności Marco wywołują w nim takie uczucia.
- Wiem ile wycierpiał – odpowiedziała mocnym głosem – Wiem więcej niż myślisz.
- Kiedy ubiegłej nocy odnaleźliście do siebie drogę, on cię zmienił, Tess. To naturalny bieg rzeczy – mówił dalej Riley – Jednak przekazał ci coś więcej prócz swoich zdolności. Sprawił, że jesteś taka jak on. Odziedziczyłaś jego zdyscyplinowanie i mądrość, te cechy pozwolą ci poznać czym jest ten jeden z najbardziej niestabilnych, antariańskich darów. Teraz reagujesz na te odczucia zwiększoną wrażliwością. Gdy się z nimi oswoisz, nauczysz się dawkować emocje, w myślach i duszy.
Tess pochyliła głowę, nagle poczuła ogromne zmęczenie. Zmartwienia Rile’a o Marco potęgowały wyczerpanie, podobnie jak atmosfera tego pokoju. To wszystko pozbawiło ją sił.
- Co jest wyjątkowego w tym pokoju ? – spytała podnosząc wzrok na klęczącą Annę – Dlaczego wchodząc tu, tak gwałtownie zareagowałam ?
- Spędziliśmy popołudnie na dostrajaniu naszych zdolności...to rodzaj medytacji, którą wspólnie praktykujemy – odpowiedziała Anna przesuwając dłonią po kasztanowych włosach. Światło świec odbijało się w lśniących warkoczach, wydobywając z nich różne odcienie kolorów. Migotały w półmroku szkarłatem i złotem.
- Duchowe partnerstwo jednoczy nas jeszcze bardziej, dodaje nam sił,...sprawia, że jako żołnierze jesteśmy potężniejsi – powiedział Riley patrząc z czułością na Annę. W łagodnych, brązowych oczach było tyle ciepła – Dzięki temu, jako obrońcy stajemy się niepokonani.
Anna zetknęła się z jego wzrokiem i odpowiedziała mu uśmiechem.
- Czy podobnie...dzieje się ze wszystkimi ? Maxem i Liz ? Ari i Devonem ? – spytała Tess ciekawie. Czy stanie się także jej i Marco udziałem ? Czy tajemnica tkwi w tym co się jeszcze miedzy nimi wydarzy?
- Nie – powiedział Riley. Nieoczekiwanie wstał, podszedł do okna i przez chwilę milczał – Każdy związek jest inny, zależy od rodzaju posiadanych zdolności. Ale pragnienie, potrzeba pogłębienia związku jest zawsze taka sama. Między tobą i Marco może być zupełnie inaczej... trudno mi powiedzieć jaki będzie wasz.
Tess nie pytała go o Marco a jednak od razu jej odpowiedział. Usłyszała także ciężki tembr jego głosu. Zamknęła oczy i znów doszedł do niej jego smutek, jednak tym razem oprócz smutku pojawiło się jeszcze coś. Nacisnęła mocniej.
Wyraźny lęk...zatroskanie.
- Riley? – nawet w jej uszach ten krzyk zabrzmiał przenikliwie ostro – Co się stanie z Marco ?...Powiedz proszę, co wyczuwasz ?
Anna pogładziła ją po ramieniu i Tess odebrała to jako pociechę i wsparcie. Jak na kogoś, kto zawsze wydawał się taki silny i trzeźwo myślący, Anna zawsze zaskakiwała ją swoją wrażliwością i otwarciem na innych.
- Nie potrafię tego dokładnie określić...Anna także – odpowiedział Riley. Stał nieruchomo przy oknie, wędrując wzrokiem gdzieś daleko. Jego twarz znajdowała się w cieniu i niewiele można było z niej wyczytać - Już wiesz, że wyczuwam grożące mu niebezpieczeństwo.
- Co jeszcze ? – dopytywała się. Zerwała się szybko i zaraz zrozumiała, że zrobiła to zbyt gwałtownie bo znów podłoga zaczęła uciekać jej spod nóg - Muszę wiedzieć...
- Niebezpieczeństwo.....najpoważniejsze odkąd u nich przebywa...- Riley potrząsnął głową i powoli odwrócił się do niej – Ale nie powinnaś go ostrzegać czy zmuszać by stamtąd odszedł. Wbrew temu co oboje z Anną wyczuwamy, on postanowił zostać.
Tess bezsilnie usiadła na łóżku i zamknęła oczy – Dlaczego nie ? – jęknęła głosem pełnym żalu i rezygnacji.
- Ponieważ jest tam potrzebny, to jedyna odpowiedź jaką wciąż słyszymy – Riley podszedł do łóżka, usiadł obok niej i ciepło zaglądnął jej w oczy – Marco jest moim bratem, Tess. Więc zdajesz sobie sprawę, że mnie także nie jest łatwo.
- Jaka odpowiedź ? Skąd dobiega ten głos ? - Tess gryzła wargi starając się powstrzymać podchodzące do oczu łzy.
Anna i Riley wymienili spojrzenia. Tess była pewna że milcząco porozumiewali się ze sobą. Wystarczyło, że raz widziała jak robili to Max i Liz by teraz bezbłędnie rozpoznać mowę ich ciał.
- Zastanów się w co wierzysz – Anna usiadła na łóżku po jej drugiej stronie – Jedni mówią, że wiedza pochodzi od Boga...inni odwołują się do sił wszechświata...wszystko zależy od tego w co ty wierzysz.
- Ale to i tak niczego nie zmienia, prawda ? – dokończył Riley.
Tess pokiwała głową i zapatrzyła się w drgające na komodzie płomyki. W dziwny sposób niosły pociechę i odrobinę ukojenia. Pomimo obaw o Marco, im dłużej przebywała w tym pokoju, tym większy ogarniał ją spokój. Wydawało się, że opanowanie nigdy nie opuszczało Riley’a i Anny i najwidoczniej zaczęło udzielać się także i jej.
- Jeszcze dzisiaj... późną nocą skontaktuję się z Marco – powiedziała ze ściśniętym boleśnie gardłem – Porozmawiam z nim. Naprawdę sądzicie, że nie powinnam go namawiać do powrotu, a nawet ostrzec żeby uważał ?
Anna objęła ją i przyciągnęła do siebie. Zwykle Tess nie lubiła tego typu zażyłości, gdyby była w innej sytuacji, odsunęłaby się. Teraz poczuła solidarność z Anną, może dlatego, że rewolucja także i ich rozdzieliła na długo.
- Kiedy z nim będziesz, otwórz swoje serce. Wówczas poczujesz czego będzie chciał się dowiedzieć...i czy powinnaś go ostrzec – odpowiedziała miękko Anna – Oboje macie zadatki na stworzenie najpotężniejszej więzi jaka może zaistnieć pośród nas...wasze zdolności zostały już splecione. Zaufaj sobie a będziesz wiedziała co możesz mu powiedzieć.
Tess milcząco skinęła głową, znów walcząc ze łzami. Miała ochotę zapłakać, lecz tym razem nie tyle z lęku o Marco. Ogarnęła ją nagła tęsknota za nim, tak namacalna, że mogła się w niej pławić do bólu - i wiedziała, że dzieje się tak dlatego bo on był jej M'Lasthre.
Na komodzie płomyki świec błyskały tajemniczo, chwiejąc się i kołysząc w jednakowym, od wieków znanym rytmie. Mój słodki, mój kochany Marco, szeptała zamykając oczy. M'Lasthre.
***
Max zdjął ciepłą kurtkę, rozścielił ją na dużym płaskim głazie na którym wcześniej siedzieli. Podtrzymując Liz pomógł jej się położyć i zaraz osłonił sobą jej drobną sylwetkę. Słońce zaszło, na ciemnym niebie pozostała po nim jedynie słabo widoczna czerwona poświata a wychłodzone powietrze z stawało się coraz bardziej dokuczliwe.
Liz zdawała się tego nie zauważać bo ponaglała go i z drżeniem otwierała się przed nim.
Miała na sobie tylko sweter i kurtkę, obok głazu leżały jej dżinsy i buty. Max wędrował chciwie dłońmi pod jej ubraniem, wsunięty między jej uda nacisnął mocno i kiedy wszedł w nią bez trudu, z miejsca poczuł otaczające go ciepło. Zamknął oczy, upajając się nią z całej duszy a ona, wygięta ku niemu, wtulając się w jego szyję z jękiem wołała jego imię.
Kochali się w niezwykłych warunkach. Doznania stały się teraz zupełnie inne, potęgowało je poczucie odosobnienia i to że posiadł ją niemal ubraną. Odludne miejsce było odbiciem ich stanu emocjonalnego, tym czego potrzebowali, co natychmiast rozogniło ich wcześniejsze delikatne pocałunki. Szalone, gwałtowne zespolenie od razu nadało odczuciom egzotycznego wymiaru, podobnego do tego jakie towarzyszyło im zawsze podczas szczytowego okresu godów. Jednak teraz nie poprzedzał go żaden wstęp, nie istniały tygodnie narastającego pragnienia i pożądania.
Sezon spadł na nich nagle i niespodziewanie, nagląco przypominając o sobie.
Max otoczony nogami Liz, przycisnął się do niej tak mocno jak tylko mógł aż lodowate zimno ciągnące się od kamienia kąsało go po kolanach. Lecz nie zwracał na to uwagi bo potrzebował jej jeszcze bardziej, i na tym tylko się skupił. Przez myśl przemknęło mu, że należałoby się zająć planami wojny, a jednak był tutaj trzymając w ramionach swoją ukochaną żonę, i w głębi duszy zasłaniał się nią z maniackim uporem.
I czuł się z tym diabelnie dobrze. Jak gdyby to było jedyne miejsce które w przeddzień bitwy miało jakiś sens....jeszcze zdąży omówić plany, zastanowić się nad strategią, ale najpierw stanie się jednością ze swoją Zillią.
Gdzieś w zakamarkach pierwotnej natury usłyszał słowa, nieznane zwroty. Za każdym razem gdy wchodził w nią głębiej, śpiewna intonacja przybierała na sile, słyszał ją coraz wyraźniej i nagle zorientował się, że to on sam wymawia słowa w tym obcym języku.
- L’leathna mea’sa d’lasthre...- szeptał jej do ucha i Liz poczuła jak jej ciało się napręża. Słowa Zana przebiegły dreszczem po plecach, były dopełnieniem, wzmogły i tak niewyobrażalne pożądanie.
Wsunęła zziębnięte palce w jego gęste włosy i nawet one pochłodniały pod wpływem jej dotyku, chociaż cała rozpalona była do granic. Rozniecił w niej ogień... zwykłymi pocałunkami potrafił przywrócić poetykę godów.
- Zan - krzyknęła głośno. Dłużej nie mogła tłumić w sobie potrzeby wymówienia jego nieziemskiego imienia. Pragnęła odpowiedzieć na jego antariański odzew, jednak nie umiała znaleźć słów, które uparcie tkwiły gdzieś w podświadomości – Zan...Zan.
Kołysała się dziko, przyciskała do niego z całych sił. Tak bardzo go potrzebowała, bez łączącej ich więzi wszystkiego było za mało, nigdy nie będzie miała go dość, obojętnie jak długo będą przy sobie. Coraz ciaśniej otaczała go kolanami starając się wciągnąć go głębiej w siebie.
Jego energia przebiegała iskierkami po skórze, po całym ciele, zachęcając, uwodząc ją jak natrętni kochankowie. Takie bliskie, znajome uczucie, jak wtedy. A jednak tylko ciała odpowiedziały na to wołanie. Usta rozgniatane pocałunkami, gdy pulsująca energia raz za razem odbijała się echem w ich duszach, skupiając się ostatecznie w najskrytszym miejscu ich zespolenia. Wtedy nastąpiła erupcja słów, których nie można było już zatrzymać i Liz rozpaczliwie wciągnęła w rozpalone płuca mroźne powietrze.
- L’llethe miet dasne...- wydyszała mu do ucha. Pociemniałe niebo niemal wirowało nad nimi, kiedy na krótko otworzyła oczy. Biorę sobie ciebie teraz, moja największa miłości i związuję się ponownie z tobą.
- Ayet, ayet! – płakał dygocząc, a jej ciało odpowiedziało tym samym - L’llethe miet dasne, miet ziestet Zillia...Tak, tak, moja ukochana Zillio, ja także wiążę się z tobą na nowo...
I po tych słowach Liz poczuła jak pustka po ich więzi chwieje się przez chwilę, rozpala odrobinę, jak gdyby chciała zapłonąć a potem, kiedy oboje odnaleźli w sobie ukojenie, zadrżała i zgasła. Tylko tym razem, nawet bez niej czuli się głęboko zaspokojeni. Przytulając sobie dłonie do policzków, szeptali pieszczotliwie najczulsze słowa miłości. I nie martwili się w tej chwili brakiem poczucia więzi ponieważ razem odnaleźli najbardziej tajemne miejsce.
***
Tess dotarła do małej leśnej polany i zaskoczona przystanęła. Po rozmowie z Anną i Riley’em potrzebowała w samotności trochę ochłonąć, wybrała się więc na szybki spacer. Tylko nie spodziewała się, że idąc usłyszy nagle jakiś dziwny, niezwyczajny krzyk. Wsłuchiwała się w niosący się pogłos, by po chwili rozpoznać...zdyszane oddechy i jęki. I zaraz po tym, kiedy przypuszczenia zaczynały przekładać się na konkretną rzeczywistość, dostrzegła ich poniżej, i stała jak zahipnotyzowana, przez jakiś czas nie będąc w stanie się poruszyć.
Nie tylko dlatego, że wcześniej nie widziała nikogo uprawiającego miłość. Patrząc na to co rozgrywało się przed jej oczami, w tym pogrążonym w ciemnościach lesie, nigdy nie wyobrażała sobie, że może to tak wyglądać. Max i Liz, niemal ubrani...kochali się na dużym skalnym głazie nad brzegiem strumienia. Wydało jej się to groteskowo szokujące, zobaczyć przyjaciół tak namiętnie splecionych ze sobą.
A jednak w tym widoku było coś porywająco pięknego, za czym tęskniła i bała się że nigdy nie nadejdzie. Musiała przycisnąć dłonią usta gdy łzy, z którymi tak dzielnie wcześniej walczyła, teraz same napłynęły do oczu. Jej wcześniejsze pojmowanie tych spraw uległo całkowitej zmianie, po tym gdy zobaczyła najdoskonalszy przykład składanego sobie daru miłości, mając jedynie nadzieję że może kiedyś sama czegoś takiego doświadczy. A jeżeli kiedyś przeżyje to w domu, w ramionach Marco, i tak nie będzie miała okazji by stanąć obok by zobaczyć siebie w takiej sytuacji jak ta.
Wycofała się powoli, wycierając z policzków gorące łzy bo miała wrażenie jakby podglądała coś zakazanego, co nie było przeznaczone dla niczyich oczu, mimo, że natknęła się na nich zupełnie przypadkiem.
W końcu udało jej się wrócić na ścieżkę i szybko zaczęła wspinać się pod górę. Jednak nie uszła daleko bo obezwładniły ją emocje, podobne do tych jakie przeżyła w pokoju Riley’a i Anny, tylko tym razem dotyczyły czegoś innego. Potknęła się, upadła miękko na kolana gdy przelały się przez nią wrażenia jakich przed chwilą była świadkiem...
Wzajemne pragnienie Maxa i Liz, gwałtowna tęsknota okresu godów, i była tego pewna...idealna, spełniona miłość.
Bolesny brak czegoś, uświadomiła sobie nagle. Pochyliła głowę, otoczyła się rękami i skulona próbowała odzyskać oddech. To ostatnie odczucie dławiło bardziej niż brak tchu w płucach.
Marco, krzyknęła w głębi duszy. Pomóż mi...nie rozumiem tego...nie potrafię kontrolować twojego daru. Marco...wróć do mnie.
A kiedy krzyk przycichł, uświadomiła sobie nagle porażający brak więzi łączącej Maxa i Liz. Ta myśl wyłoniła się jaśniej niż cokolwiek innego, była zupełnie czytelna – coś stało się z ich więzią...i zrobił to Nicholas.
Marco, podparta na rękach, klęcząc na zmarzniętej ziemi, płakała cichutko. Pomóż mi zrozumieć jaki jesteś; kim stałam się ja, kochając cię...
I wtedy, łagodnie jak dotyk ciepłej wody, uspokajająco jak miękkie kołysanie oceanu, objęły ją jego ramiona. Jego duch owinął się wokół niej ciasno, i troskliwie otulił swoją energią. Nie padły żadne słowa bo więź między nimi zbyt świeża była i krucha, by się w ten sposób porozumieć. Ale ona czuła jego obecność.
Otoczył ją swoją istotą i słowa nie były jej potrzebne żeby wiedzieć, że przybył do domu, do niej...nawet gdyby to miało trwać tylko kilka cennych chwil.
Cdn.
Last edited by Ela on Sun Feb 13, 2005 7:30 pm, edited 2 times in total.
Taaak... ciekawi mnie, czy pisząc początek całej opowieści Deidre myślała jednocześnie o końcu. Czy pisząc o pojawiającym się nagle Marco z przyszłości, który porywa Liz, o śmierci Maxa, myślała jednocześnie o tym, jak dalej potoczyć ich losy.- On tego nie zrobi – zauważyła Liz.
- Skąd wiesz ? – zaskoczony odwrócił się do niej.
- Ponieważ jest podobny do ciebie – uśmiechnęła się przekornie – Niewiele się od siebie różnicie.
To chyba jedyna seria, w której Tess współistnieje jako bohaterka - nie tylko pozytywna, to jeszcze nie usiłuje za wszelką cenę zrobić z siebie potwora, mając w tle parę Max-Liz. No dobrze, przyznaję, być może to nie jedyna seria - być może istnieją jeszcze inne, o których albo nie wiem, albo zapomniałam.
Deidre - mistrz nastroju. Potrafi też tworzyć ten bardziej pogodny i bardziej magiczny, w porównaniu np. z taką Majesty, u której nawet opowiadanie teoretycznie fluff jest takie, że człowiek zgrzyta zębami i każde przerwanie czytania wywołuje takie emocje, jak podczas oglądania serialu kryminalnego, w którym tajemniczy zbrodniarz przystawia niespodziewanie pistolet do głowy bohatera, w którym to momencie zawsze się urywa i pojawia się napis "ciąg dalszy nastąpi"...
Dzięki serdeczne Eluś.
65 rozdziałów ?! Przepraszam, pewnie na każdej stronie jest napisane i cały czas ktoś o to pyta, ale ile jest rozdziałów? Straciłam rachubę...
A ja już się wczoraj martwiłam, że GAW dobiega końca... i co ja wtedy biedna pocznę... Juz miałam Cię, Elu zacząć molestować o jakieś nowe tłumaczenie, a tu proszę, jeszcze daleka droga przed nami...
To mi sprawiłaś niespodziankę! Podwójną, kolejną częścią i ilością rozdziałów!
W dodatku, w tym rozdziale moja duszyczka spragniona pary M&L doznała ukojenia... Cudeńko!
Całuski i dziekuję za tłumaczenie!
A ja już się wczoraj martwiłam, że GAW dobiega końca... i co ja wtedy biedna pocznę... Juz miałam Cię, Elu zacząć molestować o jakieś nowe tłumaczenie, a tu proszę, jeszcze daleka droga przed nami...
To mi sprawiłaś niespodziankę! Podwójną, kolejną częścią i ilością rozdziałów!
W dodatku, w tym rozdziale moja duszyczka spragniona pary M&L doznała ukojenia... Cudeńko!
Całuski i dziekuję za tłumaczenie!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Aduś, Gravity Always Wins ma 46 rozdziałów + epilog.
Dzisiaj spotykamy się z Marco, postacią za którą ozłociłabym autorkę. Kocham Marco, jego wrażliwość i smutek, romantyczną duszę i szlachetność, niewinność i coś co pozwala czuć się przy nim ciepło i bezpiecznie. A także dlatego bo bardzo przypomina mi Maxa.
CZĘŚĆ 36
Złotawe światło to skakało po białych wykuszach ścian sypialni, to cofało się i nikło, zastępowane kładącymi się na nich głębokimi cieniami. Tess w szufladzie komody odnalazła trzy świece i tak długo manipulowała swoimi mocami aż stworzyła ponad pięćdziesiąt drobniutkich płomyków, które teraz jaśniały migotliwym światłem.
Właściwie nie wiedziała co zmusiło ją by wypełnić nimi pokój, odtworzyć obraz tego co wcześniej zobaczyła u Anny i Riley’a. Ale coś jej mówiło, że należy tak zrobić, że to konieczne a nawet naglące.
A potem usiadła na niewielkiej kanapie stojącej pod oknem, zwinęła się w kłębek i czekała. Czekała na pełen obietnic sen, na objęcia ukochanego, na...zapewnienie, że ją kocha.
Tam w lesie, esencja jego istoty przeniknęła ją żywiołowo jak strzała a jego energia rozbiegła się promieniście po całym ciele, wywołując jednocześnie rumieńce na twarzy i przynosząc ukojenie. Lecz ciepło jego obecności szybko zanikło, podobnie jak po zachodzie słońca wychładza się pustynia, a teraz pozostał jej tylko ślad gorąca na dłoniach i twarzy.
Po tym krótkim spotkaniu, po powrocie zmuszona była wziąć udział w przeciągającym się spotkaniu całego zespołu, podczas gdy jedno o czym marzyła to uciec stamtąd, zaszyć się w jakimś cichym miejscu i delektować żarem miłości Marco. Nic z tego nie wyszło bo zajęli się strategią wojenną, jej rozplanowywaniem a w końcu poproszono Tess by pilnie się z nim skontaktowała i wypytała o konkrety. Mieli do niego tyle pytań, nie sposób było je zapamiętać we śnie, więc Liz zasugerowała, że spisze wszystkie na kartce a ona zabierze ją ze sobą do łóżka.
Tess rozśmieszył ten pomysł, nie dlatego że nie był dobry. Jednak, jak za chwilę wyjaśniła patrząc na zmieszaną twarz Liz, tylko Liz Parker mogła coś takiego wymyślić. Liz chyba poczuła się dotknięta bo lekko się skrzywiła aż Tess trochę rozdrażniona zabawnie przewróciła oczami wywołując u przyjaciółki szeroki uśmiech. Nie chciała im tłumaczyć jak bardzo zmysłowe były jej senne spotkania z Marco, jak przesycone namiętnością i uczuciowymi doznaniami. Więc pomysł, by w takich chwilach podetknąć mu pod nos kartkę z praktycznymi pytaniami wydał jej się niemal absurdalny, niezależnie od tego jak było to ważne.
Więc teraz siedziała zapatrzona w ciemność rozciągającą się za oknem, na księżyc który rozpoczął swoją podniebną wędrówkę, mdłym blaskiem wydobywając widok ośnieżonych szczytów gór. Czas płynął, sen zdawał się być dalekim znajomym a powinien stać się jej bliskim przyjacielem.
Kłopot polegał na tym, że nie potrafiła pozbyć się niepokoju jaki dokuczał jej przez cały dzień. Te wszystkie nowe wrażenia i przeżyte emocje zrobiły swoje, a ponadto nie potrafiła uwolnić się od dotkliwego lęku o Marco.
Nie miała pojęcia czy powinna go ostrzec. Riley nie dał jej jasnej odpowiedzi i teraz wyglądało na to, że łącząc swoje moce z Marco, nagle znalazła się w jakiejś sferze mroku w której nie umiała się odnaleźć. Niewyraźne wizje, mgliste przypuszczenia – z tego teraz będzie musiała czerpać wiedzę, na tym trzeba będzie się opierać przy podejmowaniu decyzji.
A jednak miała pewność, że w ten sposób dokonuje się jej wewnętrzna przemiana i na wzór Marco tworzy się w niej jakieś wyjątkowe miejsce. Piękne ale i potężne. Przerażająco potężne. Stanie się powodem ogromnego wstrząsu związanego z pobytem Marco w obozie nieprzyjaciela. To co przeżyła w ciągu ostatniej doby, kiedy walczyła z odczuciami otaczających ją osób, z empatią, to wszystko spowodowało, że zrozumiała go lepiej niż przez cały rok. Z czym zmagał się przez całe życie...i jak jego niezwykły i rzadki dar mógłby być obiektem pożądania nieprzyjaciół.
Człowiek taki jak Khivar może zechcieć wypaczyć ten dar, wykorzystać czyste serce Marco dla własnych ciemnych celów....Podczas gdy zastanawiała się jakie byłyby tego skutki, nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że to empatia Marco ma coś wspólnego z jej złowieszczymi ostrzeżeniami.
Jedyne co mogła w tej sytuacji zrobić to spróbować się wyciszyć, zaprosić do siebie sen z nadzieją, że wraz z nim pojawi się Marco. I z jakiegoś powodu, którego nie umiała pojąć, świece zdawały się być kluczową częścią nocnego spotkania. Po raz pierwszy wpadła na ten pomysł jeszcze w lesie, gdy w trakcie kontaktu z Marco, w myślach zaczęły pojawiać się błyski i obrazy.
Świece, płomień...światło i mrok, środek nocy i słońce...ciemne włosy i jasne. Marco i Tess…potęga...wiedza...nęcąca pokusa...światło do ciemności, dzień do nocy...
Powieki ciążyły coraz bardziej, gdy wspominała jak mocno widok świec w pokoju Riley’a przykuł jej uwagę – jak bardzo były jej potrzebne po spotkaniu z Marco, kilka godzin wcześniej.
Właściwie nie chodzi o świece, pomyślała zapatrzona w ich majestatyczny taniec. To coś znacznie ważniejszego, nie potrafiła tego nazwać.....tak migoczą, wirują....
I wtedy ogarnęła ją ciemność a za nią podążył sen.
- Skąd wiedziałaś ? – zanim usłyszała pytanie, wcześniej je wyczuła. Przyzywał ją głęboki, wrażliwy głos. I po chwili znów to samo pytanie – Jak to się stało, że wiedziałaś ?
Ciepło rąk na nagich udach, dużych i pewnych, których dotyk nawet we śnie ją elektryzował.
- O czym ? – spytała sennie, wolno unosząc powieki. I zobaczyła go. Był tu, klęczał obok kanapy, wpatrzony w nią tymi swoimi pełnymi wyrazu, czarnymi oczami.
- Lsasthre nie – wyszeptał obserwując ją uważnie, jak gdy chciał by go zrozumiała. Ostrożnie dotknęła jego twarzy, niepewna czy nie jest jedynie wytworem wyobraźni. Poczuła pod dłonią lekki zarost, który znaczył cieniem linię szczęki. Gwałtownie wciągnęła oddech, szczęśliwa, że istnieje naprawdę, mimo trwającego snu.
- Marco – krzyknęła i rzuciła mu się na szyję. Objął ją, przycisnął do siebie i gładził pieszczotliwie po włosach.
- Skarbie – mruczał – Moje kochanie, m'lasthre. I znów zapytał – Skąd wiedziałaś ?
- Co wiedziałam ? – niemal krzyknęła, otoczona silnymi ramionami. Wszystko w Marco McKinley było jak twierdza, zawsze taki był w chwilach gdy jej dotykał, obejmował. I teraz także, schowana w mocnym uścisku czuła się bezpieczniej jak nigdy dotąd.
- Świece. Kto ci o nich powiedział ? Riley? Anna?
- Zobaczyłam je dzisiaj u nich w pokoju – mówiła, trochę oszołomiona intensywnością pytań – Nie wiem czemu ale wydało mi się ważne by kilka zapalić.
- Na pewno tak – westchnął miękko, prowadząc dłoń wzdłuż pleców, coraz niżej, dotykając ją całą. Odnosiła wrażenie jakby próbował ją wchłonąć, samą pieszczotą przejąć w siebie jakąś jej cząstkę. Wtuliła twarz w jego ramię, zamknęła oczy i wdychała jego zapach.
- Dlaczego są ważne ? – zapytała cichutko.
Wahał się przez chwilę, odrobinę rozluźnił uścisk, ale nie wypuszczał jej z ramion – Są częścią antariańskich...- umilkł a Tess odchyliła głowę chcąc spojrzeć mu w oczy. Opuścił szybko wzrok i teraz zobaczyła poruszenie długich rzęs - ...antariańskich...godów....
Nie mogła powstrzymać uśmiechu; nagle wydał się taki onieśmielony i jąkał się mówiąc o czymś tak nieistotnym jak świece. A może wcale takie nie były ? pomyślała szybko, przewlekając palce przez jego włosy. Polubiła je teraz, kiedy miał je krótko podcięte, gdy odrobinę kłuły w palce a mimo to były miękkie i niesforne.
- Antariańskich godów...częścią czego ? – naciskała, a on powoli podniósł na nią oczy.
- Rytuału – dokończył. Po chwili powiedział miękko - Świece znane są od pradawnych czasów, Tess,...są symbolem oznaczającym potęgę związku ....w tym wypadku naszego związku – szybko rozglądnął się po rozświetlonym nimi pokoju.
- Co...co ty mówisz ? – przechyliła głowę próbując iść za tokiem jego myśli – To znaczy, że łączy nas więź...już ?
- Nie, nie – powiedział pospiesznie. I mówił dalej patrząc jej głęboko w oczy - Ale jakaś cząstka ciebie instynktownie wiedziała, że niedługo tak się stanie...zapalając świece kierowałaś się pierwotną potrzebą, prawda ?
Powoli skinęła głową, ciężko przełykając. Pierwotną. Tak, to odpowiednie słowo....dzięki niej rozpoznała w normalnych płomykach ich niezwykłą siłę i magiczną moc.
- Tak, moc, Tess – dokończył jej myśli – Moc naszego związku...siłę która nadejdzie gdy ostatecznie połączymy swoje dusze.
- Nie...nie rozumiem – szepnęła, wodząc palcami wzdłuż jego karku – Przecież nie jesteśmy jeszcze związani, więc...
- Poprzez światło przyzywasz cały nasz potencjał, to czym się kiedyś staniemy – powiedział po prostu – Odwołujesz się do przyszłości z którą wiążemy nadzieję; tym aktem potwierdzasz jaka ona ma być. Jest w tym siła wyzwalająca potęgę naszego związku, Tess.
Przegryzając wargę zastanawiała się nad tym co powiedział. Marco odchylił się, przysiadł na piętach i rozglądnął po migoczących wokół pokoju świecach – W tym – powiedział cichym głosem – Wskazujesz jacy powinniśmy być...zapewne wzorując się na przykładzie Anny i Riley’a, którzy okres godów poświęcają na zsynchronizowanie swojej energii.
- Tak! – wykrzyknęła – Dokładnie tak mówili używając świec. Zapomniałam o tym...
- Jednak w ten sam sposób zsynchronizowałeś naszą energię.
- I to w czasie gdy jeszcze ..się nie kochaliśmy – zająknęła się przy ostatnim słowie bo poczuła się zażenowana. Ono zawsze brzmiało tak zaskakująco szczerze i bezpośrednio w sytuacji, gdy byli wobec siebie niemal niewinni.
- Ale jesteś moją bliską partnerką, Tess – powiedział i podniósł na nią wzrok – I to co zrobiłaś jest właśnie...Llasthre nie.
Skinęła milcząco głową, i dopiero teraz spostrzegła jak jest ubrany. Zamiast wojskowego munduru, tym razem miał na sobie gruby czarny golf, czarne dżinsy; do złudzenia przypominał natchnionego poetę lub kogoś o podobnie romantycznym usposobieniu. W połączeniu z naturalną ciemną karnacją wyglądał tak przystojnie, że aż zaparło jej dech.
Może stało się tak z powodu poruszenia tematu godów, a może będąc pod wpływem jego rozpalonego wzroku, ale nagle gwałtownie go zapragnęła. To uczucie stało się tak intensywne, że lekko zadygotała w swoim skąpym t-shircie.
- Ja także cię pragnę – uśmiechnął się przysuwając bliżej. Położył ręce na kanapie, otoczył ją nimi i miała wrażenie jakby nagle została oprawiona w ramkę jego ramion.
- Jak ty to robisz ? – zachichotała rozbawiona. I tak właśnie się czuła, nie jak wojownik szykujący się na wojnę ale jak mała beztroska dziewczynka – Że potrafisz czytać w moich myślach.
- Słyszę je – lekko poruszył ramionami – Docierają do moich myśli tak wyraźnie jakbyś je wymawiała – Ale także je czuję, podobnie jak odczuwa się wibracje...
- Wyczuwasz słowa?
- Kiedy myślisz o nich, czuję twoje serce – powiedział – Tak odbieram większość ludzi, jednak nikogo z nich nie słyszę tak wyraźnie jak ciebie.
- Czy coś się...zmieniło ? W ostatnim czasie ? – spytała. Po tym co teraz powiedział serce zabiło szybciej. Zawahał się, obserwował ją przez chwilę a potem potrząsnął głową.
- Właściwie nie...może trochę. Zawsze silnie oddziaływałaś na mnie, Tess. I zawsze o tym wiedziałem.
- O czym wiedziałeś ?
- Że jesteś moją pokrewną duszą – powiedział cichym głosem. Wyciągnął dłoń i wolno gładził ją po włosach.
- Ale....ale – nie mogła pozbierać myśli, wciąż ją zaskakiwał. Tak długo się opierał twierdząc, że nie mogą być razem, zasłaniając się obowiązkami królewskiego obrońcy...
- Byłem głupcem.
- Nie, nie...może tylko uparty.
- Byłem głupcem walcząc tak długo z tym co nieuniknione, bo pozwoliłem by powtórzyło się to samo co wcześniej – ciągnął, mówiąc coraz głośniej i ostrzej – W naszym drugim życiu niemal znów cię odepchnąłem.
- Więc wiesz ? - krzyknęła zaskoczona – Znasz historię Marka i Ayanny?
- Całymi miesiącami śniłem o Ayannie, Tess. Wiesz o tym.
- Jednak...
- Na jawie tego nie pamiętam, ale w snach tak. Kiedy spotkamy się w brzasku dnia, będziesz musiała mi o tym powiedzieć. Wyjaśnić.
- Czy na jawie pamiętasz, że jestem dla ciebie pokrewną duszą ?
- Och – uśmiechnął się miękko, a w policzku pojawił się pojedynczy dołek – Już od dłuższego czasu o tym wiem. Dlatego stwierdziłem, że byłem głupcem.
- Kocham cię – szepnęła czule. Szybko podniósł wzrok i zetknął się z jej oczami – Każdego dnia mocniej. Musisz o tym wiedzieć.
Powoli skinął głową, przewlekając palce przez jej włosy – Miłość to takie potężne słowo a jednak nie w pełni oddaje to co czuję do ciebie, Tess. Czasami myślę, że moje uczucia zupełnie wykraczają poza tę definicję...i nie wiem co się stanie gdy połączy nas bliska więź.
- Eksplozja – roześmiała się, lecz zaraz spoważniała bo zobaczyła pojawiający się wyraz smutku w jego oczach. I od razu powróciły wcześniejsze obawy – Co ? – krzyknęła ujmując go za dłonie – O czym mi nie mówisz ?
- Już wiesz. Czuję to w tobie – odpowiedział cichym głosem.
- Niebezpieczeństwo...ty także je wyczuwasz – starała się nie podnosić głosu, próbowała panować nad wzbierającą na nowo paniką.
- Od wczorajszego dnia. Przypomina o nim wiatr, wisi w powietrzu, to uczucie jest przygnębiające i ciężkie – szepnął.
- Więc zostaw to wszystko – prosiła nagląco, kładąc mu dłonie na ramionach – Jeszcze dzisiaj wróć do naszego obozu.
- Wiesz, że nie mogę, skarbie.
- Możesz – krzyknęła rozpaczliwie – Oczywiście, że możesz...powinieneś odejść stamtąd. Powiedz tylko gdzie a przyjedziemy po ciebie. Jeszcze dzisiaj będziesz ze mną...z nami.
- Tess – upominał ją łagodnie – Od początku wiedzieliśmy o złożonej przeze mnie przysiędze. Ślubowałem chronić Maxa i Liz.
- Do diabła z tym ! – krzyknęła. Niemal potknęła się o niego gdy gwałtownie poderwała się na nogi – Służyłeś im i służyłeś...
- I będę robił to nadal – cicho dokończył – Podobnie jak ty. Nie ma innego wyjścia – Podniósł się wolno, stanął przed nią jak piękny cień, wysoką sylwetką zasłaniając wpadające do pokoju światło księżyca.
- Wszyscy mamy poczucie nadchodzącego niebezpieczeństwa...ty, ja, Riley...Anna – mówiła wzburzona, przestępując ze zdenerwowania z nogi na nogę.
- Muszę zostać – powtórzył. I po chwili mówił dalej głosem dużo silniejszym i dominującym – Zawsze wiedzieliśmy, że to może nadejść. Całe życie byłem na to przygotowany. Wkrótce pojawi się Khivar...a ja muszę być tam by walczyć z nim do końca. Nie tylko z powodu Maxa i Liz...są jeszcze Antarianie...jest także Ziemia.
- Wiem – odpowiedziała słabo, opuszczając głowę.
- Pamiętaj w czym dzisiaj szukałaś oparcia i potwierdzenia – pocieszał ją – O blasku świec. Wskazałaś jaka może być nasza przyszłość i będziesz podążać tą drogą.
Wpatrzona w podłogę znów przytaknęła. Poczuła na podbródku dotyk jego palców, leciutko uniósł jej twarz w górę zmuszając by popatrzyła na niego – Mamy tak niewiele czasu, nie marnujmy go – powiedział.
Przypomniała sobie o kartce leżącej na kanapie – Tam są pytania dotyczące Khivara jakie powinnam ci zadać.
- Najpierw my – powiedział cicho – Potem zajmiemy się resztą.
Patrząc na niego skinęła z powagą głową. Stali tuż przy sobie i odbierała energię emanującą od jego ciała. A jednak bardziej czuła się oszołomiona siłą emocji które płynęły od niego do niej tak intensywnie, że nie była w stanie zapanować nad sobą. Zachwiała się lekko a on złapał ją za ramię.
- Ja ...jeszcze nie potrafię się nimi...posługiwać – tłumaczyła gdy mocno ją podtrzymywał. W jego oczach widziała zatroskanie – Empatia.
- Zbyt szybko i zbyt dużo na ciebie spadło. Zwłaszcza gdy nie ma mnie przy tobie by cię przez to przeprowadzić. Ale i tak doskonale dajesz sobie radę, Tess.
- Skąd ta pewność ?
- Ponieważ znam cię i wiem jaka jesteś silna. Inaczej nie pozwoliłbym na połączenie naszych mocy.
- Boję się – wyznała czując dziecinną bezradność.
- Mnie się boisz ? Czy ja cię przerażam ? – zapytał ostrożnie. Nie mogła nie usłyszeć bólu w jego głosie.
- Oczywiście że nie! – potrząsnęła mocno głową – Jak w ogóle mogło ci coś takiego przyjść do głowy ?
- Bo to co czego się boisz jest we mnie, Tess. Pulsuje w mojej krwi, jest częścią mnie. Oto kim jestem.
- Nic mnie w tobie nie przeraża, Marco – szepnęła – I nigdy nie będzie.
Przyciągnął ją do siebie a ona przytuliła policzek do miękkiego wełnianego swetra. Pod nim czuła silne mięśnie klatki piersiowej, słyszała cichy łomot jego serca.
- To prawda, zmieniłem cię – mówił całując ją leciutko w czubek głowy – I ta przemiana będzie trwać nieprzerwanie przez najbliższe dni i tygodnie. Lecz to co ci przekazałem nie jest czymś nieokiełznanym, z czym nie można sobie poradzić. Podobnie jak ja, zaczniesz kontrolować swój dar.
- To samo powiedział mi dzisiaj Riley.
- Więc powinnaś posłuchać mojego brata – roześmiał się ciepło – Skoro nie chcesz słuchać mnie.
- Tak ? Świetnie. Więc będziesz musiał mocno się starać, żebym zechciała cię posłuchać, McKinley - powiedziała łobuzerskim tonem.
- Pozwalam ci wnieść jedno zażalenie.
- Dobrze, to posłuchaj – odetchnęła i popatrzyła na niego zalotnie – Cały dzień musiałam czekać byś przyszedł i mnie pocałował...- głos jej zamarł, oblizała usta czując nagły przypływ odwagi, starając się zlekceważyć lęk, który tkwił gdzieś w zakamarkach duszy i co jakiś czas boleśnie przypominał o sobie.
Otoczył jej twarz dłońmi, delikatnie muskał usta wargami i powoli zmuszał by je rozchyliła. Zawsze wzruszała ją ta niespieszna pieszczota, będąca aktem uwielbienia jakie jej składał. Mocno zacisnęła powieki, poczuła słoną słodycz jego języka w ustach.
Jego ręce zaplątały się w jej włosach, a ona chcąc pogłębić pocałunek musiała wspiąć się na palce. Wciąż zapominała, że był dużo wyższy i kiedy stali jak teraz, potrzebowała go więcej niż mogła dosięgnąć. Objęła go za szyję, wsunęła ręce w króciutkie włosy przyciągając do siebie ciemną głowę. Naparł na nią ciałem, szybko przesunął w kierunku kanapy i położył na plecach. Odurzona jego bliskością, tak zagubiła się w wirujących odczuciach, że nie zorientowała się kiedy pochylił się nad nią, a kiedy się ocknęła czuła jego ciężar na sobie.
Coś mruczała mu do ucha, przyciskała gorące wargi do szyi. Poruszył się, podciągnął w górę t-shirt i teraz poczuła ciepło jego dłoni na żebrach i zaraz potem na odsłoniętych piersiach. Gdy zrozumiał, że nie miała na sobie biustonosza, zaskoczony odetchnął miękko i na moment znieruchomiał.
- Już dobrze – uspokoiła go uśmiechem, kiedy spojrzał na nią z pytaniem w oczach. Mój Marco, pomyślała z rozczuleniem, Tylko mój delikatny Marco mógł się zawahać, niepewny czy pozwolę mu na coś tak niewinnego.
Całował ją powoli, żarliwie; piekące uczucie, jak znakowanie duszy. Dosłownie coś się wewnątrz niej przesuwało kiedy gładził brodawki; jak gdyby w sposób zamierzony, jemu tylko wiadomy, dokonywał czegoś w miejscu dla niej niedostępnym.
- Co...co ..robisz ? – z trudem złapała oddech.
- Docieram głębiej...do środka.
I to właśnie czuła, gdy pocałunki przez skórę wnikały w głąb duszy. Do jej empatycznej duszy. Było to wyjątkowe doznanie, co prawda różne od więzi ale i to wkrótce nadejdzie. To co robili pomagało im w szczególny sposób otworzyć się na siebie.
Zdyszana czuła jak wchodzi coraz głębiej, intuicyjnie wyczuwała jak teraz pocałunki głaskały jej serce i pieściły od środka. Wygięta do tyłu, krzyknęła miękko – Jeszcze ...proszę – niemal go błagała.
Poczuła jego odpowiedź, gdy spłynęła na nią kaskada kolorów i dźwięków, których nie mogła inaczej określić jak tylko obce i potężne. Nie znała go od tej strony, nigdy nie wprowadzał jej w takie obszary – Oto jaki jestem – znów to samo szepnął – Odmienny od innych...tak jak ci zawsze mówiłem.
- Teraz...zobaczyłam – przyznała oddychając z trudem, przepełniona zmysłowymi doznaniami – Piękny...po prostu piękny.
Podciągnął w górę koszulkę i ściągnął ją jej przez głowę. Leżała niemal naga w jego ramionach, a blada poświata księżyca znaczyła miękkie załamania na jej ciele. Uniósł się i spoglądał z niekłamanym zachwytem. Lecz zaskoczyły ją jego lekko szklące się oczy.
- Co? – zapytała niepewnie.
- Zawsze wiedziałem, że jesteś piękna, Ayanno...ale nie byłem przygotowany na tę chwilę. Zrób coś dla mnie...czy mogłabyś usiąść ? Żebym mógł zobaczyć cię całą ? – poprosił półgłosem.
Podniosła się i uklękła. Gdyby nie miała na sobie majteczek byłaby zupełnie naga, więc potrząsnęła głową a długie włosy spłynęły spoza ramion aż do pasa.
Z uchylonymi ustami wędrował wzrokiem po jej sylwetce, na moment zatrzymując się na piersiach, a potem niżej na biodrach. Parzyło ją każde miejsce do którego docierał, rozpalane jego płonącymi energią oczami. W końcu utknął spojrzeniem w jej włosach.
- Zapuszczałam je dla ciebie – powiedziała nieśmiało – Przez te wszystkie miesiące gdy martwiłam się nie wiedząc czy żyjesz. Były moją nadzieją na twój powrót, której nigdy nie traciłam.
- Cały dzień mógłbym spędzić tylko na dotykaniu ich i gładzeniu. A jeżeli jest ich więcej, tym lepiej. Będzie cię więcej do pieszczenia.
- Wiedziałam...podobają ci się kiedy są długie – przełknęła ślinę bo coś ścisnęło ją w gardle.
Wyciągnął rękę i delikatnie, z lubością przesuwał dłonią po ich końcach – Śliczne – muczał cichutko. Jakby w odpowiedzi, gęste loki zsunęły się z ramion i przykryły jej piersi. Wolno odsunął z nich włosy – One też są śliczne – dodał, pieszcząc kciukami sutki. Natychmiast nabrzmiały, podrażnione dotykiem.
- O Marco - westchnęła, odrzucając do tyłu głowę – Czemu musimy czekać ? Kochaj się ze mną, proszę - Tak dotkliwie go pragnęła, tak mocno tęskniła za nim, że to aż bolało. W tej sytuacji czekanie wydawało się beznadziejne, było nawet nierozsądne w obliczu czającego się niebezpieczeństwa, jakie wyczuwała. Kiedy skończy się ta noc, mogą nigdy nie mieć takiej okazji. Przynajmniej we śnie byliby złączeni.
- Cokolwiek się wydarzy, Tess – powiedział przytrzymując ją dłońmi za biodra – Teraz już zawsze będziesz miała cząstkę mnie, rozumiesz ?
- Nie – pisnęła, nie chcąc przyjąć do wiadomości że jej odmawia, broniąc się przed tym co chciał powiedzieć – Nie rozumiem.
- Jestem w tobie, część mnie jest teraz z tobą spleciona, a to oznacza że jesteśmy sobie bardzo bliscy. Częściowo jesteśmy złączeni...miłość fizyczna będzie tylko dopełnieniem.
- A jeżeli zginiesz ? – zapytała. W oczach paliły ją łzy, głos się łamał.
- Jeżeli tak się stanie, w tobie nadal będzie żyła cząstka mnie – wyraz jego oczu stał się daleki, nie mogła z nich nic wyczytać, więc przysunęła się bliżej. Ale nic to nie dało bo wyczuła jego smutek i ogarniającą go melancholię.
- Nie umieraj, Marco McKinley – prosiła ściśniętym głosem – Przyrzeknij mi, że bez względu na wszystko będziesz żył. Obiecaj.
- Chyba nikomu bardziej nie zależy żeby przeżyć i wrócić do ciebie, Tess. By kochać się z tobą, uczynić cię swoją żoną, partnerką...czy już to nie warte jest by chcieć żyć ?
- Więc żyj dla mnie – odpowiedziała z bólem w głosie – I wróć po skończonej walce.
Walka, podpowiedział jej wewnętrzny głos. Teraz musisz mu pokazać listę.
- Spis pytań – szukała jej gorączkowo wokół siebie – Musimy wiedzieć co się dzieje w obozie Khivara.
Kiwnął głową. Odnalazła zmiętą kartkę, którą przycisnął kolanem. Wyciągnęła ją, wygładziła i podała mu mały skrawek papieru.
- Aaa...Liz – uśmiechnął się ze zrozumieniem, gdy rzucił wzrokiem na staranne pismo – Mogłem się domyślić, że to ona wpadnie na taki pomysł.
Pomimo smutku, nie mogła się nie roześmiać słysząc jak ocenił Liz i także dlatego bo cieszyło ją, że myślą podobnie. Spojrzał na nią z ciekawością a ona tylko potrząsnęła głową – Też tak samo pomyślałam.
- Ty jesteś bardziej wojownikiem, skupiasz się na działaniu i rozwiązywaniu problemów.
- Ale Liz zna się lepiej na strategii – dokończyła czując się nagle tak, jakby jej umiejętności były niewystarczające do pełnienia funkcji głównego doradcy Maxa.
- Jesteś dobrym uzupełnieniem króla i królowej – stwierdził ciepło, podnosząc ją tą pochwałą na duchu.
Wrócił do czytania i na dłuższy czas zapadła cisza. Skończył, złożył kartkę i powiedział – W porządku, jest sporo do omówienia a my nie mamy za wiele czasu. Dostaniesz informację, która zmieni przebieg czekającej nas bitwy.
Sytuacja, gdy siedziała przed Marco prawie goła wydała jej się teraz absurdalna. Nie byli już kochankami, na powrót stali się wojownikami, walczącymi ramię w ramię przeciwko wspólnemu wrogowi. Jego obowiązki, rola obrońcy miały pierwszeństwo; od samego początku o tym wiedziała. I to prawda co powiedziała Serena – że kiedy się ostatecznie połączą, ona także zajmie należne jej miejsce u jego boku, jako wojowniczka i obrońca. Sięgnęła po swój t-shirt.
- Wybacz – powiedział chrapliwie, patrząc jak się ubiera – Wiesz czego pragnę jako mężczyzna.
- Ale jako obrońca, R’thasme siet falne – filozoficznie wyrecytowała słowa przysięgi, wyraźnie go tym zaskakując – Pamiętam, Marco. „Umrzeć chroniąc najczcigodniejszego”.
- Ty także nosisz w sobie tę przysięgę, podobnie jak mój dar.
- Wiem, czuję to – przyznała – Może czasami się z tym nie zgadzam, ale zdaję sobie sprawę, że złożone śluby są najważniejsze...ważniejsze nawet ode mnie. I tak będzie zawsze.
Powoli skinął głową i przyciągnął jej dłoń do ust. Delikatnie muskał wargami, całował po kolei drobne kostki, a ciepło ust działało kojąco.
- Kocham cię Tess – szepnął z jakąś niezwykłą iskrą w oczach – Kocham i wrócę do ciebie.
Uśmiechnęła się bo poczuła, jak po jego słowach dreszcz przebiega jej po plecach, tyle było w tym determinacji.
Lecz przynajmniej sprawił, że przekonanie o potędze wroga osłabło, skarlało i stało się jedynie ledwo słyszalnym szeptem przypominającym o niebezpieczeństwie.
Cdn.
Ten piękny fanart jest autorstwa Hotaru, wiem był, ale nie mogłam się oprzeć żeby go nie przypomnieć.
Dzisiaj spotykamy się z Marco, postacią za którą ozłociłabym autorkę. Kocham Marco, jego wrażliwość i smutek, romantyczną duszę i szlachetność, niewinność i coś co pozwala czuć się przy nim ciepło i bezpiecznie. A także dlatego bo bardzo przypomina mi Maxa.
CZĘŚĆ 36
Złotawe światło to skakało po białych wykuszach ścian sypialni, to cofało się i nikło, zastępowane kładącymi się na nich głębokimi cieniami. Tess w szufladzie komody odnalazła trzy świece i tak długo manipulowała swoimi mocami aż stworzyła ponad pięćdziesiąt drobniutkich płomyków, które teraz jaśniały migotliwym światłem.
Właściwie nie wiedziała co zmusiło ją by wypełnić nimi pokój, odtworzyć obraz tego co wcześniej zobaczyła u Anny i Riley’a. Ale coś jej mówiło, że należy tak zrobić, że to konieczne a nawet naglące.
A potem usiadła na niewielkiej kanapie stojącej pod oknem, zwinęła się w kłębek i czekała. Czekała na pełen obietnic sen, na objęcia ukochanego, na...zapewnienie, że ją kocha.
Tam w lesie, esencja jego istoty przeniknęła ją żywiołowo jak strzała a jego energia rozbiegła się promieniście po całym ciele, wywołując jednocześnie rumieńce na twarzy i przynosząc ukojenie. Lecz ciepło jego obecności szybko zanikło, podobnie jak po zachodzie słońca wychładza się pustynia, a teraz pozostał jej tylko ślad gorąca na dłoniach i twarzy.
Po tym krótkim spotkaniu, po powrocie zmuszona była wziąć udział w przeciągającym się spotkaniu całego zespołu, podczas gdy jedno o czym marzyła to uciec stamtąd, zaszyć się w jakimś cichym miejscu i delektować żarem miłości Marco. Nic z tego nie wyszło bo zajęli się strategią wojenną, jej rozplanowywaniem a w końcu poproszono Tess by pilnie się z nim skontaktowała i wypytała o konkrety. Mieli do niego tyle pytań, nie sposób było je zapamiętać we śnie, więc Liz zasugerowała, że spisze wszystkie na kartce a ona zabierze ją ze sobą do łóżka.
Tess rozśmieszył ten pomysł, nie dlatego że nie był dobry. Jednak, jak za chwilę wyjaśniła patrząc na zmieszaną twarz Liz, tylko Liz Parker mogła coś takiego wymyślić. Liz chyba poczuła się dotknięta bo lekko się skrzywiła aż Tess trochę rozdrażniona zabawnie przewróciła oczami wywołując u przyjaciółki szeroki uśmiech. Nie chciała im tłumaczyć jak bardzo zmysłowe były jej senne spotkania z Marco, jak przesycone namiętnością i uczuciowymi doznaniami. Więc pomysł, by w takich chwilach podetknąć mu pod nos kartkę z praktycznymi pytaniami wydał jej się niemal absurdalny, niezależnie od tego jak było to ważne.
Więc teraz siedziała zapatrzona w ciemność rozciągającą się za oknem, na księżyc który rozpoczął swoją podniebną wędrówkę, mdłym blaskiem wydobywając widok ośnieżonych szczytów gór. Czas płynął, sen zdawał się być dalekim znajomym a powinien stać się jej bliskim przyjacielem.
Kłopot polegał na tym, że nie potrafiła pozbyć się niepokoju jaki dokuczał jej przez cały dzień. Te wszystkie nowe wrażenia i przeżyte emocje zrobiły swoje, a ponadto nie potrafiła uwolnić się od dotkliwego lęku o Marco.
Nie miała pojęcia czy powinna go ostrzec. Riley nie dał jej jasnej odpowiedzi i teraz wyglądało na to, że łącząc swoje moce z Marco, nagle znalazła się w jakiejś sferze mroku w której nie umiała się odnaleźć. Niewyraźne wizje, mgliste przypuszczenia – z tego teraz będzie musiała czerpać wiedzę, na tym trzeba będzie się opierać przy podejmowaniu decyzji.
A jednak miała pewność, że w ten sposób dokonuje się jej wewnętrzna przemiana i na wzór Marco tworzy się w niej jakieś wyjątkowe miejsce. Piękne ale i potężne. Przerażająco potężne. Stanie się powodem ogromnego wstrząsu związanego z pobytem Marco w obozie nieprzyjaciela. To co przeżyła w ciągu ostatniej doby, kiedy walczyła z odczuciami otaczających ją osób, z empatią, to wszystko spowodowało, że zrozumiała go lepiej niż przez cały rok. Z czym zmagał się przez całe życie...i jak jego niezwykły i rzadki dar mógłby być obiektem pożądania nieprzyjaciół.
Człowiek taki jak Khivar może zechcieć wypaczyć ten dar, wykorzystać czyste serce Marco dla własnych ciemnych celów....Podczas gdy zastanawiała się jakie byłyby tego skutki, nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że to empatia Marco ma coś wspólnego z jej złowieszczymi ostrzeżeniami.
Jedyne co mogła w tej sytuacji zrobić to spróbować się wyciszyć, zaprosić do siebie sen z nadzieją, że wraz z nim pojawi się Marco. I z jakiegoś powodu, którego nie umiała pojąć, świece zdawały się być kluczową częścią nocnego spotkania. Po raz pierwszy wpadła na ten pomysł jeszcze w lesie, gdy w trakcie kontaktu z Marco, w myślach zaczęły pojawiać się błyski i obrazy.
Świece, płomień...światło i mrok, środek nocy i słońce...ciemne włosy i jasne. Marco i Tess…potęga...wiedza...nęcąca pokusa...światło do ciemności, dzień do nocy...
Powieki ciążyły coraz bardziej, gdy wspominała jak mocno widok świec w pokoju Riley’a przykuł jej uwagę – jak bardzo były jej potrzebne po spotkaniu z Marco, kilka godzin wcześniej.
Właściwie nie chodzi o świece, pomyślała zapatrzona w ich majestatyczny taniec. To coś znacznie ważniejszego, nie potrafiła tego nazwać.....tak migoczą, wirują....
I wtedy ogarnęła ją ciemność a za nią podążył sen.
- Skąd wiedziałaś ? – zanim usłyszała pytanie, wcześniej je wyczuła. Przyzywał ją głęboki, wrażliwy głos. I po chwili znów to samo pytanie – Jak to się stało, że wiedziałaś ?
Ciepło rąk na nagich udach, dużych i pewnych, których dotyk nawet we śnie ją elektryzował.
- O czym ? – spytała sennie, wolno unosząc powieki. I zobaczyła go. Był tu, klęczał obok kanapy, wpatrzony w nią tymi swoimi pełnymi wyrazu, czarnymi oczami.
- Lsasthre nie – wyszeptał obserwując ją uważnie, jak gdy chciał by go zrozumiała. Ostrożnie dotknęła jego twarzy, niepewna czy nie jest jedynie wytworem wyobraźni. Poczuła pod dłonią lekki zarost, który znaczył cieniem linię szczęki. Gwałtownie wciągnęła oddech, szczęśliwa, że istnieje naprawdę, mimo trwającego snu.
- Marco – krzyknęła i rzuciła mu się na szyję. Objął ją, przycisnął do siebie i gładził pieszczotliwie po włosach.
- Skarbie – mruczał – Moje kochanie, m'lasthre. I znów zapytał – Skąd wiedziałaś ?
- Co wiedziałam ? – niemal krzyknęła, otoczona silnymi ramionami. Wszystko w Marco McKinley było jak twierdza, zawsze taki był w chwilach gdy jej dotykał, obejmował. I teraz także, schowana w mocnym uścisku czuła się bezpieczniej jak nigdy dotąd.
- Świece. Kto ci o nich powiedział ? Riley? Anna?
- Zobaczyłam je dzisiaj u nich w pokoju – mówiła, trochę oszołomiona intensywnością pytań – Nie wiem czemu ale wydało mi się ważne by kilka zapalić.
- Na pewno tak – westchnął miękko, prowadząc dłoń wzdłuż pleców, coraz niżej, dotykając ją całą. Odnosiła wrażenie jakby próbował ją wchłonąć, samą pieszczotą przejąć w siebie jakąś jej cząstkę. Wtuliła twarz w jego ramię, zamknęła oczy i wdychała jego zapach.
- Dlaczego są ważne ? – zapytała cichutko.
Wahał się przez chwilę, odrobinę rozluźnił uścisk, ale nie wypuszczał jej z ramion – Są częścią antariańskich...- umilkł a Tess odchyliła głowę chcąc spojrzeć mu w oczy. Opuścił szybko wzrok i teraz zobaczyła poruszenie długich rzęs - ...antariańskich...godów....
Nie mogła powstrzymać uśmiechu; nagle wydał się taki onieśmielony i jąkał się mówiąc o czymś tak nieistotnym jak świece. A może wcale takie nie były ? pomyślała szybko, przewlekając palce przez jego włosy. Polubiła je teraz, kiedy miał je krótko podcięte, gdy odrobinę kłuły w palce a mimo to były miękkie i niesforne.
- Antariańskich godów...częścią czego ? – naciskała, a on powoli podniósł na nią oczy.
- Rytuału – dokończył. Po chwili powiedział miękko - Świece znane są od pradawnych czasów, Tess,...są symbolem oznaczającym potęgę związku ....w tym wypadku naszego związku – szybko rozglądnął się po rozświetlonym nimi pokoju.
- Co...co ty mówisz ? – przechyliła głowę próbując iść za tokiem jego myśli – To znaczy, że łączy nas więź...już ?
- Nie, nie – powiedział pospiesznie. I mówił dalej patrząc jej głęboko w oczy - Ale jakaś cząstka ciebie instynktownie wiedziała, że niedługo tak się stanie...zapalając świece kierowałaś się pierwotną potrzebą, prawda ?
Powoli skinęła głową, ciężko przełykając. Pierwotną. Tak, to odpowiednie słowo....dzięki niej rozpoznała w normalnych płomykach ich niezwykłą siłę i magiczną moc.
- Tak, moc, Tess – dokończył jej myśli – Moc naszego związku...siłę która nadejdzie gdy ostatecznie połączymy swoje dusze.
- Nie...nie rozumiem – szepnęła, wodząc palcami wzdłuż jego karku – Przecież nie jesteśmy jeszcze związani, więc...
- Poprzez światło przyzywasz cały nasz potencjał, to czym się kiedyś staniemy – powiedział po prostu – Odwołujesz się do przyszłości z którą wiążemy nadzieję; tym aktem potwierdzasz jaka ona ma być. Jest w tym siła wyzwalająca potęgę naszego związku, Tess.
Przegryzając wargę zastanawiała się nad tym co powiedział. Marco odchylił się, przysiadł na piętach i rozglądnął po migoczących wokół pokoju świecach – W tym – powiedział cichym głosem – Wskazujesz jacy powinniśmy być...zapewne wzorując się na przykładzie Anny i Riley’a, którzy okres godów poświęcają na zsynchronizowanie swojej energii.
- Tak! – wykrzyknęła – Dokładnie tak mówili używając świec. Zapomniałam o tym...
- Jednak w ten sam sposób zsynchronizowałeś naszą energię.
- I to w czasie gdy jeszcze ..się nie kochaliśmy – zająknęła się przy ostatnim słowie bo poczuła się zażenowana. Ono zawsze brzmiało tak zaskakująco szczerze i bezpośrednio w sytuacji, gdy byli wobec siebie niemal niewinni.
- Ale jesteś moją bliską partnerką, Tess – powiedział i podniósł na nią wzrok – I to co zrobiłaś jest właśnie...Llasthre nie.
Skinęła milcząco głową, i dopiero teraz spostrzegła jak jest ubrany. Zamiast wojskowego munduru, tym razem miał na sobie gruby czarny golf, czarne dżinsy; do złudzenia przypominał natchnionego poetę lub kogoś o podobnie romantycznym usposobieniu. W połączeniu z naturalną ciemną karnacją wyglądał tak przystojnie, że aż zaparło jej dech.
Może stało się tak z powodu poruszenia tematu godów, a może będąc pod wpływem jego rozpalonego wzroku, ale nagle gwałtownie go zapragnęła. To uczucie stało się tak intensywne, że lekko zadygotała w swoim skąpym t-shircie.
- Ja także cię pragnę – uśmiechnął się przysuwając bliżej. Położył ręce na kanapie, otoczył ją nimi i miała wrażenie jakby nagle została oprawiona w ramkę jego ramion.
- Jak ty to robisz ? – zachichotała rozbawiona. I tak właśnie się czuła, nie jak wojownik szykujący się na wojnę ale jak mała beztroska dziewczynka – Że potrafisz czytać w moich myślach.
- Słyszę je – lekko poruszył ramionami – Docierają do moich myśli tak wyraźnie jakbyś je wymawiała – Ale także je czuję, podobnie jak odczuwa się wibracje...
- Wyczuwasz słowa?
- Kiedy myślisz o nich, czuję twoje serce – powiedział – Tak odbieram większość ludzi, jednak nikogo z nich nie słyszę tak wyraźnie jak ciebie.
- Czy coś się...zmieniło ? W ostatnim czasie ? – spytała. Po tym co teraz powiedział serce zabiło szybciej. Zawahał się, obserwował ją przez chwilę a potem potrząsnął głową.
- Właściwie nie...może trochę. Zawsze silnie oddziaływałaś na mnie, Tess. I zawsze o tym wiedziałem.
- O czym wiedziałeś ?
- Że jesteś moją pokrewną duszą – powiedział cichym głosem. Wyciągnął dłoń i wolno gładził ją po włosach.
- Ale....ale – nie mogła pozbierać myśli, wciąż ją zaskakiwał. Tak długo się opierał twierdząc, że nie mogą być razem, zasłaniając się obowiązkami królewskiego obrońcy...
- Byłem głupcem.
- Nie, nie...może tylko uparty.
- Byłem głupcem walcząc tak długo z tym co nieuniknione, bo pozwoliłem by powtórzyło się to samo co wcześniej – ciągnął, mówiąc coraz głośniej i ostrzej – W naszym drugim życiu niemal znów cię odepchnąłem.
- Więc wiesz ? - krzyknęła zaskoczona – Znasz historię Marka i Ayanny?
- Całymi miesiącami śniłem o Ayannie, Tess. Wiesz o tym.
- Jednak...
- Na jawie tego nie pamiętam, ale w snach tak. Kiedy spotkamy się w brzasku dnia, będziesz musiała mi o tym powiedzieć. Wyjaśnić.
- Czy na jawie pamiętasz, że jestem dla ciebie pokrewną duszą ?
- Och – uśmiechnął się miękko, a w policzku pojawił się pojedynczy dołek – Już od dłuższego czasu o tym wiem. Dlatego stwierdziłem, że byłem głupcem.
- Kocham cię – szepnęła czule. Szybko podniósł wzrok i zetknął się z jej oczami – Każdego dnia mocniej. Musisz o tym wiedzieć.
Powoli skinął głową, przewlekając palce przez jej włosy – Miłość to takie potężne słowo a jednak nie w pełni oddaje to co czuję do ciebie, Tess. Czasami myślę, że moje uczucia zupełnie wykraczają poza tę definicję...i nie wiem co się stanie gdy połączy nas bliska więź.
- Eksplozja – roześmiała się, lecz zaraz spoważniała bo zobaczyła pojawiający się wyraz smutku w jego oczach. I od razu powróciły wcześniejsze obawy – Co ? – krzyknęła ujmując go za dłonie – O czym mi nie mówisz ?
- Już wiesz. Czuję to w tobie – odpowiedział cichym głosem.
- Niebezpieczeństwo...ty także je wyczuwasz – starała się nie podnosić głosu, próbowała panować nad wzbierającą na nowo paniką.
- Od wczorajszego dnia. Przypomina o nim wiatr, wisi w powietrzu, to uczucie jest przygnębiające i ciężkie – szepnął.
- Więc zostaw to wszystko – prosiła nagląco, kładąc mu dłonie na ramionach – Jeszcze dzisiaj wróć do naszego obozu.
- Wiesz, że nie mogę, skarbie.
- Możesz – krzyknęła rozpaczliwie – Oczywiście, że możesz...powinieneś odejść stamtąd. Powiedz tylko gdzie a przyjedziemy po ciebie. Jeszcze dzisiaj będziesz ze mną...z nami.
- Tess – upominał ją łagodnie – Od początku wiedzieliśmy o złożonej przeze mnie przysiędze. Ślubowałem chronić Maxa i Liz.
- Do diabła z tym ! – krzyknęła. Niemal potknęła się o niego gdy gwałtownie poderwała się na nogi – Służyłeś im i służyłeś...
- I będę robił to nadal – cicho dokończył – Podobnie jak ty. Nie ma innego wyjścia – Podniósł się wolno, stanął przed nią jak piękny cień, wysoką sylwetką zasłaniając wpadające do pokoju światło księżyca.
- Wszyscy mamy poczucie nadchodzącego niebezpieczeństwa...ty, ja, Riley...Anna – mówiła wzburzona, przestępując ze zdenerwowania z nogi na nogę.
- Muszę zostać – powtórzył. I po chwili mówił dalej głosem dużo silniejszym i dominującym – Zawsze wiedzieliśmy, że to może nadejść. Całe życie byłem na to przygotowany. Wkrótce pojawi się Khivar...a ja muszę być tam by walczyć z nim do końca. Nie tylko z powodu Maxa i Liz...są jeszcze Antarianie...jest także Ziemia.
- Wiem – odpowiedziała słabo, opuszczając głowę.
- Pamiętaj w czym dzisiaj szukałaś oparcia i potwierdzenia – pocieszał ją – O blasku świec. Wskazałaś jaka może być nasza przyszłość i będziesz podążać tą drogą.
Wpatrzona w podłogę znów przytaknęła. Poczuła na podbródku dotyk jego palców, leciutko uniósł jej twarz w górę zmuszając by popatrzyła na niego – Mamy tak niewiele czasu, nie marnujmy go – powiedział.
Przypomniała sobie o kartce leżącej na kanapie – Tam są pytania dotyczące Khivara jakie powinnam ci zadać.
- Najpierw my – powiedział cicho – Potem zajmiemy się resztą.
Patrząc na niego skinęła z powagą głową. Stali tuż przy sobie i odbierała energię emanującą od jego ciała. A jednak bardziej czuła się oszołomiona siłą emocji które płynęły od niego do niej tak intensywnie, że nie była w stanie zapanować nad sobą. Zachwiała się lekko a on złapał ją za ramię.
- Ja ...jeszcze nie potrafię się nimi...posługiwać – tłumaczyła gdy mocno ją podtrzymywał. W jego oczach widziała zatroskanie – Empatia.
- Zbyt szybko i zbyt dużo na ciebie spadło. Zwłaszcza gdy nie ma mnie przy tobie by cię przez to przeprowadzić. Ale i tak doskonale dajesz sobie radę, Tess.
- Skąd ta pewność ?
- Ponieważ znam cię i wiem jaka jesteś silna. Inaczej nie pozwoliłbym na połączenie naszych mocy.
- Boję się – wyznała czując dziecinną bezradność.
- Mnie się boisz ? Czy ja cię przerażam ? – zapytał ostrożnie. Nie mogła nie usłyszeć bólu w jego głosie.
- Oczywiście że nie! – potrząsnęła mocno głową – Jak w ogóle mogło ci coś takiego przyjść do głowy ?
- Bo to co czego się boisz jest we mnie, Tess. Pulsuje w mojej krwi, jest częścią mnie. Oto kim jestem.
- Nic mnie w tobie nie przeraża, Marco – szepnęła – I nigdy nie będzie.
Przyciągnął ją do siebie a ona przytuliła policzek do miękkiego wełnianego swetra. Pod nim czuła silne mięśnie klatki piersiowej, słyszała cichy łomot jego serca.
- To prawda, zmieniłem cię – mówił całując ją leciutko w czubek głowy – I ta przemiana będzie trwać nieprzerwanie przez najbliższe dni i tygodnie. Lecz to co ci przekazałem nie jest czymś nieokiełznanym, z czym nie można sobie poradzić. Podobnie jak ja, zaczniesz kontrolować swój dar.
- To samo powiedział mi dzisiaj Riley.
- Więc powinnaś posłuchać mojego brata – roześmiał się ciepło – Skoro nie chcesz słuchać mnie.
- Tak ? Świetnie. Więc będziesz musiał mocno się starać, żebym zechciała cię posłuchać, McKinley - powiedziała łobuzerskim tonem.
- Pozwalam ci wnieść jedno zażalenie.
- Dobrze, to posłuchaj – odetchnęła i popatrzyła na niego zalotnie – Cały dzień musiałam czekać byś przyszedł i mnie pocałował...- głos jej zamarł, oblizała usta czując nagły przypływ odwagi, starając się zlekceważyć lęk, który tkwił gdzieś w zakamarkach duszy i co jakiś czas boleśnie przypominał o sobie.
Otoczył jej twarz dłońmi, delikatnie muskał usta wargami i powoli zmuszał by je rozchyliła. Zawsze wzruszała ją ta niespieszna pieszczota, będąca aktem uwielbienia jakie jej składał. Mocno zacisnęła powieki, poczuła słoną słodycz jego języka w ustach.
Jego ręce zaplątały się w jej włosach, a ona chcąc pogłębić pocałunek musiała wspiąć się na palce. Wciąż zapominała, że był dużo wyższy i kiedy stali jak teraz, potrzebowała go więcej niż mogła dosięgnąć. Objęła go za szyję, wsunęła ręce w króciutkie włosy przyciągając do siebie ciemną głowę. Naparł na nią ciałem, szybko przesunął w kierunku kanapy i położył na plecach. Odurzona jego bliskością, tak zagubiła się w wirujących odczuciach, że nie zorientowała się kiedy pochylił się nad nią, a kiedy się ocknęła czuła jego ciężar na sobie.
Coś mruczała mu do ucha, przyciskała gorące wargi do szyi. Poruszył się, podciągnął w górę t-shirt i teraz poczuła ciepło jego dłoni na żebrach i zaraz potem na odsłoniętych piersiach. Gdy zrozumiał, że nie miała na sobie biustonosza, zaskoczony odetchnął miękko i na moment znieruchomiał.
- Już dobrze – uspokoiła go uśmiechem, kiedy spojrzał na nią z pytaniem w oczach. Mój Marco, pomyślała z rozczuleniem, Tylko mój delikatny Marco mógł się zawahać, niepewny czy pozwolę mu na coś tak niewinnego.
Całował ją powoli, żarliwie; piekące uczucie, jak znakowanie duszy. Dosłownie coś się wewnątrz niej przesuwało kiedy gładził brodawki; jak gdyby w sposób zamierzony, jemu tylko wiadomy, dokonywał czegoś w miejscu dla niej niedostępnym.
- Co...co ..robisz ? – z trudem złapała oddech.
- Docieram głębiej...do środka.
I to właśnie czuła, gdy pocałunki przez skórę wnikały w głąb duszy. Do jej empatycznej duszy. Było to wyjątkowe doznanie, co prawda różne od więzi ale i to wkrótce nadejdzie. To co robili pomagało im w szczególny sposób otworzyć się na siebie.
Zdyszana czuła jak wchodzi coraz głębiej, intuicyjnie wyczuwała jak teraz pocałunki głaskały jej serce i pieściły od środka. Wygięta do tyłu, krzyknęła miękko – Jeszcze ...proszę – niemal go błagała.
Poczuła jego odpowiedź, gdy spłynęła na nią kaskada kolorów i dźwięków, których nie mogła inaczej określić jak tylko obce i potężne. Nie znała go od tej strony, nigdy nie wprowadzał jej w takie obszary – Oto jaki jestem – znów to samo szepnął – Odmienny od innych...tak jak ci zawsze mówiłem.
- Teraz...zobaczyłam – przyznała oddychając z trudem, przepełniona zmysłowymi doznaniami – Piękny...po prostu piękny.
Podciągnął w górę koszulkę i ściągnął ją jej przez głowę. Leżała niemal naga w jego ramionach, a blada poświata księżyca znaczyła miękkie załamania na jej ciele. Uniósł się i spoglądał z niekłamanym zachwytem. Lecz zaskoczyły ją jego lekko szklące się oczy.
- Co? – zapytała niepewnie.
- Zawsze wiedziałem, że jesteś piękna, Ayanno...ale nie byłem przygotowany na tę chwilę. Zrób coś dla mnie...czy mogłabyś usiąść ? Żebym mógł zobaczyć cię całą ? – poprosił półgłosem.
Podniosła się i uklękła. Gdyby nie miała na sobie majteczek byłaby zupełnie naga, więc potrząsnęła głową a długie włosy spłynęły spoza ramion aż do pasa.
Z uchylonymi ustami wędrował wzrokiem po jej sylwetce, na moment zatrzymując się na piersiach, a potem niżej na biodrach. Parzyło ją każde miejsce do którego docierał, rozpalane jego płonącymi energią oczami. W końcu utknął spojrzeniem w jej włosach.
- Zapuszczałam je dla ciebie – powiedziała nieśmiało – Przez te wszystkie miesiące gdy martwiłam się nie wiedząc czy żyjesz. Były moją nadzieją na twój powrót, której nigdy nie traciłam.
- Cały dzień mógłbym spędzić tylko na dotykaniu ich i gładzeniu. A jeżeli jest ich więcej, tym lepiej. Będzie cię więcej do pieszczenia.
- Wiedziałam...podobają ci się kiedy są długie – przełknęła ślinę bo coś ścisnęło ją w gardle.
Wyciągnął rękę i delikatnie, z lubością przesuwał dłonią po ich końcach – Śliczne – muczał cichutko. Jakby w odpowiedzi, gęste loki zsunęły się z ramion i przykryły jej piersi. Wolno odsunął z nich włosy – One też są śliczne – dodał, pieszcząc kciukami sutki. Natychmiast nabrzmiały, podrażnione dotykiem.
- O Marco - westchnęła, odrzucając do tyłu głowę – Czemu musimy czekać ? Kochaj się ze mną, proszę - Tak dotkliwie go pragnęła, tak mocno tęskniła za nim, że to aż bolało. W tej sytuacji czekanie wydawało się beznadziejne, było nawet nierozsądne w obliczu czającego się niebezpieczeństwa, jakie wyczuwała. Kiedy skończy się ta noc, mogą nigdy nie mieć takiej okazji. Przynajmniej we śnie byliby złączeni.
- Cokolwiek się wydarzy, Tess – powiedział przytrzymując ją dłońmi za biodra – Teraz już zawsze będziesz miała cząstkę mnie, rozumiesz ?
- Nie – pisnęła, nie chcąc przyjąć do wiadomości że jej odmawia, broniąc się przed tym co chciał powiedzieć – Nie rozumiem.
- Jestem w tobie, część mnie jest teraz z tobą spleciona, a to oznacza że jesteśmy sobie bardzo bliscy. Częściowo jesteśmy złączeni...miłość fizyczna będzie tylko dopełnieniem.
- A jeżeli zginiesz ? – zapytała. W oczach paliły ją łzy, głos się łamał.
- Jeżeli tak się stanie, w tobie nadal będzie żyła cząstka mnie – wyraz jego oczu stał się daleki, nie mogła z nich nic wyczytać, więc przysunęła się bliżej. Ale nic to nie dało bo wyczuła jego smutek i ogarniającą go melancholię.
- Nie umieraj, Marco McKinley – prosiła ściśniętym głosem – Przyrzeknij mi, że bez względu na wszystko będziesz żył. Obiecaj.
- Chyba nikomu bardziej nie zależy żeby przeżyć i wrócić do ciebie, Tess. By kochać się z tobą, uczynić cię swoją żoną, partnerką...czy już to nie warte jest by chcieć żyć ?
- Więc żyj dla mnie – odpowiedziała z bólem w głosie – I wróć po skończonej walce.
Walka, podpowiedział jej wewnętrzny głos. Teraz musisz mu pokazać listę.
- Spis pytań – szukała jej gorączkowo wokół siebie – Musimy wiedzieć co się dzieje w obozie Khivara.
Kiwnął głową. Odnalazła zmiętą kartkę, którą przycisnął kolanem. Wyciągnęła ją, wygładziła i podała mu mały skrawek papieru.
- Aaa...Liz – uśmiechnął się ze zrozumieniem, gdy rzucił wzrokiem na staranne pismo – Mogłem się domyślić, że to ona wpadnie na taki pomysł.
Pomimo smutku, nie mogła się nie roześmiać słysząc jak ocenił Liz i także dlatego bo cieszyło ją, że myślą podobnie. Spojrzał na nią z ciekawością a ona tylko potrząsnęła głową – Też tak samo pomyślałam.
- Ty jesteś bardziej wojownikiem, skupiasz się na działaniu i rozwiązywaniu problemów.
- Ale Liz zna się lepiej na strategii – dokończyła czując się nagle tak, jakby jej umiejętności były niewystarczające do pełnienia funkcji głównego doradcy Maxa.
- Jesteś dobrym uzupełnieniem króla i królowej – stwierdził ciepło, podnosząc ją tą pochwałą na duchu.
Wrócił do czytania i na dłuższy czas zapadła cisza. Skończył, złożył kartkę i powiedział – W porządku, jest sporo do omówienia a my nie mamy za wiele czasu. Dostaniesz informację, która zmieni przebieg czekającej nas bitwy.
Sytuacja, gdy siedziała przed Marco prawie goła wydała jej się teraz absurdalna. Nie byli już kochankami, na powrót stali się wojownikami, walczącymi ramię w ramię przeciwko wspólnemu wrogowi. Jego obowiązki, rola obrońcy miały pierwszeństwo; od samego początku o tym wiedziała. I to prawda co powiedziała Serena – że kiedy się ostatecznie połączą, ona także zajmie należne jej miejsce u jego boku, jako wojowniczka i obrońca. Sięgnęła po swój t-shirt.
- Wybacz – powiedział chrapliwie, patrząc jak się ubiera – Wiesz czego pragnę jako mężczyzna.
- Ale jako obrońca, R’thasme siet falne – filozoficznie wyrecytowała słowa przysięgi, wyraźnie go tym zaskakując – Pamiętam, Marco. „Umrzeć chroniąc najczcigodniejszego”.
- Ty także nosisz w sobie tę przysięgę, podobnie jak mój dar.
- Wiem, czuję to – przyznała – Może czasami się z tym nie zgadzam, ale zdaję sobie sprawę, że złożone śluby są najważniejsze...ważniejsze nawet ode mnie. I tak będzie zawsze.
Powoli skinął głową i przyciągnął jej dłoń do ust. Delikatnie muskał wargami, całował po kolei drobne kostki, a ciepło ust działało kojąco.
- Kocham cię Tess – szepnął z jakąś niezwykłą iskrą w oczach – Kocham i wrócę do ciebie.
Uśmiechnęła się bo poczuła, jak po jego słowach dreszcz przebiega jej po plecach, tyle było w tym determinacji.
Lecz przynajmniej sprawił, że przekonanie o potędze wroga osłabło, skarlało i stało się jedynie ledwo słyszalnym szeptem przypominającym o niebezpieczeństwie.
Cdn.
Ten piękny fanart jest autorstwa Hotaru, wiem był, ale nie mogłam się oprzeć żeby go nie przypomnieć.
Last edited by Ela on Thu Feb 17, 2005 7:44 pm, edited 1 time in total.
Grr... do trzech razy sztuka...
Hmm.. to znowu ja! Ja jak się już przyczepię, to trudno mi się odczepić...
Poważnie to chciałam powiedzieć (znowu...), że RosDeidre jest mistrzynią w opisywaniu emocji, przecież ten rozdział jest nimi przesiąknięty... Akcji praktycznie żadnej a jak się to czyta... Z zapartym tchem, pochłaniam kolejne linijki i wręcz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko to dzieje się naprawdę..
Właśnie, język, którym posługują sie Antarianie przypomina mi język elfów w krainie Tolkiena, taki miękki, lekki... Cudeńko!
Dziekuję Elu za kolejne, wyśmienite tłumaczenie!
Ciekawe, kiedy znajdujesz na to czas... Bo każdy, kolejny rozdział sprawia wrażenie, że jest przez Ciebie wypieszczony... Takie jest moje odczucie! I chyba nie jestem daleka od prawdy...
Hmm.. to znowu ja! Ja jak się już przyczepię, to trudno mi się odczepić...
Poważnie to chciałam powiedzieć (znowu...), że RosDeidre jest mistrzynią w opisywaniu emocji, przecież ten rozdział jest nimi przesiąknięty... Akcji praktycznie żadnej a jak się to czyta... Z zapartym tchem, pochłaniam kolejne linijki i wręcz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko to dzieje się naprawdę..
Właśnie, język, którym posługują sie Antarianie przypomina mi język elfów w krainie Tolkiena, taki miękki, lekki... Cudeńko!
Dziekuję Elu za kolejne, wyśmienite tłumaczenie!
Ciekawe, kiedy znajdujesz na to czas... Bo każdy, kolejny rozdział sprawia wrażenie, że jest przez Ciebie wypieszczony... Takie jest moje odczucie! I chyba nie jestem daleka od prawdy...
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Dreszcze latają mi po plecach i to nie tylko z powodu zimna (aczkolwiek, choć wariatem nie jestem, to jednak lubię gdy jest mi chłodno... ). Eluś - I dla Deidre rzecz jasna też. Oooch, niech ona już wyda te książki, nie mogę się doczekać spotkania z Marco ze świadomością, że hej! ten facet był mi znajomy na długo przed tym, jak ci ludzie w księgarni w ogóle dowiedzieli się o jego istnieniu!
Przysięga Marco teraz budzi we mnie mieszane uczucia. Bezwględnie wierny i posłuszny, choć... tak właściwie to nie do końca posłuszny. Czyni to, co według niego jest najlepsze, a jako empata czasami może wiedzieć lepiej. I to jego podobieństwo do Maxa... Nic, tylko chrupać Piękna część. Taka... klimatyczna, pełna ciepła, migotliwa jak te świece. Pomyślałam sobie o tym Marco z samego prologu, kiedy przybył w przeszłość, zgnębiony, samotny, zraniony, trawiony wewnętrznym ogniem - ale i silny, bezwględny. Tak bardzo różny od tego obecnego...
A nawiasem mówiąc - no tak, świetne połączenie - półnaga Tess, rozprzystojniony Marco i kartka z listą pytań od Liz... No po prostu cudo
No i przepadło. Cóż, jestem wzrokowcem i nic na to nie poradzę - tak jak Aleksander na zawsze będzie miał twarz Colina, tak samo Marco na zawsze już będzie posiadał uroczą, lekko zarośniętą twarz pana F. Natknęłam się na ten fanart całkiem niedawno na roswellfanatics i zrobiło mi się ciepło, zwłaszcza jak Aniołek-Hybrydka zaczęła wykrzykiwać "Colin! Colin! To Colin!" - a przynajmniej widzę, jak to robi
Znając Elę to istotnie każdy odcinek jest wypieszczony i wygładzony na wszystkie strony. Pamiętam jak kiedyś gnębiłam po kolei wszystkich tłumaczących o metody tłumaczenia. Niedługo później zdaje się że porzuciłam tłumaczenia, ale ze wszystkich Ela była zdecydowanie najbardziej pracowita.
Jezu, zaraz tutaj zamarznę. Mówiłam, że lubię chłód, a nie lodowce...
Przysięga Marco teraz budzi we mnie mieszane uczucia. Bezwględnie wierny i posłuszny, choć... tak właściwie to nie do końca posłuszny. Czyni to, co według niego jest najlepsze, a jako empata czasami może wiedzieć lepiej. I to jego podobieństwo do Maxa... Nic, tylko chrupać Piękna część. Taka... klimatyczna, pełna ciepła, migotliwa jak te świece. Pomyślałam sobie o tym Marco z samego prologu, kiedy przybył w przeszłość, zgnębiony, samotny, zraniony, trawiony wewnętrznym ogniem - ale i silny, bezwględny. Tak bardzo różny od tego obecnego...
A nawiasem mówiąc - no tak, świetne połączenie - półnaga Tess, rozprzystojniony Marco i kartka z listą pytań od Liz... No po prostu cudo
No i przepadło. Cóż, jestem wzrokowcem i nic na to nie poradzę - tak jak Aleksander na zawsze będzie miał twarz Colina, tak samo Marco na zawsze już będzie posiadał uroczą, lekko zarośniętą twarz pana F. Natknęłam się na ten fanart całkiem niedawno na roswellfanatics i zrobiło mi się ciepło, zwłaszcza jak Aniołek-Hybrydka zaczęła wykrzykiwać "Colin! Colin! To Colin!" - a przynajmniej widzę, jak to robi
Znając Elę to istotnie każdy odcinek jest wypieszczony i wygładzony na wszystkie strony. Pamiętam jak kiedyś gnębiłam po kolei wszystkich tłumaczących o metody tłumaczenia. Niedługo później zdaje się że porzuciłam tłumaczenia, ale ze wszystkich Ela była zdecydowanie najbardziej pracowita.
Jezu, zaraz tutaj zamarznę. Mówiłam, że lubię chłód, a nie lodowce...
Dzięki za słodkie komentarze, jak zwykle należą się w głównej mierze RosDeidre.
Jeżeli mogę prosić wszystkich, którzy czytają to opowiadanie o wpisywanie się na stronie http://www.roswell.pl pod petycją o wydanie tej ksiązki w Polsce. Szanse są duże, wszystko zależy od naszego zaangażowania w tej sprawie.
Gravity Always Wins - Część 37
Max szaleje. Właściwie nie szaleje, myślała Liz wodząc za nim wzrokiem z jednego końca pokoju do drugiego. Raczej przechadza się rozgniewany tam i z powrotem, co jakiś czas przegarniając nerwowo dłonią włosy. Rzadko zdarzało mu się gniewać na nią, wpadać w taką huśtawkę nastrojów, zwłaszcza po tym czego doświadczyli kochając się w lesie.
W jego ciele wciąż krąży energia powstała w wyniku wcześniejszego zespolenia. Tak przypuszczała, ponieważ ona czuła to samo. Energia wywoływała mrowienie na skórze, czuła delikatne pulsowanie kosmicznej siły pozostawionej przez Maxa, gdy przebywał głęboko w niej. Nawet w dole brzucha odczuwała lekkie palenie co było zaskakujące, bo odwołując się pamięcią do poprzednich godów nie przypominała sobie by działo się to tak wyraźnie.
Zdecydowanie coś zmieniło się między nimi i nie miało to związku ze zbliżającą się bitwą. Coś o wiele ważniejszego; jak gdyby nacisnęli w jakieś odległe miejsca dawnych wspomnień, wzajemnych relacji, łączącej ich więzi. Potem, kiedy leżeli bez tchu na wielkiej skale zapatrzeni w swoje oczy, Liz pomyślała, że dla niej ta chwila mogłaby trwać wiecznie. A gdy Max z westchnieniem od którego kroiło się serce wtulił twarz w jej piersi poznała, że i on pragnął tak pozostać. Otoczeni bezpiecznie ramionami, odcięci na zawsze od problemów tego świata, zapominając o toczącej się wojnie, nieprzyjaciołach i...istnieniu Khivara.
Teraz jednak cała wcześniejsza bliskość gdzieś się ulotniła wobec sporu jaki toczyli na temat jej uczestnictwa w dzisiejszej nocnej misji. Nie mogła się już wycofać bo patrząc na zaciśnięte szczęki Maxa zrozumiała, że gra idzie o coś znacznie ważniejszego. Nie wynikało to tylko z jego niechętnego stosunku by im towarzyszyła. Trzymał się jej, jak gdyby jej życie od tego zależało.
- Posłuchaj Max, rozumiem, że starasz się mnie chronić... – zaczęła mówić, ale zaraz uciszył ją machnięciem ręki.
Zatrzymał się nagle, jego bursztynowe oczy rozbłysły gniewem – Liz, nie ma mowy – wyrzucił z siebie – Wystarczająco długo nad tym myślałem. Zostaniesz tutaj.
- Nie zostanę ! – krzyknęła wyzywająco zaciskając dłonie w pięści.
- Zamierzasz dać mi...w twarz ? – zapytał groźnie, podchodząc bliżej łóżka na którym przysiadła.
- Nie mam zamiaru cię uderzyć ani w twarz ani nigdzie indziej – wykrzyknęła ze złością – Staram się tylko wykonywać swoje obowiązki.
- Które wykluczają cię z trudniejszych zadań – dokończył stanowczo.
Podniosła się gwałtownie i odeszła trochę dalej od niego – Nie, nie zgadzam się. Ta walka dotyczy całego naszego zespołu.
- Nie jesteś częścią zespołu.
Zesztywniała, szybko odwróciła głowę w jego stronę. Wiedząc, że już nie cofnie tych słów, zjeżył się, jakby w oczekiwaniu na to co teraz nastąpi.
- Słucham ? – całą siłą woli starała się nie podnosić głosu. Podeszła bliżej ale odwrócił wzrok - Chyba nie mówisz tego o czym myślę, Maxie Evansie.
Mimowolnie spojrzała na jego ręce. Nadal lekko dygotały. Zrozumiała, że za te kłopoty w części odpowiedzialne są ich rozbudzone hormony i kosmiczne pragnienia. To one powodowały silne napięcie, wywoływały uczucie rozdrażnienia. A to skłaniało do kłótni.
- Słyszałaś co powiedziałem – wycedził przez zęby odwracając się w jej stronę – I jeżeli to cię uchroni przed śmiercią, mam gdzieś że sprawiam ci ból.
- Max – roześmiała się drwiąco i przerzuciła przez ramię włosy – Należę do załogi tak samo jak ty. Stanowimy pięcioosobowy zespół.
- Wysłano cię tu tylko dlatego że jesteś moją żoną.
- Pieprz się – powiedziała cicho lecz dosadnie – Pieprz się w każdym calu, Max.
Z zadowoloną miną założył na piersiach ręce - Jeżeli mi nie wierzysz zapytaj Serenę.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała gorzko – Wiem kim jestem i wiem co kiedyś mówiłeś na temat zajmowanego przeze mnie miejsca w grupie.
- Nigdzie nie pójdziesz Liz, i na tym koniec – oznajmił spokojnie.
- Nie muszę cię słuchać.
- Będziesz mnie słuchać – powiedział stłumionym ale dobitnym tonem - Jestem królem.
- Pieprz się jeszcze raz ! – tym razem wrzasnęła głośno, nie przejmując się że ktoś z domowników może ją usłyszeć – Nie masz nade mną władzy Max, i niczego w ten sposób nie osiągniesz. Możesz być królem wszystkich w tym domu, przewodzić całej planecie lub panować nad kim ci się podoba. Ale dla mnie jesteś mężem i nie będziesz mi rozkazywał!
Chwila, kiedy patrzył na nią bez słowa wlokła się nieskończenie długo. Piersi unosiły mu się w nierównym oddechu a przez ten cały czas Liz stała przed nim z podniesionym wyzywająco podbródkiem i nie spuszczała z niego wzroku. W końcu zrezygnowany usiadł na łóżku, westchnął i ukrył twarz w dłoniach – Boże, nie mogę cię stracić – wyznał ciężkim głosem – Proszę Liz, nie jedź dzisiaj.
Z serca gdzieś ulotnił się gniew, szorstkość straciła swoje ostre kontury. Wyglądał tak nieszczęśliwie, że patrząc na niego Liz bała się, że może się rozpłakać.
- Max – szepnęła ciepło siadając obok niego – Jeżeli będziesz się mnie trzymał tak kurczowo, poniesiesz klęskę. Nie widzisz tego ? Zostawiając mnie, osłabiasz całą naszą grupę.
Milczał długo i zapadła wyczekująca cisza. Liz zastanawiała się czy nadal będzie zaprzeczał kim ona jest tylko po to żeby postawić na swoim, czy też uzna jej racje, jak to zazwyczaj bywało.
- Tworzysz naszą piątkę – jego stwierdzenie było o tyle proste, co istotne. Podniósł do góry głowę – Uzupełniasz naszą grupę, a co najważniejsze jesteś także jej liderem. Zachowałem się niewłaściwie.
- Boisz się.
- Tylko o ciebie. Świat przestaje istnieć, kiedy się kochamy. Jestem gotowy...ale nie na to by cię utracić.
- Tkwimy w tym razem – objęła go za ramiona chcąc dodać mu otuchy – Zawsze będziemy razem.
Skinął w milczeniu głową i położył dłoń na jej udzie. Czuła jej drżenie i przykryła dłonią jego rękę – Wciąż jesteś...rozdygotany – zauważyła.
- I napalony jak cholera – dodał ze słabym uśmiechem, jednak w oczach widać było napięcie.
- No cóż, zobaczymy mój mężu i królu. Wygrajmy razem tę bitwę i wróćmy do domu. A wtedy na całą noc oddamy się celebracji rytuału antariańskich godów.
Roześmiał się miękko i skinął głową – To najlepszy plan jaki dzisiaj słyszałem.
- Pomyśl tylko jaki potem będziesz...spięty – przemawiała łagodnie, przebiegając palcami po jego włosach, przeciągając pieszczotę aż do karku – I jak bardzo będziesz chciał dać się ponieść uczuciom – przysnęła usta do jego szyi, całowała miękko i powoli, zaskoczona promieniującym od niego ciepłem. Nadal ogarnięty był pragnieniem, co w czasie godów objawiało się podwyższoną temperaturą ciała i lekkimi dreszczami.
- To mnie nie rozprasza – odpowiedział na jej niewypowiedziane pytanie – Ta gorączka okresu godów.
- Skąd wiedziałeś o czym myślałam, Max? – spytała gładząc go po plecach – Nie mamy ze sobą kontaktu ....- ucichła. Nie miała serca przypominać mu o nieistniejącej więzi.
Wzruszył lekko ramionami – Po prostu wiedziałem, Liz. Znam twoje serce i nie potrzebna mi do tego nasza więź. Zawsze tak było.
- Kocham cię – szepnęła. Przysunęła się bliżej i gorąco go ucałowała – Wiem, że pokonasz naszych wrogów. I wiem ...że ja także nie będę cię rozpraszać.
Kiwnął głową, otulił jej twarz dłońmi i pogłębił pocałunek. Potem chwytając powietrze przycisnął czoło do jej czoła – Nie kochanie. Ty jesteś moim wsparciem.
I przez jakiś czas siedzieli w ciszy, rozdygotani, oddychając ciężko. Na koniec Max pocałował ją delikatnie w policzek i szepnął – Chodź, moja śliczna królowo. Chodź ze mną,...bądź moim dopełnieniem, moim wsparciem – Liz czuła mocne bicie swojego serca gdy mruczał czule słowa miłości, wypowiadając je nawet w chwili gdy prowadził ją na wojnę – Walcz wraz ze mną...u mego boku.
- Tak – odpowiedziała i wtuliła twarz w jego szyję - Razem.
- A gdy wrócimy – westchnął jej do ucha, wywołując dreszcz który przebiegł jej po skórze – Kochaj się ze mną, będąc znów moim dopełnieniem i wsparciem.
Liz zamknęła oczy, pozwalając by te słowa zapadły głęboko w pamięć i wyryły się w duszy. A kiedy przygotowywali się na wejście do kryjówki wroga, starała się ignorować swoje własne lęki o męża i króla.
*****
Serena siedziała na tylnym siedzeniu Suburbana, bacznie wpatrując się w okno. Ich pojazd jechał ostatni więc obserwowanie czy nikt ich nie śledzi należało do jej obowiązków.
Prócz niej byli tu Max, Riley, Anna, Tess, Isabel, Maria i Michael. W pierwszym samochodzie, jadącym tuż przed nimi znajdowali się pozostali. Całymi miesiącami walczyła by i ludzie wzięli udział w rewolucji, starając się znaleźć właściwe dla nich miejsce. Na koniec stwierdziła z satysfakcją, że przeszli takie samo intensywne szkolenie jak pozostałe dwie grupy, czasami pracując nawet ciężej.
Na przykład Kyle wykazał się świetną umiejętnością w posługiwaniu się bronią, wyniesioną najwidoczniej z domu w którym od lat przechowywano kolekcję pistoletów. Natomiast Michael był na to zbyt niecierpliwy, woląc raczej uciekać się do swoich mocy niż przykładać do żmudnych ćwiczeń i musztry bez których trudno było opanować M -16. No cóż, w końcu i on polubił Luminator K-12, i tę łatwość z jaką trafiało się z niego do określonego celu.
Obserwując ich zaangażowanie i zapał, w ubiegłym tygodniu podjęła decyzję. Postanowiła utworzyć trzecią grupę w skład której wchodziliby tylko ludzie. Na jej czele postawiła Kyla, czyniąc go odpowiedzialnym za to co teraz nosiło nazwę Zespołu Trzeciego. Wybór nie był pozbawiony ryzyka zważywszy, że Kyle nie zawsze lubił podporządkować się rozmaitym poleceniom i nakazom, lecz zaufała swojemu instynktowi i nie żałowała tej decyzji widząc jak szybko zebrał swoich ludzi na dzisiejszą akcję, bez trudu przejmując na siebie obowiązki jakie mu powierzyła.
Przed sobą mieli pierwszego Suburbana i niepokój Sereny budziło to, że nie będzie mogła troskliwiej czuwać nad Liz. Jednak rozdzielenie królewskiej pary było koniecznością i tylko pod tym warunkiem zgodziła się na ich wspólny udział w akcji. W innym przypadku stałoby się to zbyt ryzykowne. Gdyby dzisiaj zdarzyło się jakieś nieszczęście i król zginie, to bezwzględnie powinna ocaleć Liz. I odwrotnie. Z myślą o tym rozdzieliła ich natychmiast sadzając oddzielnie, każde w innym samochodzie.
Siedząca obok Tess poruszyła się niespokojnie i Serena rzuciła wzrokiem w jej stronę. Gruby, złocisty warkocz zwisał jej nisko na plecach, więc wysunęła rękę i szybko przesunęła dłonią wzdłuż jej włosów. Tess spojrzała na nią zaskoczona.
- Co się stało ? – ujęła warkocz i pociągnęła go na ramię – Coś nie tak ?
- Tylko kolor – wyjaśniła cicho Serena, wskazując na swoje włosy – Jasne są w nocy zbyt widoczne...łatwiej je dostrzec przez noktowizor. Teraz masz czarne.
Przyglądając się, jak niepewnie dotyka włosów, Serena zauważyła, że na tle ciemnego koloru, wielkie oczy Tess wybijały się jeszcze intensywniejszym odcieniem błękitu.
- Jak Marco - dodała uśmiechając się do niej ciepło. Na dźwięk jego imienia Tess natychmiast spuściła oczy jednak bacznej uwadze Sereny nie uszedł cień jaki przemknął jej po twarzy. Poznała, że Tess martwi się o niego.
Jak zrobiłby to każdy dobry generał przed bitwą, Serena dokonała przeglądu siedzących w samochodzie żołnierzy. Nie żeby chciała się jakoś wywyższać, nie - ta rola przypisana była jej mężowi - lecz tu na Ziemi okoliczności i wydarzenia zmusiły ją by w pewnym sensie przejęła na siebie taką funkcję. I dokonała czegoś przez te lata przygotowując swój zespół na to co ich dzisiaj czeka, myślała obserwując jak Riley’a zakłada na siebie kuloodporną kamizelkę. Gdyby tylko broń nieprzyjaciół była taka jakiej używają ludzie, a nie oryginalna. Pełna obaw mimowolnie zamknęła oczy.
- Riley – zawołała zniżając głos. A kiedy oglądnął się przez ramię, dotknęła swojego przyciemnionego warkocza – Włosy – przypomniała mu. I w jednej chwili zmienił ich kolor ze słonecznej żółci na ciemny heban.
Odetchnęła ciężko, rozglądając się czy nie umknęły jej jakieś szczegóły, sprawdzając czy czegoś nie przeoczyli. Najtrudniej było walczyć z lękiem o wszystkich, z tym dojmującym pragnieniem chronienia ich przed tym co na nich czeka.
I zamiast skupić cały potencjał na skoncentrowaniu w sobie energii, podobnie jak Tess nie mogła nie martwić się o Marco. Oczywiście, że niepokoiła się i o Riley’a, jednak ile razy myślała o Marco nie potrafiła się opanować żeby nie przywołać w pamięci swojego nieżyjącego syna Rasme. Pomimo upływu tylu lat.
Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się natrętnych wspomnień z przeszłości i sięgnęła do pasa gdzie przypięła Luminator K-12. Rasme różnił się od Marco tak jak Antariańczyk różni się od Ziemianina. Podczas gdy Marco był ostrożny i konsekwentny w podejściu do wojny, Rasme cechowała porywczość i niepohamowanie. Nawet jego ojciec na krótko przed śmiercią przestał się do niego odzywać mając mu za złe, że tak szybko i lekkomyślnie zaciągnął się w szeregi antariańskiego wojska.
To dlaczego Marco zawsze przywodził na myśl Rasme, zastanawiała się wsuwając pistolet do kabury. Ponieważ bardziej niż inni jest podobny do twojego syna, nawet bardziej Riley. odpowiedział miękki głos. Bo jego serce jest łagodne chociaż bije w piersi tak potężnego wojownika.
Obserwując uważnie ciemne okolice widoczne z tylnego okna samochodu, coraz mocniej się w tym upewniała. Jak to się stało, że dopiero teraz to do niej dotarło? Po tylu latach ?
Być może Rasme taki był w czasie wojny - szalony i nieobliczalny, lecz w chwilach spokoju miał w sobie zaskakującą łagodność. Czasami widywała jego nieziemskie czarne oczy w ciemnych, ludzkich oczach Marco. W jego pełnych wyrazu głębiach nieraz błyskało coś dziwnie znajomego i bliskiego.
Nie przyjmowała do wiadomości, że mogłaby go dzisiaj spotkać jakaś krzywda. Nie straci kolejnego syna, nie będzie patrzeć jak z ręki Khivara znów ginie ktoś kogo kocha. Nie dopuści do tego, nawet gdyby miało to kosztować ją życie. Nikt nie zginie, ani Riley, ani Marco, ani nikt z tych nad którymi przez lata czuwała.
Serena przetarła oczy, przerzuciła przez ramię warkocz i przyjrzała się wszystkim. Każdy z nich ubrany był na czarno, w pełnym wyposażeniu bojowym, z bronią przy boku. Powietrze wokół iskrzyło oczekiwaniem od chwili gdy Marco komunikując się z Tess dał sygnał do ataku. Potwierdził wcześniejsze przypuszczenia – późno w nocy do obozu przybędzie Khivar. Nadszedł więc czas by uderzyć.
Dostali swoje pięć minut na które czekała od ponad sześćdziesięciu lat. I czekał na to cały ruch oporu.
Nastał czas wojny.
****
Marco podniósł do oczu noktowizor, obserwując teren leżący poza torami kolejowymi. Obchód trwał więcej niż godzinę a on wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś go śledzi. Nie swój, lecz wróg.
Raczej przypadkowo został wyznaczony do pilnowania okolic przez które przebiegała trakcja kolejowa, jednak patrolowanie tego miejsca nie należało do najprzyjemniejszych. Ponury krajobraz, na całej długości zawalony szkieletami porzuconych samochodów i resztkami wyposażenia, pod osłoną nocy sprawiał wręcz przygnębiające wrażenie. To jedno z takich miejsc gdzie nawet w spokojniejszych czasach łatwo można było zaginąć – tak po prostu przepaść bez śladu, by po wielu dniach, miesiącach odnaleźć w jakimś przypadkowym dole martwe ciało.
Najtrudniej było znieść przejeżdżające pociągi i ich nagły, przerywający ciszę nocy przeraźliwy gwizd, których dźwięk kojarzył mu się ze zwiastunem śmierci. Nienawidził ogarniającego go w takich momentach niepokoju wnikającego głęboko aż do kości. Wtedy skupiał się na Tess. Wyciszał zmysły, otwierał szeroko oczy i myślał o swojej duchowej partnerce. W przeciwnym razie dałby się porwać niebezpiecznym emocjom opanowującym duszę i ciało. Starając się ujarzmić empatię uciekał się do wybiegu jaki stosował całe życie, broniąc się w ten sposób przed irytacją i poczuciem rozchwiania.
Od lat pomagała mu w tym samokontrola. Jej motto brzmiało: jak długo panujesz nad swoimi zmysłami, tak długo one nie będą w stanie zapanować nad tobą.
Ta noc wyjątkowo nadaje się do doskonalenia samodyscypliny, stwierdził ironicznie, gdy to co odbierał z zewnątrz coraz mocniej odciskało się w duszy. Ktoś go obserwował, ktoś kto życzył mu najgorszego. Poczucie zagrożenia wciągało jak niebezpieczny prąd wodny, przed którym nie ma ucieczki ale kusi i zwodzi. Lecz nie wolno mu się poddać, powinien się kontrolować...dopóki nie zlokalizuje niewidocznego przeciwnika.
Zaczął iść wzdłuż torów, w ciemnościach instynktownie odbierał mgliste strzępki czyjejś obecności. Lecz doznania nadciągały, otaczały go...nie jeden, jest ich więcej, pomyślał przystając. Ponownie podniósł do oczu noktowizor.
Nic, znów przeszedł kilka kroków, czując pod butami cichy chrupot zmarzniętej ziemi. Przyjaciele przybędą tu nie wcześniej jak za kilka godzin, wiedział więc że to nie ich myli z wrogiem. Nie, intuicja podpowiadała mu że coś znacznie groźniejszego zawisło w powietrzu i nie chodziło tylko o nadzwyczajne przybycie Khivara.
To było to niebezpieczeństwo jakie wyczuwał przez cały dzień, to przed nim próbowała ostrzec go Tess – i obawiał się, że właśnie teraz się na nie natknął.
Z daleka słyszał zgrzyt metalu trącego o szyny, w piersiach zaczęło wzbierać ciche dudnienie. Widział zbliżający się w swoim kierunku wysoki, lejkowaty komin. To dziwne, że tak bardzo można nie znosić pociągów. A przecież z Rileyem lubili im się przyglądać jak z hukiem mknęły przez Santa Fe. Obaj bawili się w układanie na torach jedno pensówek a przejeżdżający po nich pociąg zmieniał je w cienkie, miedziane blaszki. Kolekcjonowali je długo, przechowując w pudełku po butach podarowanych im przez Serenę.
Ale tutejsze pociągi są zupełnie inne, pomyślał gdy rósł odgłos zbliżającej się lokomotywy. Im wyższe jest ich piskliwe zawodzenie, tym większy wzbudzają niepokój.
Wróg, bliżej...jeszcze bliżej, serce tłukło się w rytmie jadącego pociągu, ostrzegało. Marco gorączkowo przeszukiwał wzrokiem ciemności, odwracając się gwałtownie gdy jaskrawe światło eksplodowało mu tuż przed oczami. Zanim wybuch zdążył rozpruć mu piersi, oszołomiony upadł skulony na zmarzniętą ziemię. Rozpaczliwie macał za swoim M-16, mając wrażenie jakby wszystko poruszało się w zwolnionym tempie. Kolejny błysk jasnoniebieskiego światła, ramię znieruchomiało i dotkliwy ból rozdarł mu serce.
Marco krzyknął lecz krzyk zmienił się w niewiele słyszalny dźwięk, zagłuszony łomotem przewalającego się o kilka metrów pociągu. Upadł na wznak, uderzając głucho plecami o twardy grunt i podnosząc rozedrganymi palcami M-16 miał nadzieję, że będzie pierwszy zanim trafią go ponownie.
Zobaczył ich. Nie jeden, czterech wyłoniło się z mroku nocy a on strzelał i strzelał aż białe światło jeszcze raz przeszyło go na wskroś.
Ayanna, krzyknął cicho. Ayanna...
A potem otoczyły go ciemności i wszystko zapadło się w nicość.
****
Słysząc obok siebie stłumiony krzyk, Serena opuściła noktowizor i odwróciła się szybko. Tess przyciskała kurczowo do piersi obie ręce a w jej szeroko otwartych oczach widać było przerażenie. Całe ciało napięte było jak struna, usta poruszały się nie wydając żadnego dźwięku.
- Tess! – przysunęła się bliżej jej siedzenia – Co się dzieje ?
Nie zareagowała. Patrzyła tylko gdzieś w jakiś odległy punkt, jej dłonie bezwiednie to otwierały się to ściskały na piersiach. Z warg wydobył się krótki, cichy szloch i zaraz pogrążyła się w ciszy.
- Tess! – krzyknęła Serena chwytając ją za ręce.
Przez siedzenia, na tył samochodu przedarł się Riley. Z rozpędu niemal przewrócił się na nie i żeby nie upaść musiał podeprzeć się rękami. A jednak, pomimo zamieszania wyraz oczu Tess nie zmienił się, nie zwróciła na nikogo uwagi.
- Zatrzymać się ?– krzyknęła zza kierownicy Anna.
- Nie! Jedź ! – zawołała Serena. Objęła dłońmi twarz Tess.
- Proszę, Tess – przemawiała cicho, próbując złapać z nią kontakt – Powiedz co się dzieje.
- Idę do was – rozległ się z przodu podniesiony głos Maxa, a Serena patrząc na Tess wiedziała, że jego obecność jest niezbędna. Wyglądało na to jakby jej serce na chwilę przestało bić, może wydarzyło się jeszcze coś gorszego bo pozostawała w stanie głębokiej katatonii. Z daleka widziała jak Max szybko przechodzi górą przez oparcia zmierzając w ich stronę.
Błękitne oczy Tess zaszły łzami, ciałem zaczęły wstrząsać niekontrolowane drżenia. Serena w ciągu tych wszystkich lat pracy w ruchu oporu nigdy nie miała z czymś takim do czynienia. Dlaczego właśnie teraz kiedy czekała ich ciężka bitwa ? To nie miało żadnego sensu...chyba że...
- Chodzi o Marco? – spytała z napięciem w głosie – Czy coś mu się stało ?
Tess uchyliła usta, oczy jeszcze mocniej wypełniły się łzami, słowa zamarły w jednym długim jęku. Max zeskoczył z siedzenia cudem unikając wylądowania na kolanach Tess.
- Spróbuję jej pomóc – powiedział przecierając brew wierzchem dłoni.
Serena uspokajająco gładziła Tess po ramieniu - To serce...tak mi się zdaje – powiedziała do Maxa gdy pochylił się i położył rękę na jej drobnych dłoniach, które dociskała mocno do serca.
Natychmiast, jak gdy w odpowiedzi cała zesztywniała, głowę wygięła gwałtownie do tyłu. Jej oczy stały się jeszcze większe a potem zapadły się w tył głowy.
I zaraz skuliła się w sobie i osunęła nieprzytomna na podłogę.
Cdn.
Jeżeli mogę prosić wszystkich, którzy czytają to opowiadanie o wpisywanie się na stronie http://www.roswell.pl pod petycją o wydanie tej ksiązki w Polsce. Szanse są duże, wszystko zależy od naszego zaangażowania w tej sprawie.
Gravity Always Wins - Część 37
Max szaleje. Właściwie nie szaleje, myślała Liz wodząc za nim wzrokiem z jednego końca pokoju do drugiego. Raczej przechadza się rozgniewany tam i z powrotem, co jakiś czas przegarniając nerwowo dłonią włosy. Rzadko zdarzało mu się gniewać na nią, wpadać w taką huśtawkę nastrojów, zwłaszcza po tym czego doświadczyli kochając się w lesie.
W jego ciele wciąż krąży energia powstała w wyniku wcześniejszego zespolenia. Tak przypuszczała, ponieważ ona czuła to samo. Energia wywoływała mrowienie na skórze, czuła delikatne pulsowanie kosmicznej siły pozostawionej przez Maxa, gdy przebywał głęboko w niej. Nawet w dole brzucha odczuwała lekkie palenie co było zaskakujące, bo odwołując się pamięcią do poprzednich godów nie przypominała sobie by działo się to tak wyraźnie.
Zdecydowanie coś zmieniło się między nimi i nie miało to związku ze zbliżającą się bitwą. Coś o wiele ważniejszego; jak gdyby nacisnęli w jakieś odległe miejsca dawnych wspomnień, wzajemnych relacji, łączącej ich więzi. Potem, kiedy leżeli bez tchu na wielkiej skale zapatrzeni w swoje oczy, Liz pomyślała, że dla niej ta chwila mogłaby trwać wiecznie. A gdy Max z westchnieniem od którego kroiło się serce wtulił twarz w jej piersi poznała, że i on pragnął tak pozostać. Otoczeni bezpiecznie ramionami, odcięci na zawsze od problemów tego świata, zapominając o toczącej się wojnie, nieprzyjaciołach i...istnieniu Khivara.
Teraz jednak cała wcześniejsza bliskość gdzieś się ulotniła wobec sporu jaki toczyli na temat jej uczestnictwa w dzisiejszej nocnej misji. Nie mogła się już wycofać bo patrząc na zaciśnięte szczęki Maxa zrozumiała, że gra idzie o coś znacznie ważniejszego. Nie wynikało to tylko z jego niechętnego stosunku by im towarzyszyła. Trzymał się jej, jak gdyby jej życie od tego zależało.
- Posłuchaj Max, rozumiem, że starasz się mnie chronić... – zaczęła mówić, ale zaraz uciszył ją machnięciem ręki.
Zatrzymał się nagle, jego bursztynowe oczy rozbłysły gniewem – Liz, nie ma mowy – wyrzucił z siebie – Wystarczająco długo nad tym myślałem. Zostaniesz tutaj.
- Nie zostanę ! – krzyknęła wyzywająco zaciskając dłonie w pięści.
- Zamierzasz dać mi...w twarz ? – zapytał groźnie, podchodząc bliżej łóżka na którym przysiadła.
- Nie mam zamiaru cię uderzyć ani w twarz ani nigdzie indziej – wykrzyknęła ze złością – Staram się tylko wykonywać swoje obowiązki.
- Które wykluczają cię z trudniejszych zadań – dokończył stanowczo.
Podniosła się gwałtownie i odeszła trochę dalej od niego – Nie, nie zgadzam się. Ta walka dotyczy całego naszego zespołu.
- Nie jesteś częścią zespołu.
Zesztywniała, szybko odwróciła głowę w jego stronę. Wiedząc, że już nie cofnie tych słów, zjeżył się, jakby w oczekiwaniu na to co teraz nastąpi.
- Słucham ? – całą siłą woli starała się nie podnosić głosu. Podeszła bliżej ale odwrócił wzrok - Chyba nie mówisz tego o czym myślę, Maxie Evansie.
Mimowolnie spojrzała na jego ręce. Nadal lekko dygotały. Zrozumiała, że za te kłopoty w części odpowiedzialne są ich rozbudzone hormony i kosmiczne pragnienia. To one powodowały silne napięcie, wywoływały uczucie rozdrażnienia. A to skłaniało do kłótni.
- Słyszałaś co powiedziałem – wycedził przez zęby odwracając się w jej stronę – I jeżeli to cię uchroni przed śmiercią, mam gdzieś że sprawiam ci ból.
- Max – roześmiała się drwiąco i przerzuciła przez ramię włosy – Należę do załogi tak samo jak ty. Stanowimy pięcioosobowy zespół.
- Wysłano cię tu tylko dlatego że jesteś moją żoną.
- Pieprz się – powiedziała cicho lecz dosadnie – Pieprz się w każdym calu, Max.
Z zadowoloną miną założył na piersiach ręce - Jeżeli mi nie wierzysz zapytaj Serenę.
- Nie, dziękuję – odpowiedziała gorzko – Wiem kim jestem i wiem co kiedyś mówiłeś na temat zajmowanego przeze mnie miejsca w grupie.
- Nigdzie nie pójdziesz Liz, i na tym koniec – oznajmił spokojnie.
- Nie muszę cię słuchać.
- Będziesz mnie słuchać – powiedział stłumionym ale dobitnym tonem - Jestem królem.
- Pieprz się jeszcze raz ! – tym razem wrzasnęła głośno, nie przejmując się że ktoś z domowników może ją usłyszeć – Nie masz nade mną władzy Max, i niczego w ten sposób nie osiągniesz. Możesz być królem wszystkich w tym domu, przewodzić całej planecie lub panować nad kim ci się podoba. Ale dla mnie jesteś mężem i nie będziesz mi rozkazywał!
Chwila, kiedy patrzył na nią bez słowa wlokła się nieskończenie długo. Piersi unosiły mu się w nierównym oddechu a przez ten cały czas Liz stała przed nim z podniesionym wyzywająco podbródkiem i nie spuszczała z niego wzroku. W końcu zrezygnowany usiadł na łóżku, westchnął i ukrył twarz w dłoniach – Boże, nie mogę cię stracić – wyznał ciężkim głosem – Proszę Liz, nie jedź dzisiaj.
Z serca gdzieś ulotnił się gniew, szorstkość straciła swoje ostre kontury. Wyglądał tak nieszczęśliwie, że patrząc na niego Liz bała się, że może się rozpłakać.
- Max – szepnęła ciepło siadając obok niego – Jeżeli będziesz się mnie trzymał tak kurczowo, poniesiesz klęskę. Nie widzisz tego ? Zostawiając mnie, osłabiasz całą naszą grupę.
Milczał długo i zapadła wyczekująca cisza. Liz zastanawiała się czy nadal będzie zaprzeczał kim ona jest tylko po to żeby postawić na swoim, czy też uzna jej racje, jak to zazwyczaj bywało.
- Tworzysz naszą piątkę – jego stwierdzenie było o tyle proste, co istotne. Podniósł do góry głowę – Uzupełniasz naszą grupę, a co najważniejsze jesteś także jej liderem. Zachowałem się niewłaściwie.
- Boisz się.
- Tylko o ciebie. Świat przestaje istnieć, kiedy się kochamy. Jestem gotowy...ale nie na to by cię utracić.
- Tkwimy w tym razem – objęła go za ramiona chcąc dodać mu otuchy – Zawsze będziemy razem.
Skinął w milczeniu głową i położył dłoń na jej udzie. Czuła jej drżenie i przykryła dłonią jego rękę – Wciąż jesteś...rozdygotany – zauważyła.
- I napalony jak cholera – dodał ze słabym uśmiechem, jednak w oczach widać było napięcie.
- No cóż, zobaczymy mój mężu i królu. Wygrajmy razem tę bitwę i wróćmy do domu. A wtedy na całą noc oddamy się celebracji rytuału antariańskich godów.
Roześmiał się miękko i skinął głową – To najlepszy plan jaki dzisiaj słyszałem.
- Pomyśl tylko jaki potem będziesz...spięty – przemawiała łagodnie, przebiegając palcami po jego włosach, przeciągając pieszczotę aż do karku – I jak bardzo będziesz chciał dać się ponieść uczuciom – przysnęła usta do jego szyi, całowała miękko i powoli, zaskoczona promieniującym od niego ciepłem. Nadal ogarnięty był pragnieniem, co w czasie godów objawiało się podwyższoną temperaturą ciała i lekkimi dreszczami.
- To mnie nie rozprasza – odpowiedział na jej niewypowiedziane pytanie – Ta gorączka okresu godów.
- Skąd wiedziałeś o czym myślałam, Max? – spytała gładząc go po plecach – Nie mamy ze sobą kontaktu ....- ucichła. Nie miała serca przypominać mu o nieistniejącej więzi.
Wzruszył lekko ramionami – Po prostu wiedziałem, Liz. Znam twoje serce i nie potrzebna mi do tego nasza więź. Zawsze tak było.
- Kocham cię – szepnęła. Przysunęła się bliżej i gorąco go ucałowała – Wiem, że pokonasz naszych wrogów. I wiem ...że ja także nie będę cię rozpraszać.
Kiwnął głową, otulił jej twarz dłońmi i pogłębił pocałunek. Potem chwytając powietrze przycisnął czoło do jej czoła – Nie kochanie. Ty jesteś moim wsparciem.
I przez jakiś czas siedzieli w ciszy, rozdygotani, oddychając ciężko. Na koniec Max pocałował ją delikatnie w policzek i szepnął – Chodź, moja śliczna królowo. Chodź ze mną,...bądź moim dopełnieniem, moim wsparciem – Liz czuła mocne bicie swojego serca gdy mruczał czule słowa miłości, wypowiadając je nawet w chwili gdy prowadził ją na wojnę – Walcz wraz ze mną...u mego boku.
- Tak – odpowiedziała i wtuliła twarz w jego szyję - Razem.
- A gdy wrócimy – westchnął jej do ucha, wywołując dreszcz który przebiegł jej po skórze – Kochaj się ze mną, będąc znów moim dopełnieniem i wsparciem.
Liz zamknęła oczy, pozwalając by te słowa zapadły głęboko w pamięć i wyryły się w duszy. A kiedy przygotowywali się na wejście do kryjówki wroga, starała się ignorować swoje własne lęki o męża i króla.
*****
Serena siedziała na tylnym siedzeniu Suburbana, bacznie wpatrując się w okno. Ich pojazd jechał ostatni więc obserwowanie czy nikt ich nie śledzi należało do jej obowiązków.
Prócz niej byli tu Max, Riley, Anna, Tess, Isabel, Maria i Michael. W pierwszym samochodzie, jadącym tuż przed nimi znajdowali się pozostali. Całymi miesiącami walczyła by i ludzie wzięli udział w rewolucji, starając się znaleźć właściwe dla nich miejsce. Na koniec stwierdziła z satysfakcją, że przeszli takie samo intensywne szkolenie jak pozostałe dwie grupy, czasami pracując nawet ciężej.
Na przykład Kyle wykazał się świetną umiejętnością w posługiwaniu się bronią, wyniesioną najwidoczniej z domu w którym od lat przechowywano kolekcję pistoletów. Natomiast Michael był na to zbyt niecierpliwy, woląc raczej uciekać się do swoich mocy niż przykładać do żmudnych ćwiczeń i musztry bez których trudno było opanować M -16. No cóż, w końcu i on polubił Luminator K-12, i tę łatwość z jaką trafiało się z niego do określonego celu.
Obserwując ich zaangażowanie i zapał, w ubiegłym tygodniu podjęła decyzję. Postanowiła utworzyć trzecią grupę w skład której wchodziliby tylko ludzie. Na jej czele postawiła Kyla, czyniąc go odpowiedzialnym za to co teraz nosiło nazwę Zespołu Trzeciego. Wybór nie był pozbawiony ryzyka zważywszy, że Kyle nie zawsze lubił podporządkować się rozmaitym poleceniom i nakazom, lecz zaufała swojemu instynktowi i nie żałowała tej decyzji widząc jak szybko zebrał swoich ludzi na dzisiejszą akcję, bez trudu przejmując na siebie obowiązki jakie mu powierzyła.
Przed sobą mieli pierwszego Suburbana i niepokój Sereny budziło to, że nie będzie mogła troskliwiej czuwać nad Liz. Jednak rozdzielenie królewskiej pary było koniecznością i tylko pod tym warunkiem zgodziła się na ich wspólny udział w akcji. W innym przypadku stałoby się to zbyt ryzykowne. Gdyby dzisiaj zdarzyło się jakieś nieszczęście i król zginie, to bezwzględnie powinna ocaleć Liz. I odwrotnie. Z myślą o tym rozdzieliła ich natychmiast sadzając oddzielnie, każde w innym samochodzie.
Siedząca obok Tess poruszyła się niespokojnie i Serena rzuciła wzrokiem w jej stronę. Gruby, złocisty warkocz zwisał jej nisko na plecach, więc wysunęła rękę i szybko przesunęła dłonią wzdłuż jej włosów. Tess spojrzała na nią zaskoczona.
- Co się stało ? – ujęła warkocz i pociągnęła go na ramię – Coś nie tak ?
- Tylko kolor – wyjaśniła cicho Serena, wskazując na swoje włosy – Jasne są w nocy zbyt widoczne...łatwiej je dostrzec przez noktowizor. Teraz masz czarne.
Przyglądając się, jak niepewnie dotyka włosów, Serena zauważyła, że na tle ciemnego koloru, wielkie oczy Tess wybijały się jeszcze intensywniejszym odcieniem błękitu.
- Jak Marco - dodała uśmiechając się do niej ciepło. Na dźwięk jego imienia Tess natychmiast spuściła oczy jednak bacznej uwadze Sereny nie uszedł cień jaki przemknął jej po twarzy. Poznała, że Tess martwi się o niego.
Jak zrobiłby to każdy dobry generał przed bitwą, Serena dokonała przeglądu siedzących w samochodzie żołnierzy. Nie żeby chciała się jakoś wywyższać, nie - ta rola przypisana była jej mężowi - lecz tu na Ziemi okoliczności i wydarzenia zmusiły ją by w pewnym sensie przejęła na siebie taką funkcję. I dokonała czegoś przez te lata przygotowując swój zespół na to co ich dzisiaj czeka, myślała obserwując jak Riley’a zakłada na siebie kuloodporną kamizelkę. Gdyby tylko broń nieprzyjaciół była taka jakiej używają ludzie, a nie oryginalna. Pełna obaw mimowolnie zamknęła oczy.
- Riley – zawołała zniżając głos. A kiedy oglądnął się przez ramię, dotknęła swojego przyciemnionego warkocza – Włosy – przypomniała mu. I w jednej chwili zmienił ich kolor ze słonecznej żółci na ciemny heban.
Odetchnęła ciężko, rozglądając się czy nie umknęły jej jakieś szczegóły, sprawdzając czy czegoś nie przeoczyli. Najtrudniej było walczyć z lękiem o wszystkich, z tym dojmującym pragnieniem chronienia ich przed tym co na nich czeka.
I zamiast skupić cały potencjał na skoncentrowaniu w sobie energii, podobnie jak Tess nie mogła nie martwić się o Marco. Oczywiście, że niepokoiła się i o Riley’a, jednak ile razy myślała o Marco nie potrafiła się opanować żeby nie przywołać w pamięci swojego nieżyjącego syna Rasme. Pomimo upływu tylu lat.
Potrząsnęła głową, chcąc pozbyć się natrętnych wspomnień z przeszłości i sięgnęła do pasa gdzie przypięła Luminator K-12. Rasme różnił się od Marco tak jak Antariańczyk różni się od Ziemianina. Podczas gdy Marco był ostrożny i konsekwentny w podejściu do wojny, Rasme cechowała porywczość i niepohamowanie. Nawet jego ojciec na krótko przed śmiercią przestał się do niego odzywać mając mu za złe, że tak szybko i lekkomyślnie zaciągnął się w szeregi antariańskiego wojska.
To dlaczego Marco zawsze przywodził na myśl Rasme, zastanawiała się wsuwając pistolet do kabury. Ponieważ bardziej niż inni jest podobny do twojego syna, nawet bardziej Riley. odpowiedział miękki głos. Bo jego serce jest łagodne chociaż bije w piersi tak potężnego wojownika.
Obserwując uważnie ciemne okolice widoczne z tylnego okna samochodu, coraz mocniej się w tym upewniała. Jak to się stało, że dopiero teraz to do niej dotarło? Po tylu latach ?
Być może Rasme taki był w czasie wojny - szalony i nieobliczalny, lecz w chwilach spokoju miał w sobie zaskakującą łagodność. Czasami widywała jego nieziemskie czarne oczy w ciemnych, ludzkich oczach Marco. W jego pełnych wyrazu głębiach nieraz błyskało coś dziwnie znajomego i bliskiego.
Nie przyjmowała do wiadomości, że mogłaby go dzisiaj spotkać jakaś krzywda. Nie straci kolejnego syna, nie będzie patrzeć jak z ręki Khivara znów ginie ktoś kogo kocha. Nie dopuści do tego, nawet gdyby miało to kosztować ją życie. Nikt nie zginie, ani Riley, ani Marco, ani nikt z tych nad którymi przez lata czuwała.
Serena przetarła oczy, przerzuciła przez ramię warkocz i przyjrzała się wszystkim. Każdy z nich ubrany był na czarno, w pełnym wyposażeniu bojowym, z bronią przy boku. Powietrze wokół iskrzyło oczekiwaniem od chwili gdy Marco komunikując się z Tess dał sygnał do ataku. Potwierdził wcześniejsze przypuszczenia – późno w nocy do obozu przybędzie Khivar. Nadszedł więc czas by uderzyć.
Dostali swoje pięć minut na które czekała od ponad sześćdziesięciu lat. I czekał na to cały ruch oporu.
Nastał czas wojny.
****
Marco podniósł do oczu noktowizor, obserwując teren leżący poza torami kolejowymi. Obchód trwał więcej niż godzinę a on wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że ktoś go śledzi. Nie swój, lecz wróg.
Raczej przypadkowo został wyznaczony do pilnowania okolic przez które przebiegała trakcja kolejowa, jednak patrolowanie tego miejsca nie należało do najprzyjemniejszych. Ponury krajobraz, na całej długości zawalony szkieletami porzuconych samochodów i resztkami wyposażenia, pod osłoną nocy sprawiał wręcz przygnębiające wrażenie. To jedno z takich miejsc gdzie nawet w spokojniejszych czasach łatwo można było zaginąć – tak po prostu przepaść bez śladu, by po wielu dniach, miesiącach odnaleźć w jakimś przypadkowym dole martwe ciało.
Najtrudniej było znieść przejeżdżające pociągi i ich nagły, przerywający ciszę nocy przeraźliwy gwizd, których dźwięk kojarzył mu się ze zwiastunem śmierci. Nienawidził ogarniającego go w takich momentach niepokoju wnikającego głęboko aż do kości. Wtedy skupiał się na Tess. Wyciszał zmysły, otwierał szeroko oczy i myślał o swojej duchowej partnerce. W przeciwnym razie dałby się porwać niebezpiecznym emocjom opanowującym duszę i ciało. Starając się ujarzmić empatię uciekał się do wybiegu jaki stosował całe życie, broniąc się w ten sposób przed irytacją i poczuciem rozchwiania.
Od lat pomagała mu w tym samokontrola. Jej motto brzmiało: jak długo panujesz nad swoimi zmysłami, tak długo one nie będą w stanie zapanować nad tobą.
Ta noc wyjątkowo nadaje się do doskonalenia samodyscypliny, stwierdził ironicznie, gdy to co odbierał z zewnątrz coraz mocniej odciskało się w duszy. Ktoś go obserwował, ktoś kto życzył mu najgorszego. Poczucie zagrożenia wciągało jak niebezpieczny prąd wodny, przed którym nie ma ucieczki ale kusi i zwodzi. Lecz nie wolno mu się poddać, powinien się kontrolować...dopóki nie zlokalizuje niewidocznego przeciwnika.
Zaczął iść wzdłuż torów, w ciemnościach instynktownie odbierał mgliste strzępki czyjejś obecności. Lecz doznania nadciągały, otaczały go...nie jeden, jest ich więcej, pomyślał przystając. Ponownie podniósł do oczu noktowizor.
Nic, znów przeszedł kilka kroków, czując pod butami cichy chrupot zmarzniętej ziemi. Przyjaciele przybędą tu nie wcześniej jak za kilka godzin, wiedział więc że to nie ich myli z wrogiem. Nie, intuicja podpowiadała mu że coś znacznie groźniejszego zawisło w powietrzu i nie chodziło tylko o nadzwyczajne przybycie Khivara.
To było to niebezpieczeństwo jakie wyczuwał przez cały dzień, to przed nim próbowała ostrzec go Tess – i obawiał się, że właśnie teraz się na nie natknął.
Z daleka słyszał zgrzyt metalu trącego o szyny, w piersiach zaczęło wzbierać ciche dudnienie. Widział zbliżający się w swoim kierunku wysoki, lejkowaty komin. To dziwne, że tak bardzo można nie znosić pociągów. A przecież z Rileyem lubili im się przyglądać jak z hukiem mknęły przez Santa Fe. Obaj bawili się w układanie na torach jedno pensówek a przejeżdżający po nich pociąg zmieniał je w cienkie, miedziane blaszki. Kolekcjonowali je długo, przechowując w pudełku po butach podarowanych im przez Serenę.
Ale tutejsze pociągi są zupełnie inne, pomyślał gdy rósł odgłos zbliżającej się lokomotywy. Im wyższe jest ich piskliwe zawodzenie, tym większy wzbudzają niepokój.
Wróg, bliżej...jeszcze bliżej, serce tłukło się w rytmie jadącego pociągu, ostrzegało. Marco gorączkowo przeszukiwał wzrokiem ciemności, odwracając się gwałtownie gdy jaskrawe światło eksplodowało mu tuż przed oczami. Zanim wybuch zdążył rozpruć mu piersi, oszołomiony upadł skulony na zmarzniętą ziemię. Rozpaczliwie macał za swoim M-16, mając wrażenie jakby wszystko poruszało się w zwolnionym tempie. Kolejny błysk jasnoniebieskiego światła, ramię znieruchomiało i dotkliwy ból rozdarł mu serce.
Marco krzyknął lecz krzyk zmienił się w niewiele słyszalny dźwięk, zagłuszony łomotem przewalającego się o kilka metrów pociągu. Upadł na wznak, uderzając głucho plecami o twardy grunt i podnosząc rozedrganymi palcami M-16 miał nadzieję, że będzie pierwszy zanim trafią go ponownie.
Zobaczył ich. Nie jeden, czterech wyłoniło się z mroku nocy a on strzelał i strzelał aż białe światło jeszcze raz przeszyło go na wskroś.
Ayanna, krzyknął cicho. Ayanna...
A potem otoczyły go ciemności i wszystko zapadło się w nicość.
****
Słysząc obok siebie stłumiony krzyk, Serena opuściła noktowizor i odwróciła się szybko. Tess przyciskała kurczowo do piersi obie ręce a w jej szeroko otwartych oczach widać było przerażenie. Całe ciało napięte było jak struna, usta poruszały się nie wydając żadnego dźwięku.
- Tess! – przysunęła się bliżej jej siedzenia – Co się dzieje ?
Nie zareagowała. Patrzyła tylko gdzieś w jakiś odległy punkt, jej dłonie bezwiednie to otwierały się to ściskały na piersiach. Z warg wydobył się krótki, cichy szloch i zaraz pogrążyła się w ciszy.
- Tess! – krzyknęła Serena chwytając ją za ręce.
Przez siedzenia, na tył samochodu przedarł się Riley. Z rozpędu niemal przewrócił się na nie i żeby nie upaść musiał podeprzeć się rękami. A jednak, pomimo zamieszania wyraz oczu Tess nie zmienił się, nie zwróciła na nikogo uwagi.
- Zatrzymać się ?– krzyknęła zza kierownicy Anna.
- Nie! Jedź ! – zawołała Serena. Objęła dłońmi twarz Tess.
- Proszę, Tess – przemawiała cicho, próbując złapać z nią kontakt – Powiedz co się dzieje.
- Idę do was – rozległ się z przodu podniesiony głos Maxa, a Serena patrząc na Tess wiedziała, że jego obecność jest niezbędna. Wyglądało na to jakby jej serce na chwilę przestało bić, może wydarzyło się jeszcze coś gorszego bo pozostawała w stanie głębokiej katatonii. Z daleka widziała jak Max szybko przechodzi górą przez oparcia zmierzając w ich stronę.
Błękitne oczy Tess zaszły łzami, ciałem zaczęły wstrząsać niekontrolowane drżenia. Serena w ciągu tych wszystkich lat pracy w ruchu oporu nigdy nie miała z czymś takim do czynienia. Dlaczego właśnie teraz kiedy czekała ich ciężka bitwa ? To nie miało żadnego sensu...chyba że...
- Chodzi o Marco? – spytała z napięciem w głosie – Czy coś mu się stało ?
Tess uchyliła usta, oczy jeszcze mocniej wypełniły się łzami, słowa zamarły w jednym długim jęku. Max zeskoczył z siedzenia cudem unikając wylądowania na kolanach Tess.
- Spróbuję jej pomóc – powiedział przecierając brew wierzchem dłoni.
Serena uspokajająco gładziła Tess po ramieniu - To serce...tak mi się zdaje – powiedziała do Maxa gdy pochylił się i położył rękę na jej drobnych dłoniach, które dociskała mocno do serca.
Natychmiast, jak gdy w odpowiedzi cała zesztywniała, głowę wygięła gwałtownie do tyłu. Jej oczy stały się jeszcze większe a potem zapadły się w tył głowy.
I zaraz skuliła się w sobie i osunęła nieprzytomna na podłogę.
Cdn.
Last edited by Ela on Fri Mar 04, 2005 12:33 am, edited 1 time in total.
Oj, Elu, zawróciłaś mi w głowie GAW...Nie mogę się od tego oderwać...Przeczytałam całą serię w kolejności, która mi doradziłaś. Dziękuję , to była wspaniała lektura. Choć bardzo chciało mi się śmiać- jeśli masz poczucie humoru, to zajrzyj do swoich pierwszych tłumaczeń tej serii i porównaj je z obecnymi. Nie czepiam się, początki też mi się podobały, ale obiektywnie stwierdzam, że z czasem nabrałaś dużego wdzięku i wyczucia jako tlumacz. Gratulacje Teraz nie mam nic do dodania
Co do tej części. Chyba jeszcze nie umiem nic sensownego powiedzieć. Muszą ją przetrawić. I przeczytać jeszce raz, w zaciszu domowym, a nie w ruchliwej pracy W tej chwili wiem jedno- Marco cierpi i dlatego MUSISZ jak najszybciej dołożyć kolejne tłumaczenie
Co do tej części. Chyba jeszcze nie umiem nic sensownego powiedzieć. Muszą ją przetrawić. I przeczytać jeszce raz, w zaciszu domowym, a nie w ruchliwej pracy W tej chwili wiem jedno- Marco cierpi i dlatego MUSISZ jak najszybciej dołożyć kolejne tłumaczenie
Zgadzam się z tobą caroleen! To opowiadanie jest doskonałe w całej swj rozciągłości. Mogła bym pisać tak ciągle więc poprzestańmy na tym Hmmm... Uwielbiam tę głęboką więź międziy Liz, a Maxem jest.... Doskonała O! Tak bym to określiła mimo dzisieszego zgrzytu. Dopełniają się w każym calu i każdej sekundzie swego życie, a niewiadome mi zadanie jakie mają wykonać (po za Khivarem) Dopełnia tego wrażenie. Odnosze wrażenie, że RosDeidre pisząc jakąś treść głównie skupia się na emocjach i sprawia, że czytelnik saje się dana osobą i przeżywa te wszystkie chwile.
Marco... Nie dość, że empata, że kocha Tess to jescze dzisiejszy dobijającezdarzenie! Ale się nacierpi. Pytanko... On umrze Nie, nie ja się nie godze! Zabardzo mi się podoba jego emocjonalna więź z Tess Jeśli tak to ja już nie wiem... Natomist Serena jest nisamowicie silną kobietą! Nie dość, że jakoś podniosła się z tego kosmicznego przeminieia to jeszcze prowadzi akcją... Ah ubustwaim GAW! Musiałam to napisąć!
PS: Oczywiście, że się dopiszę do petycji! I to natychmiast!
Chwilkę później......
Wyszło masło maślane z mojej wypowiedzi, ale to radość i zaszkowanie 37 częścią... Nawiasem mówiąc ile jeszcze tego będzie ???????????
Marco... Nie dość, że empata, że kocha Tess to jescze dzisiejszy dobijającezdarzenie! Ale się nacierpi. Pytanko... On umrze Nie, nie ja się nie godze! Zabardzo mi się podoba jego emocjonalna więź z Tess Jeśli tak to ja już nie wiem... Natomist Serena jest nisamowicie silną kobietą! Nie dość, że jakoś podniosła się z tego kosmicznego przeminieia to jeszcze prowadzi akcją... Ah ubustwaim GAW! Musiałam to napisąć!
PS: Oczywiście, że się dopiszę do petycji! I to natychmiast!
Chwilkę później......
Wyszło masło maślane z mojej wypowiedzi, ale to radość i zaszkowanie 37 częścią... Nawiasem mówiąc ile jeszcze tego będzie ???????????
Na początku pragnę oświadczyć, iż ten rozdział będzie należał do moich ulubionych, do tych do których wraca się po kilka razy, raz za razem odkrywając coś czego się wcześniej nie zauważyło.
I to nie tylko ze względu na treść, ale także z przyczyn czysto prozaicznych, a mianowicie, iż mogłam nareszcie sobie poczytać GAW przy cichutkim dźwięku muzyczki, z gorącą herbatką w dłoni, gdy na dworze zmrok, delektując się... , a nie chyłkiem, na szybcika
W każdym bądź razie, ten rozdział wydaje mi się inny od pozostałych, żywszy, bardziej emocjonujący. Było w nim wszystko co tak uwielbiam troska Maxa o Liz, jej upór by wspierać męża, gniew, wyciszenie, Serena jej opiekuńczość i opanowanie, a także Marco z jego delikatną duszą...
Powolutku zbliżamy się do końca, więc i akcja nabiera rozpędu. Wydarzenia zaczynają żyć własnym życiem, a nam nie pozostaje nic innego jak mieć nadzieję, że jednak nie wszystko stracone, że nie dojdzie do najgorszego, że to wszystko jakoś się ułoży...
Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że Serena dołączy do swoich bliskich, że odda życie by ocaliż kogoś.. Mam nadzieję, że się mylę.
Bo jeżeli chodzi o Marco, to wiem, że przeżyje, sympatia Deidre do postaci Marco, nie pozwoli jej go uśmiercić! To jest pewne! Tylko Tess o tym jeszcze nie wie...
Dziękuje Elu za tłumaczenie!
I to nie tylko ze względu na treść, ale także z przyczyn czysto prozaicznych, a mianowicie, iż mogłam nareszcie sobie poczytać GAW przy cichutkim dźwięku muzyczki, z gorącą herbatką w dłoni, gdy na dworze zmrok, delektując się... , a nie chyłkiem, na szybcika
W każdym bądź razie, ten rozdział wydaje mi się inny od pozostałych, żywszy, bardziej emocjonujący. Było w nim wszystko co tak uwielbiam troska Maxa o Liz, jej upór by wspierać męża, gniew, wyciszenie, Serena jej opiekuńczość i opanowanie, a także Marco z jego delikatną duszą...
Powolutku zbliżamy się do końca, więc i akcja nabiera rozpędu. Wydarzenia zaczynają żyć własnym życiem, a nam nie pozostaje nic innego jak mieć nadzieję, że jednak nie wszystko stracone, że nie dojdzie do najgorszego, że to wszystko jakoś się ułoży...
Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że Serena dołączy do swoich bliskich, że odda życie by ocaliż kogoś.. Mam nadzieję, że się mylę.
Bo jeżeli chodzi o Marco, to wiem, że przeżyje, sympatia Deidre do postaci Marco, nie pozwoli jej go uśmiercić! To jest pewne! Tylko Tess o tym jeszcze nie wie...
Dziękuje Elu za tłumaczenie!
"Żal jest potrzebny, żałując swoich pomyłek, uczymy się na błędach. Ale na Boga, nie pozwól, by rządził twoim życiem. Zwłaszcza, że nigdy nie będziesz pewna, że zobaczysz następny wschód słońca."
Hotaru "Freak Nation"
Hotaru "Freak Nation"
Dzięki za zmobilizowanie mnie, Elu
Trudno napisać mi coś nowego o tym opowiadaniu. Każdy kto je czyta, wie (lub może sie przekonać), że jest napisane bardzo dobrze. Akcja wartka, bohaterowie wspaniali (i nie mam tu na myśli ich wyglądu, heroizmu czy kosmicznych mocy). Świat wykreowany przez RosDeidre jest , mimo tych "fantasycznych" dodatków, bardzo ludzki. Autorka koncentruje się bowiem na opisywaniu uczuć i emocji, a to jest uniwersalne. A że pofolgowała przy opisywaniu więzi pomiędzy partnerami, no cóż, możemy tylko żałować, że to fikcja literacka a nie prawda .
Miłego (i szybkiego )tłumaczenia kolejnych części
Trudno napisać mi coś nowego o tym opowiadaniu. Każdy kto je czyta, wie (lub może sie przekonać), że jest napisane bardzo dobrze. Akcja wartka, bohaterowie wspaniali (i nie mam tu na myśli ich wyglądu, heroizmu czy kosmicznych mocy). Świat wykreowany przez RosDeidre jest , mimo tych "fantasycznych" dodatków, bardzo ludzki. Autorka koncentruje się bowiem na opisywaniu uczuć i emocji, a to jest uniwersalne. A że pofolgowała przy opisywaniu więzi pomiędzy partnerami, no cóż, możemy tylko żałować, że to fikcja literacka a nie prawda .
Miłego (i szybkiego )tłumaczenia kolejnych części
No i co ja robię? Najpierw dorwałam nową książkę, od której oderwałam się by obejrzeć kryminał, a teraz znów zamierzam wykańczać książkę - wpadam na chwilę i...
Marco, ach Marco. Widzę jak męczą mojego ślicznego Colina i aż mi zęby zgrzytają.
I ach, w końcu jakieś zgrzyty na linii Max-Liz. Cóż, Liz pokazuje pazurki. Ale Max jest taki słodki gdy się wścieka... proszę nie mieć mi za złe tego płytkiego komentarza, ale myślami jestem z bohaterami mojej lektury, i trochę nie idzie mi skupianie się na czymś głębszym. Wrócę do tego kiedyś... przy kolejnej części.
PS. Elu - no i widzisz, wyszło świetnie.
Marco, ach Marco. Widzę jak męczą mojego ślicznego Colina i aż mi zęby zgrzytają.
I ach, w końcu jakieś zgrzyty na linii Max-Liz. Cóż, Liz pokazuje pazurki. Ale Max jest taki słodki gdy się wścieka... proszę nie mieć mi za złe tego płytkiego komentarza, ale myślami jestem z bohaterami mojej lektury, i trochę nie idzie mi skupianie się na czymś głębszym. Wrócę do tego kiedyś... przy kolejnej części.
PS. Elu - no i widzisz, wyszło świetnie.
Ale my wiemy i jest dobrze Co nie znaczy, że serduszka czytelniczek tłumaczenia nie wiją się z niepokoju, co też RosDeidre zgotowała dla nieszczęsnego Marco.Bo jeżeli chodzi o Marco, to wiem, że przeżyje, sympatia Deidre do postaci Marco, nie pozwoli jej go uśmiercić! To jest pewne! Tylko Tess o tym jeszcze nie wie...
Oj, Nan, znam ten ból. Powinnam się uczyć, a tymczasem przetrawiam pliki komputera, bo mam coś w systemie od paru dni. I tak zaglądam to tu, to tam, byle nie robić tego, co muszę... i znowu wpadła mi w rączki kolejna część. Ach.
I zgadzam się, w końcu (!) jakieś zgrzyty między Maxem i Liz. Nie zrozumcie mnie źle, przez moją polrowo-x-tremerkowe manie szczególnie, ale czasem kiedy jest za dobrze miedzy Maxem i Liz to... opowiadanie przestaje mi się podobać. GAW jest niemniej wyjątkiem pod tym względem, oni mogą tutaj być słodcy od początku do końca... Ale miło wiedzieć, że nawet oni miewają swoje "gorsze chwile".
Mam dzisiaj straszne problemy z komputerem-wiesz Elu ile miałam kłopotów by ta wiadomość, którą dziś Ci wysłałam doszła do Ciebie. Na szczęście udało się , a teraz na Twoją prośbę piszę też na forum. Oczywiście Elu, że wiem, że RosDeidre sprzedała prawa do wydania GAW, BARDZO SIĘ CIESZĘ , niestety szkoda, że z tymi małymi przeróbkami(podobno ma zmienić imiona głównych bohaterów, prócz Marco?). Nie jestem maniaczką dream-opowiadań choć para Max/Liz budziła zawsze we mnie wiele sympatii , mimo, że niektóre opowiadania o nich są, jak dla mnie zbyt przesłodzone. A RosDeidre...dla mnie opowiadanie musi mieć to coś...coś co łapie za serce, porusza duszę. Moje pierwsze spotkanie z Deidre to AS (dzięki Nan za tłumaczenie ), potem było właśnie The Gravity Series: najpierw HTDC, potem EM, a teraz...GAW. Takie opowiadania czyta się jednym tchem i nie można się oderwać. Ten klimat. magia i głębokie wchodzenie w dusze bohaterów. To już nie ten sam Max i Liz co w serialu, bo choć aktorzy bardzo dobrze pokazują uczucia granych przez siebie postaci, to jednak tak naprawdę nie wiemy co dzieje się w ich wnętrzu...pozostaje nam nasza wyobrażnia i nasze wnętrze...
GAW tak jak wspomniałaś Elu to już rzeczywiście zupełnie jakby inne opowiadanie, bardziej dorosłe, ale tak samo kompletnie urzekające. Bohaterowie po prostu dorośli i musieli się zmierzyć z otaczającą ich rzeczywistością, a nie "żyć marzeniami" jak to powiedziała Liz.
Czekam...czekam Elu na dalsze części i dziękuję za te dotychczas przetłumaczone, za to że wlałaś w nie tyle swojego serca, ciepła, że nadałaś tym opowiadaniom duchowy wymiar, bo trzeba się wczuć, wejść w dusze bohaterów, żeby to wszystko przekazać w taki sposób jak zamierzała RosDeidre i Ty Elu to robisz-poruszasz nasze dusze -DZIĘKI, czekam na następne części i trzymam kciuki
And of course I would like to thank Deidre for her story and I really hope that your book (maybe books) will be success
GAW tak jak wspomniałaś Elu to już rzeczywiście zupełnie jakby inne opowiadanie, bardziej dorosłe, ale tak samo kompletnie urzekające. Bohaterowie po prostu dorośli i musieli się zmierzyć z otaczającą ich rzeczywistością, a nie "żyć marzeniami" jak to powiedziała Liz.
Czekam...czekam Elu na dalsze części i dziękuję za te dotychczas przetłumaczone, za to że wlałaś w nie tyle swojego serca, ciepła, że nadałaś tym opowiadaniom duchowy wymiar, bo trzeba się wczuć, wejść w dusze bohaterów, żeby to wszystko przekazać w taki sposób jak zamierzała RosDeidre i Ty Elu to robisz-poruszasz nasze dusze -DZIĘKI, czekam na następne części i trzymam kciuki
And of course I would like to thank Deidre for her story and I really hope that your book (maybe books) will be success
Maleństwo
Dziękuję wszystkim za piękne komentarze, cieszę się widząc nowych gości - kochane maleństwo, Renyę, Hotaru i stałych, wiernych czytelników. Buziaki dla wszystkich.
Gravity Always Wins - część 38
Tess potykając się biegła na oślep przez ciemny, wyludniony magazyn, kierując się w stronę skąd przyzywał ją daleki krzyk Marco.
- Idę ! – wołała prąc przed siebie, instynktownie wyczuwając drogę wzdłuż zimnych ścian – Już idę Marco!
Chciała żeby ją usłyszał, żeby uwierzył, że go odnajdzie. Ale w przeciwieństwie do ich zwyczajowych sennych spotkań, tu panował mrok i tak trudno było cokolwiek zobaczyć.
Czy to działo się naprawdę ?
Tess nie była pewna, a ostry ból w piersiach jeszcze bardziej potęgował wątpliwości. Zaczęło się od rozrywającego bólu w sercu, który zaraz stępiał gdy weszła w fazę snu, a w nim biegła za prowadzącym ją w ciemnościach Marco.
Zdawało się jakby poszukiwania nie miały końca, gorączkowo przebiegała korytarz za korytarzem, jednak nie umiała go odnaleźć. Biegnąc kierowała się w stronę głębokiego głosu którym ją od czasu do czasu nawoływał. Chwilami słyszała jak wołał Tess, innym razem Ayannę...ale wciąż nie udawało jej się zbliżyć do niego.
A on cierpiał. Wyczuwała jego cierpienie każdą cząstką duszy i ciała. Zadawali mu ból, i przedzierając się przez mroczne zakamarki jego umysłu czuła się kompletnie bezsilna, że nie potrafi mu pomóc.
Wreszcie odnalazła wyjście z korytarza, weszła do rozległego pomieszczenia i z daleka zobaczyła smugę bladego światła wydobywającego się spod drzwi. Przyspieszyła kroku i natychmiast w piersiach odczuła ostre szarpnięcie, tak silne że musiała zdusić ból obiema rękami. Cokolwiek to było, nie może pozwolić sobie na kolejny atak.
Idź w stronę wiązki światła, mobilizowała się do zrobienia kolejnego wysiłku. A znajdziesz cię u celu.
Ból się wzmagał, natychmiast poczuła w piersiach gniotący strach gdy stanęła przy drzwiach. Pchnęła je i weszła do zalanego skąpym światłem niewielkiego pomieszczenia. Drogę zagradzali jej jacyś ludzie, obcy ludzie, więc zaczęła się między nimi przeciskać, chcąc zobaczyć...
I dostrzegła go leżącego na podłodze brudnej celi. Miał uniesione wysoko nad głową ręce, przywiązane w przegubach do rury grzewczej, a skrępowane mocno stopy jeszcze bardziej go unieruchamiały. Nieprzytomny, zwisał bezwładnie z pochyloną na piersiach głową. Lecz to co głównie przykuło jej uwagę, to były jego ręce. Związano je tak ciasno, że zadzierzgnięty drut wżynał się głęboko w skórę a nadgarstki krwawiły.
Zebrani wokół niego ludzie śmiali się i drwili. Wzburzona, z krzykiem odwróciła się do nich – Co się z wami dzieje ? Rozwiążcie go ! – pchnęła jakąś dziewczynę, która nie zareagowała i wówczas rozpoznała w niej Lonnie.
Uklękła, przypadła do niego i wówczas doszedł do niej słaby głos - Oni cię nie słyszą, Tess – Powoli uniósł ciemną głowę i spojrzał na nią. Miał zaczerwienione, nabiegłe krwią oczy, spierzchnięte usta – Nie zdają sobie sprawy z twojej obecności.
- Co oni ci zrobili ? – chciała go jakoś pocieszyć więc gładziła go delikatnie po policzku - Co się stało ?
- Jesteś przy mnie – mówił cicho. Niewiele to wyjaśniało ale Tess odniosła wrażenie, że te słowa mają dla niego ogromne znaczenie.
- Wiem, kochanie. Wiem - szeptała, przyciskając miękko usta do jego skroni – Ale powiedz co ci zrobili ?
- Zasadzka – mówił półgłosem przymykając oczy – Patrolowałem okolicę...odkryli zdradę....czekali tam na mnie.
Szybko przesunęła wzrok na jego piersi. Pamiętała swój straszliwy ból, który być może odezwał się w chwili w której go zaatakowano. Nie zobaczyła krwi i z ulgą odetchnęła.
- Element zakłócający? – zapytała, przykładając dłoń do jego piersi. Czuła ciepło jego ciała i pomimo grubego swetra jaki miał na sobie, szybkie łomotanie serca.
Przytaknął, opuścił nisko głowę i wyczerpany wydyszał – Uderzali ciągle i ciągle, nie było temu końca – Teraz jej dłoń spoczęła tuż na jego sercem i natychmiast odbił się w niej echem ból jaki mu zadano. Gwałtownie wchłonęła jego cierpienie całą sobą. Stało się to nagle, zupełnie bezwiednie, ale zawsze była do niego tak otwarta, tak mocno z nim połączona, że nie sposób było się przed tym uchronić.
Podniósł szybko głowę, gdy szarpnęła się do tyłu i oszołomiona przysiadła na betonowej podłodze - Tess, nie rób tego – prosił błagalnym tonem – Nie waż się przejmować na siebie bólu.
- Ja...ja – walczyła o odzyskanie oddechu – Niczego nie zrobiłam...
Odchylił do tyłu głowę i przymknął oczy – Bądź ostrożna, skarbie – wyszeptał – Przy swoich empatycznych zdolnościach jesteś tak bardzo podatna na zranienie...uważaj na siebie.
Kiwnęła głową, ciężko przełknęła i znów podpełzła do niego - Czy ty... śpisz ? – spytała rozglądając się wokół. Tym razem dostrzegła Nicholasa. Prócz niego stało ich tam czterech, może pięciu. Wpatrzeni w Marco uśmiechali się szyderczo.
- Jestem nieprzytomny – powiedział spokojnie – A oni czekają.
- Na co ? – spytała przytulając łagodnie usta do jego czoła, oddychając jego zapachem.
- Żeby wejść w mój umysł kiedy się ocknę. A wtedy dowiedzą się o wszystkim - miał ściśnięty z emocji głos. Przez chwilę unikał jej wzroku i wreszcie powiedział – Tess, będą wiedzieli o dzisiejszej akcji, o tobie, o mnie...wszystko. I nadchodzi Khivar....wyczuwam go. Chociaż jestem nieprzytomny, wiem że jest gdzieś w pobliżu.
- Czy ...ja także straciłam przytomność ? – spytała wtulając twarz w jego piersi – A może w jakiś sposób przyciągnąłeś mnie do siebie ? Nic już nie wiem.
- Wróć pamięcią do początku, kochanie, a zrozumiesz – naprowadzał ją delikatnie. Był taki troskliwy, nawet teraz, mimo ogromu cierpienia jakiego doświadczał pomagał jej jak ma radzić sobie z nowym darem – Pomyśl...
- Byłam w samochodzie – zaczęła ostrożnie, pragnąc by cała reszta była kłamstwem. Jedyną prawdę jaką przyjmowała to jej obecność przy Marco – Jechaliśmy tutaj. A potem... ból...ten nieznośny ból w piersiach.
- Tak, wtedy zostałem zaatakowany – potwierdził miękko – Musiałaś zemdleć.
- Chyba tak się stało – przytaknęła – Myślę, że przyciągnęło mnie pragnienie znalezienia się przy tobie.
Zmęczony odetchnął i poczuła pod głową jak poprawia się z widocznym trudem. Uniosła się popatrzyła mu w oczy i zrozumiała, że więzy krępują mu ruchy. Tak bardzo skupiła się na rozmowie z nim...na upewnianiu się czy nic mu nie jest, że nawet nie pomyślała by mu jakoś ulżyć.
- Och, Marco! – poderwała się na nogi – Twoje ręce !
- Tess – prosił, kiedy nerwowo szarpała za drut którym przytwierdzono mu nadgarstki do rury – To bez znaczenia...nie zmienisz tego co ma się stać.
- Ma znaczenie dla mnie ! – krzyknęła. Tak bardzo pragnęła go uwolnić. Podniosła rękę chcąc posłużyć się zdolnościami, lecz okazały się one nieprzydatne. Drut jest tak zaplątany, tak mocno okręcony wokół dłoni, że nie dam rady go rozplatać, myślała z rozpaczą, nie przestając się z nim szamotać.
- Tess, proszę – patrzył na nią z dołu – Tylko ty mi jesteś potrzebna. Nie marnuj naszego czasu na coś co jest...daremne.
Znów uklękła i wolno gładziła go po włosach. Pod wpływem pieszczoty zamknął oczy, z widocznym trudem przełknął ślinę - Jak mogę ci pomóc – pytała z oczami pełnymi łez – Powiedz najmilszy.
- Kochaj mnie – powiedział schrypniętym głosem - I ostrzeż pozostałych. Zrobisz to ?
- Oczywiście – kiwnęła głową, z całych sił przegryzając wargi żeby się nie rozpłakać – Kiedy się obudzę, odnajdę cię znowu Marco. Przysięgam.
- Dobrze – wymruczał słabo, przymykając oczy gdy gładziła delikatnie jego policzek – To bardzo dobrze, kochanie.
****
Marco tak bardzo chciał żeby została. Potrzebna mu była jej miłość, wsparcie i poczucie że jest kochany. Pragnął upajać się tą złocistą tajemnicą jaką była jego Tess.
Lecz ona szybko zblakła.
Zamiast niej, z gęstych ciemności zaczęły wyłaniać się niewyraźne sylwetki. Krążyły wokół niego jak sępy, niecierpliwe, podrażnione czekaniem.
- Wstawaj odmieńcu !– usłyszał pogardliwy głos. Starał się znaleźć w pamięci do kogo należy i po chwili zrozumiał. Nicholas. Poleceniu towarzyszył silny kopniak w żebra – Do ciebie mówię, McKinley.
Teraz ponaglający, intensywny szept Nicholasa wwiercał mu się w uszy. Ale powieki tak mocno ciążyły. Jak zza gęstej mgły słyszał stłumiony pomruk. Rozpoznał wśród nich głosy Lonnie i Aarona.
- Ockniesz albo sam ci pomogę – usłyszał głos jakiegoś mężczyzny, kogoś kogo zupełnie nie znał. Zabrzmiał złowieszczo, polecenie wydane zostało stanowczym, niemal wyniosłym tonem.
Marco próbował otworzyć oczy ale nie był w stanie, powieki zupełnie nie chciały go słuchać. W odruchu desperacji, przy pomocy empatii szukał na oślep Tess, lecz ona znikła a jego coraz mocniej otaczały ledwo widoczne w ciemnościach postacie.
I było mu koszmarnie zimno, najbardziej marzł w klatkę piersiową. Ulotniło się gdzieś całe ciepło emanujące z drobnego ciała Tess, teraz czuł tylko przeraźliwy chłód lepkiego od wilgoci powietrza panującego w pomieszczeniu.
- McKinley! – rozkazał ten sam obcy głos - Obudź się, natychmiast!
W tonie głosu było coś niesłychanie władczego, coś co zmuszało do posłuchu. Ciążące powieki uniosły się z trudem.
- Tak, bardzo dobrze – powiedział mężczyzna i Marco dostrzegł go przykucniętego obok siebie. Był bardzo wysoki - niemal dorównywał mu wzrostem, z długimi, jasnymi włosami i przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu. Zupełnie niepodobnych do błękitnych jak woda oczu Tess. Te były zimne, bez życia, pozbawione jakichkolwiek uczuć.
- Miło nam, że wreszcie dołączyłeś do nas, obrońco – powiedział mężczyzna. Szybko rzucił wzrokiem w stronę Nicholasa i dodał – No i w jakże sprzyjającym momencie odkryliśmy twoją zdradę.
- Khivar – wyszeptał Marco poprzez spieczone wargi. Odpowiedział mu zadowolonym z siebie uśmiechem i jak kot zmrużył lodowate oczy.
- Faktycznie, obrońco - powiedział, kołysząc się na stopach – W końcu się spotkaliśmy. Szkoda tylko że okoliczności w jakich się spotykamy są dla ciebie...że tak powiem...niezbyt sprzyjające - Khivar podniósł w górę głowę, znacząco spojrzał na związane ręce Marco i z powrotem utkwił w nim oczy.
Marco nie spuszczał z niego wzroku. Wiedział, że został teraz poddany psychicznej presji mającej na celu zasianie niepewności, wywołanie rozchwiania emocjonalnego. Tak postępowali skórowie i ich przywódcy. Swoich więźniów starali się najpierw zdominować i zastraszyć; i często stosowali tę metodę jako preludium przed przystąpieniem do brutalnej penetracji umysłu.
Moment w którym mierzyli się wzrokiem wydawał się trwać całą wieczność. W końcu Khivar uniósł podbródek i niemal niedostrzegalnie przymknął oczy.
- No cóż Marco McKinley, wiesz po co tutaj jesteś, prawda ?
Milczał, ale serce odpowiedziało szybszym łomotem. Modlił się żeby udało mu się ukryć w myślach tych, których bezpieczeństwa przysięgał bronić. I chciał chronić jeszcze kogoś. Tess.
- A więc bunt – stwierdził Khivar, oglądając się na Nicholasa. Nieme polecenie zostało natychmiast wykonane i Marco odczuł kilka kopniaków, które wymierzono mu w bok. Nie potrafił zapanować nad cichym okrzykiem bólu. Opuścił wzrok i dopiero teraz zrozumiał czemu jest mu tak przeraźliwie zimno. Miał na sobie jedynie spodnie i buty, od pasa w górę był goły. Sweter i skafander leżały zwinięte i rzucone na podłogę.
Tę taktykę także znał doskonale – obnaż wroga, wystaw go na upokorzenie, a zmięknie. Zastanawiające, kiedy zdarli z niego ubranie. Przecież przed chwilą rozmawiając z Tess miał jeszcze na sobie sweter.
Khivar przysunął się bliżej, ukląkł i położył dłoń na piersi Marco. Mimo wychłodzonej skóry jego palce były zaskakująco zimne. - Ujawnisz wszystko co wiesz, obrońco. Łącznie z planami swojego niewydarzonego króla – w jego głosie pobrzmiewało nie tylko szyderstwo, gdy drugą dłoń przycisnął do skroni Marco. Czaiła się w nim groźba.
Marco zrozumiał, że Khivar zamierza dokonać czegoś znacznie gorszego niż tylko penetracji umysłu, coś co kojarzyło mu się z inwazją i destrukcją. To dlatego umieścił dłoń nad jego sercem.
Odczuł nagłe, ostre szarpnięcie i nasilające się wyciąganie z głębi myśli, jednocześnie taki sam wstrząs przebiegł przez jego klatkę piersiową. Krzyczał pod wpływem siły która rozdzierała mu duszę, niemal nie czując jak Lonnie uderza go mocno po twarzy. Próbował przeciwstawić się temu potwornemu wysysaniu i stworzyć barierę chroniącą to co kryły myśli, lecz natychmiast musiał się ugiąć przed przemożną potęgą Khivara.
- Dowiem się wszystkiego – szeptał Khivar, gdy gwałt przybierał coraz mroczniejszy obrót – Niech to do ciebie dotrze, obrońco. Dzisiaj będę wiedział wszystko.
Marco zamknął oczy, desperacko próbując przeciwstawić się tej potężnej, opanowującej go sile, lecz nie pozostało mu nic na czym mógłby się wesprzeć.
*****
Tess otworzyła oczy zastanawiając się dlaczego pochyla się nad nią Max i przyciska rękę do jej serca. Rozkasłała się, pragnąc nabrać powietrza co przychodziło z trudem, bo przy każdym oddechu płuca paliły żywym ogniem. Szybko rozejrzała się wokół siebie.
- Co ...co ? – chciała zapytać, widząc zgromadzonych przy sobie oprócz Maxa, jeszcze Serenę i Rileya. – Co się stało ? – głos niewyraźnie wybiegł z nabrzmiałych ust.
Marco. Co się z nim stało ? Dlaczego nagle znikł, a ona znalazła się tutaj ?
- Spodziewamy się, że ty nam to powiesz – odpowiedział miękko Max opuszczając dłoń z nad jej serca – Byłaś w jakimś ...transie.
- Transie ? – wciąż oszołomiona usiłowała się podnieść. Miała wrażenie jakby ktoś rozwieradłem otworzył jej klatkę piersiową. – Ach...- ostro krzyknęła bo ból się zwielokrotnił.
- Sądzimy, że miałaś coś w rodzaju ataku serca – zasugerowała Serena podtrzymując ją ręką i pomagając usiąść.
- Nie – wykrztusiła Tess, z wysiłkiem zaczerpując haust powietrza. Nadal czuła silne palenie w płucach.
- A więc to Marco – stwierdziła Serena z zadziwiającą wiarą w pewność tego co mówi. Tess zetknęła się z jej mocnym wzrokiem i lekko skinęła głową. Jej uwadze nie uszedł wyraz niepokoju jaki pojawił się w brązowych oczach Sereny.
- On jest...oni go...- Tess zmagała się ze słowami. Zamknęła oczy krzycząc w głębi duszy, On jest wszystkim co jest mi najdroższe.... a oni go krzywdzą....
- Został uwięziony – powiedziała w końcu – Przez Nicholasa i jego żołnierzy. Nie wiem skąd się dowiedzieli. Kilkakrotnie uderzono go elementem zakłócającym i jest teraz bardzo osłabiony.
- Otrzymał uderzenie w piersi – kiwnęła głową Serena a oczy jej pociemniały – Stąd u ciebie ten tak intensywny ból serca.
Tess czuła jak drżą jej wargi gdy widziała we wpatrzonych w siebie oczach Sereny zatroskaną matczyną miłość. Więź jaka się w tej chwili tworzyła między nimi była z tych które jednoczą kobiety kochające tego samego mężczyznę, w obliczu grożącego mu niebezpieczeństwa.
- Znam drogę – powiedziała cicho Tess, starając się usiąść prosto – Jak tylko znajdziemy się na miejscu będę w stanie doprowadzić nas do niego.
- Tess, czy oni....- Riley odwrócił oczy i walczył z sobą by to powiedzieć – Czy on został...
- Jeszcze nic mu nie zrobili – powiedziała Tess, tak stanowczo jakby wstąpiły w nią nowe siły - Od kiedy go zaatakowano jest wciąż nieprzytomny.
Serena podniosła wzrok i rzuciła przed siebie – Anno, daleko jeszcze ?
- Około pięciu mil – usłyszeli jej głos dobiegający z przodu pojazdu.
- Być może uda nam się do nich dotrzeć zanim odkryją nasz plan – zadecydowała Serena.
- Bez względu na to czy się dowiedzą, nie przerywamy akcji – zadecydował Max – Nie będzie żadnej zmiany planów.
- Nie, żadnych zmian – poparła go Serena mocnym skinieniem głowy – To co mamy zrobić, dokona się dzisiaj.
******
Khivar odsunął rękę od głowy Marco i natychmiast ustał gnający pęd, a gdy wróciła świadomość pozostał po nim oślepiający ból głowy. Gwałt był dla Marco wstrząsem, bolesnym poczuciem sprofanowania najbardziej intymnej sfery, brutalnym wtargnięciem w najgłębsze miejsca duszy i umysłu. Skutki po inwazyjnej grabieży jakiej dokonał Khivar odbijały się cichym pulsowaniem w całym ciele.
Khivar uważnie go obserwował, jak zanosi się kaszlem, gdy z wysiłkiem, gorączkowo łapie oddech. Wystawiony na jego spojrzenie, Marco czuł wstyd, że nie potrafi lepiej zapanować nad słabością ciała, że na jego oczach gwałtownie drży. Walczył ze sobą by przynajmniej uspokoić dygot ramion.
Wreszcie Khivar przemówił, przerywając głuchą ciszę jaka nastała - Czy wiesz jak długo czekałem na kogoś takiego jak ty ? – powiedział refleksyjnie, tonem który instynktownie wzbudzał lęk – Na naszej planecie nie ma już ani jednego przedstawiciela twojego gatunku. Dopilnowałem tego.
- Mojego gatunku ? - zapytał Marco, zastanawiając się dlaczego Khivar nagle zwęził przenikliwe oczy.
- Chyba na Anatrze jednemu z twoich zupełnie zabrakło rozsądku – powiedział pocierając szczękę. Przyglądnął mu się badawczo – Temu, który tak nadzwyczajnie to wszystko stworzył.
- Co masz na myśli, panie ? – spytał Nicholas służalczym tonem – Wiemy, że jest obrońcą króla...
- Nie, kimś więcej Nicholasie – prychnął lekceważąco Khivar i znów niebezpiecznie zmrużył oczy – Kimś znacznie więcej. Ten królewski obrońca jest również empatą.
- Co? Bez jaj ! – wykrzyknął z niedowierzaniem Nicholas i zaraz się opamiętał gdy Khivar obrzucił go suchym spojrzeniem. Poruszył się niespokojnie, wyprostował i lekko skłonił głowę – Jak to możliwe, panie ?
- Jestem pewny, że nasz więzień będzie w stanie nam to wyjaśnić – odpowiedział Khivar wstając. Marco patrzył z dołu na wyłaniającą się przed nim wysoką sylwetkę, zupełnie nie przyzwyczajony do takiej fizycznej przewagi. To on zawsze górował wzrostem nad innymi; jego wzrost budził wśród pozostałych większy respekt. W tej chwili pozostało mu tylko patrzeć na swoich prześladowców z pozycji pokonanego i modlić się by okazali odrobinę miłosierdzia.
- Nie rozumiem...o co ci chodzi ? – powiedział półgłosem. Przesunął wzrokiem po tych którzy go otaczali i na krótko zatrzymał się na Lonnie. To niesamowite jak w tym półmroku jest podobna do Isabel. A jednak przyglądając się jej dokładniej, dostrzec można było zamiast życzliwości jaką widywał w oczach Isabel, zwyczajne wyrachowanie i złośliwość.
- O, doskonale rozumiesz, McKinley – wrzasnął gniewnie Khivar. Przerzucił za ramię długie włosy i zaczął chodzić wokół niego jak drapieżnik osaczający swoją ofiarę. – Wnikając w twój umysł, czułem jaką toczyłeś walkę o swój dar, wyczułem jego doskonałość. Przez lata nad nim pracowałeś. Teraz, kiedy jest w pełni ukształtowany, ja z niego skorzystam...
- Nie możesz tego zrobić – wykrztusił Marco, chociaż zaczynał pojmować, że w jego sytuacji wszystko jest możliwe.
- Ależ mogę – uśmiechnął się Khivar, zakładając na piersiach ręce – Podzieliłeś się swoją mocą z kimś jeszcze, z antariańską kobietą. I zostawiłeś ją samą ....przygotowaną dla mnie.
- Nie, nie....- Marco zaczął się szarpać, odchylony do tyłu walczył z całych sił żeby się uwolnić. Drut wbijał mu się coraz głębiej w skórę, znacząc ją czerwonymi ranami.
- Och tak, empato. Dałeś mi dzisiaj dużo więcej niż się spodziewałem. Nie tylko otrzymałem od ciebie dar którego ja nie posiadam, lecz umożliwiłeś mi związanie się z królewskim rodem D'Ashani...co jeszcze bardziej zbliży mnie do rodziny Zana.
- Błagam cię – warknął ostrzegawczo Marco, czując jak te słowa budzą w nim jakieś pierwotne wspomnienia – Ona jest moją...
Khivar podniósł rękę i zdecydowanym gestem nakazał mu milczenie - Ayanna D'Ashani nie jest przeznaczona dla ciebie, empato – powiedział krzywiąc się z niesmakiem – Zważywszy na jej królewskie pochodzenie, nie dorównujesz jej nawet pozycją społeczną. Lecz ja będę ją miał, a do tego posłuży mi twój dar.
- Proszę – szeptał ochryple Marco, Proszę nie krzywdź jej, zamiast jej weź mnie. Możesz mnie zabić. Ale nie rób krzywdy mojej ukochanej. Zrobię co tylko zechcesz, tylko nie ...
- Czego ? – zapytał Khivar obłudnie - Wyjaśnij o co prosisz, McKinley.
Marco wpatrywał się w swojego prześladowcę, mając nad sobą człowieka z którym walczył przez niemal całe życie. I wreszcie zrozumiał. Przegrał i został upokorzony w najbardziej haniebny sposób. Nie mógł bronić kobiety z którą łączyła go bliska więź, nie był w stanie zrobić niczego by ustrzec ją przed zakusami swojego najbardziej znienawidzonego wroga, któremu miała posłużyć w osiągnięciu jego niecnych planów. I znając wszystkie szczegóły dzisiejszej sekretnej misji, zdradził Khivarowi całą strategię ataku.
Khivar z napięciem go obserwował – Żebym się nie uczynił z niej swojej żony ? O to prosisz empato? O nie, jestem Antousianem a my nie się nie pobieramy na całe życie. Tylko wy Antarianie bawicie w coś takiego jak monogamia. Więc z łatwością przyjdzie mi dzisiaj ją zniewolić, a potem będę kochał się z nią do końca jej dni ....a ty stracisz ją na zawsze.
Nagle Marco poczuł jak zaczyna ogarniać go szaleństwo, jak wzbiera w nim wściekłość jakiej nie pamiętał od wielu lat. W głowie roiło się od natłoku myśli, zdawało się że eksploduje w nim każda komórka ciała gdy zmagał się z przewalającymi emocjami. Ponieważ wiedział do czego zmierza Khivar. Będzie chciał gwałtem posiąść Tess, wykorzystując jej zdolności empatyczne i w ten sposób, poprzez związek krwi wejść do rodziny królewskiej. Jednak to o czym się dowiedział teraz, było dla Marco czymś zupełnie nowym.
Ród D'Ashani. Słowa te nie dawały mu spokoju, brzmiały dziwnie znajomo i powodowały przejmujący ból w duszy, ból którego znaczenia nie potrafił zrozumieć - jak gdyby ich głęboka wymowa kojarzyła się z rozdzieleniem go z Tess. Instynktownie gardził nimi a jednocześnie budziły szacunek.
Gdzieś z głębi jego istoty wydobył się gardłowy krzyk, oszalały z rozpaczy, odbijający się echem od sufitu i zimnych, bezdusznych ścian celi. Skręcał się i szarpał konwulsyjnie; i krzyczał coś w języku Antarian, z desperacją zwracając się w stronę człowieka który teraz trzymał w swoich rękach los jego ukochanej.
Khivar klęknął obok niego, tym razem w bezpiecznej odległości i przycisnął palec do jego warg – Ucisz się, empato. Nic ci nie da ta walka – powiedział spokojnie, gdy udręczony Marco ciężko dyszał.
- Nic do niej nie czujesz – Marco próbował go przekonywać chociaż wiedział, że to daremne - Ona nic dla ciebie nie znaczy.
- Władzę – odpowiedział cicho Kivar – Ona dla mnie oznacza władzę. I kiedy przyjdzie tu dzisiaj, poczekam by wziąć to co i tak już do mnie należy.
- Tess nigdy nie będzie należała do ciebie – krzyknął Marco, mając wrażenie że dusi się od ogromu zła jakie tkwiło w tych ludziach – Cokolwiek byś zrobił !
- Mylisz się, Ayanna D'Ashani zdecydowanie będzie należeć do mnie. I wszystko co jej będzie moje. - Kivar wstał i majestatycznie ruszył w stronę drzwi. Otwierając je, na moment się zatrzymał, oglądnął przez ramię i z tryumfującym uśmiechem powiedział – Tak samo jak tron, którym już zawładnąłem. A zabijając dzisiaj Zana, jedynie potwierdzę ten fakt raz na zawsze.
I po tych słowach, ignorując Marco opuścił lodowatą celę.
Cdn.
Gravity Always Wins - część 38
Tess potykając się biegła na oślep przez ciemny, wyludniony magazyn, kierując się w stronę skąd przyzywał ją daleki krzyk Marco.
- Idę ! – wołała prąc przed siebie, instynktownie wyczuwając drogę wzdłuż zimnych ścian – Już idę Marco!
Chciała żeby ją usłyszał, żeby uwierzył, że go odnajdzie. Ale w przeciwieństwie do ich zwyczajowych sennych spotkań, tu panował mrok i tak trudno było cokolwiek zobaczyć.
Czy to działo się naprawdę ?
Tess nie była pewna, a ostry ból w piersiach jeszcze bardziej potęgował wątpliwości. Zaczęło się od rozrywającego bólu w sercu, który zaraz stępiał gdy weszła w fazę snu, a w nim biegła za prowadzącym ją w ciemnościach Marco.
Zdawało się jakby poszukiwania nie miały końca, gorączkowo przebiegała korytarz za korytarzem, jednak nie umiała go odnaleźć. Biegnąc kierowała się w stronę głębokiego głosu którym ją od czasu do czasu nawoływał. Chwilami słyszała jak wołał Tess, innym razem Ayannę...ale wciąż nie udawało jej się zbliżyć do niego.
A on cierpiał. Wyczuwała jego cierpienie każdą cząstką duszy i ciała. Zadawali mu ból, i przedzierając się przez mroczne zakamarki jego umysłu czuła się kompletnie bezsilna, że nie potrafi mu pomóc.
Wreszcie odnalazła wyjście z korytarza, weszła do rozległego pomieszczenia i z daleka zobaczyła smugę bladego światła wydobywającego się spod drzwi. Przyspieszyła kroku i natychmiast w piersiach odczuła ostre szarpnięcie, tak silne że musiała zdusić ból obiema rękami. Cokolwiek to było, nie może pozwolić sobie na kolejny atak.
Idź w stronę wiązki światła, mobilizowała się do zrobienia kolejnego wysiłku. A znajdziesz cię u celu.
Ból się wzmagał, natychmiast poczuła w piersiach gniotący strach gdy stanęła przy drzwiach. Pchnęła je i weszła do zalanego skąpym światłem niewielkiego pomieszczenia. Drogę zagradzali jej jacyś ludzie, obcy ludzie, więc zaczęła się między nimi przeciskać, chcąc zobaczyć...
I dostrzegła go leżącego na podłodze brudnej celi. Miał uniesione wysoko nad głową ręce, przywiązane w przegubach do rury grzewczej, a skrępowane mocno stopy jeszcze bardziej go unieruchamiały. Nieprzytomny, zwisał bezwładnie z pochyloną na piersiach głową. Lecz to co głównie przykuło jej uwagę, to były jego ręce. Związano je tak ciasno, że zadzierzgnięty drut wżynał się głęboko w skórę a nadgarstki krwawiły.
Zebrani wokół niego ludzie śmiali się i drwili. Wzburzona, z krzykiem odwróciła się do nich – Co się z wami dzieje ? Rozwiążcie go ! – pchnęła jakąś dziewczynę, która nie zareagowała i wówczas rozpoznała w niej Lonnie.
Uklękła, przypadła do niego i wówczas doszedł do niej słaby głos - Oni cię nie słyszą, Tess – Powoli uniósł ciemną głowę i spojrzał na nią. Miał zaczerwienione, nabiegłe krwią oczy, spierzchnięte usta – Nie zdają sobie sprawy z twojej obecności.
- Co oni ci zrobili ? – chciała go jakoś pocieszyć więc gładziła go delikatnie po policzku - Co się stało ?
- Jesteś przy mnie – mówił cicho. Niewiele to wyjaśniało ale Tess odniosła wrażenie, że te słowa mają dla niego ogromne znaczenie.
- Wiem, kochanie. Wiem - szeptała, przyciskając miękko usta do jego skroni – Ale powiedz co ci zrobili ?
- Zasadzka – mówił półgłosem przymykając oczy – Patrolowałem okolicę...odkryli zdradę....czekali tam na mnie.
Szybko przesunęła wzrok na jego piersi. Pamiętała swój straszliwy ból, który być może odezwał się w chwili w której go zaatakowano. Nie zobaczyła krwi i z ulgą odetchnęła.
- Element zakłócający? – zapytała, przykładając dłoń do jego piersi. Czuła ciepło jego ciała i pomimo grubego swetra jaki miał na sobie, szybkie łomotanie serca.
Przytaknął, opuścił nisko głowę i wyczerpany wydyszał – Uderzali ciągle i ciągle, nie było temu końca – Teraz jej dłoń spoczęła tuż na jego sercem i natychmiast odbił się w niej echem ból jaki mu zadano. Gwałtownie wchłonęła jego cierpienie całą sobą. Stało się to nagle, zupełnie bezwiednie, ale zawsze była do niego tak otwarta, tak mocno z nim połączona, że nie sposób było się przed tym uchronić.
Podniósł szybko głowę, gdy szarpnęła się do tyłu i oszołomiona przysiadła na betonowej podłodze - Tess, nie rób tego – prosił błagalnym tonem – Nie waż się przejmować na siebie bólu.
- Ja...ja – walczyła o odzyskanie oddechu – Niczego nie zrobiłam...
Odchylił do tyłu głowę i przymknął oczy – Bądź ostrożna, skarbie – wyszeptał – Przy swoich empatycznych zdolnościach jesteś tak bardzo podatna na zranienie...uważaj na siebie.
Kiwnęła głową, ciężko przełknęła i znów podpełzła do niego - Czy ty... śpisz ? – spytała rozglądając się wokół. Tym razem dostrzegła Nicholasa. Prócz niego stało ich tam czterech, może pięciu. Wpatrzeni w Marco uśmiechali się szyderczo.
- Jestem nieprzytomny – powiedział spokojnie – A oni czekają.
- Na co ? – spytała przytulając łagodnie usta do jego czoła, oddychając jego zapachem.
- Żeby wejść w mój umysł kiedy się ocknę. A wtedy dowiedzą się o wszystkim - miał ściśnięty z emocji głos. Przez chwilę unikał jej wzroku i wreszcie powiedział – Tess, będą wiedzieli o dzisiejszej akcji, o tobie, o mnie...wszystko. I nadchodzi Khivar....wyczuwam go. Chociaż jestem nieprzytomny, wiem że jest gdzieś w pobliżu.
- Czy ...ja także straciłam przytomność ? – spytała wtulając twarz w jego piersi – A może w jakiś sposób przyciągnąłeś mnie do siebie ? Nic już nie wiem.
- Wróć pamięcią do początku, kochanie, a zrozumiesz – naprowadzał ją delikatnie. Był taki troskliwy, nawet teraz, mimo ogromu cierpienia jakiego doświadczał pomagał jej jak ma radzić sobie z nowym darem – Pomyśl...
- Byłam w samochodzie – zaczęła ostrożnie, pragnąc by cała reszta była kłamstwem. Jedyną prawdę jaką przyjmowała to jej obecność przy Marco – Jechaliśmy tutaj. A potem... ból...ten nieznośny ból w piersiach.
- Tak, wtedy zostałem zaatakowany – potwierdził miękko – Musiałaś zemdleć.
- Chyba tak się stało – przytaknęła – Myślę, że przyciągnęło mnie pragnienie znalezienia się przy tobie.
Zmęczony odetchnął i poczuła pod głową jak poprawia się z widocznym trudem. Uniosła się popatrzyła mu w oczy i zrozumiała, że więzy krępują mu ruchy. Tak bardzo skupiła się na rozmowie z nim...na upewnianiu się czy nic mu nie jest, że nawet nie pomyślała by mu jakoś ulżyć.
- Och, Marco! – poderwała się na nogi – Twoje ręce !
- Tess – prosił, kiedy nerwowo szarpała za drut którym przytwierdzono mu nadgarstki do rury – To bez znaczenia...nie zmienisz tego co ma się stać.
- Ma znaczenie dla mnie ! – krzyknęła. Tak bardzo pragnęła go uwolnić. Podniosła rękę chcąc posłużyć się zdolnościami, lecz okazały się one nieprzydatne. Drut jest tak zaplątany, tak mocno okręcony wokół dłoni, że nie dam rady go rozplatać, myślała z rozpaczą, nie przestając się z nim szamotać.
- Tess, proszę – patrzył na nią z dołu – Tylko ty mi jesteś potrzebna. Nie marnuj naszego czasu na coś co jest...daremne.
Znów uklękła i wolno gładziła go po włosach. Pod wpływem pieszczoty zamknął oczy, z widocznym trudem przełknął ślinę - Jak mogę ci pomóc – pytała z oczami pełnymi łez – Powiedz najmilszy.
- Kochaj mnie – powiedział schrypniętym głosem - I ostrzeż pozostałych. Zrobisz to ?
- Oczywiście – kiwnęła głową, z całych sił przegryzając wargi żeby się nie rozpłakać – Kiedy się obudzę, odnajdę cię znowu Marco. Przysięgam.
- Dobrze – wymruczał słabo, przymykając oczy gdy gładziła delikatnie jego policzek – To bardzo dobrze, kochanie.
****
Marco tak bardzo chciał żeby została. Potrzebna mu była jej miłość, wsparcie i poczucie że jest kochany. Pragnął upajać się tą złocistą tajemnicą jaką była jego Tess.
Lecz ona szybko zblakła.
Zamiast niej, z gęstych ciemności zaczęły wyłaniać się niewyraźne sylwetki. Krążyły wokół niego jak sępy, niecierpliwe, podrażnione czekaniem.
- Wstawaj odmieńcu !– usłyszał pogardliwy głos. Starał się znaleźć w pamięci do kogo należy i po chwili zrozumiał. Nicholas. Poleceniu towarzyszył silny kopniak w żebra – Do ciebie mówię, McKinley.
Teraz ponaglający, intensywny szept Nicholasa wwiercał mu się w uszy. Ale powieki tak mocno ciążyły. Jak zza gęstej mgły słyszał stłumiony pomruk. Rozpoznał wśród nich głosy Lonnie i Aarona.
- Ockniesz albo sam ci pomogę – usłyszał głos jakiegoś mężczyzny, kogoś kogo zupełnie nie znał. Zabrzmiał złowieszczo, polecenie wydane zostało stanowczym, niemal wyniosłym tonem.
Marco próbował otworzyć oczy ale nie był w stanie, powieki zupełnie nie chciały go słuchać. W odruchu desperacji, przy pomocy empatii szukał na oślep Tess, lecz ona znikła a jego coraz mocniej otaczały ledwo widoczne w ciemnościach postacie.
I było mu koszmarnie zimno, najbardziej marzł w klatkę piersiową. Ulotniło się gdzieś całe ciepło emanujące z drobnego ciała Tess, teraz czuł tylko przeraźliwy chłód lepkiego od wilgoci powietrza panującego w pomieszczeniu.
- McKinley! – rozkazał ten sam obcy głos - Obudź się, natychmiast!
W tonie głosu było coś niesłychanie władczego, coś co zmuszało do posłuchu. Ciążące powieki uniosły się z trudem.
- Tak, bardzo dobrze – powiedział mężczyzna i Marco dostrzegł go przykucniętego obok siebie. Był bardzo wysoki - niemal dorównywał mu wzrostem, z długimi, jasnymi włosami i przeszywającym spojrzeniem niebieskich oczu. Zupełnie niepodobnych do błękitnych jak woda oczu Tess. Te były zimne, bez życia, pozbawione jakichkolwiek uczuć.
- Miło nam, że wreszcie dołączyłeś do nas, obrońco – powiedział mężczyzna. Szybko rzucił wzrokiem w stronę Nicholasa i dodał – No i w jakże sprzyjającym momencie odkryliśmy twoją zdradę.
- Khivar – wyszeptał Marco poprzez spieczone wargi. Odpowiedział mu zadowolonym z siebie uśmiechem i jak kot zmrużył lodowate oczy.
- Faktycznie, obrońco - powiedział, kołysząc się na stopach – W końcu się spotkaliśmy. Szkoda tylko że okoliczności w jakich się spotykamy są dla ciebie...że tak powiem...niezbyt sprzyjające - Khivar podniósł w górę głowę, znacząco spojrzał na związane ręce Marco i z powrotem utkwił w nim oczy.
Marco nie spuszczał z niego wzroku. Wiedział, że został teraz poddany psychicznej presji mającej na celu zasianie niepewności, wywołanie rozchwiania emocjonalnego. Tak postępowali skórowie i ich przywódcy. Swoich więźniów starali się najpierw zdominować i zastraszyć; i często stosowali tę metodę jako preludium przed przystąpieniem do brutalnej penetracji umysłu.
Moment w którym mierzyli się wzrokiem wydawał się trwać całą wieczność. W końcu Khivar uniósł podbródek i niemal niedostrzegalnie przymknął oczy.
- No cóż Marco McKinley, wiesz po co tutaj jesteś, prawda ?
Milczał, ale serce odpowiedziało szybszym łomotem. Modlił się żeby udało mu się ukryć w myślach tych, których bezpieczeństwa przysięgał bronić. I chciał chronić jeszcze kogoś. Tess.
- A więc bunt – stwierdził Khivar, oglądając się na Nicholasa. Nieme polecenie zostało natychmiast wykonane i Marco odczuł kilka kopniaków, które wymierzono mu w bok. Nie potrafił zapanować nad cichym okrzykiem bólu. Opuścił wzrok i dopiero teraz zrozumiał czemu jest mu tak przeraźliwie zimno. Miał na sobie jedynie spodnie i buty, od pasa w górę był goły. Sweter i skafander leżały zwinięte i rzucone na podłogę.
Tę taktykę także znał doskonale – obnaż wroga, wystaw go na upokorzenie, a zmięknie. Zastanawiające, kiedy zdarli z niego ubranie. Przecież przed chwilą rozmawiając z Tess miał jeszcze na sobie sweter.
Khivar przysunął się bliżej, ukląkł i położył dłoń na piersi Marco. Mimo wychłodzonej skóry jego palce były zaskakująco zimne. - Ujawnisz wszystko co wiesz, obrońco. Łącznie z planami swojego niewydarzonego króla – w jego głosie pobrzmiewało nie tylko szyderstwo, gdy drugą dłoń przycisnął do skroni Marco. Czaiła się w nim groźba.
Marco zrozumiał, że Khivar zamierza dokonać czegoś znacznie gorszego niż tylko penetracji umysłu, coś co kojarzyło mu się z inwazją i destrukcją. To dlatego umieścił dłoń nad jego sercem.
Odczuł nagłe, ostre szarpnięcie i nasilające się wyciąganie z głębi myśli, jednocześnie taki sam wstrząs przebiegł przez jego klatkę piersiową. Krzyczał pod wpływem siły która rozdzierała mu duszę, niemal nie czując jak Lonnie uderza go mocno po twarzy. Próbował przeciwstawić się temu potwornemu wysysaniu i stworzyć barierę chroniącą to co kryły myśli, lecz natychmiast musiał się ugiąć przed przemożną potęgą Khivara.
- Dowiem się wszystkiego – szeptał Khivar, gdy gwałt przybierał coraz mroczniejszy obrót – Niech to do ciebie dotrze, obrońco. Dzisiaj będę wiedział wszystko.
Marco zamknął oczy, desperacko próbując przeciwstawić się tej potężnej, opanowującej go sile, lecz nie pozostało mu nic na czym mógłby się wesprzeć.
*****
Tess otworzyła oczy zastanawiając się dlaczego pochyla się nad nią Max i przyciska rękę do jej serca. Rozkasłała się, pragnąc nabrać powietrza co przychodziło z trudem, bo przy każdym oddechu płuca paliły żywym ogniem. Szybko rozejrzała się wokół siebie.
- Co ...co ? – chciała zapytać, widząc zgromadzonych przy sobie oprócz Maxa, jeszcze Serenę i Rileya. – Co się stało ? – głos niewyraźnie wybiegł z nabrzmiałych ust.
Marco. Co się z nim stało ? Dlaczego nagle znikł, a ona znalazła się tutaj ?
- Spodziewamy się, że ty nam to powiesz – odpowiedział miękko Max opuszczając dłoń z nad jej serca – Byłaś w jakimś ...transie.
- Transie ? – wciąż oszołomiona usiłowała się podnieść. Miała wrażenie jakby ktoś rozwieradłem otworzył jej klatkę piersiową. – Ach...- ostro krzyknęła bo ból się zwielokrotnił.
- Sądzimy, że miałaś coś w rodzaju ataku serca – zasugerowała Serena podtrzymując ją ręką i pomagając usiąść.
- Nie – wykrztusiła Tess, z wysiłkiem zaczerpując haust powietrza. Nadal czuła silne palenie w płucach.
- A więc to Marco – stwierdziła Serena z zadziwiającą wiarą w pewność tego co mówi. Tess zetknęła się z jej mocnym wzrokiem i lekko skinęła głową. Jej uwadze nie uszedł wyraz niepokoju jaki pojawił się w brązowych oczach Sereny.
- On jest...oni go...- Tess zmagała się ze słowami. Zamknęła oczy krzycząc w głębi duszy, On jest wszystkim co jest mi najdroższe.... a oni go krzywdzą....
- Został uwięziony – powiedziała w końcu – Przez Nicholasa i jego żołnierzy. Nie wiem skąd się dowiedzieli. Kilkakrotnie uderzono go elementem zakłócającym i jest teraz bardzo osłabiony.
- Otrzymał uderzenie w piersi – kiwnęła głową Serena a oczy jej pociemniały – Stąd u ciebie ten tak intensywny ból serca.
Tess czuła jak drżą jej wargi gdy widziała we wpatrzonych w siebie oczach Sereny zatroskaną matczyną miłość. Więź jaka się w tej chwili tworzyła między nimi była z tych które jednoczą kobiety kochające tego samego mężczyznę, w obliczu grożącego mu niebezpieczeństwa.
- Znam drogę – powiedziała cicho Tess, starając się usiąść prosto – Jak tylko znajdziemy się na miejscu będę w stanie doprowadzić nas do niego.
- Tess, czy oni....- Riley odwrócił oczy i walczył z sobą by to powiedzieć – Czy on został...
- Jeszcze nic mu nie zrobili – powiedziała Tess, tak stanowczo jakby wstąpiły w nią nowe siły - Od kiedy go zaatakowano jest wciąż nieprzytomny.
Serena podniosła wzrok i rzuciła przed siebie – Anno, daleko jeszcze ?
- Około pięciu mil – usłyszeli jej głos dobiegający z przodu pojazdu.
- Być może uda nam się do nich dotrzeć zanim odkryją nasz plan – zadecydowała Serena.
- Bez względu na to czy się dowiedzą, nie przerywamy akcji – zadecydował Max – Nie będzie żadnej zmiany planów.
- Nie, żadnych zmian – poparła go Serena mocnym skinieniem głowy – To co mamy zrobić, dokona się dzisiaj.
******
Khivar odsunął rękę od głowy Marco i natychmiast ustał gnający pęd, a gdy wróciła świadomość pozostał po nim oślepiający ból głowy. Gwałt był dla Marco wstrząsem, bolesnym poczuciem sprofanowania najbardziej intymnej sfery, brutalnym wtargnięciem w najgłębsze miejsca duszy i umysłu. Skutki po inwazyjnej grabieży jakiej dokonał Khivar odbijały się cichym pulsowaniem w całym ciele.
Khivar uważnie go obserwował, jak zanosi się kaszlem, gdy z wysiłkiem, gorączkowo łapie oddech. Wystawiony na jego spojrzenie, Marco czuł wstyd, że nie potrafi lepiej zapanować nad słabością ciała, że na jego oczach gwałtownie drży. Walczył ze sobą by przynajmniej uspokoić dygot ramion.
Wreszcie Khivar przemówił, przerywając głuchą ciszę jaka nastała - Czy wiesz jak długo czekałem na kogoś takiego jak ty ? – powiedział refleksyjnie, tonem który instynktownie wzbudzał lęk – Na naszej planecie nie ma już ani jednego przedstawiciela twojego gatunku. Dopilnowałem tego.
- Mojego gatunku ? - zapytał Marco, zastanawiając się dlaczego Khivar nagle zwęził przenikliwe oczy.
- Chyba na Anatrze jednemu z twoich zupełnie zabrakło rozsądku – powiedział pocierając szczękę. Przyglądnął mu się badawczo – Temu, który tak nadzwyczajnie to wszystko stworzył.
- Co masz na myśli, panie ? – spytał Nicholas służalczym tonem – Wiemy, że jest obrońcą króla...
- Nie, kimś więcej Nicholasie – prychnął lekceważąco Khivar i znów niebezpiecznie zmrużył oczy – Kimś znacznie więcej. Ten królewski obrońca jest również empatą.
- Co? Bez jaj ! – wykrzyknął z niedowierzaniem Nicholas i zaraz się opamiętał gdy Khivar obrzucił go suchym spojrzeniem. Poruszył się niespokojnie, wyprostował i lekko skłonił głowę – Jak to możliwe, panie ?
- Jestem pewny, że nasz więzień będzie w stanie nam to wyjaśnić – odpowiedział Khivar wstając. Marco patrzył z dołu na wyłaniającą się przed nim wysoką sylwetkę, zupełnie nie przyzwyczajony do takiej fizycznej przewagi. To on zawsze górował wzrostem nad innymi; jego wzrost budził wśród pozostałych większy respekt. W tej chwili pozostało mu tylko patrzeć na swoich prześladowców z pozycji pokonanego i modlić się by okazali odrobinę miłosierdzia.
- Nie rozumiem...o co ci chodzi ? – powiedział półgłosem. Przesunął wzrokiem po tych którzy go otaczali i na krótko zatrzymał się na Lonnie. To niesamowite jak w tym półmroku jest podobna do Isabel. A jednak przyglądając się jej dokładniej, dostrzec można było zamiast życzliwości jaką widywał w oczach Isabel, zwyczajne wyrachowanie i złośliwość.
- O, doskonale rozumiesz, McKinley – wrzasnął gniewnie Khivar. Przerzucił za ramię długie włosy i zaczął chodzić wokół niego jak drapieżnik osaczający swoją ofiarę. – Wnikając w twój umysł, czułem jaką toczyłeś walkę o swój dar, wyczułem jego doskonałość. Przez lata nad nim pracowałeś. Teraz, kiedy jest w pełni ukształtowany, ja z niego skorzystam...
- Nie możesz tego zrobić – wykrztusił Marco, chociaż zaczynał pojmować, że w jego sytuacji wszystko jest możliwe.
- Ależ mogę – uśmiechnął się Khivar, zakładając na piersiach ręce – Podzieliłeś się swoją mocą z kimś jeszcze, z antariańską kobietą. I zostawiłeś ją samą ....przygotowaną dla mnie.
- Nie, nie....- Marco zaczął się szarpać, odchylony do tyłu walczył z całych sił żeby się uwolnić. Drut wbijał mu się coraz głębiej w skórę, znacząc ją czerwonymi ranami.
- Och tak, empato. Dałeś mi dzisiaj dużo więcej niż się spodziewałem. Nie tylko otrzymałem od ciebie dar którego ja nie posiadam, lecz umożliwiłeś mi związanie się z królewskim rodem D'Ashani...co jeszcze bardziej zbliży mnie do rodziny Zana.
- Błagam cię – warknął ostrzegawczo Marco, czując jak te słowa budzą w nim jakieś pierwotne wspomnienia – Ona jest moją...
Khivar podniósł rękę i zdecydowanym gestem nakazał mu milczenie - Ayanna D'Ashani nie jest przeznaczona dla ciebie, empato – powiedział krzywiąc się z niesmakiem – Zważywszy na jej królewskie pochodzenie, nie dorównujesz jej nawet pozycją społeczną. Lecz ja będę ją miał, a do tego posłuży mi twój dar.
- Proszę – szeptał ochryple Marco, Proszę nie krzywdź jej, zamiast jej weź mnie. Możesz mnie zabić. Ale nie rób krzywdy mojej ukochanej. Zrobię co tylko zechcesz, tylko nie ...
- Czego ? – zapytał Khivar obłudnie - Wyjaśnij o co prosisz, McKinley.
Marco wpatrywał się w swojego prześladowcę, mając nad sobą człowieka z którym walczył przez niemal całe życie. I wreszcie zrozumiał. Przegrał i został upokorzony w najbardziej haniebny sposób. Nie mógł bronić kobiety z którą łączyła go bliska więź, nie był w stanie zrobić niczego by ustrzec ją przed zakusami swojego najbardziej znienawidzonego wroga, któremu miała posłużyć w osiągnięciu jego niecnych planów. I znając wszystkie szczegóły dzisiejszej sekretnej misji, zdradził Khivarowi całą strategię ataku.
Khivar z napięciem go obserwował – Żebym się nie uczynił z niej swojej żony ? O to prosisz empato? O nie, jestem Antousianem a my nie się nie pobieramy na całe życie. Tylko wy Antarianie bawicie w coś takiego jak monogamia. Więc z łatwością przyjdzie mi dzisiaj ją zniewolić, a potem będę kochał się z nią do końca jej dni ....a ty stracisz ją na zawsze.
Nagle Marco poczuł jak zaczyna ogarniać go szaleństwo, jak wzbiera w nim wściekłość jakiej nie pamiętał od wielu lat. W głowie roiło się od natłoku myśli, zdawało się że eksploduje w nim każda komórka ciała gdy zmagał się z przewalającymi emocjami. Ponieważ wiedział do czego zmierza Khivar. Będzie chciał gwałtem posiąść Tess, wykorzystując jej zdolności empatyczne i w ten sposób, poprzez związek krwi wejść do rodziny królewskiej. Jednak to o czym się dowiedział teraz, było dla Marco czymś zupełnie nowym.
Ród D'Ashani. Słowa te nie dawały mu spokoju, brzmiały dziwnie znajomo i powodowały przejmujący ból w duszy, ból którego znaczenia nie potrafił zrozumieć - jak gdyby ich głęboka wymowa kojarzyła się z rozdzieleniem go z Tess. Instynktownie gardził nimi a jednocześnie budziły szacunek.
Gdzieś z głębi jego istoty wydobył się gardłowy krzyk, oszalały z rozpaczy, odbijający się echem od sufitu i zimnych, bezdusznych ścian celi. Skręcał się i szarpał konwulsyjnie; i krzyczał coś w języku Antarian, z desperacją zwracając się w stronę człowieka który teraz trzymał w swoich rękach los jego ukochanej.
Khivar klęknął obok niego, tym razem w bezpiecznej odległości i przycisnął palec do jego warg – Ucisz się, empato. Nic ci nie da ta walka – powiedział spokojnie, gdy udręczony Marco ciężko dyszał.
- Nic do niej nie czujesz – Marco próbował go przekonywać chociaż wiedział, że to daremne - Ona nic dla ciebie nie znaczy.
- Władzę – odpowiedział cicho Kivar – Ona dla mnie oznacza władzę. I kiedy przyjdzie tu dzisiaj, poczekam by wziąć to co i tak już do mnie należy.
- Tess nigdy nie będzie należała do ciebie – krzyknął Marco, mając wrażenie że dusi się od ogromu zła jakie tkwiło w tych ludziach – Cokolwiek byś zrobił !
- Mylisz się, Ayanna D'Ashani zdecydowanie będzie należeć do mnie. I wszystko co jej będzie moje. - Kivar wstał i majestatycznie ruszył w stronę drzwi. Otwierając je, na moment się zatrzymał, oglądnął przez ramię i z tryumfującym uśmiechem powiedział – Tak samo jak tron, którym już zawładnąłem. A zabijając dzisiaj Zana, jedynie potwierdzę ten fakt raz na zawsze.
I po tych słowach, ignorując Marco opuścił lodowatą celę.
Cdn.
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 20 guests