mockingbird39 - tłum. Milla

Innocent (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

CZĘŚĆ PIERWSZA

~ Vermont, Marzec 2002 ~

"Nie mogę uwierzyć, że muszę tutaj zostać."

Max i ja stoimy w pobliżu bramy wejściowej na teren szkoły. Trzy dni po tym jak obudziłam się z przekonaniem, że moja bratnia dusza nie żyje, dzień po tym jak Clayton Taggart pojawił się w Vermont by mnie zabić i na zawsze pozbyć się obecności Maxa, dwanaście godzin po tym jak wypadliśmy z okna na piątym piętrze prosto na dach szklarni i około dziewięć godzin po tym jak wreszcie poczułam się na tyle pewnie w wiedzy, że Max żyje by pozwolić sobie zasnąć. Spaliśmy w swoich ramionach tamtej nocy, żadne z nas nie chciało być oddzielnie. Następnego ranka poszłam do sekretariatu, żeby wypisać się ze szkoły, zamierzając tego samego dnia wrócić do domu, do Roswell. Ale to nie było takie proste. Potrzebowałam zgody rodziców na opuszczenie Vermont, a żadne z moich rodziców nie chciało jej udzielić. Prosiłam i błagałam mojego ojca niemal przez godzinę (nie ujawniając oczywiście prawdy) i w końcu zgodził się pozwolić mi wrócić do domu, ale tylko jeśli przemyślę to przez dwa tygodnie. Zdaje się, że myślał iż po prostu stęskniłam się za domem i wkrótce mi przejdzie. Nie mogłam go winić; na jego miejscu pomyślałabym prawdopodobnie tak samo. Ale teraz byłam zmuszona pożegnać się z Maxem w niecały dzień po tym, jak go w końcu odzyskałam.

"To tylko na trochę," uspokajał Max, kładąc ręce na moich ramionach. Wyglądał na równie niechętnego rozstaniu jak ja, ale pogodził się z tym. Ja nie.

"To zbyt długo," zaprotestowałam. "Dopiero cię odzyskałam. Nie mogę cię już stracić."

"Stracić mnie?" powtórzył, marszcząc brwi. "Kto powiedział cokolwiek o utracie mnie?" Pocałował mnie delikatnie i poczułam jak przepływa pomiędzy nami energia. "Pozwól, że ci powiem co się stanie." Wziął mnie ze rękę i zaczęliśmy iść po trawniku. "Będziemy osobno przez dwa tygodnie. Będę do ciebie dzwonił codziennie... obiecuję. Potem wsiądziesz do samolotu i wrócisz do Roswell, a ja będę na ciebie czekał na lotnisku. Skończymy szkołę, a potem wyjedziemy gdzieś razem do college'u ."

"Harvard?" spytałam, mimo że po tym katastroficznej rozmowie kwalifikacyjnej, nie byłam pewna, czy nawet rozważą moją kandydaturę.

"Gdziekolwiek zechcesz," powiedział Max, całując moją rękę. "Pojadę za tobą do Cambridge... pojechałbym za tobą nawet do Kalkuty, gdybyś tego chciała."

"Co z Roswell?" spytałam, patrząc w dół. "Nie musisz tam zostać?"

"Liz, po tym co się stało w ciągu ostatnich kilku dni, zastanawiam się czy to bezpieczne, by ktokolwiek z nas został w Roswell." Ścisnął moją dłoń. "Może próbowanie tam zostać od początku było złym pomysłem."

Mogłam się z tym zgodzić. Roswell może jest domem, ale w tym momencie nie byłam pewna, czy chcę by Max lub ktokolwiek kogo kocham został w tym mieście. To było zbyt niebezpieczne dla nas wszystkich. "Więc wyjeżdżamy z Roswell?" spytałam.

"Tylko razem." Pochylił się i znów mnie pocałował. "Następnym razem, gdy któreś z nas będzie miało potrzebę przeprowadzenia się na drugi kraniec kraju, będziemy siedzieć obok siebie w samolocie."

"Obiecujesz?"

"Obiecuję."

Nigdy nie powinieneś składać obietnic zależnych od rzeczy, których nie możesz kontrolować. Nauczyłam się tego od Maxa Evansa wiele lat temu. Ale wtedy o tym nie wiedziałam i przez wiele tygodni, a nawet miesięcy, kurczowo trzymałam się tej obietnicy. Dodawała mi ona otuchy nocą i sprawiała, że myślałam iż pewnego dnia wszystko będzie dobrze. Pamiętam dziewczynę, która wierzyła w tą obietnicę i czasami mi jej szkoda. Zastanawiam się co by zrobiła tamtego zimowego dnia w Vermont tyle lat temu, gdyby wiedziała co nadejdzie. Myślę, że może to lepiej iż nie wiedziała.


St. Petersburg, 2012

~ Michael ~


Maxwell zabiłby mnie gdyby wiedział, że tu jestem. Nie wiem o wszystkim co wydarzyło się między nim a Liz przed laty, ale rozumiem dlaczego to zrobił. Chciał żeby miała życie, które nie składałoby się z czekania na niego i planowania swoich marzeń wokół czegoś, co może się nigdy nie zdarzyć. Gdybym to był ja, chyba zrobiłbym to samo. A przynajmniej lubię tak myśleć. Nie jestem do końca pewny, czy starczyłoby mi siły. Ale ja nie jestem tak szlachetny jak Maxwell i sądzę, że jedenaście lat to wystarczająca pokuta. Więc trzy tygodnie temu postanowiłem poprosić Liz o pomoc i nie zamierzałem prosić Maxa o pozwolenie. Przyjechałbym do St. Petersburga wcześniej, ale tyle czasu zajęło mi znalezienie Liz. Wszyscy, którzy byliby w stanie powiedzieć mi gdzie ona mieszka, dawno temu się wyprowadzili. W końcu wyśledziłem Marię... przez stronę internetową jej fanów. A tak – Maria jest teraz piosenkarką, tak gdybyście o tym nie wiedzieli. Ogromne kontrakty płytowe, wielka posiadłość w Los Angeles i trasa koncertowa, która czyni ją cholernie trudną do wyśledzenia. Kiedy ją znalazłem była w Canyon City w Arizonie. Udawała, że się cieszy na mój widok, ale nie było mowy by podała mi adres Liz bez ważnego powodu. W końcu musiałem się złamać i powiedzieć jej prawdę. Odczekała dwa dni, potem zadzwoniła i podała mi adres, którego nie umiałem przeliterować, co dopiero wymówić. Ale i tak zarezerwowałem lot i krążyłem po St. Petersburgu aż znalazłem kogoś, kto był w stanie powiedzieć mi co znaczy ten adres.

Wnioskując z wyglądu budynku, w którym mieszka Liz, to nieźle się ustawiła. Budowla jest wielka, stara, zdobiona i aż zionie pieniędzmi. Podobnie jak Liz, jeśli się nad tym zastanowić. Chodzi jakby była przyzwyczajona do tego, że ludzie zwracają na nią uwagę – jakby oczekiwała, że świat padnie u jej stóp. I najwyraźniej tak jest.

"Co ty tu robisz?" pyta, jej oczy zwężają się.

Spojrzałem na portiera, który prawie nie mówi po angielsku, ale wyglądał na bardzo wszystkim zainteresowanego i zdecydowałem, że nie wyłożę swoich problemów przed budynkiem pełnym bogatych ludzi. Więc wzruszyłem ramionami. "Przyjechałem się z tobą zobaczyć."

"Um... miło cię widzieć," wykrztusiła i czułem jak jej myśli wirują, aż natrafiły na coś, co spowodowało, że cała krew odpłynęła jej z twarzy. "Czy coś... Czy coś się stało...?"

Nie mogła skończyć i nagle odnosząca sukcesy, dorosła kobieta stojąca przede mną, wyglądała jak nastoletnia dziewczyna, która wyszła z gabinetu luster trzynaście lat temu, żeby powiedzieć nam, że Max został pojmany przez agentów rządowych. Nie mogłem znieść wyrazu jej oczu, więc ją przytuliłem. "Nie, nic z tych rzeczy," zapewniłem ją, po czym odsunąłem się, by przyjrzeć się wyrazowi jej twarzy, kiedy bicie jej serca wracało do normalnego tempa. Minęło dziesięć lat odkąd po raz ostatni widziałem Liz Parker, ale rozpoznałbym ją wszędzie. Jej włosy były krótsze – poważna fryzura, jakby powiedziała Maria – ale wciąż ciemne i błyszczące. Jej oczy wydawały się większe niż to zapamiętałem, ale mogło to być spowodowane tym, że zeszczuplała w ciągu ostatniej dekady i jej rysy się wyostrzyły, były bardziej wyraziste. Miała na sobie dobrze uszyty płaszcz, zrobiony z czarnej wełny i podszyty czarnym futrem, w okrytej czarną rękawiczką dłoni trzymała neseser z brązowej skóry. Ciągle była piękna – zadziwiająco piękna i teraz nosiła w sobie odrobinę tajemniczości. Ten rodzaj tajemnicy, która towarzyszy złamanemu sercu.

"Liz, czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy weszli na górę?" spytałem. "Chciałbym z tobą porozmawiać o paru rzeczach."

Coś przebiegło przez jej twarz, kiedy o to zapytałem i dopiero później uświadomiłem sobie, że to był strach. Z trudem przełknęła ślinę. "Czy nie... czy nie wolałbyś raczej iść do restauracji lub coś takiego?" zapytała.

Potrząsnąłem głową. "Nie. Nie, nie jestem głodny. Obszedłem dziś całe miasto szukając cię. Muszę tylko z tobą porozmawiać."

"No tak." Wydaje się, że uleciało z niej całe powietrze. "Musisz... musisz być zmęczony. W takim razie na górę." Odwróciła się i poprowadziła w górę ogromnej marmurowej klatki schodowej.

Mieszkanie Liz było na drugim piętrze, na końcu długiego korytarza, wyłożonego puszystym dywanem i drogą tapetą. "To tam," powiedziała, idąc szybko, jej wysokie obcasy wbijały się w dywan. Zatrzymała się przed drzwiami, z ręką na klamce. "Jesteś pewien, że nie chcesz... um iść do kawiarni albo coś w tym stylu?"

"Nie, tak będzie dobrze," zapewniłem ją. Wydawała się strasznie zdenerwowana, szczególnie biorąc pod uwagę to, że jeszcze nic jej nie powiedziałem.

"Dobrze." Wydawało się, że przygotowała się na coś, kiedy przekręcała klucz w zamku i otwierała drzwi. "W takim razie wejdź."

Mieszkanie było równie luksusowe, jak reszta budynku. Podłoga przedsionka była wyłożona panelami z ciemnego drewna. Liz zawołała kogoś o imieniu Gruya, ale osoba, która pojawiła się w przedpokoju by ją powitać, nie wyglądała na Gruyę. To był wysoki mężczyzna o ciemnych włosach i silnych rysach, ubrany w poważny garnitur i drogi krawat. Liz wyglądała na zaniepokojoną, kiedy go zobaczyła.

"Thierry," powiedziała, szybko do niego podchodząc. Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek. "Nie spodziewałam się ciebie dziś wieczorem."

"Pomyślałem, że zrobię ci niespodziankę," odpowiedział z nieznacznym francuskim akcentem. "Nie wiedziałem, że będziesz miała towarzystwo." Nie spodobał mi się sposób w jaki mnie zlustrował – zupełnie jakby uznał, że jeśli jestem konkurentem, to nie ma powodu do zaniepokojenia.

"To wieczór niespodzianek," powiedziała pospiesznie Liz. "Thierry, to jest mój stary przyjaciel Michael Guerin. Michael, to jest Thierry duPontiers. Michael przyjechał do Petersburgo... w interesach."

DuPontiers skinął głową i wyciągnął rękę. "Miło mi," powiedział. "Elizabeth rzadko mówi o swoich rodzinnych stronach. Może ty mnie wtajemniczysz."

"Nie wiem jak długo tu zostanę," powiedziałem i szybko uścisnąłem jego dłoń. Miał stanowczy uścisk, ale to nie uczyniło go ani trochę bardziej wartym lubienia.

Spojrzał na mnie potem na Liz, po czym ledwie dostrzegalnie skinął głową. "Oczywiście. W takim razie może powinienem już iść." Pocałował Liz w rękę, potem w policzek i wyjął płaszcz z szafy, znajdującej się obok drzwi.

"Nie musisz wychodzić," mruknęła Liz.

"Jutro Elizabeth. Jutro wrócę. Idziemy jutro do opery, tak?"

Liz przytaknęła. "Tak, Yevgeny Onegin Mossugorskiego."

"W takim razie do jutra wieczór," powiedział. "Pozwól mi tylko pożegnać się z Sophie." Odwrócił się w stronę salonu i zawołał, "Sophie choć się pożegnać, złotko!"

Sophie? Nie mogłem sobie wyobrazić kto to może być, dopóki nie usłyszałem tupotu stóp w salonie i odpowiedzi cienkim głosem. "Thierry, dokąd idziesz? Myślałam, że zostaniesz i jeszcze mi poczytasz!"

Spojrzałem na Liz, której twarz była kredowobiała i z powrotem na drzwi. Stało tam dziecko, mała dziewczynka. W pierwszej chwili pomyślałem, że to miniaturka Liz – ciemne włosy, wysokie kości policzkowe, szczupła figura, która pewnego dnia stanie się na tyle zmysłowa, by nawiedzać męskie sny. Potem dostrzegłem jej oczy. Miały barwę głębokiego bursztynu z iskierkami złota błyszczącymi w świetle padającym z żyrandola. Znałem te oczy. Znałem je w dwóch życiach. To były oczy Maxa.

Mała dziewczynka spojrzała na nas troje stojących w przedpokoju z nieposkromioną, dziecięcą ciekawością, po czym podeszła prosto do Liz. "Mamusiu!" wykrzyknęła z radością, obejmując ramionami talię Liz. "Wróciłaś."







Poprzednia część Wersja do druku Następna część