Hotori

Legenda Roswell (2)

Poprzednia część Wersja do druku


Emillie zerknęła na profil Seana Deluci. O dziesięciu minut siedzieli w milczeniu popijając kawę, a on ciągle był zwrócony do niej bokiem i patrzył w przestrzeń. Oczywiście rozumiała go. Nie łatwo jest mówić o bolesnej przeszłości. Ale z drugiej strony nie mogła opanować podniecenia, głodu prawdy, który teraz szczególnie jej doskwierał.

— Zawsze byłem łobuzem. Moi rodzice i krewni wiecznie walczyli z moim nieposkromionym charakterem.- przemówił Sean znienacka i zrobił pauzę, widząc jak Emillie wciska ''nagrywanie'' na dyktafonie. – Komu będzie pani udostępniać materiał ?

— Z początku miałam zamiar pokazać go mojemu informatorowi Billy'emu, ale zrezygnowałam. Tylko ja będę nad tym pracować.

— Ufam pani...

— Wiem. – Emillie uśmiechnęła się ciepło.- Proszę kontynuować.

— Tak więc- odchrząknął Deluca- Byłem chłopakiem trudnym do wychowania, i wkrótce matka wysłała mnie do ciotki Amy Deluci, której córka Maria była moja kuzynką. Amy i Maria były wspaniałymi kobietami. Nauczyły się same radzić sobie w życiu, ponieważ ojciec Marii, skończony pijak i narkoman porzucił jej matkę, kiedy ta była w ciąży. ..
Emillie odetchnęła ciężko, ale nie powiedziała ani słowa. Sean ciągnął dalej.

— ... jak wiadomo, Maria i Amy mieszkały tutaj, w Roswell. Niebawem trafiłem do tutejszego poprawczaka , a gdy wyszedłem zamieszkałem z ciotką...tak, tak byłem w poprawczaku ! – Sean uśmiechnął się słabo do Emillie- Cóż, kiedy wyszedłem postanowiłem zacząć od nowa...moja kuzynka śmiała się ze mnie drwiąco żartując, ale taką miała osobowość. Maria była świetną dziewczyną. Jej złote loczki opadające na twarz i ten uśmiech...i...- Sean nagle zawiesił głos i zamrugał oczami.
Emillie wiedziała, że ledwo powstrzymuje się od płaczu. Ale wiedziała też, że był dzielnym człowiekiem, więc gdy twardo wziął się w garść, nie była zaskoczona.

— ...i miała piękny głos. Umiała śpiewać, Bóg mi świadkiem ! Nawet przez jakiś czas była w jednym z zespołów, swojego przyjaciela Alexa Whitmana, też świetnego chłopaka, który...- Seanowi ponownie zadrżał głos, ale ponownie dzielnie się pozbierał, zmieniając temat- Maria to była Maria. Wyjątkowa, ale nie jedyna...bo była jeszcze jej najlepsza przyjaciółka...

— Liz Parker !- dokończyła za niego Browes z błyskiem w oczach.

— Tak, Liz...Och, Liz...- staruszek schował twarz w dłoniach, a potem cichym tonem mówił dalej- Kochałem Liz jak nikogo w życiu. Wtedy, za młodu, nie przywiązywałem do tego aż tak wielkiej wagi, dopiero czas uświadomił mi kim ta dziewczyna była dla mnie. A kochałem w niej wszystko. Uśmiech, zaciętość, mądrość, roztropność, i ten ciepły, pełen miłości głos...ona była inna niż pozostałe dziewczyny, trzymała mnie na dystans, ale... kiedy byłem już wolny, chciałem zbliżyć się do Liz, chciałem ją zdobyć... wtedy okazało się, że był jeszcze ktoś. I dziś wiem, że ten ktoś, kochał ją jeszcze mocniej niż ja, kochał ją najmocniej we Wszechświecie...

— Max Evans ! – powtórnie dokończyła Emillie.
Staruszek pokiwał głową, a jego oczy zaszły mgłą.

— Nigdy nie myślałem, że dojdzie do wyjawienia prawdy. Ale pani ...pani wie, jak w człowieku pęka skorupa, która od lat jest zamknięta...ja...Max...nie lubiłem go, bo nie wiedziałem...on...

— Czy Max...?- Emillie poczuła, iż nadszedł punkt kulminacyjny.

— Max Evans, Michael Guerin i Isabel Evans...byli kosmitami z 47.
Emillie wyłączyła nagrywanie . Jej serce kołatało się w piersi jak szalone, a głowa była jak rozgrzana. Dziennikarka nie była w stanie szybko myśleć, jej mózg pracował na zwolnionych obrotach. Setki razy analizowała aferę Legendy, wiedziała, przeczucie jej mówiło, że Legenda to żywa, autentyczna historia ! Ale idąc tu wcale nie spodziewała się potwierdzenia tego wątku. A raczej tak naprawdę nie chciała go usłyszeć...

— Spodziewała się pani , że zaprzeczę ?- Sean zajrzał w jej rozszerzone oczy.

— Ta...tak. -wyjąkała.

— Niech pani wraca na miejsce i teraz mi nie przerywa. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak się pani czuje. To samo czułem i ja , i moja żona kiedy jej powiedziałem, i tak samo czuła pewnie i moja kuzynka Maria...

— Pan...pan powiedział żonie ?

— Zgadza się. Po ślubie. Wiedziałem, że mogę jej ufać. Nie pomyliłem się.

— A synowie ?

— Nigdy się nie dowiedzą. Nie ode mnie. Nie chcę obarczać ich tym ciężarem...- głos Seana zrobił się twardy i można było usłyszeć w nim nutę gniewu. – Za wielu ludzi zniszczyła ta tajemnica...za wielu ! Zniszczyła wszystko w co wierzyłem, zniszczyła moją wiarę w... to było ciężkie pani rozumie...a dziś, dziś to dla mnie tylko ból i dalej nic...a Pani się nie boi? Wytrzyma pani to ?
Emillie zaskoczona odchrząknęła :

— To mój zawód.

— Ben Stiller tez był o tym przekonany...

— Pan o nim wie ? – Emillie z wrażenia wywróciła swoją filiżankę z kawą.

— Wiem. Podobnie jak pani, o wszystkim.

— O mój Boże ! – Emillie nie panował już na sobą- Ale to jest...to… To się dzieje naprawdę!
Sean spokojnym wzrokiem popatrzył na jej twarz i zaproponował :

— Jeśli będzie pani ulegać emocjom, to żaden z pani dziennikarz. Dokończmy, co zaczęliśmy.

— Ma pan rację...- Emillie usiadła i włączyła dyktafon, a Sean znowu opowiadał.

— Max, Michael i Isabel zawsze wydawali się dziwni większości osób z otoczenia : nauczycielom, rodzicom...mnie również zaczęli się nie podobać. Zawsze na uboczu, szeptali coś, nigdy się od siebie nie odłączali. Wkrótce dołączyły do nich także Liz i Maria. Nie rozumiałem tego kompletnie, wielokrotnie pytałem Liz co widzi w Maksie. A ona nawet gdy już ją tak zranił, gdy on i Tess...

— Ta czwarta obca ?

— Tak.

— Była z Maxem w ciąży ?

— Właśnie. Nawet wtedy Liz go kochała. Ja wtedy tego nie mogłem pojąć, bo nie znałem prawdy...i nasuwa mi się taka refleksja o Tess...ona chyba była jedynym obcym bez duszy albo można powiedzieć, jedynym stu procentowym kosmitą...- Sean zrobił przerwę, upił łyk kawy i ciągnął- Nie podobało mi się także to, że Maria była na zbój zakochana w tym całym Guerinie, jak go nazywaliśmy. A jeszcze bardziej nie podobało się to ciotce, ale wkrótce zmieniliśmy nieco zdanie o nim, a już potem to w ogóle...Michael był najbardziej pokrzywdzony przez los z trójki obcych...zabawne, ale trochę przypominał mnie...odrzucany, nieprzyjemny w stosunku do nieznajomych, szczególnie dorosłych, gwałtowny, wchodził w konflikty z prawem...zupełnie jak ja, lecz wówczas tego nie zauważałem...Isabel i Max zaraz po wyjściu ze swych kokonów zostali zaadoptowani przez Evansów, a Michael...trafił do pijaka o imieniu Hank, który znęcał się nad nim. Teraz go rozumiem...jego zachowanie. A Maria dokonała cudu. Poprzez jej miłość Michael się otworzył, i też zaczął kochać...trzeba było widzieć jak on ją kochał ! Nigdy nie potrafił wyrażać uczuć słowami, za to zawsze robił to poprzez czyny...teraz to widzę. Teraz kiedy jest już za późno, by powiedzieć im wszystkim...jacy byli wspaniali...

— Jak się pan dowiedział ?

— Pyta pani o najboleśniejszą część tej historii, ale powiem. Max, Liz, Maria, Michael i Isabel oraz Kyle Valenti w końcu zostali rozszyfrowani przez ...przez tych ...- Seanowi aż zatrzęsła się broda- przez tych morderców ! Musieli uciekać...a jak się dowiedziałem ? Musi pani wiedzieć, ze Liz przez cały okres, od strzelaniny prowadziła pamiętnik . Zostawiła go rodzicom by wtajemniczyć ich i mnie, i ciotkę, bo Evansowie już wiedzieli parę tygodni wcześniej, a potem kazała go spalić. Chronił ich poczciwy człowiek, szeryf Valenti...ale to nie pomogło...nie pomogło...
Sean Deluca nie mógł już dłużej hamować wzruszenia .Zaczął płakać jak płacze małe dziecko. A Emillie uklękła przed starcem i złapała go za ręce.

— Zginęli wszyscy, oprócz Maxa...- głuchy jęk rozdarł starą pierś. – Musiał uciekać...nawet nie wiedział co zrobili z ciałami ! Barbarzyńcy ! A Max ukrywał się ...Potem przysłał list...moja ciotka...jej serce tego nie wytrzymało...Parkerów i Evansów też...i wszyscy zginęli i tylko nas dwóch zostało ! Och Boże Miłosierny ! Jakaż ironia losu ! Kiedyś rywale, dziś jedyna dla siebie rodzina ! Przyjechał...trzy lata temu...wrócił...jak go zobaczyłem, takiego siwego, wymęczonego ...padliśmy sobie w ramiona i płakaliśmy tak do zemdlenia ! I zaprowadziłem go na cmentarz, pokazałem grób rodziców...pokazałem Crashdown...jak on patrzył na te wszystkie ściany ! A potem usiadł przy tamtym stoliku co wtedy, tamtego dnia strzelaniny...i płakał...i płakał , i płakał! A ludzie robią z tego jakąś atrakcję dla turystów ! To była historia ! Żadna cholerna legenda ! Och Boże...Maxwell to człowiek z krwi i kości...to człowiek jakich mało na świecie ! Oni wszyscy byli...panią nam Bóg zesłał ! Niech pani idzie do tego domu, niech pani Max opowie te historię dokładnie ! To pani zadanie ! Niech sprawiedliwości stanie się zadość !
Sean Deluca długo jeszcze rozpaczał, a Emillie pocieszała go jak umiała. I tak siedzieli we dwoje, skuleni , dopóki nie nadeszła Lauren Deluca. Stanęła przy drzwiach i poważnym, głębokim, życzliwym spojrzeniem skinęła na męża. Sean podniósł się, otarł łzy i zniknął, a po chwili wrócił. Już uspokojony, z czerwonymi oczami, wręczył Emillie niewielką kopertę. Rozerwała ją gorączkowo.

— To zdjęcie , które wykonałem dawno temu, na naszym Promie. Niech pani pójdzie z nim do Maxa i powie , żeby pani opowiedział...czeka na to od lat. On się domyśli po tym zdjęciu, że pani i tak wie. Niech pani to zrobi ! – głos Seana zaczynał się łamać.- To Max powinien pani powiedzieć...to on jest bohaterem tej historii !
Emillie zajrzała mężczyźnie głęboko w oczy i uścisnęła jego dłoń, tak samo jak poprzednio. Spojrzała na zdjęcie. Rozpoznała wnętrze. Crashdown ! Po prawej szczupła i wysoka kobieta około trzydziesto paro- letnia trzymała za rękę przystojnego mężczyznę, o szarych, świdrujących oczach. Amy Deluca i Jim Valenti. Dalej dość niski chłopak o krępej budowie ciała, śmiał się szczerze w stronę puszystej blondynki, również rozpromienionej. Kyle Valenti i...czyż ta wesoła dziewczyna to mogła być Tess ? Emillie przesunęła się na lewą stronę. Wysoki, bardzo przystojny brunet w fartuchu , zadziornie puszczał oko do obiektywu, a poniżej, koło niego drobna blondynka o bujnych lokach w białej sukni i wieńcu, wyszczerzyła zęby. Michael i Maria ! Na pewno ! Zaraz koło nich, trochę bliżej brzegu, czarująco uśmiechała się kolejna blond piękność w różowej sukni, o wydatnych kształtach. Obejmował ją subtelnie wyglądający młodzieniec, z którego twarzy wyczytać można było bezpośredniość i naturalność. Isabel i Alex ! W końcu pozostał środek. A w środku, delikatnie uśmiechająca się dziewczyna o wspaniałych, brązowych włosach z kotylionem na ręku. Śmiała się jak wszyscy, na fotografii uwiecznił się nawet blask jej oczu, z których biło niesamowite ciepło i radość. To była Liz. Stała pomiędzy Tess, a ...Emillie wbiła wzrok w tę drugą postać. Nie miała wątpliwości. Chłopak trzymający Liz był szaleńczo przystojnym brunetem w eleganckim garniturze , o łagodnym uśmiechu. Ten uśmiech, i te jego oczy...Piękne, wielkie, bursztynowe oczy. Rozmarzone, romantyczne oczy ! Emillie jeszcze nigdy nie widziała takich oczu. Takich, które wzbudzają od razu zaufanie, od których płynie tyle dobroci. Emillie dostrzegła jednak coś jeszcze. Wśród tej radości, którą aż raziło to zdjęcie było jeszcze coś. W postaci Max Evansa, w tych fantastycznych oczach, można było dojrzeć przenikliwy smutek i strach. Max Evans z pewnością był zagadką, którą Emillie musiała rozwiązać.


Janet Stone, potężna murzynka z czarnymi, bujnymi włosami pracowała w domu starców od trzydziestu lat i miała nie małe doświadczenie , ale jeszcze przenigdy nie spotkała się z taką sytuacją, z jaką przyszło jej się zmierzyć w tym okropnym tygodniu. Oto po raz drugi miała przed sobą tę wścibską dziennikarkę Browes, która najwidoczniej nie zrozumiała nic z poprzedniego spotkania z Janet. Wobec tego, murzynka najeżyła się groznie, marszcząc brwi.

— Czego pani chce tym razem ? Miałam nadzieję, że wcześniej wyraziłam się jasno...- rzuciła, z dezaprobatą patrząc na Emillie.

— Owszem, bardzo jasno. To pozwolenie na odwiedziny Josha Cartera. – Browes podała sekretarce świstek papieru.
Janet spojrzała uważnie na papier, potem na Emillie, to znów na papier i w końcu westchnęła.

— Zawsze się pani udaje ?

— Najczęściej.

— Hm, hm...-mruknęła Stone i zawołała donośnie – Helen ! Helen !
Natychmiast z sąsiedniego pomieszczenia wyszła kobieta w średnim wieku, pulchna, w białym fartuchu.

— Tak ?- odezwała się.

— To jest pani Emillie Browes, dziennikarka. – przemówiła murzynka- Przyszła w odwiedziny do Josha Cartera. Zaprowadzisz panią .

— Oczywiście.- przytaknęła kobieta- Proszę za mną !- dodała.
Emillie ruszyła za nią długim, ciemnym korytarzem. Serce podchodziło jej do gardła! Przecież w końcu po tylu zmaganiach i bitwach, szła do celu ! Zobaczy Maxa Evansa ! Bohatera, ostatniego obcego na Ziemi ! Ciekawa była czy nadal ma takie piękne oczy, jak na tym zdjęciu. Och, co tam oczy ! Ciekawa była wszystkiego, co było związane z Maxem ! Każdy krok przybliżający ją do Maxa wzmagał w niej uczucie podniecenia.

— Josh Carter to największy dziwak w tym domu. – odezwała się znienacka kobieta w fartuchu.- Jestem jego pielęgniarką od samego początku. Według mnie to wariat !

— Dlaczego ?- Emillie powiedziała sobie w duchu : '' O, gdybyś wiedziała !''.

— Nigdy nic nie mówi...no, oprócz : dzień dobry, do widzenia, przepraszam, dziękuję i poproszę i paru innych zwrotów...

— Jest zamknięty w sobie ?

— Gorzej. A poza tym ma takie dziwactwa...

— Na przykład ?

— Nie potrafi żyć bez jaśminu. To śmieszne, ale dokładnie tak jest ! Codziennie na stoliku koło łóżka, musi mieć świeże kwiaty jaśminu...nawet w zimie !

— W zimie jaśmin nie rośnie...

— W tym sęk ! On suszy na wiosnę, i sam robi sobie potem woreczki zapachowe na cały rok! Dziwak !

— To wcale o niczym nie świadczy...

— Pani nic nie wie...pani zobaczy... proszę wybaczyć, lecz wątpię by coś pani powiedział...trudno akceptuje obcych , jeśli w ogóle zauważy człowieka...

— Co pani chce przez to powiedzieć ?

— Poznaje tylko bliskich i osoby, które są z nim często od jakiegoś czasu, jak ja. A biorąc pod uwagę to, że jedyna osoba, która go odwiedza to Sean Deluca, raczej nie ma kontaktów z ludźmi. Trudno więc mu będzie panią zauważyć...jesteśmy !- pielęgniarka zatrzymała się przed białymi drzwiami.
Emillie cała w nerwach ustawiła się za nią. Kobieta nacisnęła klamkę. Otworzyła drzwi. Weszły. Od razu zalał je jasny snop słonecznego światła . Pokój był całkiem spory, z dużymi oknami, łóżkiem, stolikiem, telewizorem. Zwyczajny apartament. A w fotelu , w samym rogu siedziała jakaś postać. Fotel było odwrócony do okna, więc Emillie nie mogła dostrzec tej osoby, a mimo to wiedziała kogo tam ujrzy.

— Panie Carter...ma pan gościa. – pielęgniarka podeszła do fotela pozostawiając Emillie przy drzwiach.

— Proszę nas zostawić.- do uszu Emillie doszedł łagodny, ciepły głos.
Pielęgniarka natychmiast się wycofała. A wychodząc miała taką minę, jakby stał się cud. Nie mogła pojąć , że Josh Carter zaakceptował obecność tej małej blondynki, nie racząc nawet na nią spojrzeć.
Kiedy drzwi zatrzasnęły się , Emillie została z Carterem, a raczej z Maxem, zupełnie sama. Nadal stała przy wejściu jak sparaliżowana.

— Proszę usiąść. Niech się pani nie obawia.- odezwał się głos, a wystająca z fotela stara ręka wskazała Emillie kanapę na przeciwko.
Dziewczyna zbliżyła się ostrożnie, tak jakby podchodziła zwierzę na polowaniu, by go nie spłoszyć. Usiadła na skórzanej sofie i natychmiast rzuciła spojrzenie na mężczyznę siedzącego w fotelu. Wystarczyła sekunda by zrozumiała, że to Max. Może i był już stary, ale jego oczy ciągle były młode. Wielkie, błyszczące, bursztynowe oczy. Wpatrywały się w nią dokładnie tak samo, jak patrzyły ze zdjęcia. Z dobrocią, ale i przeszywającym serce smutkiem. Jak to możliwe żeby ludzie po samym wyrazie oczu nie domyśleli się, że to Max Evans ? Emillie patrzyła na starca, a on na nią. Milczeli. Dziennikarka czuła zbyt wielki respekt do osoby Evansa, by zacząć mówić. W jego postaci było coś niesamowitego. Jeśli sądziła , że Sean był przystojny, to jak określić Maxa ? Biło z niego dostojeństwo i mądrość. Aż do tego stopnia, że Emillie pierwszy raz nie udało się ukryć onieśmielenia. W każdym jego ruchu, w każdej części ciała dostrzegało się ten niesamowity blask. Jak u władcy, potężnego króla- majestatycznie splecione palce, dłonie uroczyście rozciągnięte na podpórkach. I spokojny, serdeczny wyraz twarzy.

— Lubi pani jaśmin ?- Max przerwał ciszę.

— Ja...właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam...- wydusiła Emillie.
Dopiero teraz zauważyła, że bukiet jaśminu stał na małym, mahoniowym stoliku i roztaczał słodki, delikatny aromat po całym pomieszczeniu. Ponownie utkwiła oczy w Maksie. Jego ręka wolno dotykała pięknych, dużych, białych płatków. Emillie poczuła strach. A jeśli pielęgniarka miała rację ? Jeśli Max zwariował i nic jej nie powie ?

— Ja uwielbiam kwiaty jaśminu. – ponownie odezwał się Max- Ona zawsze pachniała jaśminem...
Emillie spostrzegła, iż przy wymawianiu słowa : ''ona'', Maxowi zadrżał głos. Czyżby mówił o Liz ?

— Pamiętam...pamiętam jak raz jej przyniosłem cały bukiet jaśminu. Powiedziała : ''Dziękuję. To moje ulubione.''...a pani nigdy się nad tym nie zastanawiała...
Emillie poruszyła się niespokojnie. To nie zabrzmiało jak pytanie, a jednak było skierowane do niej. O czym on mówił ?

— Ale nauczy się pani jeszcze zwracać uwagę na takie drobnostki, jak kwiaty jaśminu. Wiem to z własnego doświadczenia. W życiu zawsze liczą się tylko te ważne sprawy, na przykład pieniądze...tylko potem jest płacz, i kompletnie nie rozumiesz jak te błahe, nieważne kwiaty jaśminu stają się dla ciebie wszystkim co ci pozostało.

— Panu pozostały tylko one ? – Browes postanowiła zacząć rozmawiać.

— Tak. Jaśmin. Niech pani spojrzy na te kwiaty. Czyż nie wyrażają człowieka ? Pięknie pachną i wyglądają, dopóki są podlewane. Bo gdy nie będą miały wody, staną się brzydkie, zwiędną i zgniją. Tak jest z człowiekiem. Dopóki ma miłość, rozkwita, żyje, roztacza wkoło szczęście. Jeśli zaś miłość umrze, człowiek umiera wraz z nią.
Boże jak on to pięknie powiedział, pomyślała Emillie i zdała sobie sprawę, że ma do czynienia nie z człowiekiem nienormalnym , a z człowiekiem wrażliwym i cierpiącym.

— Ale pan jest tego zaprzeczeniem. Liz odeszła, a pan ciągle żyje...- Emillie palnęła prosto z mostu.
Musiała to zrobić i przewidywała, że Max zareaguje z początku podobnie jak Sean, ale nic z tego ! Max spojrzał na nią szeroko rozwartymi oczami, a to spojrzenie sprawiło, że Emillie nagle poczuła niespodziewany chłód.

— Nie chciałam pana zranić, przepraszam !- zaczęła zaraz się tłumaczyć, lecz on podniósł dłoń na znak, by zamilkła.

— Niech pani pokaże zdjęcie.- rzekł.

— Skąd pan...

— Po pierwsze jestem Max. Po prostu Max. A po drugie...nie, nie posiadam zdolności przewidywania i prześwietlania torebek a la Superman...Sean wczoraj do mnie dzwonił.
Emillie Browes zakręciło się w głowie. A więc od chwili kiedy tu weszła wiedział ! Wiedział, że ona wiedziała ! A to oznaczało, ze mogą położyć karty na stół ! Dziennikarka pośpiesznie podała zdjęcie Maxowi. Ciekawie obserwowała go, oczekując reakcji.
Max Evans patrzył na fotografię długo i wnikliwie, a potem zaczął jeździć po niej palcem. Analizował twarze. Starał się sobie przypomnieć każdy gest i uśmiech, każdą chwilę szczęścia. Poczuł jaką ma gorącą głowę. Widział jak przesuwają się przed nim obrazy. Wyraźne, pełne bólu, wrzynające się w pamięć, potęgujące strach i cierpienie. Te twarze ze zdjęcia...te uśmiechnięte twarze widział teraz we krwi. Koszmar powrócił. Max wiedział, że kiedyś powróci, choć za wszelką cenę pragną wyrzucić te fragmenty pamięci ze swego wnętrza. A jednak ciągle to widział. Tak jakby to było wczoraj. Czuł mdły zapach krwi na swojej twarzy, tak jak tamtego dnia. Starał się już nie myśleć, że to była krew Michaela. To doprowadzało go do szału. Spojrzał na Liz. Stała przy nim...i Tess. Tess. Jak na ironię losu, była jedyną obcą , która uniknęła tej straszliwej śmierci. Dlaczego ona mogła wybrać sobie śmierć, a oni wszyscy nie ? Och, Liz ! Jego jedyna, najukochańsza Lizy. Tamtego wieczora dotykał jej jedwabistej skóry...ile by dał by dotknąć jej dziś...Dziś, kiedy jej nie ma. Max stwierdził, że oczy mu wilgotnieją. O nie, nie będzie płakał. Nie dziś. Nie , dzień sprawiedliwości musi być inny. Podniósł głowę do góry, dumnie patrząc na pierwszego człowieka, który gotów był wysłuchać prawdy do końca.

— Emillie...czy mogę tak mówić ? – zobaczył jak kiwa głową- Emillie jestem gotów.
Dziewczyna podniosła się tak, że aż zawirowały jej blond włosy. Max pomyślał, że przypomina trochę Marię. Z tym niskim wzrostem i blond loczkami...no i jako dziennikarz potrafiła gadać jak najęta, co było charakterystyczną cechą Marii....Ustawiła kamerę na statywie. Włączyła i usiadła. Max popatrzył prosto w ekran, i siedział w milczeniu dobre parę minut. Kiedy jego zdławiony, łagodny głos zaczął swą opowieść, Emillie zamknęła oczy.

— Muszę opowiedzieć tę historię, przede wszystkim po to, by była informacją dla świata. To nie będzie kolejna bajeczka z morałem na końcu, choć tak w większości ludzie postrzegają Legendę Roswell. Właśnie, zacznę od tego, że to nie legenda. To historia, która ma początek i koniec. Wszyscy myślą, że nazywam się Josh Carter, ale naprawdę nazywam się Max Evans i byłem uczestnikiem tych wydarzeń. Zaczęło się rankiem, 18 września 1999 roku. Nigdy nie zapomnę tego dnia w kawiarni Crashdown, i nigdy nie zapomnę oczu Liz Parker, kiedy przywracałem ją do życia. Tak, dobrze myślicie. Legenda jest prawdą. Śmieszne...tak naprawdę nigdy nie okłamywaliście turystów, opowiadając im te legendę. I jak się czujecie ? Pewnie dobrze, bo nigdy nie obchodziło was , że żerujecie na czyjejś tragedii... Jestem właśnie tym, kim jestem. Ach, chyba powinienem powiedzieć czym, prawda ? To zresztą już nieistotne. Nie ważne... Pewnie byłoby inaczej, gdyby siedzieli kolo mnie Isabel i Michael. Ale nie siedzą...
Nie wyobrażacie sobie nawet jak kochałem Liz. Jak kochałem ich wszystkich. Od chwili strzelaniny połączyła nas więź, którą nie sposób opisać. Była czymś więcej niż miłością. Była bezgranicznym poświęceniem i czymś, co nazywa się braterstwem dusz. Nie wiem, czy kiedykolwiek czuliście coś, gdy patrzyliście w oczy ukochanej osobie. Ja czułem. W oczach Liz widziałem głębię, która porywała moje serce, i chowała je gdzieś blisko jej serca. Moje oczy stały się jej oczami, moje uczucia jej własnością, mój oddech jej oddechem. Może teraz śmiejecie się, mówiąc : ''co za romantyczne bzdury''. Ale to dowodzi jedynie waszej niedojrzałości. Liz sprawiła, że stałem się człowiekiem. Ja podarowałem życie Liz, a ona podarowała je mi . Nie rozumiecie co to znaczy być kimś takim jak ja, i dostać nagle w darze taką miłość. Co to znaczy nie znać swojej rodziny i historii. Co to znaczy wiecznie bać się i uciekać. Ja, Michael i Isabel byliśmy inni. Ale zarazem w pragnieniach, bardzo podobni do was- pragnęliśmy tylko szczęścia. I mieliśmy je przez długi czas. Zawdzięczamy to naszym rodzicom i przyjaciołom, których nigdy nie zapomnieliśmy. Oni byli przykładem na to, że ludzie są wspaniali. Niestety były, i istnieją do dziś i inne przykłady. Przykłady chorej nienawiści i bezpodstawnej spirali przemocy...

Przeszłość.

Max Evans patrzył na roześmiane, ruchliwe miasteczko, które mijali. Obserwował ludzi, którzy dążąc do pracy w pośpiechu przebiegali ulicę, dzieci dźwigające opasłe tornistry. Nagle uświadomił sobie, że ta normalność go denerwuje. Dlaczego ci wszyscy ludzie mieli prawo do życia w szczęściu, a on, Liz, Maria, Isabel, Kyle i Michael nie ? Dlaczego nie mogli dziś zwyczajnie pójść na uniwersytet, a po zajęciach umówić się na pizzę ? Dlaczego musieli uciekać przed FBI ? Max nie potrafił odpowiedzieć na te pytania, choć starał się za każdym razem kiedy przychodziły mu do głowy. Wiedział jedynie, że już dwa miesiące upłynęły od kiedy opuścili Roswell i uciekali. Swoim vanem przemierzyli już z połowę Stanów i ciągle posuwali się do przodu. Czasem nocowali w hotelach, czasem w samochodzie, na parkingach, kiedy było szczególnie niebezpiecznie. Nie mieli kontaktu z rodzicami, ani z Jessym, choć doskonale wiedzieli, że bliscy pomagają im, co było widoczne choćby po tym, iż do tej pory FBI nie zdołało zablokować ich kart kredytowych. I całe szczęście. Inaczej nie mieliby nawet na jedzenie. Co nie znaczyło, że było różowo. Każdy dzień przynosił coraz większą nerwowość, każdego dnia mogła spotkać ich śmierć. Zdawali sobie z tego sprawę, i wtedy rodziło się w nich coś najgorszego, co może się narodzić – paniczny strach, który nigdy się nie zmieniał. Max wiedział, że będzie im towarzyszył już do końca.
Kosmita oderwał oczy od szyby i zatrzymał pełne miłości spojrzenie na Liz, która pogrążona w głębokim śnie oparła głowę na jego ramieniu. Liz. Liz Parker- Evans ! Kiedy wypowiadał w myśli te słowa, wszystkie problemy usuwały się na dalszy plan. Liz Parker -Evans ! Jego żona ! Max do tej pory nie mógł uwierzyć w to szczęście. Jest z Liz i będzie już zawsze tylko z nią. Jedyne co przyprawiało go o ból serca, to że Liz musi tak cierpieć i że pobrali się w takich warunkach. Nigdy nie darował sobie tego, że zadał jej tyle bólu. Że dla niego musiała porzucić marzenia o Harvardzie i karierze naukowca. Dlatego Max mimo tej okropnej sytuacji , próbował uchylić Liz nieba. Ona ciągle mu powtarzała, że już od dawna jest w niebie, i naprawdę była tak dzielna ! Często miał ochotę zabrać ją daleko stąd, by choć na moment zostali tylko we dwoje. Ale okoliczności nie pozwalały na to. Max musiał się z tym pogodzić. Zresztą nauczył się już godzić ze wszystkim. Odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy i nachylił się nad nią , zostawiając czuły pocałunek na jej czole. Poczuł delikatny , słodki zapach jaśminu. Słodki zapach Liz. Uwielbiał go.

— Michael zwolnij ! – rozmyślania przerwał mu krzyk Marii.
Dziewczyna właśnie próbowała pouczać Michaela, który siedział teraz przy kierownicy i nie zaliczał się bynajmniej do bezpiecznie jeżdżących kierowców. Max zobaczył jak Michael obrzuca Marię spojrzeniem mówiącym '' nie zaczynaj''.

— Zwolniłem.- odrzekł.

— Nie, nie zwolniłeś ! Jeszcze potrafię odczytywać cyferki na liczniku !

— To co, mam jechać tak wolno żeby nas złapali ?!

— Już ja bym lepiej prowadziła...-burknęła Maria.

— O, taak ! Z pewnością. Ty byś jechała z prędkością wiatru !- odciął się Michael z sarkazmem.
Maria z wściekłością zagryzła wargę i krzyknęła :

— Świetnie.

— Świetnie.- odmruczał Michael.
Maria skuliła się na swoim siedzeniu i przylepiła nos do szyby. Max objął i ją i Michaela troskliwym spojrzeniem. Maria była obrazem melancholii i poddania się od samego początku. Ostatnio mało jadła, i była blada jak duch. Michael z kolei był kłębkiem nerwów i nie zwracał na Marię uwagi, co niepokoiło nie tylko Maxa, ale i Liz. Tych dwoje kochało się z pewnością, lecz okazywać tego nie potrafili. Dowodem było to, że od dwóch miesięcy wybuchały pomiędzy nimi kłótnie z byle powodu. Jednak najbardziej Max martwił się o Isabel. Od chwili wyjazdu nie widział na jej twarzy uśmiechu, tylko wiecznie ten otępiały wzrok. W nocy często słyszał jak płacze, i zdawał sobie sprawę dlaczego. Isabel strasznie tęskniła za Jessym. Chyba tylko Kyle zachował jeszcze odrobinę humoru. Max szczerze był mu wdzięczny kiedy próbował rozśmieszyć cała grupę. Tak, Kyle potrafił zachować dobre samopoczucie i rozładować atmosferę.

W południe zatrzymali się na stacji benzynowej. Dziewczyny poszły do toalety, Kyle poszedł kupić coś do przekąszenia, a Max i Michael odpoczywali na ławce mając oko na wóz.

— Wszystko w porządku ?- spytał Max patrząc na przyjaciela.

— Tak, a niby jak ma być ?- Michael wzruszył ramionami.

— Ty i Maria...

— Maxwell wybacz, nie mam ochoty rozmawiać na ten temat.

— Nie powinieneś jej tak traktować. Jej jest ciężko.
Michael zmroził Maxa wściekłym spojrzeniem.

— A myślisz, że mi jest łatwo ?! Wiesz co na Boga, ja czuję ?!

— Mów. – Max zniżył głos.

— Nie, już nic. – odparł przygaszony Michael- Nie ważne.

— Widzę, że coś jest nie tak.

— No dobra. Dziś w nocy miałem sen...a właściwie koszmar.
Max drgnął.

— I...?

— Widziałem jak ...umieram. Zastrzelili mnie.

— Michael...ja...przecież to tylko sen !

— Jasne, Max. A kiedy Isabel miała sny o Laurie ? Wiem ,że to nie musi być tak samo, ale jestem przerażony. Naprawdę.

— Mówiłeś Marii ?

— Nie.
W tym momencie właśnie wróciły dziewczyny i Kyle, więc Max i Michael przerwali rozmowę. Mieli jednak takie miny, że widać było, ze nie wszystko jest okey.

— Co się stało ?- spytała Maria patrząc raz na Maxa, raz na Michaela , a w jej głosie zabrzmiała nuta paniki.

— Pójdę jeszcze do toalety i możemy jechać. – Max chciał zostawić Marię i Michaela samych. Rzucił kluczyki Valentiemu- Kyle prowadzisz .
Max uścisnął rękę Liz mówiąc : ''zaraz wracam'' i skierował się w stronę toalet. Kontem oka zdążył uchwycić jak Michael odsuwa Marię na bok, coś jej mówi, a potem namiętnie całuje w usta. Uśmiechnął się na ten widok i żwawym krokiem podążył przed siebie. Chciał jak najszybciej wyruszyć w dalszą drogę. No właśnie...w dalszą drogę.

Teraźniejszość

Emillie nie podnosiła powiek, choć przy relacji fragmentu swojej rozmowy z Liz i słów : ''zaraz wracam'' Max Evans zamilkł. Za chwilę jednak kontynuował.

— ... Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że kiedy wrócę będzie za późno by cokolwiek zrobić. Nie wiedziałem, że nie będzie dalszej drogi..- głos Maxa zaczął się łamać.- Pamiętam to tak dokładnie...

Przeszłość

Max wyszedł zza budynku stacji i wtedy to usłyszał. Strzały zza sąsiedniego rogu. Ludzie wpadli w panikę, rozległy się piski. Kosmita nie zastanawiał się- padł na ziemię z bijącym sercem. Strach dławił go i w rozgorączkowaniu zaczął zastanawiać się czy to na pewno FBI. Nagle powietrze rozdarł krzyk. Maxa przeszył dreszcz. To była Maria. Nie myślał już o niebezpieczeństwie. Wstał i spojrzał przed siebie. To co zobaczył...wydawało mu się, że patrzy na to w nieskończoność, a w rzeczywistości była to tylko sekunda...Maria leżała na ulicy cała we krwi. Max poczuł jak wszystkie płyny pulsują mu we wnętrznościach. Rzucił się do przodu. Pędził tak szybko, że aż bolały go płuca, ale jakoś wydawało mu się, że ten jego bieg jest zwolniony, jak na powtórkach w telewizorze...bo gdy on biegł kolejne krzyki, te pełne cierpienia krzyki jego bliskich, ludzi, których kochał przeszywały powietrze...padła Isabel, padł Kyle...nie widział Liz ! Boże gdzie jest Liz ?! A Michael ?! Max przez łzy nic już nie widział. Obraz rozpływał się przed nim jak w zmąconej kałuży. Nagle ujrzał przed sobą znajmy kształt. Odbił się od asfaltu i nie wiedząc gdzie leci krzyknął rozdzierająco :

— Liz !!!!!!!!!! Niee!!!!!!!!!!!
To stało się w ułamku sekundy. Usłyszał dźwięk naciskanego spustu. Klik. Znienacka zobaczył Michaela.

— Maxwell, co robisz ?! – usłyszał z daleka.
Potem poczuł jak ciało Michaela spada na niego, a on sam zostaje przygwożdżony do jezdni. Czuł jak ciepła, lepka ciecz sączy się po jego policzku. Zszokowany, mechanicznie podniósł się , odwracając Michaela przodem. I to był ostateczny cios. Serce zapiekło go w piersi. Uświadomił sobie co się wydarzyło. Michael osłonił go własnym ciałem ! Leżał teraz z trudem łapiąc oddech, jego usta były sine, a z piersi lała się krew. Spojrzał w te jego puste, rozwarte źrenice...i wstrząsnęła nim fala rozpaczy.

— Michael, Jezu Chryste ! Patrz na mnie ! – przyłożył dłoń do piersi przyjaciela. – No, patrz !
Michael jednak otworzył usta tak że wylała się z nich strużka krwi, i zaprzeczył ruchem głowy.

— Maxwell, to się nie uda...to ten cholerny sen, mówiłem. Muszę umrzeć. – wydusił.

— Michael nie umrzesz, ty nie możesz odejść ! Nie możesz...- Max starał się jak najmocniej przycisnąć rękę do piersi konającego.

— Cholera, Maxwell !- Michael zacharczał – Maria nie żyje, Isabel i Kyle też...pozwól mi umrzeć, na Boga pozwól !

— Nie ! Oni żyją ! Boże Michael ...ty...

— Maxwell nie żyją. Próbowałem ich ratować...ty...ratuj Liz rozumiesz ?! – oczy Michaela gasły z każdą sekundą- Na Boga to nie może się tak skończyć !! Ratuj siebie i Lizy...ratuj...
Głos Michaela zamilkł na ustach zbrukanych krwią. Dłoń opadła bez czucia. Oczy nadal wpatrywały się w Maxa. W Maxa, który siedział otępiały i też patrzył. Ręce zaczęły mu chodzić tak jakby dostał padaczki. Wziął ciało Michaela w ramiona i przytulił z całej siły. ''Przepraszam, przepraszam Michael...''- jęknął. A po chwili, głuchą ciszę rozdarł gwałtowny, stłumiony spazm płaczu. Max ciągle nie puszczając Michaela, popatrzył przed siebie. To tam w kałuży krwi leżeli Maria, Isabel i Kyle...a tu trzymał Michaela. Czuł jego krew. Nadal miał ją na policzku, ale w tej chwili nie miałby nawet siły jej otrzeć. Nagle gorąca jak rozżarzony węgiel myśl , przeleciała przez jego głowę. To co mówił Michael...Liz ! Ratuj Liz ! Usiłował wstać, ale przewrócił się. Nogi miał jak z galarety. Powoli zostawił na boku ciało Michaela, szepcząc jeszcze : '' Tak jak powiedziałeś. Uratuję Liz. Uratuję...''. Teraz zaczynała do niego docierać rzeczywistość. Rzucił się żeby ratować Liz, żeby ją osłonić...a wtedy z kolei Michael osłonił jego. Gdzie była zatem Liz ?! Max wstał, ale znowu poczuł , że nie jest w stanie utrzymać się na nogach. Więc postanowił czołgać się w stronę samochodów by kryć się za nimi, rozglądając się przy tym. Na stacji było dziwnie cicho i pusto...nie było żywej duszy. A może to jego chory z cierpienia umysł wymyślał ten świat ? Max nie zastanawiał się. Teraz liczyła się tylko Liz. Tylko Liz...Max podparł się na łokciach i posuwał się do przodu. Wtem, zatrzymał się. Usłyszał jęk policyjnych syren i jakieś głosy. Zatrzymał się z duszą na ramieniu, nasłuchując.

— Zabiliście wszystkich ?

— Evans zbiegł. Był w budynku kiedy zaczęliśmy się z nimi rozprawiać. Musiał się ukryć.

— A to ?

— To ta dziewczyna, Parker. Dostała dwie kule.

— Przeszukać cały teren. – rozkazał grubszy głos.
Max poczuł jak ponownie coś rozsadza mu mózg. Ten człowiek powiedział...Parker, dostała dwie kule. Max wychylił się i utkwił wzrok w czarnym worku, z którego wystawały lśniące, czarne włosy. Włosy, które pachniały jaśminem...

Teraźniejszość

— Nie wiem jakim cudem mnie nie złapali. Wiem jedynie , że przeleżałem na zimnym asfalcie w pól-śnie, ledwo hamując łzy wpadające mi do ust i nosa, całą noc. Kiedy odważyłem się wstać ciał już nie było, zostały tylko czerwone plamy krwi...I dziś kiedy śnię, znowu ich widzę. Codziennie czuję na policzku krew Michaela...i już do śmierci będę ją czuł. Jej zapach i jej smak. Ich młode twarze nawiedzają mnie w snach...ciągle, bez końca. Podobnie prześladuje mnie kula, która była przeznaczona dla mnie...a pozbawiła życia mojego brata, najwspanialszego brata na świecie. Nigdy nie mogłem sobie darować , że wtedy zawiodłem ! Że nie mogłem uratować Michaela, choć tak rozpaczliwie próbowałem to zrobić ! Od tamtej pory ukrywałem się. Nigdy już nie użyłem mocy...trzy lata temu wróciłem do Roswell. I jestem tu do dziś. Jedyne co trzyma mnie przy życiu to...- Max pokazuje do kamery kwiaty jaśminu.- To piękno. Za każdym razem kiedy wciągam do płuc słodki zapach kwiatu jaśminu, znowu widzę nas razem. Naszą młodość. Oczy i uśmiechy. Gesty i przeżycia. A szczególnie, widzę ją. Liz Parker. Czuję dotyk jej ust, i słyszę śmiech, który jest jak światełko w ciemności...Nazywam się Max Evans i jestem ostatnim obcym na Ziemi. Możecie w to nie wierzyć, ale...- Max pokazuje do kamery jak zmienia kolor kwiatów jaśminu- Rzeczywiście. Zawsze czułem się tylko człowiekiem. Zawsze kochałem tę planetę. Kocham ją nadal.

Głos Maxa zamilkł. Emillie nie poruszyła się. Nie mogła. Każdym strzępkiem nerwów czuła żal, współczucie, gniew i rozpacz. Wiedziała już co jest jej misją. Nie sensacja, nie kariera, a prawda. Musi napisać o prawdziwej tragedii, którą w rzeczywistości przeżył ten człowiek- Max Evans. Emillie przypomniała sobie bezmyślne wyrazy twarzy Meggie z recepcji, murzynki Janet i pielęgniarki, które uważały, ze to miasto jest tak nieciekawe ! Gdyby tylko wiedziały jak naznaczone zostało Roswell ! W każdym razie dziś Emillie wiedziała, gdzie jest najmagiczniejsze miejsce na Ziemi. Wiedziała co znaczy kochać. Wiedziała , że musi opisać tę historię i oddać honor Maxowi, Liz, Michaelowi, Marii, Isabel i Kylowi. Westchnęła i otworzyła oczy dokładnie wtedy, kiedy Max Evans zamkną swoje. Zamkną swoje bursztynowe oczy, by już nigdy więcej ich nie otworzyć. Z jaśminu opadły płatki.


Do przyszłości

'' Into the brave new world, I hope I see you on the other side, in this changing world. But for now I'm just sitting at the table, hearing songs, whising I was able, stable, now...
I hope I see you on the other side ...lots of times. Don't keep me waiting, don't keep me waiting ...brave new world. ''
Richard Ashcroft


Koniec

by Hotori











Poprzednia część Wersja do druku