Graalion

Odcienie szarości

Wersja do druku

36 laxera, rok 4096 czasu antariańskiego

Liz Evans siedziała przy oknie, w ciszy obserwując rozciągające się przed nią piękno obcej planety. Piękno, które zdążyła już znienawidzić. Czy kiedykolwiek myślała, że może być aż tak źle? Że jej życie może zakończyć się w taki sposób? Żeby chociaż się zakończyło. Oddałaby wszystko, by się z Nim połączyć. Ale nie mogła. Nie wolno jej było. To straszne uczucie – żyć w takim cierpieniu i poniżeniu, lecz nie móc sobie pozwolić na śmierć. I pomyśleć, że na Ziemi są teraz Święta ...
Usłyszała cichy szum otwieranych drzwi. Z niepokojem wsłuchiwała się co usłyszy, a gdy doszły ją znajome kroki, poczuła jakby jej serce na chwilę się zatrzymało. Kroki zbliżyły się, po czym ucichły, zatrzymując się jakieś 2 metry za jej plecami. Walczyła z chęcią obejrzenia się, spojrzenia w ukochaną twarz. Wiedziała jednak, że nie rozpozna w niej swego męża. Wiedziała, że cierpienie przeszyje ją niczym ostrze, gdy spojrzy w tę twarz i, choć rozpozna w niej Maxa, nie odnajdzie go w niej tak naprawdę. Walczyła więc. I, jak zwykle, przegrała tę walkę. Król Antaru stał wyprostowany, patrząc na swą planetę nad jej głową. Gdy obejrzała się, jego oczy spoczęły na niej. Szczupłe lecz umięśnione ciało Maxa Evansa odziane było w luźne ubranie w kolorze głębokiego błękitu. Zadrżała widząc jego rysy, jak zawsze czując instynktowną panikę, bo choć twarz należała do jej męża, na jego twarzy nigdy nie zagościłby taki wyraz. Takiej arogancji, satysfakcji i skalkulowanej bezwzględności. To właśnie ta mina najdobitniej świadczyła, że mężczyzna stojący przed nią nie był Maxem. To i oczy. Smolistoczarne, pochłaniające całe światło niczym dwie bliźniacze Czarne Dziury, ukryte pod lekko zmrużonymi powiekami. Była tu już od pięciu miesięcy, wciąż jednak nie umiała odczytać z nich żadnej emocji, żadnego uczucia. Te oczy ją przerażały. W twarzach służących nie wyglądały tak strasznie. Może fizjonomia Obcych osłabiała to wrażenie. A może nie chodziło o to, że są to oczy Obcego, lecz z faktu, że należały do Kivara.

— Ostatnio często tu przesiadujesz – odezwał się, a ona drgnęła. Barwa głosu należała do Maxa, choć ton i akcenty rozkładały się nieco inaczej. – Podziwiasz widoki? U was nie doświadczyłabyś czegoś tak pięknego.
Ogromnym wysiłkiem woli odwróciła się z powrotem ku oknu.

— Dlaczego wciąż mnie trzymasz? – spytała cicho. – Czy nie nasyciłeś jeszcze swojej żądzy zemsty?

— Będę cię trzymał tak długo jak zechcę – warknął. – A ty zostaniesz tak długo jak ci każę. A może już nie pamiętasz, co ci obiecałem gdybyś próbowała ucieczki? W jakikolwiek sposób?
Liz skuliła się, obejmując się ramionami. Tak, pamiętała bardzo dobrze. I wiedziała, że wykonałby swą groźbę.

— Nie ucieknę – wymamrotała cicho, cichutko.
Krzyknęła z bólu gdy chwycił ją za włosy i odciągnął jej głowę do tyłu. Wpatrywała się prosto w jego obce oczy, jego twarz wyrażała pełne okrucieństwa zadowolenie.

— Wiem, że nie uciekniesz – powiedział, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu satysfakcji.
Zacisnął pięść mocniej na jej włosach, delektując się poczuciem siły, jaką dawało mu ciało Maxa Evansa. Liz zacisnęła zęby i odpowiedziała nieustępliwym, pełnym pogardy spojrzeniem. Rozzłoszczony, ostrym szarpnięciem zrzucił Liz na podłogę. Patrzył przez chwilę z góry na jej odwrócone od niego ciało, po czym ruszył w stronę drzwi.

— Dziś i jutro mnie nie będzie – rzucił nie odwracając się – ale wiem że gdy wrócę, szczodrze mi wynagrodzisz moją nieobecność.
Drzwi zamknęły się, uwalniając ją od złośliwych, pełnych szyderstwa słów. Skuliła się w pozycji embrionalnej, łzy spływały po jej twarzy mocząc włosy i zostawiając ślady na gładkiej podłodze. Płakała dobre pół godziny, a bez ruchu leżała kolejny kwadrans, nim w końcu się podniosła. Oparła głowę na oknie wpatrując się w ciemniejące powoli obce niebo. Gdzieś tam była Ziemia, jej dom, rodzice. Miejsca w których przeżyła najszczęśliwsze chwile swego życia. Czuła jak tęsknota za tamtym życiem wyciska nowe łzy z jej zmęczonych oczu. Jeśli dobrze liczyła, tam był teraz 24 grudnia. Wigilia. Rodziny siadały do stołów. Ona opuściła swoją pierwszą rodzinę by być z ukochanym; zaś drugą zabrał jej Kivar. Pamiętała tą chwilę przerażająco wyraźnie. Zakrwawioną twarz Michaela czołgającego się do ciała Marii. Bladą skórę Kyle'a patrzącego z przerażeniem w dół, na okropną ranę ziejącą w jego piersi. Metalowy pręt, pokryty ciemną krwią, wyrastający z oczodołu Isabel. A przecież ona nie miała zginąć. Jej śmierć była przypadkowa. Kivar zakazał wyrządzenia jej jakiejkolwiek krzywdy. Lecz ona rzuciła się na pomoc przyjaciołom. Nie, nie przyjaciołom – rodzinie. Podmuch energii rzucił ją na ziemię, wprost na pręt sterczący ze zdewastowanego podłoża. Najlepiej jednak Liz pamiętała wykrzywioną bólem twarz męża. Wtedy, gdy schwytali go w sieć lśniącą purpurowym blaskiem. On jednak nie chciał dać się uwięzić. Chciał walczyć, chciał ich bronić. Przerwał sieć, wyjąc z bólu wypalającego mu mózg. Rzucili na niego kolejną sieć, i kolejną, a on je rozrywał swą mocą. I szedł ku niej, a na jego twarzy było przerażenie. Pamiętała jak podążyła za jego wzrokiem, nie rozumiejąc skąd ten strach o nią w jego oczach. Powinien pomóc innym. Wtedy jej wzrok spoczął na jej lewej ręce. Ale coś było nie tak. Leżała za daleko. A ramię ... ramię kończyło się szkarłatną miazgą. Mam oderwane ramię – pomyślała wtedy ze zdziwieniem. Spojrzała na widoczną spod sieci twarz Maxa, jej ukochanego Maxa. Widziała jak jego oczy uciekają nagle wgłąb głowy, a on sam upada. Wypalenie umysłu – tak o tym później mówili. Sieci a-neuralne, przeciążenie mózgu zbyt intensywnym używaniem mocy – złożyły się na całkowite wymazanie osobowości Maxa z jego ciała. Podobnie jak Zana. Wszystko co pozostało to pusta skorupa. Którą Kivar wykorzystał.
Otworzyła oczy. Na dworze widoczne już były dwa księżyce. Musiała zasnąć, wyczerpana płaczem. Wstała, obdarzając krajobraz za oknem ostatnim spojrzeniem. Uniosła lewą dłoń i przyjrzała jej się w bladym świetle. Była całkiem gładka, bez śladu linii papilarnych. Antariańska nauka przywróciła jej kończynę, ale nie taki drobiazg jak linie papilarne. Nie chciała lub nie umiała ich odtworzyć – dla Liz to i tak nie miało znaczenia. Byłoby dla niej o wiele lepiej gdyby umarła tamtego dnia. Kyle miał szczęście – jeden ze Skórów dobił go obojętnie, przechodząc mimochodem. Ale do niej nie mogli się zbliżyć. Wyładowania energii otaczające jej ciało zgasły dopiero kilka minut po tym jak straciła przytomność z upływu krwi. A wtedy na miejscu bitwy (nie bitwy – masakry) był już Kivar. Potrząsnęła głową, wyrzucając potwora ze swych myśli. Jakże chciałaby znów mieć swoje moce, użyć ich przeciwko tej bestii. Ale antariańska nauka odebrała jej również i je. Pozostawiła tylko najgorszego wroga, w ciele mężczyzny którego Liz kochała. Z opuszczoną głową ruszyła w kierunku sypialni. Przynajmniej dzisiejszej i jutrzejszej nocy go nie będzie. Ale później ...
Zadrżała.


51 drottiego, rok 4096 czasu antariańskiego

Drzwi odsunęły się i do środka wszedł promieniujący zadowoleniem Kivar.

— Kathana poddała się i poprosiła o pokój – oznajmił.
Liz przyjęła tę wiadomość obojętnie. Zmarszczyła lekko brwi, nie odrywając skupionego spojrzenia od drzewka, po czym powiesiła kolejną ozdobę na samotnej gałązce.

— To dobrze. Gratuluję – stwierdziła.
Odsunęła się lekko na fotelu, lustrując drzewko krytycznym wzrokiem.

— Co robisz? – Kivar zbliżył się zaintrygowany.

— Ubieram choinkę – odpowiedziała, przesuwając lekko jedną z gałązek.

— Choinkę – Kivar obrzucił drzewko sceptycznym spojrzeniem. – To przecież kallana. Chwast. I co to w ogóle za pomysł?

— Taki ziemski zwyczaj – Liz ponownie zlustrowała drzewko, lecz tym razem podsumowała je zadowolonym skinięciem głową. – Tak, teraz jest dobrze.
Kallana tylko w ogólnym zarysie przypominała ziemską choineczkę. Jej zieleń była bardzo nienaturalna, gałązki porośnięte były czymś przypominającym chitynę, a sam pień drzewka wygięty był w kształt przypominający ... trudno nawet powiedzieć co przypominał. Na pewno nie świąteczne drzewko. Mimo wszystko była to roślina, która jeszcze najbardziej na tej planecie przypominała ziemską choinkę. Przydałyby się prawdziwe bombki, ale Liz i tak poradziła sobie świetnie, zważywszy na to co miała do dyspozycji. Była z siebie naprawdę dumna.

— A jakże – żachnął się Kivar, zrobił krok do przodu i jednym ruchem strącił jej "choinkę" na ziemię.
Drzewko (tak naprawdę był to rodzaj grzyba, ale to szczegół) spadło na podłogę i potoczyło się, ciągnąc za sobą ślad z rozsypanych ozdób. Liz otworzyła szeroko oczy i wstała gwałtownie, patrząc z wściekłością na Kivara.

— Przecież mi pozwoliłeś! – krzyknęła. – Specjalnie spytałam cię czy mogę!

— Ale wtedy nie wiedziałem, że masz zamiar przynieść to zielsko i stroić je niczym rzeźbę na święto Pasheel – prychnął gniewnie. – I nie waż się podnosić głos. Nie zapominaj, kto tu jest panem, a kto tylko nałożnicą. I jeśli nie będziesz ...

— Tak, wiem – stwierdziła z goryczą. – Jeśli nie będę posłuszna, zaatakujesz Ziemię i urządzisz tam "krwawą łaźnię". Jakże mogłabym zapomnieć, przypominasz mi o tym co najmniej raz dziennie – przewróciła oczami z ironią.

— Bezczelna! – uderzył otwartą dłonią, na odlew. Uderzenie było silne, Liz upadła. – Jesteś tu już wystarczająco długo, by nauczyć się szacunku – Kivar patrzył na nią beznamiętnie, gdy wstawała trzymając się za policzek. W jej oczach wciąż czaiły się wrogość i bunt. – Słowo daję, nawet zwierzęta uczą się szybciej niż wasz gatunek – pokręcił głową z niesmakiem. – Nigdy nie będziesz nawet cieniem Vilandry.

— To może trzeba było jej nie zabijać – wypaliła.
Jeden krok Kivara i jej gardło znalazło się w stalowym uścisku. Mięśnie Maxa Evansa były napięte, dłoni brakowało ułamka sekundy by skręcić jej kark. To ciało pamiętało, że już jedna kobieta zginęła z tej ręki w identyczny sposób. Jednak spodziewany ruch nie nastąpił. Kivar zatrzymał się, patrząc tylko na dziewczynę z furią, która jednak zaczynała ustępować miejsca rozsądkowi. Opanował się, choć jego dłoń nie puściła gardła dziewczyny. Ta zaś patrzyła na niego wyzywająco, mimo bólu który jej sprawiał.

— No dalej, zabij mnie – wycharczała, bez cienia lęku w głosie; obojętnie. – Ja już i tak nie żyję. Umarłam w dniu, w którym zabiłeś mi męża. Męża i przyjaciół, którzy byli dla mnie rodziną. Zabijając mnie teraz uczyniłbyś to tylko oficjalnym – splunęła mu w twarz z pogardą.
Stał przez chwilę bez ruchu, ze skrzywioną twarzą, po czym ją puścił. Cofnęła się o dwa kroki i padła na fotel. Drżącą ręką rozmasowała bolące gardło. Kivar otarł twarz, po czym bez słowa odwrócił się i wyszedł.


2 massy, rok 4097 czasu antariańskiego

— No nie, znowu ten badyl? – jęknął Kivar na widok stojącej na stole przystrojonej kallany.

— Znowu są Święta – Liz wzruszyła ramionami.
Patrzyła na Kivara zastanawiając się jak poruszyć temat. Sprawa była dość delikatna. Od tego jak sobie z nim poradzi zależało ludzkie życie. No dobrze, może i nie ludzkie. Ale to wciąż życie.

— Przecież nie minął rok od ostatniego razu – Kivar przyjrzał się "drzewku" niechętnie. – Świętujecie ubieranie chwastów kilka razy w roku?

— Może tu nie minął jeszcze rok, ale na Ziemi – tak – odpowiedziała Liz, nerwowo bawiąc się twardym piórkiem trissena, zmieniającym kolory pod wpływem różnej siły nacisku.
Gdy zdała sobie sprawę z tego co robi, odłożyła piórko na stół.

— Kivarze ... – zaczęła niepewnie.

— Tak? – podszedł do dzbanka z kawą i nalał sobie kubek.
Wciąż rozsmakowywał się w tym nowym napoju, który mu pokazała. Był nim naprawdę zaintrygowany. Skrzywiła się, gdy standardowo dotknął kubka bransoletką otaczającą jego lewy przegub. Wykrywacz trucizn pisnął cicho, stwierdzając brak nieznanych składników. Wiedziała że robi to ze wszystkim co je lub pije, ale denerwowała ją taka ostrożność. Nie mówiąc o tym, że przypominała jak wielu przeciwników wciąż ma Kivar. Główne siły buntowników rozpadły się po śmierci Maxa i przejęciu jego ciała przez Kivara; wielu powróciło do domów przekonanych, że owo połączenie Kivara i Zana to i tak więcej niż mieli nadzieję wywalczyć. Łudzili się, rzecz jasna – ani Max Evans, ani Zana już nie istnieli. Ona wiedziała o tym aż za dobrze. Pozostawali jednak samotni dysydenci, którzy poprzysięgli że nie przestaną walczyć. No i romantycy tacy jak Gasthir i jego przyjaciele, uwiedzeni legendą walki z tyranem.

— Chodzi o grupę Gasthira – zaczęła niepewnie jeszcze raz.
Kivar odwrócił się i spojrzał na nią nieprzyjaźnie.

— Wystąpili przeciw mnie i przeciw Antarowi – powiedział obojętnie. – I za to poniosą jutro śmierć.

— Przecież to jeszcze dzieciaki – zaprotestowała. – Nie wyrządzili żadnych szkód, to był raczej wybryk niż bunt. Nie możesz złożyć tego na karb ich młodości i darować im?

— Darować? – Kivar uniósł brwi ze zdziwieniem. – I okazać słabość? Co wtedy powstrzyma innych przed podążeniem w ich ślady? Nie, nie ma nawet mowy – pokręcił głową i upił łyk kawy, najwyraźniej uznając sprawę za zakończoną.
Lecz dla Liz bynajmniej nie była zakończona.

— Nie możesz rządzić tylko z pozycji siły – zaczęła argumentować. – To przez to spodziewasz się trucizny w każdym posiłku i co chwila wybuchają jakieś bunty.

— Zatem sama nazywasz to buntem – zwrócił jej uwagę.

— Nie o to mi chodziło – potrząsnęła niecierpliwie grzywą włosów, co wywołało uśmiech na twarzy Kivara.

— Zan rządził pokładając ufność w dobrej woli ludu – gdy się jednak odezwał, w jego głosie nie było cienia wesołości. – Rządził łagodnością i pobłażliwością; i zobacz do czego go to doprowadziło.

— Do tego, że mimo jego śmierci tutaj, rzesze Antarian pozostały mu wierne – odparowała celnie. – A czy ty masz kogoś, kto cię wskrzesi gdy umrzesz?
Czekała na odpowiedź, lecz tym razem Kivar długo kazał jej czekać. Chyba w końcu zabrakło mu słów. Stał więc w milczeniu, pijąc kawę, a jego nieodgadniony wzrok spoczywał na rozgorączkowanej twarzy Liz, nim przeniósł się w bok, na anatariańskie niebo widoczne za oknem.

— Dlaczego tak ci na tym zależy? – odezwał się w końcu. – Matka Gasthira cię o to prosiła? Wiem że była tu wczoraj.

— Dziwisz jej się? – słowa Liz były ciche. – Jest przecież matką.
Kivar znów zamilkł. Patrzył teraz w trzymany w ręku kubek, utkwiwszy spojrzenie czarnych oczu w ciemnym płynie. Coś ścisnęło Liz za serce. W chwilach takich jak ta znów wyglądał jak jej Max. W takich chwilach mogłaby zapomnieć o wydarzeniach ostatnich dwóch i pół lat i wziąć tą osobę za swojego męża. Chciałaby wierzyć, że choć cząstka Maxa nadal przebywa w tym ciele, ukryta gdzieś głęboko, lecz przebijająca się powoli ku powierzchni. Wiedziała jednak, że to nieprawda. Nie pozostało w nim nic z Maxa. Był jedynie Kivar.
Lecz i Kivara można było podejść.

— Tobie także wyjdzie to na dobre – dodała, usiłując brzmieć spokojnie. – Wojna niemal dobiegła końca, tylko Larek broni się jeszcze ostatkami sił. Pokaż wszystkim, że teraz będzie inaczej. Że w czasie pokoju nie będą ciemiężeni, że nadchodzi "odwilż". Niech ...

— Zamknij się – rzucił krótko.
Umilkła posłusznie, rozpoznając ten ton. Wiedziała, że Kivar nie toleruje otwartego nieposłuszeństwa. Gasthir był tego najlepszym przykładem. Wiedziała, że jeśli powie teraz choć słowo, Kivar ją uderzy. Wiedziała też jednak, że nie jest głuchy na argumenty. Tyle że trzeba mu je podsuwać ostrożnie i z wyczuciem. I tak ostatnio był wobec niej bardziej tolerancyjny i pozwalał jej na więcej niż innym. Kawa, książki, nawet jakieś informacje z Ziemi – rok temu tylko prychnąłby pogardliwie na prośby o takie zbytki. Rzecz jasna, rok temu nie poniżyłaby się do proszenia go o cokolwiek. Z wyjątkiem śmierci może. Jednak czas płynął, obojętny na jej stratę. Jego strumienie obmywały cierpliwie rany na jej duszy. Nie zagoją się one nigdy, lecz czas stępił nieco ich pulsujący ból.
Kivar, jakby w odpowiedzi na jej rozmyślania, podszedł nagle do niej. W prawej ręce wciąż trzymając kubek z kawą, lewą chwycił Liz boleśnie za włosy i przyciągnął jej twarz do swojej.

— Mieszasz się do spraw, do których mieszać się nie powinnaś – stwierdził cicho, w jego głosie brzmiała lekka irytacja. – Polityka to nie twoja sprawa! Pamiętaj kim tu jesteś!
Nie odpowiedziała, choć miała ochotę. Wiedziała, że to tylko by go rozsierdziło. A na tym jej w tej chwili nie zależało. Może rok temu. Teraz milczała, krzywiąc się tylko z bólu jaki jej sprawiał.

— Nawet nie jesteś Antarianką – kontynuował. – Nie ucz mnie więc jak postępować z moim ludem.
Puścił ją w końcu. Liz odsunęła się, rozmasowując bolące miejsce na głowie. Kivar z kamienną twarzą odwrócił się i skierował ku wyjściu z komnaty. Nim jednak wyszedł, przystanął na chwilę.

— Daruję im życie – powiedział obojętnie, nie odwracając się. – Ale następne 50 lat spędzą w obozach pracy. Niech odpokutują swój "wybryk".
Zaraz potem opuścił pokój. Liz westchnęła z ulgą i uśmiechnęła się, szczęśliwa z powodu zwycięstwa. 50 lat dla dożywających średnio 300-tki Antarian to nie tak wcale dużo. Co jednak najważniejsze, uratowała ich życia. Ocaliła właśnie trzy istnienia; nie mówiąc już o szczęściu ich rodzin. I czuła się z tym wspaniale. Po raz pierwszy od baaardzo długiego czasu, czuła się po prostu dobrze. Być może jednak w tym wszystkim jest jakiś cel – pomyślała. Może to, że nie zginęła tamtego dnia, może całe to poniżenie i cierpienie – do czegoś jednak prowadziły. Może to była jej rola – sprawienie, by jak najmniej osób zginęło z tych rąk, które uśmierciły już jej ukochanego i najbliższych przyjaciół. Powodowana impulsem, uklękła przy oknie i złożyła ręce, kierując wzrok w – obce wprawdzie, ale jednak – niebo. Tkwiła tak przez chwilę i nagle zagryzła wargi, by się nie rozpłakać. Zapomniała już jak się modlić. Jedyne co pamiętała to krew na skórze przyjaciół i uciekające wgłąb czaszki oczy Maxa. A gdy się pojawiły z powrotem, nie były już ciepło brązowe, bursztynowe. Były to czarne oczy Kivara.


17 laxera, rok 4097 czasu antariańskiego

Teera, Ferth i Cliisa raz jeszcze podziękowały jej wylewnie, po czym wyszły z komnaty. Każda trzymała niewielką, kolorowo opakowaną paczuszkę. W progu minęły wchodzącego właśnie Kivara. Ustąpiły mu z szacunkiem, krzyżując ręce na piersi, który to gest odpowiadał ziemskiemu ukłonowi. Kivar zmierzył je lekko zdziwionym spojrzeniem, po czym wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za trójką Antarianek.

— Co takiego im dałaś? – spytał podejrzliwie.

— Prezenty – wyjaśniła z uśmiechem, wskazując jednocześnie na stojącą w rogu przystrojoną kallanę, jakby to wszystko wyjaśniało.
Kivar uniósł brwi, ale nic nie powiedział. No, prawie nic.

— Przecież to tylko służba – mruknął.

— To też ludzie – spojrzała na niego karcąco. – No, Antarianie – poprawiła się. – Twoi poddani, w niczym nie gorsi niż ci z Rady czy z władz Gildii.

— I znowu stajesz w obronie słabszych i pokrzywdzonych – uśmiechnął się rozbawiony.

— Tak cię to bawi? – jej uśmiech był z kolei pełen przekory; wojowniczy. – Antar potrzebuje kogoś, kto wprowadziłby tu trochę ludzkich uczuć.

— A ty, jak widzę, zgłosiłaś się na ochotnika – Kivar uniósł kpiąco brew.

— Ktoś musiał – wzruszyła ramionami.
Nie odpowiedział, przyglądając się świątecznemu drzewku. Podeszła więc do szafki i nalała sobie kawy ze stałocieplnego dzbanka. Nalej mi też – pomyślała.

— Nalej mi też – rzucił Kivar.
Zacisnęła wargi by się nie roześmiać. Kivar robił się przewidywalny. Zmartwiło ją to trochę. Nie ze względu na niego. Martwiło ją, że wie o nim tak dużo, jakby byli co najmniej przyjaciółmi. Cóż, pod względem fizycznym byli nawet czymś więcej. Mimo że minęło tak dużo czasu, w każdym z 80-dniowych miesięcy jakieś 30-40 nocy spędzał z nią. Jednak to była tylko fizyczność. Nauczyła się już oddzielać tę dziedzinę życia od innych. Choć nieraz było jej bardzo ciężko. Jego ciało było tak podobne, nie, to było ciało jej męża. Maxa. Nie potrafiła w ogóle nie reagować. Później zaś czuła z tego powodu wstyd i pogardę dla samej siebie. Ale ... ale to była tylko fizyczna strona ich stosunków. Tak naprawdę byli wrogami. Nawet jeśli ta wrogość pozostawała tylko w jej sercu. Trochę ją to uspokoiło. "Znaj swojego wroga", tak. To że poznała go tak dobrze, było dla niej korzystne. Na przyszłość; bliżej nieokreśloną przyszłość. Z tą myślą podała mu kawę. Przyjął ją, nie dziękując nawet gestem. To także było do niego podobne. Jako oczywisty przyjmował fakt, że wszyscy wokół powinni mu służyć. I krwawo walczył, by tak się stało. Uniósł teraz rękę, by jak zwykle sprawdzić czy napój nie jest zatruty. I nagle zamarł, patrząc na nią. Powoli opuścił rękę i nie spuszczając z Liz spojrzenia upił łyk kawy. Powiedzieć że była zaskoczona – to mało. Wpatrywała się w niego zachodząc w głowę, co spowodowało że odstąpił od swego zwykłego rytuału. Jego twarz nie przyniosła jednak rozwiązania. Po chwili usiadł wygodnie, a jego wzrok znów powędrował ku kallanie. Uśmiechnął się, potrząsając głową i znów upił łyk kawy. Zauważyła, że od kilku miesięcy uśmiech częściej gościł na tej twarzy (nie jego twarzy, twarzy Maxa). Cóż, w sumie miał powody do radości.

— Widzę, że humor ci ostatnio dopisuje – zaryzykowała, balansując na krawędzi bezczelności. – W sumie nie ma się co dziwić – zakończyłeś trwającą od pół wieku wojnę – i to zwycięsko – a dzięki złagodzeniu restrykcji popiera cię ...

— To nie dlatego – przerwał jej łagodnie.

— Nie dlatego? – uniosła brwi.
Stała naprzeciw niego, zapomniawszy o trzymanej w ręku kawie.

— Nie – pokręcił głową. – Choć przyznaję, że twoje rady okazały się szczęśliwe. Ta "odwilż", dojście do porozumienia z Larekiem ... Ale to chyba nie dlatego ostatnio jestem ... taki jaki jestem.

— Dlaczego więc?

— Z twojego powodu – spojrzał na nią z zastanowieniem.

— Z mojego? – zdumiona otwarła szeroko oczy.

— Tak – wstał nagle.
Cofnęła się, ale nie zbliżył się do niej. Zamiast tego spojrzał w okno, na jak zwykle zachwycający widok za nim.

— Kiedyś zapytałaś mnie: "Dlaczego wciąż cię trzymam?" I czy "nie nasyciłem jeszcze swojej żądzy zemsty?" – jego umysł przechowywał wspomnienia niczym pliki w komputerze. – Na początku rzeczywiście tak było – spojrzał na nią przelotnie. Nadal nie potrafiła odczytać jego spojrzenia. – Chciałem się w jakiś przewrotny sposób zemścić na Zanie. Może też na Lilandrze – zmarszczył brwi opierając się rękami o framugę okna. Ujawnianie tego wszystkiego chyba nie przychodziło mu łatwo. – Ale to było dawno – obejrzał się, a jego wzrok ponownie spoczął na niej. I już jej nie opuścił. – Potem polubiłem przebywanie w twoim towarzystwie. Rozmowy z tobą. Bycie z tobą ... przybrało inny wymiar – westchnął. – Ja ... czuję coś do ciebie.

— Nie – powiedziała cicho, głuchym głosem.

— Zakochałem się – odwrócił się do niej, rozkładając bezradnie ręce. – Nie sądziłem że to będzie możliwe po Vilandrze. Zresztą nawet do niej chyba nie czułem tego co czuję do ciebie. Ja ... kocham cię – ostatnie słowa wypowiedział jakby ze zdziwieniem.

— Nie! – powtórzyła nieco głośniej. Nie patrzyła mu w twarz.

— Proszę, pozwól mi uczynić cię królową – podszedł krok w jej stronę. Chyba pierwszy raz słyszała, by słowo "proszę" opuściło jego usta. – Wyjdź za mnie, Liz. Będziesz wolna, będziesz mogła odwiedzać Ziemię kiedy zechcesz. Razem ze mną będziesz decydowała o przyszłości Antarian, ciesząc się zasłużonym szacunkiem. Tylko proszę, bądź ze mną – wyciągnął do niej rękę.

— Wynoś się – syknęła, podnosząc na niego wreszcie wzrok. Cofnął się pod wpływem widocznej w nim nienawiści. – Wynoś się stąd natychmiast! – teraz już prawie krzyczała.

— Ale ... – zaczął, cofając się przed jej furią.

— Zabiłeś Maxa! – w jej wrzasku słychać było histerię, ale i olbrzymi gniew. – Zabiłeś Marię i Kyle'a! Michaela i Isabel! Zabiłeś wszystkich których kochałam! – z jej oczu leciały łzy. – A teraz ośmielasz się mnie prosić, bym za ciebie wyszła?! Nigdy, słyszysz?! Nigdy!!!

— Hej ... – Kivar gniewnie zmarszczył twarz; jego duma jako władcy absolutnego walczyła ze złamanym sercem zakochanego mężczyzny i bolesną świadomości prawdy zawartej w jej słowach.

— Precz! – wrzasnęła Liz.
Kivar wyszedł. Liz stała jeszcze chwilę, drżąc po tym wybuchu, po czym siły nagle ją opuściły. Zdołała dojść do łóżka, na które padła wstrząsana spazmami płaczu. Płakała jeszcze długo w nocy – już zapomniała że można tak długo płakać – nim w końcu zasnęła pokonana przez zmęczenie. Nawet jednak przez sen wstrząsały nią dreszcze, nie dając jej zapomnieć o dzisiejszym dniu i o tym dniu dwa i pół roku temu, gdy straciła osobę którą kochała najbardziej na świecie.

32 drottiego, rok 4097 czasu antariańskiego
Szła szybko korytarzem, echo jej kroków rozbrzmiewało cicho, zaraz pochłaniane przez wykładane vasskiańskim kryształem ściany. Antarianie widząc ją odsuwali się na bok, robiąc jej miejsce. Nie był to gest szacunku, jej pozycja była na to o wiele za niska, ale wyraz życzliwości. Dzięki swej dobroci i ciepłu była lubiana w Pałacu, zwłaszcza przez służących. Niektóre ze spojrzeń arystokratów były chłodniejsze; byli to jednak tylko ci, którzy spodziewali się wiele zyskać na przedłużaniu wojny oraz niepokojów wewnętrznych. Inni pamiętali, że to dzięki niej ich synowie i córki szybciej wrócili do domu. I uśmiechali się do niej. Nawet te uśmiechy jednak były zabarwione przygnębieniem. W całym Pałacu unosiła się atmosfera smutku, niedowierzania i ... oczekiwania. Nawet jeśli ktoś w rzeczywistości nie czuł żalu – a było takich z pewnością wielu – starał się go na zewnątrz pokazać. Bo przecież rozstrzygnięcie wciąż było niepewne.
Wreszcie doszła do szerokich drzwi przysłoniętych słabym blaskiem pola siłowego, za którymi znajdował się zewnętrzny krąg komnat Kivara. Na straży wejścia stali, rzecz jasna, gwardziści. Całe światło padające na nich było całkowicie wchłaniane przez mroczne zbroje. Wyjątkiem były odsłonięte twarze bez wyrazu, wyglądające jak wykute w kamieniu. Ich oczy spoczęły na niej gdy się zbliżyła, a ręce zabłysły zieloną poświatą. Liz zatrzymała się. Gwardziści nie byli znani z braku zapalczywości.

— Król nie jest dostępny – rzucił ten bliżej niej.

— Muszę się z nim zobaczyć – powiedziała zdecydowanie.

— Król nie jest dostępny – powtórzył.
Westchnęła, robiąc krok w ich stronę. Dłoń otoczona zielonkawą energię jak na komendę uniosła się w jej stronę. Drugi gwardzista powtórzył ten gest chwilę później. Jego zawahanie nie uszło uwadze Liz. Zlustrowała uważnie jego twarz i rozpoznała Rasha, kochanka Teery. Uśmiechnęła się do niego, dając mu do zrozumienia że go poznała, po czym zwróciła uwagę z powrotem na pierwszego gwardzistę. Jego skierowana w nią ręka była całkowicie nieruchoma. Wiedziała, że zabiłby ją bez mrugnięcia okiem.

— Nie jestem jego wrogiem – powiedziała miękko. – Nic mu z mojej strony nie grozi. Chcę tylko zobaczyć w jakim jest stanie.
Gwardzista nawet nie drgnął. Liz gorączkowo szukała w głowie sposobu by go przekonać, gdy nagle opuścił dłoń i odsunął się. Spojrzała na niego zaskoczona. Zaraz potem wkradło się podejrzenie. Daje jej przejść czy chce mieć pretekst by ją zabić? Niektórym z arystokratów nie podobał się jej wpływ na króla. Za wyświadczenie im takiej przysługi na pewno byliby skłonni okazać wdzięczność. Spojrzała na Rasha, lecz on najwyraźniej również nic nie wiedział. Zdecydowała się zaryzykować. Ruszyła ku drzwiom. Drgnęła, gdy podczas mijania gwardzisty ten nachylił się nad nią. Jednak nie zaatakował.

— Twoja obecność sprawi mu radość – powiedział tylko cicho.
Następnie odsunął się i zdjął pole siłowe z drzwi. Zdecydowana nie analizować teraz jego słów, przekroczyła próg.
Dotarcie do wewnętrznych komnat było już banalnie proste. Gwardzista musiał dać znać o jej wejściu, gdyż następne straże przepuściły ją bez większych problemów. Naturalnie nie uniknęła prześwietlenia i dokładnego przeszukania. W końcu chodziło o króla.
Lekarz zmierzył ją przenikliwym spojrzeniem, gdy weszła. Podszedł do niej cicho.

— Jest nieprzytomny – poinformował ją – ale najbliższe godziny powinny okazać się decydujące. Nadchodzi kryzys. Albo go przetrzyma i zacznie wracać do zdrowia, albo ...
Nie musiał kończyć. Opuścił pokój w milczeniu, z pochyloną głową. Liz zbliżyła się do łóżka, na którym spoczywała dobrze znana jej postać. Oddzielała ją od niego tylko cienka warstwa pola antyseptycznego, rozmazująca lekko widok. Liz przestąpiła ją. W jej nozdrza od razu uderzył ostry zapach jakichś leków i potu. Nad wszystkim zaś unosił się delikatny zapach feyji, stanowiący coś pośredniego pomiędzy miętą a jaśminem, a który podobno miał właściwości lecznicze i odświeżające. Na zielonej pościeli leżał Kivar. Jego przedramiona oplatały biomechanizmy i rurki połączone ze stojącymi obok łóżka maszynami. Podobnie było z nogami, klatką piersiową i szyją. Większość funkcji organizmu wykonywały obecnie za niego maszyny. Nawet jego serce nie biło samodzielnie. Liz poczuła, że do oczu napływają jej niechciane łzy. Był taki wychudzony, jego skóra miał barwę popiołu. Max nie wyglądał tak źle nawet gdy go wyciągali z Białego Pokoju po torturach Pierce'a. Ale to nie był Max. To nie jej mąż leżał przed nią, lecz Kivar, śmiertelny wróg. Zdała sobie sprawę, że patrząc na niego nie widzi już Maxa. Ta twarz, to ciało – kojarzyły się jej wyłącznie z Kivarem. Ty bydlaku – zaklęła. Ukradłeś mi nawet wspomnienie o nim. Jej spojrzenie padło na jego brzuch i poczuła, że jej oczy znów wilgotnieją. Okropna rana, o średnicy przynajmniej 10 cm, otoczona była różowymi opatrunkami zawierającymi stymulanty genetyczne, a jej odsłonięte wnętrze było co chwilę omiatane wiązką promieniowania, na zmianę niszczącą obce struktury i odbudowującą tkankę. Technowirus atakujący ciało połyskiwał w świetle, rzucając tęczowe rozbłyski. Na razie nie udawało mu się przedrzeć wgłąb ciała, jednak nie rezygnował. I nie było wiadomo czy antariańska nauka zdoła obronić ciało króla przed tą biomechaniczną śmiercią. Liz odwróciła głowę. Przysunęła sobie fotel i usiadła obok łóżka, w zamyśleniu wpatrując się w twarz Kivara. Leżał oto przed nią, bezsilny, na krawędzi śmierci. Ale nie czuła triumfu. Nie czuła satysfakcji, jaką powinna chyba czuć. Zabił tyle bliskich jej osób; ale nie odczuwała do niego nienawiści. To należało do przeszłości, do innego życia. W tym życiu zaś Kivar nie był potworem, który ścigał ich, by w końcu wymordować gdzieś na stacji benzynowej pośrodku niczego. W tym życiu ... był praktycznie jedyną bliską osobą. Och, miała znajomych wśród osób z Pałacu – służących, urzędników, nawet paru arystokratów. Ale w każdej z tych znajomości wyczuwało się pewien dystans. Dystans, którego nie było pomiędzy Kivarem a nią. I to prawda, że Kivar zniszczył ten dystans niejako na siłę. Tym niemniej go nie było. Ich rozmowy bywały wrogie, nieraz bezskutecznie próbowała go do czegoś przekonać, on często zachowywał się arogancko. Ale rozmawiali – często i dość szczerze. Zawsze o teraźniejszości lub przyszłości; nigdy o przeszłości. Na początku łatwo go było nienawidzić. Nie można jednak przebywać z kimś tak blisko przez cały czas nienawidząc. W miarę jak poznawała Kivara jako osobę, gniew się powoli ulatniał, pozostawiając tylko głęboko zakorzenioną urazę. Urazę nie widoczną zbyt wyraźnie na co dzień, ale wybuchającą jasnym płomieniem w odpowiednich okolicznościach. Jak wtedy gdy powiedział, że ją kocha. Potrząsnęła głową próbując wymazać tamto wspomnienie. Czy naprawdę łudził się, że ona odwzajemni jego uczucie? Że mogłaby pokochać kogoś takiego jak on? Mordercę? Gwałciciela? Tyrana? Kogoś, kto był tak bezwzględny, egoistyczny i pełen arogancji? Kogoś ... Potrząsnęła głową, powstrzymując łzy cisnące się do oczu. To nie jego widok w takim stanie powodował ten ból. To dlatego, że to ciało należało do Maxa. To musiało być to. Na pewno nie płakała nad Kivarem. Nie chciała jego ozdrowienia. Nie chciała, by znów z nią rozmawiał, by ją dotykał. By się z nią kochał. Płacz wstrząsnął jej ciałem i pochyliła się, opierając się o łóżko. Nie kochała go. Nigdy go nie pokocha. Przenigdy.
Nagle jedno z urządzeń przy łóżku zaczęło zawodzić przenikliwym głosem. Przestraszona podniosła głowę, a do pokoju wbiegli lekarz i jego dwóch pomocników.

— Odsuń się! – rzucił krótko lekarz, przepychając się obok niej i dotykając jednego z regulatorów biomechanizmu na piersi Kivara.
Cofnęła się, ogłuszona, pozwalając im zająć się ratowaniem króla przed śmiercią. Czy to już? Czy to jest właśnie to? Koniec? Tu i teraz? Poczuła, że ma trudności z oddychaniem. Zrobiło jej się słabo i musiała usiąść. Przez mgiełkę pola antyseptycznego widziała trzy rozmazane sylwetki pochylone w gorączkowej krzątaninie nad łóżkiem. Po chwili stały się jeszcze bardziej niewyraźne. Liz uświadomiła sobie, że płacze. Że nie chce by on umarł. Nie wiedziała, dlaczego, ale nie chciała by odszedł. Chociaż nie, oszukiwała samą siebie. Wiedziała dlaczego, choć nie chciała tego dopuścić do świadomości. Ale teraz ... on umierał. I ona nie mogła nic zrobić. Nie! Nie pozwoli na to! Były przecież Święta; czas cudów. Podniosła się i szybkim krokiem podeszła z drugiej strony do Kivara, ledwo go widząc przez łzy. Chwyciła jego dłoń.

— Wróć do mnie – szepnęła. – Chcę, żebyś do mnie wrócił. Słyszysz? Wróć do mnie!

63 cratty, rok 4097 czasu antariańskiego
"Nastały kolejne Święta. Moje szóste na Antarze. Sześć lat – kto by uwierzył? Dziś jednak to nie choinka czy prezenty mi w głowie. Choć atmosfera w całym Pałacu rzeczywiście jest świąteczna. Czy może lepszym słowem byłoby – podniosła. Gdyby ktoś na początku mojego pobytu tutaj – co tam na początku, dwa lata temu – powiedział mi, że tak to się zakończy, nie uwierzyłabym. Pomysł byłby zbyt idiotyczny, by choć przez chwilę brać go na serio. A jednak – proszę. Niemożliwe urzeczywistnia się, wprost na naszych oczach. Dziwnie się życie układa. Kochałam Maxa. Zawsze będę go kochać. Ale życie ... potoczyło się dalej. I musiałam jakoś jeść, pić, oddychać – bez niego. Nie planowałam, że zakocham się w Kivarze. Nie myślałam, że to w ogóle możliwe. Co ze mną jest, że moje serce wybiera samych kosmitów? Nie wiem jak to możliwe ... ale kocham go. Naprawdę go kocham. Mówię to i jestem szczęśliwa. Tak szczęśliwa, jak już myślałam że nigdy nie będę. Czuję radość gdy wypowiadam te proste słowa. Ktokolwiek przeczyta ten pamiętnik – proszę, niech mnie nie potępia. Dla mnie też myśl, że wychodzę za kogoś odpowiedzialnego za śmierć poprzedniego męża, jest szokująca. Ale kocham go. A on kocha mnie. To uczucie to chyba jedyne co mi zostało. Nie wiem jaki będzie tego wynik – bardzo prawdopodobne, że w czasie ceremonii trafi mnie piorun z jasnego nieba i zabije na miejscu. Tu wprawdzie nie mają piorunów, ale dla mnie na pewno zdarzy się wyjątek. Czuję, że zdradzam pamięć Maxa. Ale nie mam już sił walczyć. Nie mam sił tłumić w sobie uczucia, bać się poczuć szczęście. Słyszę sygnał wzywający na ceremonię. Muszę iść. Nie byłoby dobrze, gdyby mnie zabrakło na własnym ślubie. Już za jakąś godzinę ja i Kivar będziemy małżeństwem. Jak zakończyłam ostatni pamiętnik? >>Nazywam się Liz Parker. I jestem szczęśliwa

Wersja do druku