Nan

Miasto Aniołów (1)

Wersja do druku Następna część



Tytułem wstępu...
...i wyjaśnienia. Z tego co pamiętam, to bardzo zaniedbałam „Dzieci i cytryny” – ot, małe co nieco o perypetiach Langley'a, obarczonego małym Zanem. Zaniedbałam, ale nie zapomniałam – i oto skutek – lekkie danie świąteczne w trzech odsłonach :)

Paradoks. Oto, jakie słowo według Kala najlepiej opisywało Boże Narodzenie. W Mieście Aniołów, gdzie przez cały rok świeciło słońce, w okresie Bożego Narodzenia pojawiały się setki Mikołajów. Najbardziej śmieszył Kala widok młodych facetów, ubranych jakby zaraz mieli znaleźć się na Biegunie Północnym, gotujących się w ciepłych kubraczkach, wymachujących kretyńskimi dzwonkami i jęczących „Ho! Ho! Ho!”. Może gdzieś, gdzie było zimno, to miało sens, ale nie tutaj.

Kolejna sprawa – choinki. Wszędzie pyszniły się sztuczne choinki, co wyglądało co najmniej dziwnie. Kal zawsze dziwił się, dlaczego nie ubierają palm, których było tu pod dostatkiem w przeciwieństwie do choinek.

No i w końcu cała idea tego badziewia zwanego Bożym Narodzeniem wydawała mu się mocno naciągana – ludzie, którzy przez cały rok są harpiami i bezlitośnie łupią innych, w grudniu nagle udają anioły. Szkoda, że nie przyczepią sobie jeszcze skrzydeł z kartonu i aureoli ze złotego drucika.

Ale Kal rzecz jasna nie obchodził świąt. To była zabawa dla ograniczonych umysłowo ludzi, a przecież nie dla niego – on trafił tutaj z zupełnie innym zadaniem, a że to zadanie nie do końca się powiodło – to już nie jego sprawa. Od ponad pięćdziesięciu lat chrzanił się z tym swoim zadaniem i gdy już niemal udało mu się z nim uporać – a przynajmniej myślał, że mu się udało – Max Evans, powód jego nieszczęścia, zwalił mu na głowę jeszcze większy problem – swojego dzieciaka. Langley musiał zająć się bachorem – bo kto wie, co by zrobił młody, gdyby Kal postąpił inaczej. Roboczo nazywał małego Zanem i tak już jakoś zostało. Całe LA aż huczało od plotek gdy dowiedzieli się, że Langley mieszka pod jednym dachem z pieluszkami i smoczkami, ale ich opinie Kal miał w du... tego, w głębokim poważaniu. Nie interesowało go, co o nim myślą i mówią – mógł zniszczyć całe to miasto jednym zgięciem palca. Małego palca.

Kal siedział na tarasie kawiarni i czekał na Donnę. Słońce grzało go w głowę, bo założył małą skórzaną czapeczkę. Czapeczka była naprawdę ładna i pasowała do niego, a Kal już wolał siedzieć w czapce – szczerze mówiąc to nie przepadał za swoją łysiną.

Pociągnął łyk swojego soku pomarańczowego, ale, rzecz jasna, nic nie poczuł, tak, jakby jego język był z drewna. Cholerna genetyka, znowu będzie czekał trzydzieści lat...

Kal nawet nie zauważył, jak do stolika zbliżyła się Donna – spostrzegł ją dopiero, gdy stanęła przy krześle i chrząknęła znacząco. Langley podniósł na nią wzrok i zamurowało go.

Owszem, Donna była piękną kobietą z imponującym biustem i jak większość kobiet w Los Angeles, które związane były ze śmietanką z Hollywood, doskonale znała swoją wartość. To znaczy potrafiła się nosić. Przeważnie więcej ciała miała odkrytego niż zakrytego, co powodowało, że nie było faceta, który by się za nią nie obejrzał, ale tym razem to nie fascynujący biust Donny przykuł uwagę Kala.

Oto bowiem Donna miała na sobie sukienkę – nie taką jak zwykle... Tym razem to była czerwona krótka sukienka do pół uda, obszyta białym futerkiem, w uszach zaś kiwały się duże kolczyki w kształcie bombek... O zgrozo, Donnie odbiła świąteczna szajba...!

—Cześć Misiu – powiedziała słodko Donna. Kal przełknął ślinę.

—Ekhm... cześć – mruknął. – Co to jest? – zapytał wskazując palcem na jej strój. Donna roześmiała się wesoło.

—Ubranie – odparła. – Podoba ci się?

—Co ci się stało? Myślałem, że nie przepadasz za świętami – powiedział podejrzliwie Langley. Cholera, przecież ona twierdziła, że nie znosi świąt...!

—Och, tak, ale wiesz... – roześmiała się znowu Donna. – Wiesz, pomyślałam, że my jak my, jesteśmy dorośli, ale może twojemu brzdącowi należy pokazać trochę tego idiotyzmu.

Oczy Langleya zwęziły się. Na samo wspomnienie „swojego brzdąca” niemal czuł, jak dostawał wysypki.

—Kupiłeś już choinkę? Musi być duża, im większa, tym bardziej spodoba się Zanowi... – dodała przymilnie. Langley odsunął krzesło i wstał. – Już idziesz? – zapytała zaniepokojona Donna.

—Tak, muszę. Mam spotkanie – odparł sztywno. – To hej – rzucił przez ramię odchodząc od stolika. Wiedział, że Donna zerwała się z krzesła i patrzyła za nim z zaskoczeniem.

—Kal...? Kal..! – zawołała za nim, ale Langley udawał, że nie słyszał jej.

Wiedział doskonale, że dziewięćdziesiąt osiem procent kobiet, z którymi się spotykał, była nim zainteresowana jedynie ze względu na stan jego konta i jego znajomości. Kiedyś może była jedna – taka jedna, na samym początku jego kariery. Kiedy jeszcze nie miał sześciu zer na koncie i dopiero walczył o swoją pozycję. Zabawna była, taka mała, roztrzepana i zakochana. Trzymała się go przez jakiś przeraźliwie długi czas, patrząc tylko na jego kolejne podboje. Katie. Ale już dawno jej nie było, zresztą – i dobrze, przynajmniej nie czuł, że ktoś ciągle gapi mu się na plecy. Ale od chwili, kiedy pojawił się Zan, wszystkie usiłowały coś zyskać zdobywając względy małego. I Linda, Ashton, a potem także i Olga, i Paulina, i Tatiana, i Sara, i Frances... Czy wszyscy poupadali na głowy i nagle powariowali?!

Langley wsiadł do swojego porsche i dopiero wtedy, gdy jechał ulicami LA, zalanymi słońcem i Mikołajami, dotarła do niego absurdalność całej sytuacji – wszyscy byli święcie przekonani, że smoczkowate pieluszki w jego domu są jego dziełem, tym bardziej jeżeli to coś miało jego nazwisko, on sam najchętniej pozbyłby się bachorka, ale nie może, bo to cholerny pomiot cholernego Evansa – który oficjalnie był dla niego niczym, a którego całkowicie nieoficjalnie Kal po prostu się bał...

Langley pomyślał z ponurą złością, że nienawidzi świąt.

***

Kal z prawdziwą radością zamknął za sobą drzwi. Zabawne, ale ostatnimi czasy traktował swoją willę jak fortecę, w której zamykał się przed wszystkimi komentarzami i pytaniami jak tam synek, czy już mówi. Langley ze zgrozą obserwował jak powstają plotki – raz na pytanie Glorii, żony Barneya czy jest dumny z postępów Zana odparł, że tak, bo Zan lada chwila odbiera literackiego Nobla po napisaniu powieści-rzeki, a następnego dnia całe LA opowiadało sobie, jaki to troskliwy tatuś z tego Kala i jak bardzo chwali się synkiem na prawo i na lewo. Podobno nawet zaplanował już jego przyszłość i twierdzi że mały zostanie kimś wybitnym, jakie to słodkie, prawda, nikt by nie przypuszczał, że Langley potrafi być taki uczuciowy... Langley też nie wiedział.

Powlókł się powoli na górę do swojego gabinetu, zamykając za sobą starannie drzwi. Czuł się kompletnie wyczerpany i to było coś, czego absolutnie nie rozumiał. On – zmęczony? Że zły to normalne, ale zmęczony...? Znowu przyszło mu na myśl, że to może ta dziwna choroba zwana starością, ale odgonił od siebie tą myśl.

Usiadł na fotelu, zamknął oczy i zaczął myśleć o swoim ostatnim filmie. Teraz robił tylko jeden film. Kiedyś bywało, że zajmował się nawet siedmioma projektami na raz... Uważał, że miał prawo do niejakiego zwolnienia obrotów. Jakoś robienie tych bzdur już go nie interesowało – tak samo jak wszelkie życie towarzyskie. Dziwne. W dodatku jakoś ostatnio zaczął przemyśliwać nad wyniesieniem się ze swojej pięknej willi gdzieś dalej od Los Angeles. Może po prostu głupie sześćdziesiąt lat intensywnej pracy zrobiło swoje i to było naturalne, a może i nie. Może faktycznie należało odnaleźć młodego, tak na wszelki wypadek, bo przecież jeśli to właśnie jest początkiem końca dla zmiennokształtnych, to kurde ktoś będzie coś musiał zrobić z Zanem, bo dzieciak wyląduje nie wiadomo gdzie. A cholerne geny Kala jakoś protestowały przeciwko wizji potencjalnego następcy tronu w jakimś zabiedzonym sierocińcu. Langley w istocie nie miał pojęcia jak wygląda koniec zmiennokształtnych – niezbyt dużo pamiętał z Antaru, bo starał się zapomnieć co mógł, a to, co mu zostało, nie dotyczyło akurat tego aspektu. Głupiec Nasedo dał się zabić jak indyk na święto Dziękczynienia a i dwójka ich kumpli nie była lepsza pod tym względem. Nie był sentymentalny, ale naprawdę – miło byłoby mieć kogoś z tego samego gatunku, z kim można by wspólnie powściekać się na młodego. Kal już dawno odkrył, że wściekanie się w pojedynkę wcale nie jest takie zabawne.

W domu panowała jakaś cisza – Maggie, jego gospodyni, wyjechała do córki gdzieś do Arkansas, która urodziła dziecko czy coś takiego. Zan został pod opieką jej męża a lokaja Kala, Roberta... Kilka dni temu Langley ze złośliwym uśmiechem odmówił Robertowi urlopu świątecznego mówiąc, że albo tu pracuje, albo nie, do diabła. Wiedział doskonale, że Robert nie zostawi pracy, która była zbyt dobrze płatna, nawet pomimo charakteru pracodawcy, i że trudno byłoby znaleźć taką drugą. Teraz za to po domu snuł się wysoki, ponury milczący smutek i Kal szczerze zaczynał żałować, że nie dał mu tego urlopu, byle by tylko nie widzieć pociągłej, psiej twarzy swojego lokaja, która działała mu na nerwy, jak prawie wszystko, zresztą.

Westchnął ciężko i sięgnął po cygaro. Gdyby był kobietą i to w dodatku człowiekiem, powiedziałby, że przechodzi menopauzę...

Gdzieś w głębi domu zadzwonił telefon, po chwili ktoś zapukał cicho do drzwi gabinetu Kala. Langley z westchnieniem poprawił się w fotelu.

—Wlazł – mruknął zapalając cygaro, które do tej pory trzymał w ustach i nawet o tym nie wiedział. Oj, ciężko z nim było, ciężko...

Do gabinetu wsunęła się wyciągnięta do góry postać Roberta.

—Proszę pana, mam... ogromną prośbę... – zaczął lokaj niepewnie i całym sobą przepraszał, że w ogóle ośmielał się naruszyć sanktuarium swojego chlebodawcy.

—Czego? – burknął Langley wydychając kłąb niebieskawego dymu.

—Dzwonili ze szpitala, podobno mój syn tam się znalazł i... ja... eee... – zaczął jąkać się Robert. Kal westchnął i obrócił się w fotelu. – Wiem, że nie zgodził się pan na mój urlop, ale bardzo proszę – tylko trzy dni... – Robert zebrał się na odwagę i wydusił w końcu z siebie prośbę. W pierwszej chwili Kal chciał odpowiedzieć mu tak samo jak wtedy, gdy lokaj prosił o urlop, ale nagle przyszło mu na myśl, że nie da rady patrzeć na psią twarz Roberta przez kolejne dni. To by było dla niego zbyt wiele...

—A idź do diabła – odparł z irytacją. – Masz cztery dni, ale żebym cię już nie widział na oczy! – warknął. Robert zgiął się wpół z wdzięczności.

—Tak... ja, tak... oczywiście... dziękuję – mamrotał półprzytomnie. Langley machnął zniecierpliwieniem ręką i lokaj wyszedł z gabinetu, wciąż kłaniając się nisko. Kal przez chwilę miał ochotę roześmiać się – Robert dziękował mu tak, jakby Langley był rosyjskim carem który pozwolił kmieciowi spojrzeć na swoją twarz... Zaraz jednak odechciało mu się śmiać gdy spostrzegł, że został na święta sam – bez stałej gospodyni, bez lokaja, sam jeden z tym przebrzydłym dzieciakiem...



Wersja do druku Następna część