Nan

Powrót do Domu (9)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Isabel:

No i na własne życzenie zafundowałam sobie zwolnienie z pracy. Co się stało – krótko mówiąc, pod wpływem Lisy – zadzwoniłam do naczelnej i oznajmiłam, że biorę sobie urlop. Zanim zdążyłam się pohamować, dodać, że to tylko na kilka dni – Lisa już zabrała mi telefon i schowała do kieszeni, uśmiechając się do siebie z zadowoleniem.

—No, to załatwione – powiedziała, a w jej głosie słychać było wyraźnie, że wypełniła swoje zadanie. Do mnie zaś dopiero docierało, co ja takiego zrobiłam...

—O mój Boże... – jęknęłam słabo. – Wyrzuci mnie, jak mi Bóg miły, wyrzuci mnie...

—Myślałam, że nie wierzysz w Boga – zdziwiła się uprzejmie Lisa. Nie odpowiedziałam, tylko rzuciłam jej spojrzenie wyraźnie mówiące „milcz albo cię zabiję”.

—Ale popatrz, z twoim talentem i z referencjami to znajdziesz pracę byle gdzie – przekonywała dalej niestrudzona Lisa.

—Słuchaj, jeszcze jedno słowo – zagroziłam. Byłam przerażona, że zrobiłam w jednej chwili coś, co może zaprzepaścić tyle czasu, tyle pracy, na co poświęciłam tyle wolnych chwil, często z uszczerbkiem dla mojej rodziny, a później Alex... Wiedziałam, że strata tej posady będzie się równała kompletnej klęsce. To nie będzie tylko moja zawodowe potknięcie, ale życiowa klęska – wszystko to, na czym tak mi zależało, można tak łatwo przekreślić... To naprawdę było przerażające uczucie.

—Nie narzekaj, Isabel. Każde pismo przyjmie cię z otwartymi ramionami, jeśli dowiedzą się, że pracowałaś w Vogue’u. Poza tym potraktuj to jako zasłużony urlop, naprawdę na niego zasłużyłaś – przekonywała Lisa. Westchnęłam ciężko – może i faktycznie miała rację, zawsze mogę podjąć pracę w jakimś lokalnym pisemku w Roswell czy Santa Fe...

Wróciłam do domu z duszą na ramieniu – byłam już przekonana, że nie odwołam mojego postanowienia dotyczącego urlopu, czułam, że pojadę do Roswell i że nic mi w tym nie przeszkodzi, bałam się teraz tylko jednego – jak mam powiedzieć o tym Alex i co gorsza, Paulowi? Był święcie przekonany, że we wrześniu pojedziemy gdzieś razem... Wiedziałam, że pomysł mojego wyjazdu nie przypadnie mu do gustu, ale Alex była ważniejsza. Nagle poczułam przemożną chęć pokazania jej, gdzie dorastałam, jakie miałam środowisko.

Miałam nadzieję, że Paula nie będzie, gdy wrócę do domu. Ktoś jednak kiedyś powiedział bardzo mądre zdanie, że życie nie ma w zwyczaju układać się po naszej myśli – Paul i Alex siedzieli w jak najlepszej komitywie w kuchni, nad miskami z płatkami czekoladowymi.

Popatrzyli na mnie, gdy weszłam do kuchni i miałam ochotę schować się wtedy do mysiej dziury, i w najlepszym wypadku spędzić mój pseudo-urlop w domu. Zmobilizowałam się jednak – nagle naszła mnie straszna ochota, żeby pogadać z Liz, pomilczeć z Maxem i pokłócić się z Michaelem, pożartować z Kyle’m i Marią... Może to głupie, ale nagle pojawiło się we mnie silne przekonanie, że oni wszyscy są tam, w Roswell, siedzą w kafeterii i czekają na mnie – i po prostu nie miałam innego wyjścia, jak tylko pojechać tam i udowodnić mojej wyobraźni, że to tylko jej wymysł. A do tego potrzebowałam Alex...

—Coś się stało? – zapytał Paul z lekkim niepokojem. Widać musiałam mieć niezbyt inteligentną minę...

—Alex, pojedziesz ze mną do Roswell w Nowym Meksyku – oznajmiłam suchym tonem. Wiedziałam, że to był jedyny sposób, by dopiąć z nią swego.

—Po jaką cholerę? – zapytała względnie spokojnie Alex. Spojrzałam na nią groźnie.

—Bo tak sobie życzę, moja panno – odparłam lekko zirytowana. – Ojciec wie o wszystkim i popiera ten pomysł, więc nie licz na jego wsparcie.

—Kiedy? – zapytała wrogo Alex. Wiedziałam doskonale, że nie miała najmniejszej ochoty na ten wyjazd...

—Jak najszybciej – ucięłam krótko. – W ciągu kilku dni. A teraz bądź tak dobra i idź do swojego pokoju po plecak, bo spóźnisz się do szkoły.

Alex odsunęła gwałtownie krzesło, rzuciła łyżką o stół i poszła do swojego pokoju trzaskając drzwiami. Była na straconej pozycji i zdawała sobie z tego sprawę – po jej ostatnich „występach” była na indeksie tak u mnie, jak i u Jesse’go. Dużym plusem było to, że Jesse chyba po raz pierwszy w życiu nie był nastawiony przeciwko mnie...

Paul popatrzył na mnie dziwnie.

—Co tu jest grane? – zapytał. Wzruszyłam ramionami.

—Nic – odparłam siląc się na obojętność. – Pomyśleliśmy z Jesse’m, że przyda jej się zmiana środowiska.

—I zapomniałaś mi o tym powiedzieć, tak? – zapytał zgryźliwie Paul. – Dobrze, że się tego nie dowiedziałem po twoim wyjeździe. Trzeba było mi powiedzieć, może udałoby mi się coś wykombinować i pojechalibyśmy razem w jakieś atrakcyjniejsze miejsce, niż jakaś zapyziała dziura w Nowym Meksyku – dodał z wyrzutem.

— Nic nie rozumiesz – westchnęłam ciężko. – Ja i Jesse pochodzimy stamtąd i uważamy, że Alex powinna poznać swoje korzenie... – w chwili, w której to powiedziałam, wiedziałam już, że to nie był najlepszy sposób.

—Ach, więc o tym też zapomniałaś mi powiedzieć, tak? – Paul podniósł głos. – Może jeszcze o czymś zapomniałaś mi powiedzieć, co?

—Paul, zrozum... – nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Co miał zrozumieć...? Sama nie wiedziałam... – Jesse i ja...

—Jesse i ty, jasne! – krzyknął Paul. Był już naprawdę porządnie wkurzony... Chyba wszystko szło źle. – Czy kiedykolwiek w tym wszystkim chodziło o ciebie i o mnie? Bo ciągle słyszę tylko „Jesse to, Jesse tamto”! A może to ja chciałem pojechać z tobą na wakacje? – dodał już nieco spokojniej.

—Alex jest moim jedynym dzieckiem, więc nie dziw się, że jest dla mnie najważniejsza! – zaczęły puszczać mi nerwy.

Paul bez słowa wstał z miejsca i założył swoją marynarkę, po czym skierował się do drzwi.

—I na tym właśnie polega nasz problem – stwierdził odwracając się do mnie, z ręką na klamce. – Alex jest twoim dzieckiem, a co ze mną, Isabel? Może ja też chciałbym mieć dzieci, co?

I wyszedł. Tak po prostu.

Byłam już zdecydowana na wyjazd, ale jego słowa uświadomiły mi również, że i ja nie zachowywałam się tak całkiem w porządku do Paula, jednak postanowiłam pomyśleć o tym później. Może trochę czasu z dala od siebie pozwoli nam nieco odsapnąć i zdecydować, co tak naprawdę jest dla nas ważne. Może to jest właśnie to, co jest mi potrzebne.

Może powinnam przemyśleć moje życie od początku do końca.

***

Michael:

W gruncie rzeczy miałem jechać nie do Roswell, tylko do jakiegoś gospodarstwa pięćdziesiąt mil od Roswell, ale że dla Arthura Nowy Meksyk składał się jedynie z Santa Fe, Albuquerque i Roswell – mnie to różnicy nie robiło. I tak to miał być pierwszy raz, gdy znalazłem się w takiej bliskości Roswell od wielu lat. I tak było bliżej, niż dalej.

Rzecz była oficjalna. Prawie. Miałem pojechać na targi rolnicze, wziąć udział w licytacji owiec a przy okazji podpatrzeć, kto kupował tam najlepsze bydło. Plany McCarthy’ego wychodziły daleko poza granice Teksasu. Przypuszczam, że dla starego McCarthy’ego świat składał się wyłącznie z rogacizny i nierogacizny, może nawet śniło mu się to po nocach, licho go wie. W każdym razie byłem jego zaufanym pracownikiem, który mógł dostąpić zaszczytu prowadzenia interesów gospodarstwa w wielkim świecie. Ha. W wielkim świecie.

I tak miałem zamiar zajrzeć do Roswell na stare śmiecie.

Wychodząc wieczorem z gabinetu Arthura natknąłem się na Harry. Zaiste, ta dziewczyna miała denerwujący zwyczaj pojawiania się nie w porę!

—Hej – powiedziała podchodząc do mnie i uśmiechając się. To znaczy przypuszczam, że się uśmiechała – było ciemno i naprawdę niewiele było widać. Arthur wolał inwestować w krowy niż w oświetlenie swoich włości.

—Hej – odparłem idąc powoli w stronę domków dla pracowników. McCarthy zatrudniał kupę ludzi, część z nich musiał utrzymać, to i postawił domki. No, „domki” to za dużo powiedziane... Kartonowe pokoje i tyle.

—Więc... o co chodziło ojcu? – zapytała Harry idąc obok mnie.

—Będzie aukcja bydła – powiedziałem krótko. Widzisz – byłem rolnikiem pełną gębą.

—Serio? To może pojadę z tobą, poduczę się czegoś od ciebie i... – zaczęła mówić z uciechą Harry. Mnie jednak nie przypadł do gustu pomysł wspólnego wyjazdu – jestem mało towarzyski i kompanię mam w głębokim poważaniu, to raz. Dwa – nie miałem głowy do pilnowania tej dziewczyny, która miała przedziwny dar do pakowania się w jakieś drobne, acz uciążliwe kłopoty. No i w końcu niezbyt miła była myśl, że ktoś będzie mi jęczał nad uchem, gdy będę szwendał się po pustyni usiłując urwać się Harry i samemu pójść do tamtej pechowej jaskini, czy raczej jej resztek...

—Wiesz, to chyba nie jest najlepszy pomysł – powiedziałem ostrożnie, zatrzymując się przed drzwiami do mojej „kwatery”.

—Nie? A dlaczego? – ta, uparta jak osioł... powinna głosować na demokratów a nie na republikanów, oni lubią osły...

—Bo widzisz, to nie będzie ciekawe – odparłem wzruszając ramionami. Nie wchodziłem do siebie – licho wie, czy nie strzeli jej coś do głowy i nie wepchnie się do mnie, a wtedy to dopiero mógłbym mieć nie lada kłopoty.

—Ależ ja już byłam na kilku takich aukcjach, i są w porządku! – zapewniła mnie Harry ogniście. – Nie wchodzisz do środka? – dodała niewinnie. Cholera...

—Skoro byłaś już na takich imprezach, to tym bardziej nie będzie tam nic ciekawego – udałem, że nie dosłyszałem pytania. Dyplomatycznie...

—Sam mnie przecież zabierałeś – Harry najwidoczniej zmieniła front. – Dlaczego teraz nie chcesz mnie zabrać? – zapytała z wyrzutem. „Bo wyrosłaś na świetną dziewczynę, tyle że nie dla mnie...” nie, to nie zda egzaminu. Niech to kaczy kuper z taką dyplomacją...!

Na ogół potrafiłbym wymyślić furę idiotycznych powodów, z których wszystkie były by tak samo prawdopodobne, ale chyba dostałem jakiegoś zaćmienia umysłowego i głupio było mi po prostu powiedzieć, że nie chcę żeby ze mną jechała i już.

Sytuacja zrobiła się podbramkowa, bo Harry przesunęła się nieco i oparła ręką o futrynę, tarasując mi sobą wejście do domu... „Panie Boże, pójdę do kościoła, na mszę, wszystko, tylko zabierz ją stąd!” modliłem się w duchu. Słowo, lubiłem ją, ale tylko lubiłem, i w tamtej chwili po prostu najchętniej bym ją zabił. Sam człowiek nie wie, czy gorzej jest być uwiedzionym, czy też oskarżonym o morderstwo. I tak źle, i tak niedobrze.

—Michael, mam piwo... O, cześć Harry – zawsze lubiłem Nicka, jednego z pracowników, ale w tej chwili poczułem, że jest moim najlepszym przyjacielem. Równy chłop, w dobrej chwili wyszedł ze swojego pokoju!

—Hm, cześć Nick – Harry odsunęła się nieco ode mnie i wyraźnie zawahała się. – To ja już... pójdę. Dobranoc, Michael.

—No – mruknąłem i z zadowoleniem patrzyłem, jak jej sylwetka znika we mroku. W końcu! – Dzięki, Nick – powiedziałem przysiadając na schodkach. Nick sięgnął ręką pod schodki i wyciągnął dwie butelki piwa.

—Uważaj, romanse z córką szefa mogą się źle skończyć – odparł, przysiadając obok mnie i podając mi jedną z butelek.

—Wypchaj się – burknąłem. – Nie mam zamiaru jej podrywać.

—Ty jej może i nie, ale ona ciebie z pewnością – zauważył przytomnie Nick. Wzruszyłem obojętnie ramionami. – Ładna z niej panna, wesoła, młoda, ojciec jest bogaty i na pewno wziąłby do spółki... Co ci się jeszcze nie podoba?

No właśnie, co mi się nie podobało? Ha. Jedno wiedziałem na pewno – że dwie rzeczy muszą nastąpić równocześnie. Ja muszę zniknąć z horyzontu Harry i ktoś musi się zacząć koło niej kręcić.

—Wiesz co, to może ty się nią zainteresuj, co? – rzuciłem. Nie zależało mi na udziałach w wielkich gospodarstwach, wystarczy, że i tak cały czas ganiam za krowami. – Będziesz miał wolne pole do popisu, stary wysyła mnie do Nowego Meksyku...

—Dobra, tylko żebyś później nie miał pretensji, że sprzątnąłem ci ją sprzed nosa – odparł zarozumiale Nick. Popatrzyłem na niego z politowaniem, wypiłem do końca moje piwo i poszedłem spać.

***

Maria:

I znów byłam w Roswell. Znów czułam się jak mała Maria DeLuca, która nosiła staniki push-up, używała kilogramów lakieru do włosów i w nadmiarze stosowała błyszczyk.
Było już po wszystkim.

Jak ja nienawidzę pogrzebów – cała chmara ludzi, którzy uważają, że jak pokażą się w nietwarzowej czerni, to wszystko jest w porządku. Potem podejdą, powiedzą, że im przykro i że to niepowetowana strata... To był jeden wielki koszmar. Jakiś kretyn powiedział kiedyś, że śmierć współmałżonka wynosi sto punktów w skali stresu. Maximum tej skali, to właśnie sto, ale ten człowiek był idiotą – to nie było sto, a co najmniej tysiąc. Dobrze przynajmniej, że nie musiałam zajmować się pogrzebem i sprawami spadkowymi – nie wiem, jakim cudem, ale Ulryk wszystko załatwił. Być może ktoś w tym kraju umie posługiwać się tym strasznym językiem.

Oczywiście rodzina Jerry’ego uparła się, żeby pochować krewnego na ich rodzinnym cmentarzu, w San Francisco. Na pogrzeb przyszły tłumy ludzi – aż się zdziwiłam... tym bardziej, że większość z nich była ubrana nie dość, że w nietwarzową czerń, to jeszcze markową. Pomyślałam, że w naszym małżeństwie widać nie tylko ja miałam sekrety dotyczące przeszłości. Moja matka usiłowała uczesać Bobby’emu włosy, ale był to próżny trud. Dziwna sprawa, ale fryzura mojego syna zawsze wyglądała tak, jakby przed chwilą wydostał się z oka cyklonu. Patrzyłam na te usiłowania z lekkim zainteresowaniem – czy Amy uda się nakłonić Bobby’ego do spokoju, czy nie...? Podeszła wtedy do mnie matka Jerry’ego. Zołza niesamowita, za życia syna nie odzywała się do niego, za to po śmierci urządziła mu wspaniały pogrzeb, tak, jakby był zgoła królem. Była szalenie wytworna, choć wiedziałam, że pochodziła z jednej ze wsi w Minnesocie i dwa razy wyszła za mąż – raz za normalnego człowieka, raz za milionera. Była starsza od mojej matki o dobre dziesięć lat, a wyglądała młodziej o dwadzieścia...

—Moja droga Mario, jakże mi przykro – zaczęła. Akurat, było jej tak samo przykro jak przy poplamionej sukience. Skinęłam bez słowa głową, nie mając ochoty na rozmowę z teściową. – Co teraz zrobisz, będziesz mieszkała w tej dziurze?

Nie miałam pojęcia, o co jej może chodzić, do czego dążyła.

—Pamiętam, jak ja przeżywałam śmierć mojego pierwszego miejsca – zołza obłudnie przyłożyła do perfekcyjnie umalowanego oka chusteczkę. – Na szczęście trafili się wtedy ludzie, którzy mi pomogli... zaopiekowali się moim biednym Jerry’m, a ja mogłam wtedy dojść do siebie...

Włos zjeżył mi się na głowie i zalęgło się we mnie straszliwe podejrzenie. Zołza po śmierci męża oddała syna na wychowanie siostrze, a sama wyszła za mąż, ale nie interesowała się własnym dzieckiem. Jerry mówił o tym niechętnie i bardzo rzadko, ale ogólne zarysy tego wszystkiego znałam...

—Wiem, jak jest ci teraz ciężko, i jak bardzo będziesz teraz potrzebować spokoju, wierz mi, to bardzo ważne – ciągnęła dalej poważnie. – Lubię cię i dlatego chcę ci pomóc. Mogę ostatecznie zabrać Roberta do siebie na jakiś czas, dopóki ty nie dojdziesz do siebie po tej stracie.

Patrzyłam na nią oszołomiona, niepewna, czy mój słuch mnie myli, czy też ona naprawdę ośmieliła mi się to zaproponować...! Zostawić własne dziecko w szponach tej harpii? Może i jestem wariatką, ale nie do tego stopnia! Jak można proponować komuś coś takiego? To, że pokpiła sobie sprawę ze swoim synem nie oznacza wcale, że powinna zabrać mi mojego! Poza tym miałam nadzieję, że w gruncie rzeczy matka Jerry’ego mnie nie lubi, bo w przeciwnym razie sama musiałabym siebie znielubić.

—Dziękuję, ale nie – oznajmiłam najzimniej jak tylko potrafiłam. Miałam nadzieję, że choć troszeczkę przywodziłam na myśl górę lodową.

—Zastanów się dobrze, Mario – uśmiechnęła się wyniośle. – Uwierz mi, ale to najlepsze wyjście.

—Powiedziałam już, że nie – miałam dość. Miałam dość jej, tego koszmarnego miejsca i mojego życia. Czy ona nie mogła wybrać sobie innego miejsca na taką rozmowę, niż nad świeżym grobem swojego syna?!

—Popełniasz wielki błąd odrzucając moją propozycję – powiedziała zimno, tracąc nagle swoją dotychczasową słodycz. I bardzo dobrze, bo łatwiej jest kłócić się z kimś, kto nie ocieka słodyczą. – Jak zamierzasz utrzymać siebie i Roberta? Przecież ty nic nie umiesz, jak chcesz mu zapewnić dobry start? Chcesz zmarnować mu życie?

—W życiu liczą się nie tylko pieniądze – odparłam ostro. – Tylko że pani nigdy tego nie pojmie.

Perfekcyjnie umalowane oczy zwęziły się niebezpiecznie. Nie wiadomo, do jakiego skandalu mogłoby dojść, gdyby nie moja matka.

—Mario, wszystko w porządku? Dzień dobry, pani Silverman, bardzo mi przykro – zwróciła się do zołzy. Twarz tego potwora natychmiast wygładziła się, i znowu przytknęła chusteczkę do wytuszowanych rzęs.

—Tak, to istotnie ogromna strata – odparła zołza i chciała dodać coś jeszcze, ale matka przerwała jej.

—Bardzo mi przykro, pani Silverman, że nie możemy dłużej z panią porozmawiać, ale czeka nas jeszcze długa droga, mój mąż na nas czeka – powiedziała wyciągając do niej rękę, którą matka Jerry’ego odruchowo uścisnęła. Zostałam wymanewrowana na parking i wsadzona do samochodu Jima Velentiego, który przyjechał do Kalifornii zaledwie wczoraj.
Jim uścisnął mi rękę i uśmiechnął się do mnie, matka zaś wsiadła do tyłu razem z Bobbym, który był nienormalnie spokojny.

—Jeźdźmy już, mam dosyć tego miasta – westchnęła ciężko. Jim zapalił silnik i ruszyliśmy powoli.

Obejrzałam się jeszcze za siebie, rzucając ostatnie spojrzenie na cmentarz, żegnając się w milczeniu z Jerry’m, Kalifornią, czternastoma laty, które tutaj spędziłam... Miałam dziwne wrażenie, że już więcej tam nie wrócę.

Po kilkunastu godzinach znów byłam w Roswell. Wyrwałam się z tego miasta tylko po to, by powrócić do niego kilkanaście lat później, z kilkoma siwymi włosami, połamanymi nadziejami, niespełnionymi marzeniami i dzieckiem. I znów stałam się Marią DeLucą, nieco starszą i może odrobinę bardziej zrównoważoną, znów mieszkałam w moim starym pokoju z zasłoną z koralików, którą dawno temu zrobiliśmy we trójkę z Alexem i Liz, znów pracowałam u Jeffa Parkera w kafeterii, która wciąż nieźle prosperowała. A jednak coś się zmieniło – może ja, a może to miasto stało się nagle mniejsze, spokojniejsze, i bardziej puste. Z naszej dawnej paczki został tylko Kyle, który wciąż przychodził do Crashdown na obiad, a jego żarty wyostrzyły się. Jeff Parker coraz bardziej przypominał buldoga, tyle że siwego. Grób Alexa nieco zarósł. Pan Whitman wciąż był strasznie wysoki. Evansowie wciąż mieszkali w tym samym domu i wciąż należeli do tej lepszej klasy, jak dla mnie rzecz jasna. Gdy Diane Evans spotkała mnie po raz pierwszy po moim powrocie, miałam ważenie, że mnie udusi, tak mocno mnie ściskała. I nie chciała mi wierzyć, że nie mam kontaktu ani z Liz, ani z Maxem, Michaelem czy Isabel.

Jim Valenti zaś jest zachwycony mieszkaniem z Bobbym. Ma na jego punkcie fioła i od kilku dni obaj ściągają do domu jakieś resztki drewna. Dam głowę, że mój syn bawił się wieczorami lepiej niż ja – skazana na towarzystwo Kyle’a marzyłam tylko o tym, żeby w końcu pobyć trochę samej.





Poprzednia część Wersja do druku Następna część