Nan

Powrót do Domu (48)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael:

Było już dobrze po dziesiątej, a w Roswell zrobiło się chłodnawo. Zawsze tak jest na pustyni – w dzień się pieczesz, w nocy zamarzasz. A jakby nie patrzeć, to jednak Roswell leżało na pustyni. Siedziałem na krawężniku nieopodal domu Marii i czekałem, aż Maria wróci do domu. Wolałem nie wracać do siebie – licho wie, czy akurat Harry już tam nie siedziała. Rany, ta dziewczyna była załamująca. Nie mam pojęcia, czego ona oczekiwała, a już zwłaszcza ode mnie. Miała przecież Nicka pod ręką, więc czego u licha chciała ode mnie? Nie chciałem ani jej, ani jej krów, ani jej ziemi! Ta zołza przykleiła się do mnie jak po użyciu super glue i nie miała zamiaru się odczepić, pozbyłem się jej dopiero mówiąc, że idę do łazienki i czmychnąłem przez zaplecze, ominąłem szerokim łukiem dom Evansów i wysiadywałem na krawężniku pod domem Marii. Nie zamierzałem pozwolić, żeby ta smarkula cokolwiek popsuła. Tymczasem było już po dziesiątej, na niebie zapalały się kolejne gwiazdy, a Maria nie nadchodziła. Nie było takiej możliwości, żebym jej nie zauważył. Nie siedziałem co prawda na progu jej domu, tak żeby wlazła na mnie przy wchodzeniu, ale i tak byłem wystarczająco blisko, poza tym może już kiedyś zauważyliście, jeśli nie to teraz to powiem – my kosmici jesteśmy lepiej wyposażeni niż reszta ludzi.

Gapiłem się więc w niebo, rzucając czasami kamykami w drugi krawężnik. Mijały minuty, a ja wciąż czekałem. Już miałem zerwać się na równe nogi i pójść w kierunku Crashdown, żeby sprawdzić, czy wszystko było w porządku, kiedy w głębi ulicy pojawiła się postać Marii – poznałbym ją zawsze i wszędzie. Zerwałem się z miejsca i od razu potknąłem się o krawężnik, noga mi zdrętwiała. Zakląłem cicho pod nosem i poleciałem na przód, lądując kameralnie tuż pod stopami Marii. Gdybym nawet chciał, to nie wyszłoby to lepiej.

Maria wydała z siebie krótki pisk i zamachnęła się czymś. W ostatniej chwili uchyliłem się i coś ciężkiego spadło mi na ramię, zamiast na łeb. Usiłowałem podnieść się, ale znów mój nadludzki instynkt ostrzegł mnie przed kopniakiem wymierzonym w bok.

—To ja, to ja, przestań! – ryknąłem i znów zakląłem, bo przejechałem ręką po betonie, obcierając sobie skórę, co nie jest najprzyjemniejszym doświadczeniem.

—Michael...? – zdziwiła się Maria i przysiadła ostrożnie. Odruchowo zasłoniłem się ręką. – Co ty tutaj robisz?

—Czekam na ciebie, a ty chcesz mnie zabić – poskarżyłem się cicho. – Przecież nic nie zrobiłem... ała – syknąłem opierając się na podrapanym ręku. Ramię mnie bolało i stłukłem sobie kolano, niech to szlag. Cud, że uchyliłem się przed jej kopniakiem, bo miałbym jeszcze złamane żebro do kompletu.

—Boże, przepraszam – zawołała Maria. – Nic ci nie jest? Tak mi przykro! Myślałam, że to jakiś złoczyńca...

—Wybacz, to tylko ja – mruknąłem sarkastycznie i usiadłem znów na krawężniku, rozcierając sobie ramię.

—Przepraszam – Maria kucnęła obok mnie. – Nic ci nie jest? Pokaż rękę, to trzeba opatrzyć...

Wysunąłem stanowczo moją podrapaną rękę. Nie byłem w końcu dzieckiem, potrafię się sobą zająć.

—Wszystko w porządku – powiedziałem może nieco zbyt ostro. Naprawdę nie lubiłem cackania się ze mną. – Co ty ze sobą nosisz, hantle czy co u licha? – zapytałem z rozdrażnieniem. Maria spojrzała na swój pakunek.

—To nie hantle, głupku – odparła. – To woda mineralna.

Rzuciłem podejrzliwie okiem na tę rzekomą butelkę wody – chyba była z ołowiu. Moje ramię wyraźnie mi to mówiło. Butelki na ogół nie ważą tonę i jeszcze kawałek.

—Dobrze, ponawiam pytanie – powiedziała. – Co tutaj robisz o tej porze.

—Czekam na ciebie – odparłem zgodnie z prawdą. Popatrzyła na mnie podejrzliwie, chyba nie bardzo mi dowierzając. Ciekawe, dlaczego.

—To fajnie – mruknęła Maria. – Poczekałeś, doczekałeś się, a teraz ja idę spać, a ty rób co chcesz, siedź tu nawet całą noc. Dobranoc – podniosła się, ale złapałem ją za rękę.

—Nie idź – poprosiłem.

—Bo co? – nastroszyła się. – Też mam swoje życie, Michael. Ty masz swoje, a ja swoje! Niepotrzebnie tu siedziałeś, trzeba było pójść do swojej narzeczonej – zaakcentowała przesadnie to słowo, co mi się w ogóle nie spodobało. – Jestem pewna, że nie była zachwycona twoim nagłym zniknięciem. Ale zaraz, skoro już rozmawiamy o twojej narzeczonej – wybrałeś już smoking, Michael? A twoja przyszła żona już ma gotową kieckę? I co, gromadka dzieci wymieszana z gromadką krów? Och, przepraszam, jeszcze nie złożyłam wam życzeń. Więc wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – ciągnęła Maria kpiącym tonem.

—Maria, chcę ci coś wyjaśnić – powiedziałem spokojnie, ale, oczywiście, zostałem pokazowo zignorowany. Nie wiem, czy w ogóle mnie dosłyszała.

—Tylko proszę, nie wysyłajcie mi zaproszenia na ślub, obawiam się, że nie mam wystarczająco eleganckiej kreacji na coś takiego – pędziła dalej Maria. – No i nie wiem, co miałabym wam kupić w prezencie ślubnym. Może nową krowę? Nie, bo jeszcze uznalibyście, że z was kpię, choć uważam, że krowa to bardzo dobry prezent...

—Maria – poprosiłem. – Maria, możesz się zamknąć? – powiedziałem w końcu. Maria urwała w pół słowa, patrząc na mnie z zaskoczeniem. – Przepraszam, ale to był jedyny sposób, żeby cię uciszyć – wyjaśniłem. Maria poczerwieniała gwałtownie, co widziałem nawet i bez latarni (widać szaleniec, który ustawiał tu te wszystkie zapasy postanowił również zaoszczędzić na energii elektrycznej, licząc na to, że mieszkańcy na ślepo trafią do swoich domów). Zresztą – chyba już mówiłem, że kosmici są zdecydowanie lepiej wyposażeni, prawda? – Chciałem ci coś wyjaśnić, ale zupełnie nie dałaś mi dojść do słowa – poskarżyłem się. Maria przysiadła z powrotem na krawężniku.

—Streszczaj się – mruknęła. – Nie mam zamiaru przesiedzieć tu całej nocy.

Cholera. Zupełnie nie ułatwiała mi zadania, wręcz przeciwnie. No, ale czy miałem jakiekolwiek inne wyjście z tej idiotycznej sytuacji, w której się znalazłem? Nie. Przyczepiła się do mnie jakaś taka... która zupełnie mnie nie interesowała, a ta, na której mi zależało, rzecz jasna nie przyjmowała do wiadomości tego, że wcale mi nie zależy na innych. Tak samo było z Courtney. No, może troszeczkę byłem nią zainteresowany – ale tylko troszeczkę.

—Zanim zdecydujesz, że jestem zupełnym głupkiem i idiotą... choć zapewne będziesz miała rację... to jednak byłbym ci bardzo wdzięczny, jeśli dasz mi choć pięć minut i wysłuchasz mnie, bez ciągłego przerywania – powiedziałem stanowczo. Maria już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dopuściłem jej do głosu. – Nie odpowiadam za głupie pomysły wszystkich nastolatek i nie mam pojęcia, dlaczego Harry ubzdurała sobie, że będziemy małżeństwem – wzdrygnąłem się na myśl o czymś takim. Brrr. – Znam ją od dwudziestu lat i ani razu nie przyszło mi coś takiego do głowy. Wycierałem jej nos, gdy była dzieciakiem i bliżej mi, żeby traktować ją jak młodszą siostrę, ale nic więcej. Wiem, że jej ojciec chętnie by nas widział razem, ale wierz mi, że nie mam na to najmniejszej ochoty. Mogę być przyjacielem Arthura McCarthy’ego, ale w życiu nie zostanę jego zięciem. Czułbym się tak, jakbym poślubił własną siostrę. Nie mam i nigdy nie miałem zamiaru żenić się z kimś, kto nie był Ma... to jest, ogólnie nie miałem zamiaru się żenić – oj, zagalopowałem się troszeczkę. Nie miałem wcale zamiaru mówić Marii, że nie zamierzałem żenić się z kimś, kto nie był nią – na takie wyznania chyba jeszcze będzie czas, a przynajmniej ja zamierzałem mieć dużo czasu.

—Dlaczego? – zapytała Maria. Speszyłem się nieco.

—Co dlaczego...? – zamrugałem oczami. Dlaczego co – dlaczego czułbym się jak starszy brat, dlaczego nie miałem ochoty się żenić czy też to raczej oznaczało „dlaczego mi to mówisz”?

—Dlaczego nie zamierzasz się żenić – wyjaśniła Maria z nieprzeniknioną miną.

—Nie zamierzałem – poprawiłem. Maria spojrzała na mnie dziwnie. – Powiedziałaś „dlaczego nie masz zamiaru się żenić”, a powinno brzmieć „dlaczego nie miałeś zamiaru się żenić”.

—Więc dlaczego nie miałeś zamiaru się żenić?- powtórzyła pytanie Maria.

—Bo jestem kosmitą i nie miałem ochoty, żeby ktoś się o tym dowiadywał – wzruszyłem ramionami. – Poza tym nie kochałem ani jej, ani nikogo innego. Więc nie miałem zamiaru się żenić.

—A teraz masz zamiar? – spytała jakby od niechcenia Maria.

—Wiesz co, jakiś czas temu miałem sen. Koszmar, ściślej biorąc. Śniło mi się, że jechałem po pustyni i goniły mnie krowy... – Maria prychnęła cicho śmiechem. Pewnie, łatwo jej się było śmiać, to nie był jej sen! – W każdym razie dojechałem do Roswell i udało mi się jakoś uciec przed tym tabunem krów. Zatrzymałem się przed jakimś kościołem, zupełnie przez przypadek, bo popsuł mi się motor, i Max wciągnął mnie do środka...

—Do środka kościoła? – upewniła się Maria, dusząc w sobie śmiech.

—No pewnie, a do czego innego? Do środka motoru? – pokręciłem głową. Kobiety z ich logiką... – W każdym razie kościół był pełen ludzi i okazało się, że to był mój ślub. Myślałem, że to ty... yh, no, że to ty stoisz z welonem, kwiatkami i tak dalej.

—I tak dalej – zgodziła się Maria. – To znaczy mów dalej, mów – zapewniła mnie szybciutko. – Co było dalej?

—Nic – wzruszyłem ramionami. – Obudziłem się.

—Aha – głos Marii nabrał jakiegoś niepokojącego brzmienia. – I to dlatego był koszmar, że śnił ci się nasz ślub, tak?

—Nie – zaprzeczyłem. – To był koszmar, bo to nie ty byłaś tą panną młodą, tylko Harry.

Maria milczała przez chwilę, jakby rozważając po raz drugi słowo po słowie. Zaniepokoiłem się nieco – może to, co powiedziałem było za mało przekonujące? Może powinienem użyć jakiś mocniejszych argumentów? Ale jak mogłem jeszcze ją przekonać, że Harry obchodziła mnie jak zeszłoroczny śnieg, którego wcale nie było, a przynajmniej nie tu, w Nowym Meksyku i w Teksasie?

—Nie ożeniłem się, bo nigdzie w pobliżu nie było Marii DeLuca – zaryzykowałem ze straceńczą odwagą. Tonący brzytwy się chwyta, a ja już nawet odpracowałem padanie na kolana przed nią, o czym dobitnie przypominał mi mój potłuczony bark, potłuczone kolano i zdarta skóra z dłoni. Ofiara uczuć, cholera jasna. – Nie ożeniłem się, bo wbrew pozorom dotrzymuję słowa i mówiłem kiedyś, że cię kocham i że nie ważne, gdzie będę, ale zawsze będę pamiętał o tobie. I pamiętałem, dlatego też nie mógłbym oświadczyć się tej smarkuli Harry. Wiem, że popełniłem wtedy błąd, że nie powinienem był cię zostawiać, ale teraz już nic na to nie poradzę i mogę cię tylko prosić, żebyś mi wybaczyła wszystko, co zrobiłem nie tak, jak należało – zakończyłem i czekałem teraz na reakcję Marii. W zasadzie mogłem się spodziewać wszystkiego, od zdzielenia mnie przez łeb po rzucenie się na mnie z radosnym okrzykiem „Och, Michael”. Ale Maria milczała. Milczała zawzięcie, jakby ją ktoś zaczarował. Zupełnie nie wiedziałem, co mam z tym fantem zrobić.

—Maria – poprosiłem ostrożnie. – Powiedz coś.

—Wstań – powiedziała spokojnie podnosząc się i wyciągając do mnie rękę. Nieco zaniepokojony wstałem posłusznie, nie wiedząc, co zmierza zrobić. Może nie będzie tak źle – wyciągnięta ręka symbolizuje chyba chęć pokoju, nie? Przynajmniej u Indian.

Maria tymczasem wspięła się na place i pocałowała mnie w policzek.

-Tę rękę to trzeba jednak przemyć – stwierdziła lekkim tonem. Przez chwilę milczałem, nieco oszołomiony. Jeśli dobrze zrozumiałem, to Maria uwierzyła w moje słowa. Jednak!!! Jednak coś przed nami się rysowało.

—Więc teraz mi wierzysz, że nie miałem żadnych chęci na małżeństwo? – upewniłem się na wszelki wypadek. Maria skinęła głową ledwo dostrzegalnie.

Nie mogłem się powstrzymać i porwałem ją w ramiona, kręcąc się dookoła jak wariat. Maria krzyknęła zaskoczona i zaczęła się śmiać.

—Postaw mnie na ziemi, wariacie! – zawołała. Ale szybko zamknąłem jej usta w sposób, jaki przyszedł mi na myśl.

Pocałowałem ją.

***

Isabel:

Coś uporczywie dzwoniło. Zastanowiłam się przelotnie, czy nie był to tylko element mojego snu, ale doszłam do wniosku, że nie. Gdyby to było we śnie, mogłabym coś zrobić z tym uporczywym dźwiękiem, ale ja nie mogłam nawet zidentyfikować źródła dźwięku. Nie, w żadnym wypadku to nie mógł być element mojego snu, musiał dochodzić z zewnątrz. Należałoby się chyba wobec tego obudzić.

Przekręciłam głowę i jęknęłam głucho w poduszkę. Do diabła, miałam wakacje, jeszcze nie byłam w Nowym Jorku! Dźwięk zidentyfikowałam jako dzwonek telefonu komórkowego. Otworzyłam jedno oko i zerknęłam na zegarek. Siódma piętnaście. Jezu.

Zamknęłam oko i na oślep pomacałam szafkę koło łóżka. Trafiłam na telefon, niemal zrzucając go z szafki, i wcisnęłam guziczek.

—Halo – mruknęłam do słuchawki. Chciałam pójść spać – co chyba nie było dziwne. W Roswell w końcu nauczyłam się porządnie spać na starość.

—Hej Isabel – wydawało mi się, że znam skąd gdzieś ten głos. Kto to mógł być...? – Mam nadzieję, że nie obudziłem cię, ale w końcu ty zawsze wcześnie wstajesz – czyżby to był Paul...? Rozważyłam w myśli, czy usiąść porządnie na łóżku, ale nie chciało mi się. Miałam nadzieję, że Paul powie szybko to, co chciał, i pójdzie sobie, a ja będę mogła znowu zasnąć.

—Cóż – chrząknęłam lekko. – Prawdę mówiąc to mnie obudziłeś. Jest po siódmej.

—Nie, skąd, już po ósmej – zaprzeczył zdumiony Paul. Chryste.

—Dzwonisz po to, żeby porozmawiać o różnicy czasów między Roswell a Nowym Jorkiem? – zapytałam. – Bo jeśli tak, to przepraszam, ale może kiedy indziej.

—Nie – zaprzeczył zdziwiony Paul. – Ale wiesz, jestem zaskoczony. Zawsze zrywałaś się przed szóstą, a teraz...?

—Mam wakacje – wyjaśniłam ze zniecierpliwieniem. – Dowiem się w końcu, po co dzwonisz?

—Chciałem się dowiedzieć, kiedy zamierzasz wrócić do Nowego Jorku – powiedział Paul. Słyszałam w tle, jak przeglądał jakieś papiery i jak ktoś relacjonował mu coś przytłumionym, monotonnym głosem. Biedny Paul. Niemal zrobiło mi się go żal, że on się tam musiał męczyć, a ja tu odpoczywałam. Ale żal szybko mi przeszedł. Sam jest sobie winien. – Twoja szefowa dzwoni do mnie trzy razy dziennie i dopytuje, kiedy wrócisz, a ja nie potrafię jej na to pytanie odpowiedzieć – tak, to musiało być dla niego bolesne, nie móc odpowiedzieć na jakieś pytanie. – Poza tym też jestem tego ciekaw. Tęsknię za tobą – dodał ciszej. Mimowolnie uniosłam brwi, choć przecież nie mógł mnie zobaczyć.

—Tęsknisz? – powtórzyłam. – Czekaj. A czy to nie ty właśnie jakiś czas temu przez ten sam telefon oznajmiłeś mi, że nie masz już do mnie siły? – zapytałam z największą zjadliwością, na jaką było mnie stać.

—Ja – przyznał Paul. – Ale to było dawno i nieprawda.

—Mnie wydawało się inaczej – zauważyłam cierpko. – Po pierwsze to wcale nie było tak dawno, a po drugie jakoś nie sprawiałeś wówczas wrażenia człowieka załamanego, którego ktoś zmuszał go powiedzenia tego, co powiedział.

—Chyba przestaję cię rozumieć – stwierdził z niesmakiem Paul. – Chcę tylko wiedzieć, kiedy wrócisz.

—Kości zostały rzucone, Paul – oznajmiłam prawdę Cezara. – Wrócę za kilka dni, ale nie do ciebie. Zamierzam wrócić do domu i nic więcej.

—Znalazłaś sobie kogoś – rzucił oskarżająco Paul. Przewróciłam zniecierpliwiona oczami.

—Nie – odparłam. Jeszcze nikogo nie znalazłam. – A nawet jeśli, to ty mnie do tego popchnąłeś. Może istotnie tego potrzebowałam, może musiałam się uwolnić od wszystkiego.

—Ze mną włącznie? – zapytał gorzko.

—Owszem – potwierdziłam i mimo wszystko poczułam wyrzuty sumienia. – Zrozumiałam, że nie pasowaliśmy do siebie. Może nie było nam to pisane – uśmiechnęłam się lekko. Kto jak kto, ale ja miałam dosyć duże doświadczenie w walce z przeznaczeniem. – Nie mówię, że nie chcę cię więcej widzieć na oczy, myślę, że będzie mi cię bardzo brakowało, ale...

—Ale nie chcesz, żebyśmy wrócili do tego, co było – uzupełnił Paul.

—Tak – przytaknęłam. – Ale nie chciałabym też tracić cię z oczu już na dobre. Chciałabym, żebyśmy pozostali przyjaciółmi, żebyśmy nie udawali, że się nie znamy, gdy przypadkowo spotkamy się na ulicy. Chciałabym czasami móc z tobą pogadać i zjeść kolację – Paul był cudownym kucharzem. Nie chcę wyjść na egoistkę i na osobę, która myśli tylko o własnym żołądku, ale chyba najbardziej będzie mi brakowało jego dań.

—Nie wiem, czy jestem na to gotowy – westchnął Paul. – Nie wiem, czy w ogóle będę. Zawsze wiedziałem, że kocham cię bardziej niż ty mnie, ale do pewnego momentu mi to nie przeszkadzało. W każdym razie... jeśli tego chcesz, to zgoda. Zadzwoń po przyjeździe, to któregoś dnia skoczymy razem na lunch.

Odłożył słuchawkę. Sen naturalnie poszedł w diabły. Popatrzyłam z zamyśleniem na telefon. Nie było tak źle. Jeśli spotkam Paula na ulicy, on nie odgryzie mi głowy, ani ja jemu. Może rzeczywiście nie byliśmy sobie przeznaczeni.

Dalsze leżenie w łóżku było bezsensowne. Wiedziałam, że już nie uda mi się zasnąć, wiec postanowiłam wstać. Musiałam znaleźć jakąś czarną bluzkę na pogrzeb Kyle’a, a jeszcze dziś miałam zamiar spotkać się z Andrew przy kawie. Poza tym byłam głodna.

W kuchni już urzędowała mama.

—Siadaj, zrobiłam śniadanie – powiedziała całując mnie w policzek na dzień dobry. Postawiła przede mną kubek kawy i talerz z jajkami na bekonie i grzankami. Popatrzyłam na to z wątpliwością – na ogół na śniadanie serwowałam sobie na przykład jogurt, albo płatki, albo jakąś sałatkę... ale t o?

—Mamo, to za dużo – zaprotestowałam.

—Jedz – mruknęła mama. – Jestem pewna, że w tym Nowym Jorku odżywiasz się koszmarnie, zostały z ciebie same kości.

Akurat. Nie miałam nic do swojej figury, ale zdecydowanie nie prezentowałam sobą chodzącego szkieletu. Z westchnieniem zabrałam się za jajka, zastanawiając się jednocześnie ile czasu będę musiała biegać po schodach w redakcji, żeby spalić te kalorie.

—Kiedy wyjeżdżacie? – zapytała mama siadając po drugiej stronie stołu. Popatrzyłam na nią przepraszająco, ale uniosła rękę. – Wiem przecież, że musicie wyjechać, Alex ma szkołę, ty pracę. To normalne.

—Po pogrzebie – wymamrotałam. Czułam się koszmarnie wiedząc, że musiałam znów wyjechać i zostawić tu nie tylko rodziców, ale i brata – po raz drugi.

—Przygotuję wam coś na drogę, żebyście nie musiały w kółko jeść w tych okropnych fast-foodach – powiedziała spokojnie. – Mam tylko jedną prośbę – odezwij się wkrótce, dobrze? Ja wiem, że nie mogliście, ale teraz jest już inaczej. I mam nadzieję, że przyjedziecie na święta. Albo na święto Dziękczynienia.

—Z całą pewnością – uśmiechnęłam się do niej. – I z całą pewnością nie zdołam zjeść tego wszystkiego.

—Popieram – odezwała się Alex stając w drzwiach kuchni. Nie do pomyślenia – była rozczochrana, w jakiejś powyciąganej piżamie. To na pewno była moja córka, która zamierzała zostać prezydentem...? – Poza tym, jeśli zjesz to wszystko, to nie wejdziesz w swoją ulubioną spódnicę. A przypuszczam, że nie chcesz do tego dopuścić, zwłaszcza dzisiaj.

Patrzyłam na nią w milczeniu. Skąd ona wiedziała, że zamierzałam założyć dzisiaj moją ulubioną czarną rozkloszowaną spódnicę w białe kwiaty?!

—Alex, kotuś, siadaj, zaraz dam ci śniadanie – moja mama zerwała się z miejsca. Sensem jej życia było chyba podawanie śniadań rodzinie, bo wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Nie miałam serca powiedzieć jej, że Alex z powodzeniem mogła sama wziąć sobie śniadanie, bo miała dwie całkiem sprawne ręce.

—Zawsze zakładasz tę spódnicę, gdy chcesz się komuś podobać – zauważyła Alex ziewając szeroko. Spąsowiałam cała i utkwiłam w niej straszne spojrzenie.

—Skąd wiesz, że chcę się komuś podobać? – zapytałam. Alex popatrzyła na mnie z politowaniem.

—Bo znam cię prawie piętnaście lat – mruknęła. – Doprawdy, nie musisz się z tym ukrywać, bo ja i tak się dowiem.

Odłożyłam widelec. To dziecko było niesamowite. Zaczynałam się dziwić, czemu została zatrzymana za włamanie do sklepu – z jej ponadnaturalnym talentem do... hm, właściwie to nawet nie wiedziałam do czego... Powinna być raczej zatrzymana za obrazę władzy albo za kpiny pod jej kierunkiem.

Rozważałam to także w drodze do kawiarni, w której umówiłam się z Andrew. Być może i Alex nie zdradzała żadnych cech kosmicznych, żadnych zdolności do wysadzania rzeczy w powietrze, ale chyba mimo wszystko moje kosmiczne geny twardo w niej tkwiły. Nikt mi nie wmówi, że jej zachowanie czasami jest najzupełniej ludzkie! To było po prostu nie możliwe.

Jednak odsunęłam temat Alex na bok, gdy weszłam do kawiarni. Pachniało w niej dobrą kawą, ludzi nie było zbyt wielu, a przy jednym ze stolików siedział Andrew, patrząc ironicznym wzrokiem na menu pełne kosmicznych odmian kawy.

—Hej – powiedziałam siadając przy stoliku.

—Hej – odparł uśmiechając się lekko. Jego jasne oczy również się uśmiechały, lekko i drwiąco jednocześnie. – Czy tutaj nie ma ani jednego sklepu, w którym nie natknąłbym się na coś związanego w kosmitami?

—Niewykonalne – zaopiniowałam. Istotnie, nawet w tej chwili rozmawiał z czymś związanym z kosmitami – z hybrydą, ludzko-kosmiczną. Ale tego rzecz jasna nie zamierzałam mówić.

—Ha – mruknął Andrew. – Chyba napiszę pracę naukową pod tytułem „wpływ iluzji na masy na przestrzeni lat” – zażartował. – Co ci zamówić?

—Dużą cafe au lait, bez cukru – odparłam natychmiast. Według mnie żadna kawa nie umywała się do tej ze Starbucksa, ale co tam. Andrew uniósł jedną brew – przypominał wtedy Michaela.

—Kafole – powtórzył kalecząc straszliwie francuską nazwę kawy. – Boże, co za nazwy. Dobrze, że powiedziałaś, jak to się wymawia, bo znowu by mnie nie zrozumieli przy kasie. Mówiłem im przecież, że chcę cafe mocha – w końcu tak mieli napisane, nie? To czytam tak, jak jest napisane.

Parsknęłam śmiechem. Nie słyszałam, żeby ktoś mówił na cafe au lait „kafole”, ale w sumie co za różnica. Przynajmniej to była jakaś odmiana. Wiedziałam doskonale, że Andrew nabijał się ze wszystkich, nie bał się robić z siebie idioty, i pewnie rzeczywiście przeczytał kasjerce „cafe mocha”. Zauważyłam, że śmieszyło go, gdy z poważną miną mówił coś absurdalnego a ludzie mu wierzyli. Nie miałam mu tego za złe, za dużo było w moim życiu cholernie poważnych osobników. Przydał się ktoś z poczuciem humoru.

Nie można było nazwać nas „parą”. Zbyt krótko się znaliśmy... no, szczerze mówiąc, to dopiero zaczęliśmy się poznawać. Ale być może byliśmy na dobrej drodze, czy też bylibyśmy na dobrej drodze, gdyby nie mały problem – moje życie było w Nowym Jorku, a Andrew rezydował w Las Cruces. Nie wierzyłam w związki na odległość, a przynajmniej nie na taką odległość...

Gdy Andrew powrócił z dużym, wytwornym pucharkiem pełnym mojej mocnej kawy, postanowiłam prosto z mostu oznajmić mu moje plany na przyszłość.

—Za kilka dni wracam do Nowego Jorku – powiedziałam spokojnie. – A ty pewnie wracasz do Las Cruces. Jestem ciekawa, jak będzie się układać tobie i Liz, bo ona zamierza przepracować rok w szkole ze względu na Jennie i wrócić tutaj.

—Jennie jest prawie dorosła, mogłaby mieszkać sama, bez Cerbera – Andrew wzruszył ramionami i mrugnął do mnie okiem. Uśmiechnęłam się – nie było opcji, żeby Liz wypuściła córkę spod swoich ramion wcześniej, niż zmuszą ją do tego okoliczności. Wyraziłam głośno moje zdanie.

—To nie przejdzie z Liz – zauważyłam. – Znasz ją w końcu.

—Owszem – Andrew skinął głową. – Ale pewnego dnia Betty zdziwi się, gdy jej córka oznajmi, że jest w ciąży i przeprowadza się do swojego chłopaka-punka.

—Jennie ma chłopaka-punka? – zdziwiłam się. Andrew machnął ręką.

—To tylko sytuacja hipotetyczna, rzecz jasna – wyjaśnił. Cóż, Jennie była chyba chwilowo jak najdalsza od zachodzenia w ciążę z punkami. Prędzej przytrafiłoby się to mnie – to znaczy nie ciąża z punkiem, tylko oznajmienie córki o wyprowadzce.

—W każdym razie uspokoję cię, że raczej nie będę miał okazji do widywania się z Betty – Andrew powrócił zręcznie do tematu, od którego wyszliśmy.

—Jak to? – zdziwiłam się. – Myślałam, że pracujecie w jednej szkole.

—Pracowaliśmy – poprawił mnie Andrew. Popatrzyłam na niego pytająco. – Kumpel został dyrektorem jednej ze szkół w Bostonie i ściąga mnie do siebie, ma wolny etat. Przenoszę się do Bostonu. Mówiłem ci już dzisiaj, że świetnie wyglądasz?

Pokręciłam głową z uśmiechem myśląc jednocześnie o tym, że z Nowego Jorku do Bostonu jest zdecydowanie bliżej z Nowego Jorku do Las Cruces. I bynajmniej mnie to nie martwiło. To, że będę musiała poradzić sobie ponownym zostawieniem za sobą Michaela i Maxa, z powrotem z krnąbrną córką do Nowego Jorku, wyperswadować jakoś Alex kolejne włamania do sklepów w towarzystwie studentów, z pełnymi pretensji telefonami Jesse’go, że wystawiłam Alex na niebezpieczeństwo, że w jakiś sposób musiałam obłaskawić naczelną i zabrać się ostro do pracy wcale mnie nie martwiło. Świadomość, że właściciel lekko absurdalnego poczucia humoru będzie o rzut beretem w porównaniu do Las Cruces była zdecydowanie przyjemna.

Poza tym miałam wrażenie, że Alex i Andrew szybko znajdą wspólny język.






Poprzednia część Wersja do druku Następna część