Nan

Powrót do Domu (46)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Isabel:

Alex przypatrywała się uważnie wszystkiemu, co robiłam. Wiedziałam o tym i nieco mnie to deprymowało – nigdy nie lubiłam, gdy patrzono mi na ręce. Alex zaś już od czterech dni, czyli od naszego powrotu, właściwie nie spuszczała mnie z oka. Owszem, jakoś zaakceptowała prawdę, ale szczerze mówiąc – patrzyła na wszystko uważnie, jakby rozważając w duchu, czy może nam zaufać czy nie. Rozumiałam to, a przynajmniej wydawało mi się, że rozumiem, ale naprawdę denerwowałam się pod bacznym wzrokiem własnej córki.

—Czy mogłabyś przestać? – poprosiłam w końcu. Właśnie rozlałam kawę i o mało nie obcięłam sobie palca krojąc pomidora.

—Z czym? – zapytała spokojnie Alex, kiwając się na krześle i robiąc balony z gumy.

Odwróciłam się do niej z irytacją.

—Ze wszystkim! – zawołałam. – Czemu ciągle mnie obserwujesz?

—Bo jesteś kosmitką? – zaproponowała Alex, wciąż z tym niezmąconym spokojem. Oklapłam, a Alex ze stukiem opuściła krzesło. – Super. Miło dowiedzieć się czegoś tak ciekawego o własnej matce, nie uważasz? Naprawdę bardzo się ucieszyłam, gdy ciotka Liz oświeciła mnie w tej kwestii. Musiało wam wszystkim być bardzo wesoło, gdy robiliście sobie ze mnie jaja, nie?

—Nie masz pojęcia, co to w ogóle znaczy być kimś innym – rzuciłam z irytacją. – Dziwisz się, że ci tego wcześniej nie powiedziałam? – zapytałam retorycznie, mając w myślach przygotowaną całą listę jej postępków, które nie kwalifikowały Alex jako osoby dojrzałej, z którą można poważnie pogadać.

—Nie – odparła ku mojemu zaskoczeniu Alex, formując kolejnego balona, który pękł z trzaskiem.

—Nie...? – jej odpowiedź zbiła mnie z pantałyku.

—Nie – potwierdziła. – Ty nigdy nic nie mówisz, ani mnie, ani tacie. Zawsze chciałaś, żebyśmy czytali ci w myślach i odgadywali twoje życzenia.

—No wiesz...! – zawołałam. – To nie prawda! Nigdy... nigdy nie starałam się, żebyście odgadywali moje życzenia!

—Tak ci się tylko wydaje – mruknęła Alex, odchylając się znowu na krześle. Poczułam się urażona.

—A tobie tylko wydaje się, że mnie tak dobrze znasz – odbiłam piłeczkę. – Nie wiesz, co czułam, zobaczyłaś coś jeden raz i myślisz, że pozjadałaś wszystkie rozumy. Za kogo ty się uważasz, co? – zapytałam gorzko.

—Za twoją córkę – odparła słodziutko. – Chyba nieźle ci wyszło moje wychowanie, wiesz? Ty też pozjadałaś wszystkie rozumy – zatchnęło mnie nieco. Zawsze wiedziałam, że Alex była impertynencka, ale nigdy do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z ogromu tego zjawiska. Musiałam jednak przyznać uczciwie sama przed sobą, że być może nie zdawałam sobie z tego sprawy, bo po prostu nigdy nie znałam zbyt dobrze mojej córki. Zawsze była zbyt niezależna, żeby dać się poznać, zupełnie jak kotka, która chodzi własnymi drogami i nikomu się z niczego nie zwierza. Tak, Alex była jak syjamska kotka, piękna, miękka, koloru kawy z mlekiem, z kocimi oczami, niby przylepa, a w gruncie rzeczy całkowicie niezależna i nie dająca się ujarzmić.

—Tata wie, czy też zapomniałaś mu powiedzieć? – zapytała z dziwną grzecznością ta moja syjamska kotka.

—Wie – odparłam wzruszając ramionami. Alex uniosła jedną brew.

—No co ty powiesz? – zdziwiła się lekko. – I on też mi nie napomknął nawet słówkiem? Zaraz, to może pół Nowego Jorku wie, hm? A może ja też jestem kosmitką? Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, może wtedy mogłabym jakoś pomóc Peterowi, a tak daliśmy się głupio złapać.

—Gwarantuję ci, że nawet to by wam nie pomogło – zauważyłam z pewną nutką satysfakcji.

—Och, doprawdy? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że i ty włamywałaś się do sklepów, co? Bo to oznaczałoby, że wcale nie jestem taką czarną owcą w rodzinie – mruknęła. Jej głos aż ociekał ironią. Skąd się to u niej brało?

—Nie, ja się nie włamywałam – powiedziałam i uśmiechnęłam się pod nosem. – Ja przynajmniej nie robiłabym tego w tak głupi sposób, by dać się złapać – dorzuciłam złośliwie, obserwując uważnie twarz Alex. Spąsowiała lekko, ale przełknęła mój komentarz bez słowa.

—Skoro nie ty, to kto? – zapytała jakby od niechcenia. – Może ciotka Liz i wujcio Max, co?

Mimo woli parsknęłam zupełnie nie-pedagogicznym śmiechem. Alex spojrzała na mnie zdziwiona.

—Chyba nie chcesz powiedzieć, że to ich zapudłowali? – powiedziała z niedowierzaniem. Cóż, ja również, patrząc na chodzący ideał żony, jakim była teraz Liz, prawie nie wierzyłam, że naprawdę dwadzieścia lat temu mój ojciec razem z moim byłym mężem dokładali starań, żeby nie zostali zamknięci w więzieniu w Utah na długie lata za napad z bronią. Patrząc na Liz, grzeczną, nieco nudną nauczycielkę biologii w liceum, nikt nie przypuszczał, żeby ta kobieta kilkanaście lat temu dokonywała skoków na stacje benzynowe i kradła diamenty. Bonnie i Clyde z Pcimia Dolnego, słowo daję. Robię się zgryźliwa? Wybaczcie, to nie było rozmyślne. Ale przyznajcie sami – coś w tym jest.

Byłam niedyskretna? Jak najbardziej. Ale teraz to po prostu mnie śmieszyło, wydawało się odległe, nieważne i płaskie. Jakoś nie przyszło mi kompletnie do głowy, że Alex może o tym wszystkim wspomnieć przy Liz albo przy Jennie czy też Chrisie; dzieci Maxa z całą pewnością nie były o tym poinformowane. Choć Bogiem a prawdą, Jennie to akurat kompletnie nie obchodziło – wedle słów Liz dziewczyna uparła się, że spróbuje uleczyć tego biedaka Kyle’a, a wróciła do domu roztrzęsiona, poszła do swojego pokoju (który notabene należał kiedyś do Liz... ta rodzina miała upodobanie do przeżyć) i jak się położyła, tak leży, głucha na wszelkie prośby i błagania Liz. A propos błagań – no właśnie, Liz sugerowała mi niepewnie, że mogłabym spróbować przemówić Jennie do rozumu. Oczywiście to, że ja miałam za sobą podobne przejścia, było dodatkowym plusem – według Liz.

Alex siedziała i wykrzywiała krzesło, z drwiącą miną robiąc kolejne balony z gumy. Myślałam, że moda na balonówkę była za czasów mojej młodości, ale widać balonówka była ponadczasowa, tak jak mała czarna. Jednak mimo wszystko nie zamieniłabym tego potworka na kogoś innego. Przypuszczam, że osoba pokroju Jennie na miejscu mojej córki, po prostu byłaby zbyt nudna i idealna, zresztą, kto wtedy zabierałby mi kosmetyki? Alex miała imię po Alexie Whitmanie, ale wraz z imieniem nie przeszły na nią żadne jego cechy – ani nieśmiałość, ani opanowanie, ani łagodność charakteru... Może i dobrze. Jakoś nigdy nie potrafiłam wyobrazić sobie mojej przyszłości z Alexem, a moja Alex była za bardzo absorbująca, za bardzo skupiała na sobie uwagę całego otoczenia, żeby mogła zostawić jeszcze trochę miejsca na myślenie o innych... nośnikach tego imienia. Gdy teraz myślałam o Alexie odczuwałam coś w rodzaju... miłego rozbawienia, nie zrozumcie mnie źle. Zawsze trochę się mnie chyba bał, a muszę przyznać, że irytują mnie osoby, które się mnie boją – i okazują to.

—Mam nadzieję, że nie przyszła ci do głowy taka głupota, jak zamieszkanie na stałe w Roswell? – odezwała się Alex. Spojrzałam na nią zdziwiona. – No wiesz, ludzie na starość robią się sentymentalni, może i ty zechcesz się tu sprowadzić – dodała wyjaśniająco. – Tak tylko pytam, bo to już połowa sierpnia. O ile nie jarzysz, to mam szkołę, chyba że mam ją rzucić.

—Po pierwsze, nie jestem jeszcze staruszką w podeszłych latach – zauważyłam chłodno.

—Doprawdy? – zdziwiła się niewinnie Alex. – Ciotka Liz mówiła, że w 2047 skończysz sto lat. To chyba kawał czasu, nie? – zignorowałam jej komentarz. Któregoś dnia powiem Liz, że nie wszyscy lubią, by wypominać im wiek.

—A po drugie, to nic mi nie wiadomo o przeprowadzce do Roswell – ciągnęłam dalej udając głuchą. – Czyżbyś miała ochotę zagościć tu na dłużej? – uniosłam ironicznie brwi. Alex przeraziła się.

—W życiu! – zawołała ze szczerym wstrętem. – Już prawdziwa wieś jest znacznie ciekawsza. Chcę wrócić do Nowego Jorku, stęskniłam się za nim.

No, dobra, w to akurat mogłam uwierzyć. Też brakowało mi szklanych wieżowców, wiecznych korków, metra i widoku na Central Park z okien kuchni.

—Nie wiedziałam, że tak lubisz Nowy Jork – rzuciłam mimochodem, siadając w końcu przy stole z moją kawą (tą samą, którą wcześniej udało mi się rozlać).

—Ty mnie w ogóle nie znasz – Alex wzruszyła ramionami. A mnie zamurowało. Nie to, żebym tego wcześniej nie odczuwała, ale... do tej pory liczyłam, że ten stan rzeczy może ulec zmianie, bo nikt się nie przyznawał i nie nazywał tego głośno po imieniu. A teraz Alex to zrobiła – trudno, mglista do tej pory idea stała się bolesną prawdą, faktem, elementem rzeczywistości. Teraz już naprawdę nie znałam Alex, obie się zresztą nie znałyśmy, choć mieszkałyśmy pod jednym dachem przez tyle lat. To troszeczkę przerażające, tym bardziej, że Alex powiedziała to takim tonem, jakby mówiła o pogodzie albo o czymś innym, zupełnie neutralnym. Patrzyła na mnie tak samo, jak zwykle, z mieszaniną obojętności i zaciekawienia, jakie odczuwa się wobec jakiegoś egzotycznego, niezwykłego zwierzęcia. Chyba dziesięć lat temu ktoś powinien sprać jej skórę, żeby poznała granice, bo miała w sobie coś z rzymskiego cesarza Kaliguli.

—Alex, kim ty chcesz zostać, co? – zapytałam słabo i zupełnie bez związku, choć tak naprawdę to powinnam teraz już być w drodze do Liz.

—Ja? – zdziwił się ten potworek zaskoczony moim pytaniem. – Kandydatem demokratów do senatu.

Poczułam się nieco ogłuszona tą odpowiedzią. Dość... hm, niezwykłe. Nie byłam tylko pewna, czy ona mówi serio czy sobie ze mnie kpi.

—Do senatu...? – powtórzyłam mimo woli. Nie sądziłam, że interesuje ją polityka, myślałam, że chce zostać modelką albo aktorką, jak większość dziewczyn w jej wieku...

—No. I prowadzić słowne potyczki z republikanami, i rozgniatać ich w proch, zbijać z satysfakcją ich kolejne argumenty, patrzeć, jak się wiją, kulą i błagają o litość – ciągnęła z błyskiem w oku. – Z trybuny, rzecz jasna. A potem zostanę sekretarzem stanu a potem zostanę prezydentem.

Matko. Chyba mówiła to z całą powagą. Naprawdę jej nie znałam... W każdym razie wiem jedno – niech Bóg ma w swojej opiece Amerykę, gdy Alex osiągnie odpowiedni wiek, by brać udział w życiu politycznym...

***

Maria:

Nie uważacie, że dwa pogrzeby w ciągu głupich trzech miesięcy to trochę za dużo? Stanowczo Los, Przeznaczenie czy inne świństwa znacznie przesadziły, urozmaicając moje monotoniczne życie. Zresztą – czy ja się kiedykolwiek na nie skarżyłam? No, dobrze, może kiedyś, ale to było dawno temu. I nieprawda. Teraz byłam stęskniona normalności i spokoju, nawet tej nudy i rutyny – choć dobrze wiedziałam, że raczej nie miałam na to większych szans, w końcu mieszkałam w Roswell. To jest upokarzające, kiedy miasto, w którym mieszkasz., determinuje twoje życie. Kosmici i kosmici, gdzie nie spojrzeć tam kosmici. Jesz kosmiczne dania, chodzisz po kosmicznych ulicach, ubierasz się w sklepach, jeśli nawet jakimś cudem bez kosmicznych ciuchów, to z kosmicznymi cenami i nazwami, pracujesz przy kosmitach i rozmawiasz z kosmitami. A nawet – pozwalasz, żeby kosmita cię całował! Oczywiście nie dość na tym, dzieci, które masz z kosmitą, też są kosmitami, choćby się wydawały najzupełniej ludzkie (mówię tu o potomstwu państwa Evans, nie o sobie), i nawet śmierć w tym mieście musi być kosmiczna. Ciekawe, czy na innej planecie jest takie miasto, które do złudzenia przypomina Ziemię. Na tym całym Antarze tam. Rzecz jasna nie zobaczę i nie dowiem się tego, ale wciąż miałam wrażenie, że ktoś po prostu zamienił ziemskie Roswell na Roswell antarskie – to jedyne logiczne wytłumaczenie.

Atmosfera w domu była przygnębiająca. Choć to za mało powiedziane. Jim usiłował udawać mężnego, ale kiepsko mu to wychodziło. Nic dziwnego, Kyle był jego jedynym synem. Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdyby Bobby... nie, nawet o tym nie myśl, nie wolno ci! W każdym razie chyba znienawidziłabym tego, kto był tego sprawcą. To znaczy – kosmitów. Tak mi się wydaje. Po śmierci Alexa, kiedy okazało się, że to była Tess – szczerze jej nienawidziłam, potem to uczucie zbladło i jakby rozmyło się nieco. Ale nie Jim, lojalny w każdej sytuacji. Nie, on po prostu przyjął to do wiadomości, nie obwiniając nikogo, ale szczerze mówiąc – wyglądał okropnie. Na dobre dziesięć lat starszego.

Moja matka też była załamana. W końcu traktowała Kyle’a jak własnego syna, dorosłego, więc sprawiającego mniej kłopotów (choć, jak to mówią – małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot, sprawdzenie prawdziwości tego było dopiero przede mną). Nic dziwnego, mnie nie było tu kilkanaście lat, a moja matka uwielbia piec, Kyle zaś zżerał wszystko. Ale tak poważnie, to sądzę, że naprawdę zastępował jej mnie, pozwalając się o siebie troszczyć, gotować obiadki i dłubiąc w samochodach razem z Jimem. Bo w gruncie rzeczy Amy potrzebowała kogoś do dbania i gotowania – zwłaszcza po moim wyjeździe. Dziewiętnaście lat przebywania w towarzystwie Kyle’a naprawdę zrobiło swoje.

Od tej kosmicznej hecy upłynął prawie tydzień – a w każdym razie tydzień od czasu, gdy ostatni raz widziałam Cameron. Został po niej dosłownie pył – i nic więcej. Aż głupio – w jednej chwili był człowiek, sympatyczna kobieta, a w następnej zamienia się w kupkę pyłu.

Wyjście z tego labiryntu było koszmarem. To prawdziwy kretyński labirynt, czy jak tam nazywał się ten labirynt od Minotaura, w dodatku cały czas bałam się, że coś złapie mnie za ramię, albo że jakiś Skór nagle pojawi się przede mną, pomimo rozwalenia przekaźnika. Nawet nie musiałby wysilać się z zabijaniem mnie, dostałabym zawału serca. Ku mojej uldze całe miasto było jak wymarłe, pełne tylko tego kurzu ze Skórów. Wystartowałam jak Schumacher, i w rekordowym tempie pokonałam trasę Coppers Summit – Roswell. Potem jakoś tak nie bardzo widziałam się z Michaelem na przykład, bo pojawiły się problemy natury, że tak powiem, administracyjnej – trzeba było zainteresować się zarówno domem, jak i warsztatem... Nie miałam serca zwalać tego na Jima, ale był mały kłopot – nie miałam bladego pojęcia, co powinnam była zrobić. Na razie złapałam starszego mechanika, który pracował u Kyle’a, i poleciłam mu pracować dalej w zastępstwie brata, przynajmniej chwilowo, żeby dokończyć to, co musiało być ukończone, przynajmniej do czasu pogrzebu.

Ale był też problem, tym razem dotyczący czegoś innego. Mianowicie zbliżał się początek roku szkolnego. Kosmiczne sprawy kosmicznymi sprawami, ale musiałam zadbać o edukację Bobby’ego. Istniało chyba tutaj coś w rodzaju szkoły podstawowej, choć moje wspomnienia z tego okresu nie są jakieś nadzwyczajne. To chyba naturalne, że chwilowo raczej nie miałam głowy do spotkań towarzyskich, nie miałam nie tylko głowy, ale i ochoty.

Miałam wyjątkowo napięty program. Postanowiłam rano pójść do szkoły i zapisać Bobby’ego na jakieś zajęcia, a potem zmusiłam się do pójścia do domu Kyle’a. Nikt nie był tam od tygodnia – należało chociaż przewietrzyć dom czy coś takiego...

Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze. Nieco straszne. Smoki wciąż straszyły przyklejone do szyby. Jakoś nie spełniły swojej powinności i nie ochroniły mojego brata. Postanowiłam odlepić je w pierwszej kolejności, może zamiast chronić, ściągają pecha. Kto wie. Westchnęłam ciężko i wygrzebałam z torebki klucze.

Dzwonki wietrzne przed wejściem dźwięczały cicho. Miały odpędzać złą energię. Choć może to nie ich wina, w końcu Kyle zginął nie u siebie w domu, a w Crashdown – tam nie było żadnych dzwonków. Może za to czas pomyśleć o jakiejś zmianie pracy. Nie chciałam przez całe życie być kelnerką.

W środku też nic się nie zmieniło, jeśli nie liczyć cienkiej warstewki kurzu na meblach i pewnego zaduchu. A, nie, coś jednak było innego. Być może to tylko moje wrażenie, spowodowane prawdopodobnie nastrojem, ale miałam wrażenie... chociaż to strasznie głupie i bezsensowne... że ten dom w jakiś przedziwny sposób odczuwał brak swojego właściciela. Wiem, to idiotyczne, ale po prostu miałam takie wrażenie. Nie potrafiłabym rzecz jasna wskazać palcem skąd mi się to brało, ale... Wydawało mi się również, że ten dom nie życzył sobie jakichkolwiek zmian uczynionych obcą ręką. Chyba kosmici rzucili mi się na mózg, trudno, nic na to nie poradzę. Wiedziałam, że przecież nic mnie tu nie pogryzie, ale nie śmiałam nic zrobić. Otworzyłam tylko okna, podlałam kwiatki i usiadłam na brzegu kanapy, patrząc tępo w wyłączony telewizor.

Niemal podskoczyłam w miejscu, gdy dzwonki wietrze przy drzwiach dźwięknęły, wyraźnie trącone czyjąś ręką. Odwróciłam się gwałtownie i odetchnęłam z ulgą widząc postać Jennie.

—To ty – mruknęłam. – Myślałam... – urwałam i przyjrzałam się uważniej Jennie, stojącej niepewnie w progu. Jakoś ta dziewczyna nie przypominała mi zupełnie tej, którą poznałam. Znikła gdzieś jej pełna wyższości postawa, wyniosłość i opanowanie, zniknął stoicki spokój. Teraz wyglądała po prostu na bardzo wymiętą i bardzo nieszczęśliwą, i mimo wszystko stanowczo jej współczułam. Biedna dziewczyna. Za dużo zwaliło jej się na głowę, nawet jak na córkę Maxa i Liz, których tolerancja na przeciwności losu była zaiste ogromna.

Wskazałam ręką na kanapę, dając jej do zrozumienia, żeby usiadła. Przez chwilę siedziałyśmy obie w milczeniu, każda z nas pogrążona w swoich dość niewesołych myślach, ale w końcu nie wytrzymałam. Byłam ciekawa, czemu Jennie tu jest – z tego, co wczoraj mówiła Liz, to Jennie popadła w dziwny rodzaj otępienia.

—Dlaczego tu przyszłaś? – zapytałam ostrożnie, usiłując ukryć własne zaciekawienie.

—Bo nie mogłam już znieść mojego pokoju – mruknęła z niechęcią. – Jeślibym tam została dłużej, to bym zwariowała.

No, wierzę jej, tym bardziej, że znając Liz, niby daje jej święty spokój, ale tak naprawdę zagląda co pięć minut sprawdzając, czy wszystko w porządku, tak, jakby Jennie miała jakieś samobójcze zapędy. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię Liz, uważam, że jest świetną matką, ale czasami każdy przesadza. Może Jennie po prostu wyszła, bo nie mogła już tego dłużej znieść.

—Chcesz... chcesz zostać tu sama? – zapytałam delikatnie. Potrząsnęła głową.

—Nie – odparła krótko. Zaskoczyła mnie – ale z drugiej strony, chyba nie miała tu żadnej przyjaciółki, ta jej jakaś... jakaś na E chyba... była zupełnie gdzie indziej i z tego co wiem, to nie była wtajemniczona. Dobrze, możemy sobie posiedzieć.

—To boli – odezwała się niespodziewanie Jennie.

—Wiem – skinęłam głową. – Ale z czasem będzie bolało mniej i nauczysz się z tym żyć.

—Ale jak przestanie boleć, to zapomnę.

—Nie zapomnisz – odparłam z pełnym przekonaniem.

—Ja przynoszę pecha, ciociu – oznajmiła z rezygnacją. Wydało mi się to troszeczkę pompatyczne, ale dyskretnie ukryłam uśmiech.

—Dlaczego tak sądzisz? – zapytałam.

—Ojciec umarł. Kyle umarł. Langley umarł. Cameron też – wyliczyła Jennie. – Przynoszę pecha. Aż boję się pomyśleć, kto następny.

—Zwariowałaś, skąd ci to w ogóle przyszło do głowy, co? – zdziwiłam się. – Poza tym przecież twój ojciec żyje, odnalazł się i wrócił do domu, więc coś mi się tu nie zgadza w tym twoim rozumowaniu – zażartowałam lekko.

—To nie jest mój ojciec – Jennie pokręciła głową. – Ja wiem, że nie powinnam tak mówić, ale... to po prostu nie jest on, tamten był inny.

—Pewnie, że był inny – przytaknęłam. – Ty też jesteś inna.

—To coś innego – mruknęła Jennie. – On nic nie pamięta, równie dobrze można by mu powiedzieć, że na przykład Alex jest jego córką i też by uwierzył. Nie pamięta ani mnie, ani mamy. I jak może być moim ojcem, skoro nic nie pamięta?

Więc tu leżał pies pogrzebany. Hm. A swoją drogą to zastanawiające, że ona zdecydowała się to powiedzieć właśnie mnie. Choć nawet mi to pochlebiało.

—Daj mu szansę – poradziłam spokojnie w stylu szkolnego psychologa. – Myślę, że jego to boli bardziej niż ciebie. Nie skreślaj go od razu, a spróbuj mu pomóc.

Ależ to mądrze zabrzmiało. Nie spodziewałam się, że to mi tak ładnie wyjdzie, może lepiej poszukać pracy jako psycholog – amator. Co nie zmienia faktu, że istotnie życzyłam jej, żeby postarała się jakoś pomóc Maxowi. Może to przynajmniej trochę ją zajmie.

—Pójdę już – Jennie podniosła się z kanapy. Zawahałam się przez chwilę – ale w sumie, czy to komuś zaszkodzi? Odpowiedź brzmi: nie.

—Jennie! – zawołałam za nią. Popatrzyła na mnie pytająco, bez zbytniego entuzjazmu. – Pewnie... zresztą, nie wiem, czy wiesz... w każdym razie mój brat chyba naprawdę bardzo cię lubił. Nie widziałam go takim od lat... od wielu lat – żeby być ścisłym, to nie widziałam go takim od czasu odejścia Tess Harding. Niech mówią co chcą, że traktował ją jak członka rodziny, Maria DeLuca – Garner i tak wie swoje. – Jeśli... jeśli chcesz, to weź coś sobie. Na pamiątkę albo coś.

Jennie stała przez chwilę w milczeniu i zwątpiłam, czy zrobiłam dobrze. Może nie należało jej tego mówić? Może należało trzymać język za zębami? To na ogół jest bezpieczne... Ale już po chwili Jennie odblokowało.

—Płyty – wyszemrała cicho zdławionym głosem. – Kyle ma... miał płyty w samochodzie. Chcę jedną z nich.

Przyznaję, że byłam lekko zdziwiona jej prośbą. Jakieś zdjęcie, dzwonki wietrzne ewentualnie, albo figurkę Buddy – choć można też chcieć i płytę. Nawet jest bardziej użyteczna niż figurka Buddy, która tylko stoi i się kurzy.

—Nie ma sprawy – odparłam. – Weź ich więcej.

—Chcę tylko jedną – Jennie pokręciła głową. – Aerosmith. Nie ma ciocia nic przeciwko...?

Ciocia nie miała nic przeciwko. Jak dla mnie dziewczyna mogła wziąć wszystkie płyty, kasety i inne takie. Jeśli jej to w jakikolwiek sposób ma pomóc albo coś takiego – to nie mam nic przeciwko.

Wyszłam z domu, zamykając za sobą starannie drzwi, i ruszyłam w kierunku Crashdown. Najwyższa pora, dopracuję do końca miesiąca i poszukam innej pracy. Nie było mi tam źle, ale słowo, nie każdy chce być kelnerką do końca swoich dni. W połowie drogi dogonił mnie Michael.

—Hej – mruknął na dzień dobry.

—Hej – odparłam nie zwalniając kroku.

—Jak się trzymasz? – zapytał z niepokojem.

—Dobrze – istotnie, po powrocie z tego przeklętego Coppers Summit trzymałam się całkiem nieźle.

—Ostatnio rzadko się widywaliśmy – zauważył jakby od niechcenia. No coś ty? Doprawdy? Nie zauważyłam tego. Być może dlatego, że ostatnio mam na głowie pogrzeb brata. A, nie, zaraz! Coś mi się jeszcze przypomniało. Pewna blondynka, która wyglądała jakby właśnie zsiadła z konia i z uporem twierdziła, że była ni mniej ni więcej jak jego narzeczoną! No tak, to było bardzo interesujące.

—A wiesz, była w Crashdown pewna dziewczyna – powiedziałam, zerkając na niego kątem oka.

—No, fajnie – Michael nie zwrócił na moje słowa zbytniej uwagi. – Może wpadłbym wieczorem do Bobby’ego, co? O ile, rzecz jasna, nie masz nic przeciwko.

—I ta dziewczyna miała blond włosy i szare oczy. I miała takie śmieszne imię, zupełnie jak chłopak – Harry – ciągnęłam dalej, pomijając jego słowa, wciąż jednak przyglądając mu się z uwagą. Tym razem Michael zatrzymał się jak rażony piorunem. – Jak ona się nazywała... Harry... Harry... Harry McCarthy chyba.

Strzał w dziesiątkę, Mario. Ten palant Guerin stał jak ogłuszony. Czyżby więc znał Harry McCarthy? – Pogadałyśmy sobie trochę – dodałam. Oczy Michaela powiększyły się zabawnie, ale mnie jakoś nie było za bardzo do śmiechu. – A wiesz, co było najzabawniejsze? Że ta Harry powiedziała mi, że macie wziąć ślub i że jej tatuś ma na ciebie przepisać całą ziemię. Fajnie. Mogłeś się pochwalić, że masz narzeczoną, wiesz, takimi rzeczami ludzie na ogół się dzielą z innymi – dorzuciłam zgryźliwie.

—Maria... to nie tak! – zawołał Michael i ruszył za mną kłusem. – Zatrzymaj się do diabła, to ci wszystko wyjaśnię. Nie mam żadnej narzeczonej!

—Doprawdy? – zmierzyłam go zimnym wzrokiem. – Ona twierdzi inaczej.

—Ona jest wariatką! – zezłościł się Michael.

—Powiedz jej to, ucieszy się – zaproponowałam i weszłam do kafeterii. Michael rzecz jasna wdreptał natychmiast za mną.

—Wszystko ci wytłumaczę...! – zawołał, ale niestety biedaczek nie miał czasu nic mi tłumaczyć – od jednego ze stolików poderwała się właśnie rzeczona Harry i podskoczyła do Michaela.

—Michael, w końcu! – krzyknęła żwawo. – Mój Boże, a ja pognałam za tobą do Albuquerque! No, nie przywitasz się ze mną?

Rzuciłam Michaelowi wyniosłe spojrzenie i z dumną miną pomaszerowałam na zaplecze.

Niech się wypcha.




Poprzednia część Wersja do druku Następna część