Nan

Powrót do Domu (4)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część



Isabel:

W pierwszej chwili pomyślałam, że Paul po prostu głupio żartuje. W dodatku o beznadziejnej porze. Ale Paul był przerażająco poważny...

—Co to znaczy „za próbę włamania”? Jesteś pewien, że to chodzi o Alex? Może to po prostu jakaś pomyłka? – usiadłam gwałtownie na łóżku. To musiała być pomyłka! Jakim cudem moja czternastoletnia córka miałaby brać udział we włamaniu? Gdzie? Przecież to absurd!

—Isabel, przed chwilą dzwoniła policja, z komisariatu na Bronxie. Alex i Peter zostali zatrzymani, gdy uciekali z jakiegoś sklepu – Paul siedział na brzegu łóżka i wydawał się mówić prawdę... Sen wywietrzał ze mnie błyskawicznie, zerwałam się z łóżka i rzuciłam do drzwi.

-Isabel, co ty robisz? – zapytał nieco zdumiony Paul.

—Jak to co, trzeba jechać na ten cholerny komisariat, muszę ją stamtąd zabrać! – zawołałam miotając się po mieszkaniu. Torebka...! Nie, zaraz, samochód...! Boże, zostawiłam go przy biurze, jak jakaś kretynka...

—Isabel, posłuchaj! – Paul podniósł się i złapał mnie za ramię. – Wiem, że to dla ciebie szok, ale przecież nie pojedziesz tam w takim stroju – wskazał na moją piżamę. – Ubierz się, pojedziemy razem. Chyba nie chcesz pokazać się komisarzowi w piżamie – zażartował. Chyba usiłował mnie rozweselić, ale jego komentarz wywarł na mnie odwrotny skutek. Spiorunowałam go wzrokiem, weszłam do łazienki i trzasnęłam drzwiami. Odkręciłam kurek z zimną wodą i pomyślałam jednocześnie, że nie mogę jednak mieć do niego o to pretensji. W gruncie rzeczy Alex była dla niego obcą osobą, nie było między nimi żadnego pokrewieństwa, nie łączyły ich też żadne.... emocjonalne... więzi. Zachowywali się zawsze wobec siebie jak kumple. Paul nigdy nie miał dziecka i nie mógł widzieć, co czułam.

Jechaliśmy do komisariatu w milczeniu. Nie w ciszy, bo w Nowym Jorku nigdy nie ma ciszy, ale między nami przynajmniej panowało milczenie. Zaciskałam nerwowo dłonie na torebce i beznamiętnie patrzyłam na przejeżdżające obok nas samochody. Nowy Jork to dziwne miasto, które nigdy nie śpi i zawsze tętni życiem, bez względu na porę dnia czy też roku. Jedyną rzeczą, która odróżnia noc od dnia jest to, że w nocy na chodnikach jest puściej, a chodzenie po ciemnych uliczkach, których tu nie brakuje, może skończyć się wyjątkowo niebezpiecznie. Światła Nowego Jorku widać już z daleka, łuna nad miastem skutecznie zabija blask gwiazd w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Świecący potwór przycupnięty nad oceanem. Bredzę? Myśli pędziły przez mój umysł w zawrotnym tempie, oderwane od siebie i sprzeczne, jakby ktoś pociął nożyczkami gazetę i później składał przypadkowe słowa i zdania. Jednak wbrew pozorom to pomagało. Dajesz umysłowi dziesięć minut wolności a potem maksymalnie się koncentrujesz. Coś takiego polecił Sarze, mojej asystentce-sekretarce, jej psychiatra.

Moje myśli po raz kolejny uciekły do przeszłości. Dopiero wtedy, w samochodzie Paula zrozumiałam, co musieli przeżywać moi rodzice kilkanaście lat temu, gdy mój... brat... napadł na sklepik w jakiejś zapadłej dziurze w Utah. A nasi rodzice nie mieli pojęcia, o co tak naprawdę chodziło. Nie znali nas. A czy ja znam moją córkę? Przypomniałam sobie chwila po chwili tamte zdarzenia. Pamiętałam wszystko, każdy szczegół. Tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Ale wcale nie czułam się tak, jakby to było wczoraj – przeciwnie, miałam wrażenie, że działo się to w innym życiu. Znowu w innym...

Nawet nie zauważyłam, gdy znaleźliśmy się na Bronxie. Miasto w mieście, zlepek wszystkich narodowości, symbol upadku Nowego Jorku. Po co włamywać się do sklepu w tej dzielnicy? Może i nie mieli tutaj ochrony i zabezpieczeń, jak na Manhattanie, ale nie mieli również i pieniędzy.

Znałam Gun Hill Road, razem z jej przyległościami. Robiliśmy tam kiedyś sesję zdjęciową dla Diora. Okolice pozostawiły we mnie niechęć i lekkie obrzydzenie. Ponura ulica, z obskurnymi budynkami z czerwonej cegły i żelaznymi drabinkami, które imitowały drogę przeciwpożarową. Chyba tylko szaleniec uciekałby po czymś takim. W dzień ulica robiła niezbyt przyjemne wrażenie, w nocy zaś było jeszcze gorzej.

Komisariat mieścił się w jednym z tych ohydnych budynków z brudnymi szybami, przez które nie było nic widać. Gdy wchodziliśmy do środka, Paul oglądał się z troską na samochód. Pewnie bał się, że okoliczne męty natychmiast zapaskudzą go, porysują lśniący lakier albo w ogóle ukradną, pomimo alarmu. Jak dla mnie jednak mogli kraść wszystkie samochody świata, nic mnie to akurat nie obchodziło.

Pomieszczenie komisariatu było koszmarne. Bure ściany, kilka biurek. Za jednym z nich drzemał gruby, czarnoskóry policjant, przy kolejnym jakiś młody, widać prosto z Akademii Policyjnej, usiłował wydobyć zeznania od rozhisteryzowanej prostytutki obwieszonej jak choinka.

—Mogę w czymś pomóc? – zapytał czyjś monotonny głos za naszymi plecami. Odwróciłam się szybko – był to niski łysiejący facecik z naręczem papierów.

—Moje nazwisko Ramirez, jestem matką Alexandry Ramirez, która podobno została zatrzymana – powiedziałam gniewnie. W oku facecika błysnęło (Ciekawość? Zainteresowanie? Zaintrygowanie?), odłożył byle gdzie swoje dokumenty i obejrzał mnie dokładnie.

—Pani Ramirez? – powtórzył. – Mogę obejrzeć pani dowód? Przepraszam, ale takie są procedury...

Bez słowa wyciągnęłam z torebki plastikową kartę dowodu i zaciskając zęby podałam mu ją. Miałam wielką ochotę powiedzieć, co myślę o procedurach i gdzie je mam.
Policjant obejrzał mój dowód tak, jak zrobiłby to każdy szympans, który widzi coś po raz pierwszy. Mało brakowało, a podniósłby go do góry, a potem wsadził pod lampę żeby zobaczyć, czy nie jest sfałszowany.

—Faktycznie, pani Ramirez – oświadczył radośnie. – Pani córka została zatrzymana za współudział we włamaniu do sklepu z artykułami przemysłowymi na Gun Hill Road, obecnie siedzi w naszym areszcie. Nie przypuszczaliśmy, że tak szybko pani przyjedzie – dodał z sympatią. – Myśleliśmy, że poczeka pani do rana...

—Chcę ją stąd zabrać – powiedziałam stanowczo.

—Zabrać? – facecik lekko zgłupiał. – Zabrać, tak, zaraz... Nie! Chwileczkę. Chyba powinna pani z kimś porozmawiać...

***

Jennie:

Miałeś kiedyś wrażenie, że twoje życie przypomina scenariusz łzawego serialu? Ja czułam to z całą mocą, gdy obudziłam się następnego poranka. Do tej pory, gdy patrzyłam na moją matkę miałam wrażenie, że patrzyłam na bohaterkę jakiegoś dynamicznego serialu – Z Archiwum X czy Buffy. Pogromczyni, wojowniczka, czy coś takiego. No i zmienione nazwisko, tajemniczość, moce, które były takie nie do końca normalne, mroczna przeszłość... i rzecz jasna świadomość, że mój ojciec był kosmitą i że gdzieś w pobliżu może czaić się agent FBI. W pewnym sensie to było ekscytujące – wiedziałeś o czymś, z czego nie zdawał sobie sprawy nikt inny, co mogło być niebezpieczne – dla ciebie. Historia na miarę Archiwum X. Ale z kolei ten cały przekręt z pierwszym dzieckiem ojca przypomina epizod wyjęty żywcem z „Esmeraldy” czy też innej „Luz Marii” – ostatecznie możesz to obejrzeć. Jednak z połączenia tych dwóch obrazów tworzy się coś niestrawnego, coś, co nawet nie mieści ci się w przełyku, więc co tu mówić o przełykaniu. Nie jest to wtedy ani tak fascynujące, ani tak wzruszające – po prostu staje się śmieszne, a widzowie po wyjściu z kina wydymają pogardliwie wargi jak po głupiej komedii o blondynkach i wymieniają komentarze, że reżyser chcąc urozmaicić film po prostu go skopał. Ja efektu końcowego mojego filmu jeszcze nie znałam – i nie znam go do tej pory. Życie jest jak film, zamiast śmiercią kończy się napisami końcowymi, których nikt nie ogląda. Więc daleko było jeszcze do końca mojego filmu, na ekranie dopiero co ukazało się nazwisko reżysera tego całego przedstawienia – „Los we współpracy z Przeznaczeniem”. A poniżej napisy dla widzów zza granicy: „Fatum, Kismet & Ananke”. W roli głównej Jennifer Maxwell. Vel Jennifer Evans. Nawet nie wiedziałam, kim byłam. Podwójne życie Jennie. Za dnia jest nastolatką, ale pod ludzką powłoką, którą zrzuca nocami, kryje się zielona, jednometrowa hybryda o supermocach. Superman II. Albo raczej Superwoman. Nie miałam wcale ochoty wskakiwać w niebieskie rajstopy, zresztą, niebieski to nie mój kolor.

Nie chciało mi się wstawać, byłam zdecydowanie zwierzęciem nocnym. Jednak poczucie obowiązku zmusiło mnie do zwleczenia się z łóżka – przysięgam, że gdyby poczucie obowiązku stało się człowiekiem, bez żadnych wyrzutów sumienia bym je zabiła. Poczucie obowiązku to straszna rzecz. Nie chce ci się wstać – i wstajesz. Chcesz iść do kina – zamiast tego ze łzami wściekłości wkuwasz odmianę hiszpańskich czasowników nieregularnych. Jesteś zmęczony i marzysz o chwili spokoju – zaczynasz sprzątać dom... Koszmar. I właśnie to przeklęte poczucie obowiązku zmusiło mnie do wstania.

Za kwadrans ósma, ale w domu było już cicho. Słowo daję, poczucie obowiązku mojej matki jest jeszcze gorsze niż moje. Mama była nauczycielką biologii w szkole średniej. Dodajmy – w mojej szkole. Prowadziła te wszystkie zajęcia rozszerzone i potrafiła mówić godzinami o genach muszki owocówki. Ohyda. Przykro mi, mamo, ale chyba twoje upodobanie do nauk ścisłych nie przeszło z genami na mnie. W moim planie zajęć królowały historia, plastyka, muzyka, literatura, nawet geologia, a nie rozszerzona biologia, chemia i astronomia...

W kuchni było czysto. Mówiłam, poczucie obowiązku. Zawsze jest czysto i w zlewie nigdy nie zalegają brudne talerze. Ma to swoje plusy, rzecz jasna.

Żadnego śniadania od mamusi, żadnej karteczki. Bo i po co? Śniadanie potrafiłam sobie zrobić w wieku dziesięciu lat, a mamę i tak zobaczę w szkole przynajmniej trzy razy. Liceum nie było aż takim molochem, żeby się w nim zgubić i nie móc spotkać. Zrobiłam sobie kawę – korzystałam z tego, że mamy nie było w domu. Nie podoba jej się, że piję kawę – no to nie piję – przy niej. Zaczęłam układać sobie listę rzeczy, które musiałam zrobić. Jeden. Pogrzebać w Internecie. Kto wie, może akurat znajdę coś związanego z moim bratem... jak to dziwnie brzmi. W każdym razie pewnie Christopherów Kingów będzie co nie miara, ale nadzieja i tak dalej. Dwa. Zapytać mamę, co zamierza mu powiedzieć w sobotę. Trzy. Zapytać, kiedy dowiem się czegoś więcej o niej i o ojcu. Bo może mam jeszcze jakieś rodzeństwo, ale wolałabym o tym wiedzieć, niż dowiadywać się w supermarketach. Właśnie, supermarket... Cztery. Kupić nieszczęsny sos. Pięć. A propos Internetu, trzeba będzie też poszukać czegoś o Maxwellu Evansie. Że też te nazwiska są takie popularne, nie mogliby nazywać się jakoś oryginalnie? Choć z drugiej strony to dobra metoda ukrywania się. Szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłam w to, że akurat znajdę coś na temat ojca, ale patrz komentarz do punktu pierwszego mojej listy. Sześć. Przygotować sobie zestaw pytań na sobotę. Pogramy w „Sto pytań do...”. W sumie to nieco zastanawiające, że do tej pory jakoś nie usiłowałam się czegoś dowiedzieć... nie, zaraz, usiłowałam! Tyle, że nie miałam odwagi zapytać o to matki wprost. No i półsłówka, które czasami rzucała mama, też robiły swoje. To znaczy stwarzały atmosferę tajemniczości i niepewności. Strachu, że może dyrektor naszego liceum jest agentem FBI. Wiem, że to brzmi głupio, przyznaję – ale wyglądało to zupełnie inaczej z mojej perspektywy. I wcale nie było śmieszne, wręcz przeciwnie. Gdyby to chociaż była czyjaś tajemnica, kogoś obcego – byłoby inaczej. Ale tu chodziło o mnie, i o moją matkę – i obie miałyśmy dziwne moce. To była moja tajemnica i moje życie. To były moje moce. I tylko ja wiedziałam, jakie są. Zdolności mojej matki były teraz niewielkie – nie wiem, czy zanikły, bo prawie nigdy ich nie używała, czy też nie chciała ich mieć. Tylko czasami, gdy była naprawdę wkurzona, coś koło niej na przykład wybuchało. Ale nic poza tym. W przeciwieństwie do mnie. Ćwiczenie czyni mistrza, i choć nikt o tym nie wie – wciąż używałam mocy. Od drobnostek typu zmiana koloru czegokolwiek do naprawdę poważnych rzeczy – na przykład uzdrawianie okolicznych zwierząt albo wchodzenie do czyichś snów. Nie wiem jednak, co jeszcze mogłam robić –wszystko to była wieczna walka z moimi własnymi ograniczeniami i niewiedzą, odkrywałam nowe rzeczy o mnie metodą prób i błędów, ale byłam w tym wytrwała. Przypadkiem weszłam kiedyś do snu koleżanki z hiszpańskiego. Przypadkiem uzdrowiłam bezdomnego psa. I nawet moja matka o tym nie wie...

Czy Chris też coś potrafi?

***

Isabel:

Mecenas Hood zajmował się sprawami nieletnich. Zaprosił mnie, Paula i Jesse’go, którego zawiadomił Paul, do jakiegoś ponurego pokoiku na komisariacie. Było mi niedobrze od burego koloru ścian i dziwnego zapachu, który unosił się w powietrzu. Mecenas miał nie więcej niż trzydzieści siedem lat – nie ma to jak wprawne oko stylistki. Miał na sobie garnitur w prążki. Koszmar.

Usiedliśmy przy stoliku – mecenas naprzeciwko mnie, po mojej lewej stronie siedział Paul, po prawej Jesse. Pan Hood przyglądał nam się dziwnie przez chwilę – pewnie uznał, że tworzymy oryginalny trójkąt, którego ofiarą jest Alex. Wszyscy troje byliśmy ubrani tak, jak zwykle – to znaczy elegancko. Pracowaliśmy na odpowiedzialnych stanowiskach w poważnych nowojorskich firmach. Ludzie sukcesu, a młoda dziewczyna włamuje się do sklepów przemysłowych, choć pieniędzy ma jak lodu – daję głowę, że o tym właśnie myślał pan Hood siedząc naprzeciwko nas i kubków z podłą kawą. Właściwie to on chyba nawet nie był mecenasem. Nie wiem, czy był, nie mam bladego pojęcia, czy prokurator ma jakiś jeszcze stopień.

—Pańska córka, Alexandra Ramirez została zatrzymana za włamanie do sklepu z artykułami przemysłowymi, prawdopodobnie z zamiarem kradzieży – powiedział do Paula pan Hood, robiąc jednocześnie formalną, lekko zbolałą minę, tak jakby cierpiał za wszystkich młodych ludzi, którzy zboczyli ze ścieżki praworządności.

—Alex jest moją córką – poprawił go natychmiast Jesse. Hood stropił się nieco.

—A, tak, tego, przepraszam.. – mruknął niewyraźnie i chrząknął, jakby dla dodania sobie animuszu. – W każdym razie za włamanie z kradzieżą grozi od roku do dziesięciu lat więzienia – oznajmił.

Zatchnęło mnie. Dziesięć lat? Przecież to jakiś koszmar! Ona miała czternaście lat...! Zacisnęłam ręce leżące na moich kolanach. Wyraźnie czułam, jak po mojej skórze zaczynają przebiegać zielone zygzaki energii... Jesse zauważył to.

—Spokojnie, Isabel – powiedział kładąc rękę na moich dłoniach, jakby dodatkowo zakrywając je przed niepowołanymi oczami. – O ile rozumiem, mówimy tu o prawie dla dorosłych, a Alex jest niepełnoletnia – zwrócił się do prokuratora. – I zdaje się, że sąd kieruje się przede wszystkim tym, aby sprawcę wychować.

—Owszem – przytaknął prokurator Hood. – Ale nie mówimy tu o zwykłym drobnym występku, które na ogół popełnia młodzież, gwizdnięcie komuś torebki albo coś takiego. Mówimy o włamaniu i chyba rozumieją państwo wagę tego czynu. To jest przestępstwo z rozmysłem – uniósł sugestywnie brew.

Paul dostrzegł, że Jesse trzymał moje dłonie i chyba zrobił się zazdrosny – otoczył mnie ramieniem, ale nawet tego nie zauważyłam. W środku byłam niewiarygodnie spięta i zdenerwowana, wystarczyło tylko nieco mocniej mnie nacisnąć, a pękłabym. Jesse jednak zauważył ten ruch Paula i chciał odsunąć swoją rękę, tyle że nie pozwoliłam mu na to. Jego bliskość uspokajała mnie i w jakiś sposób przypominała sytuację sprzed wielu lat, w jednej z zapadłych mieścin w Utah.

Hood zdawał się nie zauważać naszego małego spektaklu własności.

—Więc co chce pan przez to powiedzieć? – zapytał Paul, jakby akcentując swoją obecność.

—Oczywiście kara może być nadzwyczajnie złagodzona bądź zawieszona.... Ale o tym będzie musiał zdecydować sąd – pan Hood ciągnął tak, jakby w ogóle nie dosłyszał pytania Paula.

Zastanowiłam się przelotnie, czy rodzice pana Hooda wykazali się inwencją i czy dali mu na imię Robin.

—Więc rozprawa będzie konieczna? – zapytał Jesse. Hood chyba wyczuwał w nim pokrewną duszę prawnika, chociaż gospodarczego, ale zawsze.

—Obawiam się – Hood skinął głową. Jego mina zaś świadczyła, że wcale się tego nie obawiał, tylko było mu to raczej na rękę. Pewnie, był w końcu prokuratorem...

—W sądzie dla nieletnich – upewniłam się. Przypuszczalny Robin Hood zawahał się przez chwilę.

—Ta-ak – odparł. – Dla nieletnich.

Odetchnęłam z ulgą, choć w sumie... Alex musiałaby chyba popełnić morderstwo, żeby być sądzona jako dorosła.

—Rozumiem, że pan będzie prokuratorem na rozprawie – odezwał się Jesse wstając z miejsca. – Pan wybaczy, ale chcielibyśmy w końcu zabrać córkę do domu – dodał pomagając mi wstać. Skinął głową Hoodowi i pokierował mnie do drzwi. Paul podążył za nami, zostawiając Robina Hooda samego w małym pokoiku.

—Boże, Jesse, on mówił o 10 latach...! – powiedziałam odwracając się do Jesse’go. Miałam ochotę płakać.

—Chciał nas tylko postraszyć. To się odnosi do dorosłych ludzi, z młodzieżą jest inaczej – uspokoił mnie Jesse. – Nie ma co się przerażać rozprawą, sąd weźmie pod uwagę, że Alex nie była notowana, że jej oceny w szkole są niezłe a my również nie byliśmy karani. Każe jej przeprosić i odpracować szkody, dadzą jej ewentualnie kuratora, i na tym się skończy – dodał przytulając mnie do siebie.

Boże, jak strasznie chciałam mu wierzyć! I chyba nawet zaczęłam wierzyć w jego spokojne słowa. Zamknęłam oczy i oparłam głowę na ramieniu Jesse’go. Paul stał kilka kroków od nas, z rękami wbitymi w kieszenie i wzrokiem wlepionym w podłogę.

***

Jennie:

East Las Cruces High było wielką szkołą. A już tym bardziej – nie było szkołą elitarną. Oznacza to, że była prawdziwą amerykańską szkołą średnią – z szarymi szafkami na korytarzach, z toaletami wysmarowanymi graffiti, z elitarnymi cheerleaderkami, ze szkolną świętością – drużyną footballową i koszykówki, z klasami z pojedynczymi ławkami i wiecznym brakiem kredy, z nauczycielami na luzie i tymi sztywniackimi, z grupkami rapującymi w czasie przerw na korytarzu bądź na sali gimnastycznej. Nie byłam cheerleaderką. Ani ja, ani moja przyjaciółka Eve. Eve miała ciemną skórę i czarne włosy i namiętnie słuchała starych nagrań Guano Apes. Czasami zastanawiam się, dlaczego w ogóle się przyjaźnimy, ale w gruncie rzeczy jesteśmy do siebie bardzo podobne. Nie zewnętrznie, rzecz jasna. Ale obie mamy podobne zainteresowania. No i Eve ma zastanawiające poczucie humoru. Kto z kim przestaje takim się staje, więc nie dziw się, jeśli zaczynam mówić od rzeczy – to po prostu wpływ mojej przyjaciółki. Broń Panie Boże mieć w niej wroga, bo potrafi być gorsza niż kwas – szczypie i nie sposób się jej pozbyć.

—Hej – powiedziała opierając się o swoją szafkę. Widzisz, nawet szafki miałyśmy tuż obok siebie.

—Zdaje mi się, że przed chwilą miałyśmy razem plastykę – zauważyłam wyjmując z mojej szafki książkę do literatury. Eve obserwowała moje ruchy uważnie.

—Powiedzenie „hej” nic nie szkodzi, a co więcej – nic nie kosztuje – odparła. – Słuchaj, jak ty to robisz, że ta cholerna szafka jeszcze nigdy ci się nie zacięła? – zapytała z zainteresowaniem. Zamknęłam szafkę i popatrzyłam na nią poważnie.

—Podejście do przedmiotu, moja droga – powiedziałam. – Inni kopią w szafki i krzyczą, a ja tak cichutko, czułym szeptem...

—Aha, jasne – Eve uśmiechnęła się pod nosem. – A w środku szafki siedzi taki mały skrzat i otwiera, gdy słyszy ten twój czuły szept.

—Skąd wiesz? – no, może nie mały skrzat... raczej dyskretna pomoc moich ponadnaturalnych zdolności. – Idę – oznajmiłam poważnie.

—Przecież jeszcze jest przerwa – zauważyła Eve odrywając plecy od swojej szafki.

—Wiem, ale muszę pogadać z moją matką – odparłam. – Uważaj, Tom jest w głębi korytarza i kieruje się w naszą stronę – dodałam. Eve natychmiast skuliła się lekko.

—Spadam – oznajmiła szeptem. – Jakby co, to umarłam – rzuciła dramatycznie i pośpieszyła w kierunku toalet.

Tom był młodszy od nas o trzy lata i bujał się w Eve – i wszyscy mieli ubaw poza samą Eve. Tom był naprawdę miłym chłopakiem, choć trzeba przyznać, że odrobinę męczącym... I przysięgam, że nie wymyśliłam go wcale – naprawdę szedł korytarzem, rozglądając się w poszukiwaniu swojego bóstwa. Bóstwo tymczasem pewnie siedziało w toalecie i pukało niecierpliwie paznokciami w lustro, czekając na koniec przerwy. Ja zaś poszłam do pracowni biologicznej – naprawdę musiałam porozmawiać z mamą. Punkt drugi z mojej listy, pozostałe pięć punktów będzie musiało poczekać, aż skończę lekcje.

W pracowni nie było nikogo, poza, rzecz jasna, moją matką. Rozkładała na ławkach jakieś preparaty.

—Cześć – powiedziała podnosząc na mnie wzrok i uśmiechając się lekko. – Stało się coś?

—Nie – odparłam opierając się o jej biurko. – Co to jest? – zapytałam podnosząc małą szklaną płytkę, na środku której widniała różowa planka.

—To? Mięsień poprzecznie prążkowany żaby – uśmiechnęła się.

—Fuj – skrzywiłam się i czym prędzej odłożyłam świństwo na jej biurko. – Jak ty możesz z tym pracować?

—Bywają gorsze rzeczy – mruknęła i zaczęła szukać czegoś w jednej z szafek. Przez chwilę milczałyśmy.

—Mamo – odezwałam się w końcu. Popatrzyła na mnie pytająco. – Co zamierzasz... co powiesz Chrisowi w sobotę?

Milczała przez chwilę, szukając wciąż czegoś w tej cholernej szafce. W końcu zamknęła ją i odwróciła się do mnie.

—Prawdę – odparła. – Po prostu prawdę.

—I powiesz mu wszystko? Wiesz, o tej całej... historii, jak z Archiwum X? – zapytałam z niedowierzaniem. – Powiesz mu tak po prostu, kim był ojciec i kim jestem ja? A co, jeśli on... nie wiem, jeśli on jest... no wiesz.

—On nie posiada... takich zdolności – powiedziała mama z przekonaniem podchodząc do stołu i opierając się o niego tuż obok mnie. Gdyby ktoś nas podsłuchiwał, doszedłby do wniosku, że to rozmowa dwóch wariatek, które mają problemy z wymową i akcentują zdanie nie w tych miejscach co trzeba. Albo że mówimy szyfrem, co było pewnego rodzaju prawdą.

—Skąd wiesz? – zapytałam zaskoczona. Skoro ja je miałam... po tacie... to dlaczego nie miałby ich mieć Chris?

—Jennie, to nie jest rozmowa na teraz – odparła z westchnieniem. – Jest wiele rzeczy... i postaram się wyjaśnić... ale nie teraz, dobrze? Wyjaśnię wszystko i tobie, i Chrisowi. W sobotę. Musicie w końcu poznać to wszystko, zwłaszcza ty, Jennie.

—A jeśli on nie jest gotowy na tego typu wiadomości? – zapytałam z wahaniem. – Jeśli on nie ma mocy, to w takim razie może nam nie uwierzyć i później zdradzić i...

—Jennie – mama położyła rękę na moim ramieniu. – On nie powie. A wiesz dlaczego? Bo jest twoim bratem i synem swojego ojca. Ty byś zdradziła? – popatrzyła na mnie pytająco.

—Oczywiście, że nie! – zawołałam z oburzeniem.

—No więc właśnie. On też nie, Jennie – odparła spokojnie. Nie miałam pojęcia skąd jej się brał ten spokój. Zadzwonił dzwonek i mama uśmiechnęła się do mnie. – Idź, spóźnisz się na lekcję i Harris znowu będzie mi truł w pokoju nauczycielskim – powiedziała popychając mnie do drzwi.

Nie powiem, żebym po tej rozmowie poczuła się spokojniej.






Poprzednia część Wersja do druku Następna część