Nan

Powrót do Domu (37)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael:

Wszystko wróciło do dawnego porządku. Z małymi wyjątkami. Maria wciąż się ze mną kłóci, doprawdy, nie mam pojęcia, o co kobiecie czasami chodzi, ale to nawet zabawne. Liz i Max wciąż robią do siebie słodkie minki. No dobra, Liz robi do niego słodkie minki. Wydaje mi się, że na razie Max jeszcze nie odkrył, że i on też takie potrafi robić. Trudno było za nim trafić, dla wszystkich był serdeczny, ale nikogo nie wyróżniał w tej serdeczności. Liz będzie się musiała chyba sporo natrudzić, żeby obudzić w nim miłość czy coś takiego. Isabel wciąż była miss Roswell, ze wszystkimi przywilejami jej należnymi. Nawet mandatów jej nie wlepiali za nieprzepisowe parkowanie. Za Valentim również nie można było trafić. Co ten facet sobie myślał, licho wie, nawet nie chciał iść na kręgle, kiedy wielkodusznie mu zaproponowałem, żeby wybrał się ze mną, Steve’m i tą resztą dawnych kumpli, która tu została. Kiedyś nie miał takich obiekcji. Cóż. Znów dookoła nas plątał się zmiennokształtny, który był nie wiadomo po co, znowu użeraliśmy się z jakimiś kosmicznymi potworami, a jedyna zmiana polegała na tym, że przybyło nieco osób. Ściślej biorąc cztery, dwie wtajemniczone i dwie nie. A, i do tego była jeszcze jedna dodatkowa osoba... coś jakby Courtney II, tylko że tym razem chyba za mną nie latała. I bardzo dobrze, za dużo tego dobrego, groźba Harry w zupełności mi wystarczy.

Ktoś kiedyś chyba powiedział, że historia lubi się powtarzać – i ja byłem tego najlepszym przykładem. To znaczy, byłem generałem, potem zwykłym dzieciakiem, potem kosmitą, za którym ganiało wojsko, potem znów normalnym tym razem kowbojem, a teraz znów latają za mną kosmici. Niektórzy po prostu mają ślepe szczęście.

—Czemu ciągle musimy pałętać się po pustyni? – zapytałem, obrażony nieco przez to ślepe szczęście, o które wcale się nie prosiłem. Wróciliśmy właśnie z owej nieszczęsnej pustyni, po raz kolejni wymieszani z błotem przez Langleya. Tym razem inaczej nas potasował, i zabrał tylko mnie i Jennie. Nie rozumiałem jego taktyki za grosz.

—A gdzie masz robić swoje hokus-pokus, w ogródku za domem? – zadrwił Langley. – Czy też może wewnątrz tej kretyńskiej kafeterii, co? I może jeszcze z pilotem do telewizora na brzuchu.

—Pilot mi nie potrzebny – mruknąłem. Pewnie, że pilot był mi niepotrzebny. Już nauczyłem się ręcznego zmieniania kanałów, bez rozwalania całego telewizora przy okazji.

—Pewnie, używanie mocy ogranicza się jedynie do bezwysiłkowego zmieniania kanałów – zgodził się Langley. – I wiesz co? To z całą pewnością niesamowicie ucieszy Nicholasa.

—Przestań z tym Nicholasem! – zezłościłem się. –Pięć miliardów ludzi, a ty czepiasz się w kółko Nicholasa! Niedobrze mi od niego, w kółko tylko Nicholas i Nicholas, czy nikt inny nie istnieje na ziemi, do jasnej cholery?

—Dla was nie – odparł krótko Langley. – Zrozum, wsiowy pachołku, że niedługo to sobie kolor kwiatków będziesz zmieniał na własnym grobie i to od spodu, a nie kanały w telewizji.

—Pesymista – rzuciłem oskarżycielsko. – Może chociaż jednym słówkiem wyjaśniłbyś, w jaki sposób niby będziemy wiedzieli, kiedy mamy zacząć? Podobno masz nas wyrwać grabarzowi, więc mógłbyś się trochę postarać.

—A jak myślisz, co ja przez cały czas robię, co? – zaperzył się Langley. – Mógłbyś się zastanowić przez chwilę, gwarantuję, że to nie boli. Wytłumaczę ci, jak krowie na rowie, bo inaczej to chyba do ciebie nie trafi. Kiedy do tej waszej speluny przyszedł ten facet udający lisa, to co ty zrobiłeś? Wyrwałeś się jak filip z konopi. A czemu? Bo miałeś takie wrażenie. A czemu miałeś takie wrażenie? Bo wyszło to od Jennie, do diabła.

Już miałem zamiar to zakwestionować, ale przypomniało mi się, że i Isabel kiedyś wysuwała podobne supozycje. Może to i była prawda, licho wie. Popatrzyłem podejrzliwie na Jennie, która siedziała cicho i starała się być jakby niewidzialna. Bo ja wiem... nie wyglądała wcale na posiadaczkę jakiś kosmicznych super-zdolności, ale z drugiej strony, czy ja i Isabel wyglądaliśmy...?

Tak mniej więcej wyglądały wszystkie rozmowy między mną a Langleyem. Wzajemnie za sobą nie przepadaliśmy i obaj życzyliśmy sobie, żeby już było po wszystkim i żebyśmy mogli się rozstać raz na zawsze. Jennie z kolei kiedyś wymknęło się, że ona lubi Langley’a. Czasami kompletnie nie potrafiłem jej zrozumieć, tak samo jak kiedyś Liz.

—Więc kiedy już tam będziecie, kiedy nadejdzie ten właściwy moment, masz natychmiast stworzyć pole ochronne, rozumiesz? – drążył Langley. – Ty i Isabel macie się tylko tym zająć i nie dopuścić nikogo do was, nikogo, rozumiesz?

—Na długo nam tego nie starczy – zauważyłem ponuro.

—A owszem – zgodził się ze mną Kal. Zawsze zgadzał się ze mną wtedy, gdy miałem nadzieję, że mi zaprzeczy. – Ale zdajesz sobie z tego sprawę i bardzo dobrze, bo nie będziecie przeciągali tego w nieskończoność, tylko sprężycie się i załatwicie, co macie do załatwienia. Część waszej mocy to wiedza o własnych ograniczeniach.

Jęknąłem w duchu. Jezu, tylko nie kolejny wykład o naszych właściwościach, niedobrze mi już było od tego, zresztą znałem tą całą wyliczankę na pamięć. „Błyskawiczny refleks to podstawa”, „delikatna kontrola mocy, ale taka ledwo dostrzegalna”, „srogość, zdecydowanie, zwłaszcza, gdy jesteśmy otoczeni”; że „instynktownie śpimy lekko i nigdy plecami do drzwi”... Zdecydowanie miałem tego po dziurki w nosie i coraz częściej łapałem się na myśli, że chętnie uciekłbym gdzie pieprz rośnie, to znaczy do Teksasu.

—Skąd Jennie ma wiedzieć, że to już? – zapytałem, usiłując przezwyciężyć ochotę natychmiastowej ucieczki.

—Będzie wiedziała – dla Langleya była to, rzecz jasna, najbardziej naturalna sprawa pod słońcem. – I nic ci do tego.

—A, pewnie – przytaknąłem. – W końcu jestem tylko maszynką do wykonywania rozkazów, nie?

—A żebyś wiedział – oczy Langleya zabłysły niebezpiecznie. – Tylko, że wyjątkowo oporną maszynką... Czy ty w ogóle kiedykolwiek zastanawiałeś się, czemu nie byłeś królem, tylko właśnie generałem? Nawet nie marszałkiem, tylko generałem. Albo czemu Vilandra ponad ciebie przekładała Khivara, co?

—To nie ma nic do rzeczy – warknąłem. Langley uśmiechnął się tylko drwiąco. – To może ty mi powiesz, od kiedy to znasz się z Cameron, co? Albo czy w ogóle zamierzałeś nam powiedzieć, że Max żyje, jeśli Cameron by tutaj nie przyjechała? Pewnie, wygodniej jest żyć w Hollywood i umawiać się z Penelopami Cruz...!

—Gówno wiesz o moim życiu – wycedził Langley przez zęby. – Nie masz pojęcia, na czym polega moja robota i ile mnie to wszystko kosztuje, i obyś się nigdy nie dowiedział!

—Przepraszam – odezwała się Jennie. – Ja też tu jestem. Czy możecie się nie kłócić?

Spojrzeliśmy na nią obaj ponuro. Cóż, nie da się ukryć, że niemal każda nasza „rozmowa” (choć „rozmowa” to za dużo powiedziane) kończyła się kłótnią, podczas której obaj zialiśmy... może zionęliśmy, mniejsza z tym, na ogół lekcje angielskiego przesypiałem... w każdym razie pałaliśmy do siebie wzajemną niechęcią i wręcz nienawiścią.

—Dobrze, nic nie mówiłam – westchnęła ciężko, unosząc ręce do góry w geście bezradności.

—Tak lepiej – mruknąłem do siebie. Owszem, naprawdę lubiłem tę dziewczynę, nie była taka ckliwa jak Liz w jej wieku ani tak przeraźliwie nudna jak Maxwell, nie była napuszona jak niegdysiejsza Isabel. Mogłaby być rzecz jasna bardziej... luźna, nie tak szurnięta jak młoda Maria, rzecz jasna, jedna Maria wystarczy z całą pewnością. Nie miałem nic przeciwko Jennie, ale czasami ona też przesadzała z tą swoją chęcią naprawiania świata. Nie wiem zresztą, czy miała taką chęć, ale tak to mogło wyglądać. Momentami miałem nieodparte wrażenie, że ktoś podmienił ją i Chrisa w kołyskach, o ile w naszych czasach zdarzają się jeszcze kołyski.

—Nazywam się Maria i będę dzisiaj waszą zaprzyjaźnioną kelnerką – zażartowała Maria, pojawiając się przy naszym stoliku niemal natychmiast po tym, jak usiedliśmy. – Dzisiejszym daniem dnia są Udka Czerwonoskórego, czy mogę już odebrać wasze zamówienie?

—Spadaj – mruknął Langley nieprzyjemnym tonem.

—Langley – warknąłem, patrząc na niego znacząco. Jeszcze jedno słowo i mu przywalę.

—No co? – zdziwił się Langley robiąc zbolałą minę. – Do siebie mówię, człowieku, do siebie! Nie wolno mówić do siebie? Langley, mówisz do siebie? Mówię!

—Wrócę za pięć minut – stwierdziła domyślnie Maria i odwróciła się na pięcie, rzucając mi jakieś dziwne spojrzenie.

Ja z kolei rzuciłem ostre spojrzenie Langleyowi. Co ta łysa pała w ogóle sobie myślała?! Problem w tym, że chyba nic sobie nie myślała... Kal wciąż prowadził monolog sam ze sobą. Wariat.

—Mówię sam do siebie. Nikt nie chce mnie słuchać, to mówię sam do siebie. Trzeba czasami porozmawiać z kimś inteligentnym – ciągnął swoje chore dywagacje, mówiąc do własnej ręki jak do lusterka. – No, kto jak kto, ale ja najlepiej to rozumiem. Czasem zadaję sobie pytanie stojąc po jednej stronie pokoju, po czym przechodzę na drugą stronę pokoju i sam sobie odpowiadam, to dobry sposób, powinniście go wypróbować...

—Szaleniec – mruknąłem patrząc na niego z lekkim obrzydzeniem. Czy ktoś normalny plecie takie bzdury? I ten człowiek ma nas chronić i wieść ku tak zwanemu zwycięstwu? Sorry, zapomniałem, że on nie jest człowiekiem. Cóż, chyba kosmici wpisują się w te całe ludzkie ramy. Ja na przykład.

—To ja już sobie pójdę – westchnęła ciężko Jennie, podnosząc się zza stolika. O dziwo obaj z Langley’em zareagowaliśmy wyjątkowo zgodnie.

—Siadaj – rzuciliśmy jednocześnie. Jennie posłusznie usiadła, choć zrobiła nieszczęśliwą minę. Mnie takie miny nie ruszały, Maria też takie potrafiła robić.

Czemu obaj sprzeciwialiśmy się czemuś tak banalnemu, jak odejście od stolika? Ależ wytłumaczenie jest bardzo proste – Nicholas. Cała zabawa polegała na tym, że Langley i Cameron, skutecznie zresztą, od paru dni kładli nam do głów bajeczki o rzekomym okrucieństwie i bezwzględności tego liliputa, i żeby choć na chwilę zamknąć im usta obiecaliśmy z Isabel nie rozdzielać się. W miarę możliwości. Żadnego siedzenia w samotności, żadnego łażenia po ulicach, zwłaszcza w nocy, żadnych rozmów z nieznajomymi. Jennie kręciła nosem i marudziła, że może i w toalecie nie można być samemu, ale została przegłosowana. Tego dnia Chris był skazany na towarzystwo Isabel i Cameron, a Jennie musiała tkwić przy mnie i Langleyu. Przyznaję jednak uczciwie, że wcześniej żadne z nas nie miało pojęcia o dyscyplinie, a teraz stanowiliśmy coś w rodzaju nieźle wyszkolonych komandosów. Kal miał rację twierdząc, że byliśmy swego rodzaju żołnierzami, każdy instynktownie podporządkowywał się temu, co było silniejsze od nas i tkwiło gdzieś głęboko; być może świadomość tej całej hecy, która nadchodziła coraz szybciej, również się do tego przyczyniła. Kosmiczna Drużyna A, można by powiedzieć. Jeśli uda mi się przeżyć to wszystko, to wstępuję do komandosów, nie ma bata.

Z całą pewnością znacznie przesadzaliśmy z tą ostrożnością. Ale kiedyś jakiś facet powiedział mądrze, że stwarzamy coś, co nie istniało, poprzez szczerą wiarę w to coś. Nie brzmiało to może tak, ale jakoś podobnie. A ten facet miał jakieś dziwne nazwisko, Kazantzakis, Katancztzakis, czy coś w tym stylu, z kisem na końcu. A może to w ogóle była kobieta, mniejsza z tym.

—Ile jeszcze mamy czekać? – zapytałem.

—Aż będzie czas – odparł opryskliwie Langley, oglądając sobie paznokcie.

—Ty, łysy – powiedziałem groźnie. – Jeszcze jedno słowo, rozumiesz?

—Wypchaj się tłuczonym szkłem – prychnął Kal.

—Przepraszam – odezwała się Jennie, niemal powtarzając swoją wcześniejszą kwestię. – Czy moglibyście... – zaczęła, ale urwała, jakby zapomniała co miała powiedzieć, i zamarła patrząc w kierunku drzwi. – ... przestać, bo... – wydawało mi się, że kompletnie straciła wątek. Popatrzyłem na nią lekko zaskoczony, zwłaszcza, że niespodziewanie Jennie oblała się rumieńcem i z zainteresowaniem zaczęła oglądać blat stolika. Obejrzałem się, ale to był tylko Kyle Valenti. Nie widziałem w nim nic takiego, żeby od razu tracić wątek.

—Bo co? – zapytałem.

—Co...? Nie, już nie ważne – mruknęła niewyraźnie. Obejrzałem się znów zdziwiony, nie bardzo wierząc tej dziwacznej myśli, która przyszła mi do głowy. Czemu u licha wzajemnie udawali, że się nie widzą i nie znają...? Cholera, chyba znowu coś mnie ominęło.

—Kyle! – zawołałem. Valenti zamarł w miejscu, w połowie drogi do baru i przekręcił głowę w naszą stronę z jakimś szalonym wysiłkiem. – Przysiądź się do nas, co? – zaproponowałem. – Ostatnio jakoś rzadko się widzimy, musimy trochę pogadać.

Usiłowałem patrzeć zarówno na Jennie, jak i Kyle’a, ale tylko udało mi się zrobić zeza. W każdym razie na twarzach zarówno Jennie jak i Kyle’a ukazał się ten sam wyraz przerażenia. Zaczynało się robić ciekawie, nie ma mowy, żeby teraz ktoś mi przeszkodził!

—Zwariowałeś? – zapytał z niesmakiem Langley. – Po co nam on...?

—Po to – odparłem stanowczo. – No chodź tutaj, chodź, siadaj, pogadamy – powiedziałem rozkazująco do Kyle’a. Jennie jakby skurczyła się, by zajmować jak najmniej miejsca i w ogóle chyba starała się stać się niewidzialna, a Kyle omijał ją starannie wzrokiem.

Zapowiadała się niezła zabawa...

***

Isabel:

Chris wpatrywał się we mnie strasznym wzrokiem i doskonale o tym wiedziałam, choć byłam do niego odwrócona tyłem – niemal czułam, jak wypala mi w plecach dziurę intensywnym wpatrywaniem się w nie. Pukałam paznokciem w elektryczny czajnik, udając wnikliwe studia nad pokrywką i kubkami czekającymi na zalanie wodą. Miałam nadzieję, że tym razem woda w czajniku będzie gotowała się wyjątkowo długo, ale nic z tego, zagotowała się jakoś upiornie szybko. Czajnik pstryknął wesoło, oznajmiając wszystkim zagotowanie się wody, choć miałam przemożną ochotę ochłodzenia go nieco moimi metodami i włączenia go po raz drugi; byłam gotowa upierać się, że woda jeszcze nie wrzała. Niestety, wredny czajnik ogłosił to bez mała całemu światu.

—Kto się czego napije? – zapytałam takim tonem, jakbym uważała robienie kawy i herbaty za absolutnie wesołą i najbardziej interesującą i pasjonującą rzecz na świecie. – Max, Chris, mamo...? – odwróciłam się uśmiechając swobodnie.

—Herbaty – mruknęła moja matka niewyraźnie. Siedziała przy kuchennym stole tuż obok Maxa i sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie docierała do niej nietypowość tej sytuacji.

—Ja dziękuję – odparł z naciskiem Chris, wpatrując się we mnie, jak lampart w swoją ofiarę.

—Popieram – rzuciła Alex lekkim tonem, kiwając się swoim zwyczajem na krześle. Ona z kolei traktowała mnie jak kuchenny mebel, za to patrzyła badawczo i nieufnie na Maxa. Westchnęłam ciężko.

—Max? – zapytałam z rezygnacją.

—Herbaty – odparł spokojnie, przyglądając się z ciekawością Alex.

—Cameron? – piękna kosmitka siedziała nieruchomo po drugiej stronie Maxa i chyba nic nie robiło na niej wrażenia.

—Kawę – stwierdziła. Z jej twarzy nie dało się wyczytać żadnych emocji. – Mocną.

—Chyba sobie zrobię melisę – mruknęłam sama do siebie.

O co tu chodziło? Ależ to bardzo proste. Wedle ostatnich ustaleń przebywanie gdziekolwiek samemu było stanowczo zakazane. Ponieważ tego dnia Langley zabrał gdzieś Michaela i Jennie, byłam skazana na towarzystwo Cameron i Chrisa. Liz poczuła wyrzuty sumienia i postanowiła wytłumaczyć całą sytuację temu jej Foxowi, i w ten sposób do towarzystwa miałam jeszcze Maxa i moją matkę. Nie jest to takie najgorsze, rzecz jasna, i wcale nie to sprawiło, że Chris przypominał modliszkę – po prostu zapomniałam, że dzisiaj wracała Alex... Ostatnie wypadki zepchnęły nieco moją krnąbrną córkę na dalszy plan, zwłaszcza, że ostatnio nie sprawiała kłopotów, i na śmierć zapomniałam o jej powrocie. Nie przygotowałam się rzecz jasna do tego, co jej powiedzieć na temat Maxa, ani nie zdążyłam uprzedzić pozostałych, żeby zachowywali się poniekąd normalnie. Moja matka rzecz jasna nie widziała w tym nic złego, a w Alex podejrzenia wybuchły wielką siłą, widziałam to na jej twarzy zupełnie wyraźnie. Zdawałam sobie sprawę, że moja córka szykuje się wewnętrznie do ataku i zaraz urządzi tu istne przesłuchanie, ale nie miałam sił sprzeciwiać się temu w jakikolwiek sposób. Zaraz posypie się lawina drobnych na pozór pytań, z których przerażający umysł Alex wywnioskuje wszystko, wypełni absolutnie każdą lukę w wiadomościach, zdemaskuje moje kłamstwa, przy czym przeprowadzi całą operację w takim tempie, że nikt nawet nie zdąży pomyśleć o jakiś logicznych wymówkach. Logiczne wymówki zawsze zajmowały mi masę czasu i nigdy nie były tak bardzo wiarygodne, jakbym sobie tego życzyła. Istny cud, że do tej pory Alex nie wpadła na pomysł mojego przesłuchania, słowo daję, że ona ma chyba wbudowany aparat do wykrywania kłamstw. W dodatku poczułam niepokój o Maxa, bo mój stary-nowy brat wydawał się być prawdomówny aż do bólu, chyba prędzej by się udławił, niż zmienił prawdę. Z kierunku spojrzeń rzucanych przez Alex wiedziałam, że szykuje się również do ataku na Cameron. Alex powinna pracować w policji albo FBI, zrobiłaby tam oszałamiającą karierę.

Chris zaś przypominał Gorgonę dlatego, że miał mi za złe dopuszczenie do takiej sytuacji. Poznał już trochę Alex i był zorientowany w jej metodach. Żadne z nas jednak nie interweniowało, by zapobiec nieuniknionej katastrofie, ponieważ było to zupełnie bezcelowe; Alex łączyła w sobie upór osła, gwałtowność huraganu i nieustępliwość lawy wulkanicznej. Poza tym wciąż nad naszymi nieco otumanionymi umysłami wisiał kategoryczny zakaz jakiegokolwiek rozdzielania się... O ile wrócę do Nowego Jorku jako względnie normalna osoba, to będzie cud.

Sama nie wiedziałam, czy wolałam być przy tym procesie czy też raczej lepiej byłoby zakopać się gdzieś głęboko i udawać, że o niczym nie wiem. Chyba jednak wolałam to drugie.

Kto jednak powiedział, że cuda się nie zdarzają? Owszem, zdarzają się. Dokładnie w momencie, gdy Alex już otwierała usta żeby zadać pierwsze pytanie, do kuchni wsunęła się Liz z niezbyt wyraźną miną.

—Isabel, mogę z tobą chwilkę porozmawiać? – zapytała znękanym głosem, patrząc na mnie wymownie. Zerknęłam na Alex i Chrisa – Alex miała zawziętą minę, a Chris miał na twarzy straszny wyraz. Czym prędzej odwróciłam wzrok.

—Ja-jasne – odparłam z lekkim zająknięciem, odrywając się od szafki, o którą do tej pory się opierałam. – To my tego... wyjdźmy na chwilę – zaproponowałam. W chwili, kiedy wychodziłam z kuchni, Alex zadała pierwsze pytanie, ale postarałam się go nie słyszeć.

Stanęłyśmy w holu, koło drzwi wejściowych. Oryginalne miejsce na pogawędki.

—Więc? – zapytałam z ciekawością. Zresztą, wszystko jedno, o czym też chciała porozmawiać Liz, w tej chwili byłam wdzięczna, że pozwoliła mi się oddalić od Alex i Chrisa choć na moment.

—Słuchaj, mam problem, musisz mi pomóc... – wyjawiła Liz i nabrała powietrza. – Widzisz, chodzi o Andrew.

—Nie chce się usunąć, co? – zapytałam domyślnie. Liz zaczęła wyłamywać sobie palce.

—Nie, właśnie widzisz, rzecz w tym, że on chce się usunąć... – mruknęła. Zmarszczyłam brwi – czy to oznacza, że ona chce trzymać dwie sroki za ogon? Zatrzymać przy sobie zarówno Andrew, jak i Maxa...? Liz dostrzegła moją minę. – Nie, nie chodzi mi o to, żeby tutaj został, ale byłam przekonana, że on się będzie upierał, że zostanie, i w ogóle, jak taki prawdziwy dżentelmen, nie spodziewałam się tego po nim... I zrobiło mi się głupio, że potraktowałam go jak zabawkę... – Liz urwała.

—No dobrze, ale wciąż nie bardzo rozumiem, jak miałabym pomóc ci z Andrew – odezwałam się, przerywając milczenie.

—Pogadaj z nim – wyrzuciła z siebie Liz. – Bardzo cię proszę, wytłumacz mu to jakoś, on mnie w ogóle nie chce słuchać, ja mam wyrzuty sumienia, zrób coś...! – w jej tonie pojawiły się rozpaczliwe nuty. Znowu przestawałam cokolwiek rozumieć, ale to chyba najzupełniej normalne w Roswell.

—I co niby miałabym mu wytłumaczyć? – westchnęłam ciężko. – Daj spokój, Liz, ja mam cię tłumaczyć przed twoim byłym...?

—Isabel, proszę – Liz patrzyła na mnie błagalnie. – Powiedz mu, że to nie miało tak być i że naprawdę nie chciałam go zranić... Powiedz mu cokolwiek. Proszę, jesteś moją ostatnią deską ratunku...!

—Nie rozumiem, czemu w ogóle tak ci na tym zależy – mruknęłam z niesmakiem. – Było minęło, powinnaś się cieszyć, że nie sprawia ci kłopotów.

—Wiem – odparła Liz z nieszczęśliwą miną. – Wiem, i naprawdę się cieszę, ale jest mi strasznie głupio, bo cały czas mam wyrzuty sumienia. Proszę, zrób to dla mnie, dobrze? Dla mojego spokoju, Isabel, błagam, jesteś jedyną osobą, którą mogę prosić o pomoc w tej sprawie... Chcesz, żeby to po mnie wciąż chodziło i gniotło mnie, że nawet go nie przeprosiłam? W końcu coś mu się ode mnie należy, Isabel...! – wykrzyknik niósł ze sobą całą masę różnego rodzaju emocji. Hm. I co ja mogłam zrobić...? To było takie... normalne, ludzkie...

—Daj mi ten jego numer – powiedziałam z rezygnacją. Liz natychmiast rozpromieniła się i wcisnęła mi do ręki nieco zgniecioną karteluszkę. Zerknęłam na nią i ujrzałam rząd starannych cyferek zapisanych przez Liz, która nawet zdenerwowana pamiętała o idealnie równiutkich kreseczkach przy siódemkach i czwórkach. Jezu.

—Dzięki – zawołała Liz z ulgą. – Jesteś kochana! – cmoknęła mnie w policzek, obróciła się i już jej nie było, znikła w kuchni. Popatrzyłam znowu na kartkę i zaczęłam powoli szukać telefonu... Nie śpieszyło mi się, by powrócić do kuchni – byłam pewna, że Alex jeszcze nie skończyła.

—Słucham – odezwał się znajomy mi już głos, gdy w końcu znalazłam moją komórkę, zamknęłam się z nią przezornie w moim pokoju i wystukałam numer.

—Dzień dobry, panie Fox – powiedziałam bawiąc się kluczykami do samochodu. – Tu Isabel Ramirez, pamięta pan, spotkaliśmy się w Crashdown kilka dni temu – słyszałam, że Andrew po drugiej stronie chyba dziwnie chrząknął.

—Tak... oczywiście, że pamiętam – mogłam się założyć, że jednocześnie kiwnął głową.

—Cieszę się – odparłam krótko. – Chciałam panu tylko podziękować. Mój brat... Cóż, sam pan rozumie, że teraz, kiedy on wrócił, wszystko się zmieniło. Ale niech pan się nie wbija w dumę, w gruncie rzeczy to jedyna logiczna rzecz, jaką mógł pan zrobić – dodałam, troszeczkę po to, żeby go zdenerwować, choć odrobinę. Nie zamierzałam usprawiedliwiać Liz, sama się w to wpakowała, to i niech sama się wyplącze. Ku mojemu zaskoczeniu, Andrew Fox zaczął się śmiać.

—No nareszcie – powiedział ze śmiechem. – Już się bałem, że zacznie pani wybielać swoją bratową, a tego bym już nie zniósł. Mam odruch wymiotny, gdy słyszę „Andrew, ja cię przepraszam...” – stłumiłam śmiech, słysząc Foxa imitującego, udanie zresztą, Liz. – Betty to miła dziewczyna, ale trochę zbyt poważna i za bardzo się wszystkim przejmuje. Cieszę się, że pani nie zaczęła mi kadzić o zranionych sercach i innych pierdołach.

—Liz nie jest taka zła, choć dużo czasu zabrało mi polubienie tej grzecznej dziewczynki. Nigdy nie miała w sobie ikry, idealna Liz w idealnym świecie – stwierdziłam mimowolnie z lekką niechęcią, nie zdając sobie sprawy, co mówię – dopiero, gdy te słowa opuściły usta uświadomiłam sobie, co właśnie powiedziałam.

Andrew zaczął się tylko mocniej śmiać.

—Idealnie to pani określiła – chichotał wesoło wprost do mojego ucha. – Idealna Betty w idealnym świecie... Czysta utopia!

Również się uśmiechnęłam. Być może nie powinnam tak mówić o Liz, ale doprawdy, czasami moja bratowa była po prostu nudna i monotonna, tyle, że nigdy nie miałam nikogo, z kim mogłabym ją krytykować. Maria, Alex i Max odpadali w przebiegach, Kyle również, a Michaela to nie obchodziło.

—Pewnie, nie ukrywam, że nieco mnie to zabolało – Fox spoważniał nieco, ale tylko nieco. – Ale nie róbmy z tego tragedii, będę żył. Nie ta, to inna, całe to gadanie o złamanych sercach można powiesić na ścianie.

—Cóż, to akurat rozumiem – mruknęłam. Tak, chyba nie należałam do ludzi, którzy zakochują się raz na całe życie, tak jak Liz... albo Maria. – Ale to chyba nie jest wada, prawda?

—Nie wydaje mi się – odparł Fox. – Zresztą, ja w takie bajki nie wierzę. I w ogóle stanowczo wolę komedie od dramatów, miłość przychodzi i odchodzi. Wszystko odchodzi, tyle, że nie widzimy tego, bo to nasze życie.

—W końcu sztuka życia to sztuka wierzenia w kłamstwa – zażartowałam lekko. Nie do wiary, zamiast obiecanego usprawiedliwienia Liz, ja najzwyczajniej w świecie rozmawiałam o uczuciach z Foxem, któremu świecą się oczy na widok ładnej kobiety!

—Cesare Pavese – roześmiał się Fox. – Też to pani zna?

W rezultacie, gdy piętnaście minut później pogawędkę przerwał Chris, z grobową miną pukając do moich drzwi (żeby poinformować mnie, że Max przez cały czas milczał, Cameron opowiedziała jakąś absolutnie okropną i naiwną historię a Alex obraziła się na wszystkich), ja i Andrew byliśmy już na „ty”, omówiliśmy ostatnią kontrowersyjną sztukę pewnej hiszpańskiej trupy, którą widziałam przed wyjazdem w Nowym Jorku, a którą Andrew skutecznie wyszydzał, i byliśmy umówieni na koleżeńskie spotkanie za jakiś niesprecyzowany czas w celu dalszego omawiania sztuki, która mnie zachwyciła, a jego zdegustowała. Paul, z którym wtedy byłam na tej sztuce, ku mojemu niezadowoleniu najzwyczajniej w świecie usnął.

Przypomniałam sobie wtedy coś, o czym kiedyś rozmawiała Lisa z jedną z modelek... Że niezależnie od tego, gdzie się jest, w mieście czy w małym miasteczku, zawsze napotyka się ograniczonych ludzi, którzy myślą kategoriami pieniędzy albo urody, i że trzeba w tym wszystkim zachować swoje własne wytyczne i poczucie dumy. I żeby nigdy nie oceniać ludzi po sytuacji w ich życiu, ponieważ nigdy nie wiadomo, czy nie staną się oni naszymi przyjaciółmi. Życie potrafi zaskakiwać, bo jeszcze tydzień – dwa tygodnie temu nie miałam bladego pojęcia, że ja i Andrew Gerald Fox moglibyśmy być czymś więcej niż tylko znajomymi.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część