Nan

Powrót do Domu (15)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Michael:

Do Roswell jechałem z duszą na ramieniu, przyznaję. Co jakiś czas oglądałem się badawczo za siebie, ale na szczęście nigdzie na horyzoncie nie było widać żadnych krów. Nie byłem jakimś fanatykiem snów, ale lata na wsi zrobiły swoje. Na widok czarnego kota wolałem splunąć przez lewe ramię, krzywdy nikomu to nie robiło, a mogło ustrzec. Na wszelki wypadek jednak omijałem wszelkie kościoły z daleka. No i poza tym nie jechałem tu na motorze.

W każdym razie znów znalazłem się w Roswell. Jeśli mam być szczery, to mieścina nic się nie zmieniła. Może i nieco urosła, ale wciąż miała ten sam lekko prowincjonalny styl. W dodatku wciąż dominowali kosmici. Na Boga, czy ludzie już do końca świata będą się pastwić nad Roswell i debatować, czy było tu UFO czy nie? Nie mieli nic innego do roboty? No, trzeba jednak przyznać, że te kosmiczne machinacje stanowiły potężne koło napędowe roswelliańskiego biznesu... Przynajmniej drobni przedsiębiorcy odnieśli skutek z tamtej katastrofy, w przeciwieństwie do tych, których dotyczyło to chyba najbardziej.

Dziwnie było znów jechać przez miasto. Gdy autobus zatrzymał się i wszyscy wysiedli, stanąłem nieco bezradnie z boku. Nie wiedziałem, gdzie mógłbym pójść i co ze sobą zrobić. Byłem w Roswell – fajnie, ale co dalej? Pójść do Crashdown, o ile jeszcze istnieje? Do Evansów nie zamierzałem iść. Przyjąć to by mnie pewnie przyjęli, ale na pewno cholernie by się rozczarowali gdyby dowiedzieli się, że nie mogę im nic powiedzieć o Maxie czy też Isabel. Maria? Wątpię, żeby tu jeszcze mieszkała, a już na pewno nie tam gdzie kiedyś. Zresztą, pewnie już ułożyła sobie życie z jakimś normalnym bubkiem w stylu tamtego pseudo-muzyka. Jak on się wabił? Moby? Nie, nie Moby Dick, ale jakoś podobnie... Willy, Billy, coś takiego. W każdym razie Maria odpada. Mógłbym pójść na komisariat w poszukiwaniu Valentiego – prawie na pewno już nie pracuje, ale ktoś musi wiedzieć co się z nim dzieje, ale pomysł odpada w przedbiegach. Nie przepadam za mundurowymi, którzy potencjalnie mogą mieć coś wspólnego z wojskiem i FBI. Co dalej? Wlec się by zobaczyć, że moje mieszkanie już od dawna nie jest moje? Do diabła, po co w ogóle tutaj przyjechałem?! Z jednej strony miałem nadzieję, że nie spotkam nikogo znajomego, ale z drugiej – właśnie po to niby tu jestem! Schyliłem się, wziąłem z ziemi swój plecak i zarzuciłem do na ramię, poczym ruszyłem bez celu przed siebie. Czułem się trochę nieswojo – miałem dziwne wrażenie, że wszyscy się na mnie patrzyli.

Szwendałem się po Roswell zupełnie bez celu. Przeszedłem obok Crashdown (czemu jakoś się nie zdziwiłem? Parker prowadziłby swój interes nawet w dniu Sądu Ostatecznego i dobrze by jeszcze zarobił...), ale nie miałem jakoś odwagi tam wejść. Bo i po co? Postałem jednak chwilę przed kafeterią, w której, jak zwykle, była kupa ludzi. Nie miałem ochoty wpychać się tam, kelnerki miały i tak wystarczająco dużo roboty. Odwróciłem się i popatrzyłem z zadumą na budynek Ufo Center. Wyglądał identycznie jak kiedyś – wciąż z tym samym napisem na dachu, straszącym już z daleka, z gablotkami z jakimiś kiepskimi zdjęciami... Muzeum zawsze należało do maniaków i fanatycznych zwolenników życia w kosmosie. Czasami robiło mi się niedobrze słuchając wywodów Brody’ego albo Miltona. Ciekawe, czy w środku nadal straszą te plastikowe, zielone maszkary.

Miałem przed sobą perspektywę kilku dni wolnego, bez żadnych planów, więc mogłem sobie pozwalać na wizyty w takich kretyńskich miejscach. Być może było to kuszenie losu, ale po pierwsze wątpiłem, żeby marines albo agenci FBI ukrywali się między turystami w muzeum, poza tym najciemniej jest zawsze pod latarnią, a skoro już pod nią jestem – to czemu na nią nie wleźć?

W muzeum rzecz jasna również mało co się zmieniło. Czy właściciel Centrum, kimkolwiek jest, nie mógłby odważyć się na jakieś zmiany? Już od wejścia denerwowało człowieka upiorne zielone światło, a na dole postacie żołnierzy sterczały przy gumowych figurkach kosmitów. W muzeum była jakaś zawrotna liczba osób – chyba źle trafiłem wybierając sobie termin wizyty, bo tłumy dzieciaków kłębiły się przy makietach, gromady starszych zaś z mądrymi minami studiowali mapy i hipotezy rozwieszone na ścianach. To jednak nie był najlepszy pomysł świata, Guerin. Co ty właściwie tutaj robisz, w tym mieście i w tym budynku? I to właśnie ty? Marnujesz czas, stary.

Wycofałem się ukradkiem i z ulgą wyszedłem z UFO Center. Odetchnąłem pełną piersią i rozejrzałem się dookoła.

Byłem w moim rodzinnym mieście i czułem się w nim jak obcy, przypadkowy przechodzień. Nie miałem co ze sobą zrobić, nie było żadnej siostry, brata ani ojca, któremu miałem nawymyślać.

Byłem cholernie głodny, ale nie miałem ochoty wchodzić do Crashdown. Jeszcze nie teraz, może jutro... o ile jeszcze tu będę. Wolałem kupić zwykłego hot-doga byle gdzie i usiąść z nim gdzieś spokojnie. W jednym ze sklepików zaopatrzyłem się w butelkę wody mineralnej i powlokłem się do parku. Był środek dnia, słońce prażyło niemiłosiernie a ja nie czułem się na siłach by poszukać sobie jakiegoś motelu czy czegoś takiego. Usiadłem ciężko na jednej z ławek – bogu dzięki, że stała przynajmniej w cieniu! – i gapiłem się bezmyślnie na dzieciaki bawiące się na pobliskim placu zabaw. Zadziwiające, że pomimo tego ogłuszającego upału miały jeszcze siły latać jak wariaci i wrzeszczeć.

Oparłem się wygodniej o ławkę, zsunąłem nieco na oczy kapelusz i zamknąłem oczy, mając nadzieję, że trochę się prześpię.

Stanowczo odwykłem już od mieszkania w mieście. Jak ci ludzie mogli tu wytrzymać? Stanowczo wolałem pracować na wsi i jeździć na koniu. Przynajmniej było chłodniej, a już z całą pewnością przyjemniej.

Chyba jednak musiałem się porządnie zdrzemnąć, bo kiedy się ocknąłem, na placu zabaw było o połowę mniej dzieciaków, poza tym zrobiło się nieco chłodniej. Przeciągnąłem się, wstałem z ławki i skrzywiłem z niesmakiem – bolały mnie wszystkie kości. Nauczyłem się spać nawet i na siedząco, ale ta ławka była jakaś wyjątkowo twarda. Miałem wrażenie, że teksańskie kamienie w porównaniu z nią to puch. Dziwne.

Zarzuciłem plecak na ramię. Najwyższa pora znaleźć sobie jakieś lokum na tą noc, należałoby również coś zjeść, może obejrzeć jakiś mecz – u Arthura telewizor był uroczyście włączany raz na rok w święta, bo było zbyt wiele pracy... a jutro się zobaczy, co zrobię.
Szedłem w dół ulicy niespiesznie, w przeciwieństwie do wymijających mnie ludzi, i rozglądałem się ciekawie dookoła. Niby wszystko było tak samo, a jednak coś było innego, nie wiem, może w ludziach. Dlaczego oni wszyscy tak pędzili jak na złamanie karku? O, na przykład tamta kobieta po drugiej stronie ulicy... Przystanąłem w miejscu i zmarszczyłem czoło. Po drugiej stronie ulicy szła kobieta – szczupła, niewysoka blondynka, ubrana w zwykłe, najzupełniej normalne rzeczy. W całej jej postaci, w ruchach, w sposobie, w jaki patrzyła na wystawy, było coś, co przywodziło mi na myśl Marię. Trudno powiedzieć dlaczego, ale byłem niemal zupełnie pewien, że to była Maria. Nieświadomie, ba, niemal jak w transie wszedłem na jezdnię, ze wzrokiem wlepionym w postać oddalającej się niespiesznie kobiety, która po prostu musiała być Marią; do rzeczywistości przywrócił mnie pisk hamulców samochodu, który zatrzymał się tuż przede mną. Zauważyłem, że był to jakiś upiornie drogi wóz i chciałem bąknąć coś w rodzaju „przepraszam” i ruszyć dalej za moją Marią, jednak drzwi samochodu otworzyły się i kierowca wysiadł. Kątem oka dostrzegłem, że była to kobieta – tak samo elegancka jak jej auto, ale nie zwróciłem na nią uwagi – co innego było mi w głowie.

—Przepraszam, śpieszę się – burknąłem, szukając wzrokiem w tłumie postaci szczupłej blondynki i wszedłem na chodnik.

—Michael, na Boga, życie ci się sprzykrzyło? – zawołała za mną kobieta z samochodu. – Ale doprawdy to nie ja muszę ciebie rozjeżdżać...

Zatrzymałem się w pół kroku, nie wierząc własnym uszom, i odwróciłem się powoli. Kobieta stojąca obok tego piekielnie drogiego samochodu, pomimo makijażu i zmienionej fryzury, miała twarz Isabel Evans...

—Isabel? – zapytałem z niedowierzaniem. Nie, to już zakrawało na cud!

—Jak widzisz – odparła uśmiechając się lekko.

—Do ciężkiej cholery, gadajcie sobie w kawiarni, a nie na ulicy, ludzie chcą się dostać do domu! – zawołał z wściekłością jakiś facet wychylając się przez okno z samochodu stojącego za Isabel. Isabel zignorowała go po królewsku.

—Wsiadaj, Michael – poleciła. Bez słowa namysłu podszedłem i wsiadłem do tego technicznego cuda. Isabel ruszyła z miejsca, tylko po to, by za chwilę zjechać w boczną ulicę i zgasić silnik. Milczałem – co zresztą miałem powiedzieć? Że świetnie wygląda? Isabel chyba jednak miała własne plany i doskonale wiedziała, co należy powiedzieć i zrobić. Jak zawsze.

—Boże, jak dobrze znów cię zobaczyć – powiedziała przytulając się do mnie. Objąłem ją niezgrabnie. Również bardzo cieszyłem się, że ją spotkałem, ale wydarzyło się wiele rzeczy przez te wszystkie lata. – Co ty tu robisz, co? – zapytała odsuwając się nieco i lustrując mój wygląd uważnie. – Boże, Michael, co ty masz na sobie! – zawołała ze śmiechem. Poruszyłem się niespokojnie i zdałem sobie sprawę, że sprane dżinsy, wypchany plecak i lekko zniszczony kapelusz niekoniecznie pasują do wnętrza eleganckiego samochodu, jakkolwiek były idealne w moim środowisku.

—Mieszkasz tutaj? – zapytałem odwracając uwagę Isabel od moich ubrań. Mnie się podobały.

—Nie, przyjechałam wczoraj – pokręciła głową uśmiechając się szeroko. – Postanowiłam pokazać Alex Nowy Meksyk i...

—Alex? – zapytałem unosząc jedną brew. Chyba o czymś nie wiedziałem.

—Moja córka – uściśliła Isabel. – Ma czternaście lat i nazywa się Alexandra.

—Aha – mruknąłem. Więc Isabel dorobiła się dziecka. Milusio.

—Więc? Co ty tu robisz? – zapytała ponownie Isabel. Wzruszyłem ramionami.

—Nic – odparłem szczerze. – Miałem zamiar znaleźć sobie coś do spędzenia nocy.

—I postanowiłeś wpaść pod mój samochód – uzupełniła Isabel ze śmiechem. – Niesamowite, że tak nam się zbiegły nasze wizyty... pomyśl, mogłam przejeżdżać tędy minutę wcześniej albo później i nie wiedziałabym, że jesteś w Roswell dopóki nie pokazałbyś się u moich rodziców – ciągnęła radośnie. Nie miałem wcale zamiaru pokazywać się u Evansów, ale nie wyprowadzałem Isabel z błędu. Nie zamierzałem niszczyć jej humoru, bo szczerze mówiąc to nie pamiętałem, czy Isabel tak długo się kiedyś uśmiechała – w obawie przed zmarszczkami chyba. W ogóle cała się zmieniła, czego najlepszym przykładem był samochód, w którym siedziałem. -... mówiła, że nigdy się nie pokazałeś. Gdzie byłeś? – dotarła do mnie sama końcówka wypowiedzi Isabel, ale nie przeszkadzało mi to.

—Teksas – odparłem zdawkowo.

—Przez całe dwadzieścia lat? – zdziwiła się Isabel. Skinąłem głową.

—Dziewiętnaście – poprawiłem. – A ty? Gdzie mieszkasz... z Alex?

—W Nowym Jorku – powiedziała Isabel i zapaliła silnik. – Boże, Michael, tak się cieszę, że cię widzę. Mamy sobie tyle do powiedzenia – dodała z uśmiechem. – Moi rodzice będą zachwyceni gdy cię zobaczą, wiesz, że zawsze strasznie cię lubili...!

Milczałem, uśmiechając się tylko pod nosem. Miło było znów być z Isabel, choć wydawała mi się być zbyt energiczna, wciąż jednak była niezastąpioną Isabel. Zdaje się, że już nie musiałem szukać sobie jakiegoś pokoju.

Spotkanie z Isabel obudziło również pewną cichą nadzieję – kto wie, może pojawi się jeszcze Maxwell, choć taki zbieg okoliczności byłby niemal niemożliwy... No i może naprawdę tamta kobieta na ulicy to była Maria – skoro tak nagle i przypadkowo spotkałem Isabel, która normalnie mieszka ładny kawałek stąd – to kto wie?

—Isabel – odezwałem się. Zerknęła na mnie pytająco znad kierownicy. – Naprawdę się cieszę z naszego spotkania.

***

Liz:

Perspektywa wyjazdu do Roswell szczerze mówiąc przerażała mnie. I choć Chris zapewniał, że to był jego pomysł, nie bardzo mu wierzyłam. Jennie wróciła do domu tak jakoś wieczorem, zaczęła mówić o filmie, na który wybrała się razem z Eve, ale o wyjeździe nie wspomniała ani słowem. Nie wspomniała o nim również i w niedzielę, ale ja nie miałam siły dłużej z tym zwlekać. Musiałam w końcu powiedzieć córce prosto w oczy, że pojedziemy do Roswell.

—Chris mówił, że rozmawiał z tobą a propos wakacji – zaczęłam ostrożnie podczas kolacji. Jennie spokojnie wygrzebywała widelcem z sałatki marchewkę i odkładała ją na bok talerza. Nienawidziła marchewki pod każdą postacią.

—Owszem – potwierdziła.

—I co? – zapytałam. Wzruszyła obojętnie ramionami i spojrzała na mnie dziwnie.

—Jak to co. Mam wrażenie, że to chyba raczej ja mogłabym zadać ci to pytanie, bo Chris nie potrafił mi powiedzieć, kiedy zamierzamy pojechać – odparła rozgrzebując dokładnie sałatkę. Więc Jennie kontaktowała się z Chrisem – czemu mnie to nie dziwiło?

—Wkrótce – odparłam niejasno. Dopóki data wyjazdu nie była dokładnie sprecyzowana, miałam jeszcze cień nadziei, że nie pojedziemy.

—Aha – Jennie skinęła głową. – Tak samo wkrótce, jak „wkrótce” zamierzałaś mi wszystko powiedzieć, tak? – w jej oczach pojawił się zimny błysk. W tej chwili Jennie przypominała drugą Isabel – wyprostowana, w uniesioną wysoko brodą, z tym samym wyrazem oczu, którego tak obawiała się niegdyś Maria. Jednak to podobieństwo jeszcze bardziej mnie zdenerwowało.

—Nie baw się jedzeniem – rzuciłam ostro. Wiedziałam doskonale, że Jennie miała w gruncie rzeczy rację... ale to ja byłam tu starsza i bardziej doświadczona niż ona! Moja córka odłożyła widelec.

—Wiesz, nie musisz z nami jechać – powiedziała. – Jestem pewna, że nie będziesz miała czasu, żeby się tu nudzić... i na pewno nie sama – dodała złośliwie wstając od stołu.

—Jennie! – zawołałam za nią ze złością, ale ona zignorowała mnie pokazowo, pokazując, że geny rodziny królewskiej Antaru z całą pewnością były genami dominującymi.

Zostałam sama przy stole, czując w ustach gorzki smak porażki. Niełatwo jest przegrywać, a już zwłaszcza z własnym dzieckiem. Być może powinnam jej zrobić awanturę za impertynenckie zachowanie, ale po prawdzie nigdy nie potrafiłam robić awantur, tak samo jak nie potrafiłam nakrzyczeć na własne dziecko. Było w niej coś takiego, co sprawiało, że już po dwóch słowach traciłam wątek, zapominałam, za co miałam ją skarcić i po prostu kapitulowałam. Inna sprawa, że do tej pory jakoś nie musiałam robić jej awantur.

Teraz nie miałam już absolutnie żadnych wątpliwości, czyim pomysłem był wyjazd do Roswell i co takiego sądzi o mnie Jennie. Chyba nie znałam własnej córki. Wiedziałam, że jest silna i zdecydowana, ale nie sądziłam, że aż tak... a już tym bardziej że jest tak złośliwa. Było mi przykro, bo uświadomienie sobie, że osoba, którą bardzo kochasz, ma tą ciemniejszą stronę, z której istnienia nawet nie zdawałeś sobie sprawy, wcale nie należy do najprzyjemniejszych. Sądziłam, że mogę już uznawać Jennie za osobę, która myśli i zachowuje się jak dorosły człowiek, ale widać myliłam się, bo ona najwyraźniej uważa, że nie mam prawa do własnego życia. Nie miałam jednak siły walczyć z własną córką, i nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby istotnie pozwolić Jennie i Chrisowi pojechać samym do Roswell. Nie, to nawet nie wchodziło w grę. Roswell nie było wielkie i skoro Chris, mieszkający w Chicago, znalazł się tutaj z Jennie, to prawdopodobieństwo, że spotkają tam na przykład na ulicy Diane Evans było znacznie większe. Nie było możliwości, by ktokolwiek, kto znał kiedyś Maxa nie poznał teraz Chrisa. Albo moi rodzice. O ile wciąż mieszkają w Roswell i prowadzą Crashdown... przecież Jennie i Chris w pierwszej kolejności pójdą właśnie tam! Co powie mój ojciec gdy zobaczy swoją wnuczkę? Co więcej – co powie Jennie, jak wyjaśni moją nieobecność? Nie, nie pojechanie do Roswell nie wchodziło w grę.

A swoją drogą... czemu właściwie ona tak nie lubi Andrew? Nigdy wcześniej jakoś nie skarżyła się na profesora od angielskiego – czasem tylko z niezadowoleniem stwierdzała, że znowu na lekcji szatkowali wiersze jak kapustę. Myślałam, że Jennie lubi Drew, ale jej dzisiejszy komentarz rozwiał wszelkie złudzenia – doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co było między mną a Andrew i z całą pewnością nie była tym zachwycona. A przecież Max nie żył już ponad piętnaście lat, Jennie zaraz dorośnie i też sobie kogoś znajdzie, a ja nie chciałam zostać sama.

Pewnie, że próbowałam usprawiedliwić się sama przed sobą. Zamiast przetrawiać to w sobie, powinnam była otwarcie porozmawiać z Jennie. Zresztą – bo ja wiem, Jennie symbolizowała coś jakby Sprawiedliwość, która miała swoje zdanie i nie zamierzała od niego odstąpić. A ja byłam po prostu drobnym szaraczkiem, który usiłowałby się nieudolnie usprawiedliwić się przed sądem. Jednego jednak byłam pewna – jeśli kiedykolwiek Antarianie zechcieliby powrócić do ustroju monarchii (licho ich wie, jaki mieli tam teraz ustrój), to powinni poszukać wśród przedstawicieli poprzedniej dynastii. Jennie pasowałaby jak ulał.

Niezadowolona poszłam spać – niezadowolona z siebie i zła na Jennie. I z tego wszystkiego zapomniałam nawet o tym, że zawsze przed snem stałam w oknie i patrząc w gwiazdy paliłam papierosa.

Obudziłam się jak zwykle, za piętnaście siódma. Przez chwilę leżałam nieruchomo, ale to był błąd – bo przypomniał mi się wczorajszy wieczór. Nie, nie byłam już wściekła na Jennie. Byłam tylko głęboko urażona. No i gdy tylko przypomniałam sobie, że dosłownie za kilka dni będzie koniec roku i pojedziemy niemal natychmiast do Roswell – a mogłam być pewna, że Jennie i Chris zgodnie się przy tym uprą – zdenerwowałam się na nowo. Zerwałam się z łóżka, chwyciłam w biegu papierosa i poszłam do kuchni. Wiedziałam, że Jennie spała jeszcze i byłam zadowolona z tego powodu. Jennie szła do szkoły na dziewiątą i z całego serca nienawidziła wczesnego wstawania, dlatego też rano na ogół nie widywałyśmy się.

Wypaliłam papierosa, wypiłam kawę i wyszłam z domu nieco wcześniej niż zwykle. Musiałam się przejść, dla uspokojenia nerwów, choć i tak przypuszczam, że byłam wyjątkowo ponura dla większości moich uczniów. Do tej pory nie miałam problemów z Jennie, i wczorajsze wystąpienie było pierwszym tego typu. Później miałam się przekonać o prawdziwości porzekadła, że cicha woda brzegi rwie, ale na razie to było dla mnie czymś nowym i w dodatku nieprzyjemnym.

—Jesteś dzisiaj jak chmura gradowa, Betty – powiedział Andrew pojawiając się za mną gdy nalewałam sobie kawę podczas długiej przerwy. – Bliżej ci dzisiaj do krwawej królowej Elizabeth niż do mojej słodkiej Betty.

Westchnęłam ciężko.

—Chyba po prostu jestem zmęczona – mruknęłam. – Przejdziemy się na dworze? To zbrodnia siedzieć w budynku w taką pogodę – powiedziałam.

—Jak chcesz – zgodził się Andrew z lekkim zdziwieniem. Nic dziwnego, do tej pory bowiem nie byłam zbyt chętna po publicznych „pokazów” – mimo wszystko wolałam zachować pozory tak zwanej normalności. Pozory normalności były głównie dla Jennie, ale skoro już gramy w otwarte karty... Wiem, wykazałam się zupełnie niepedagogiczną złośliwością i chęcią odwetu, ale jedno zdanie mojej córki wyprowadziło mnie z równowagi i to dość znacznie. Żeby być sprawiedliwym, należy jednak zauważyć, że i tak prędzej czy później musiałoby dojść między nami do spięcia, czy to z powodu Zana, czy Andrew albo znacznie późniejszej sprawy, która pojawiła się dopiero w Roswell, a która jednak położyła się największym cieniem na naszych relacjach.

—Więc Elizabeth – zaraz będą wakacje – zauważył znacząco Andrew gdy szliśmy powoli po trawniku w stronę boiska.

—I? – zapytałam krótko. Nie widziałam związku między Andrew, mną a wakacjami, choć on o tym rzecz jasna jeszcze nie wiedział. Wiadomość, że moje wakacyjne plany nie zawierają w sobie jego udziału, była dopiero przed nim.

—Jennie na pewno wyjedzie gdzieś na jakiś czas, choćby z tą swoją czarną papużką – nierozłączką – powiedział sugestywnie obejmując mnie w pasie. Miałam ochotę odsunąć się nieco, nie lubiłam tak publicznie... no, pokazywać się.

—Czyżbyś był rasistą? – zapytałam marszcząc lekko brwi. Eve była bardzo miłą i dobrze wychowaną dziewczyną, a to, że jej skóra była nieco ciemniejsza, nie miało nic do rzeczy.

—Ależ skąd – zapewnił szybko Andrew. – Po prostu chodzi o to, że Jennie na pewno gdzieś wyjeżdża, prawda?

—Tak – spochmurniałam. – Jedziemy do rodziny.

—Do rodziny – Andrew uśmiechnął się pod nosem. – Daj spokój, Betty, Jennie nie jest małą dziewczynką, którą musisz trzymać za rękę, poradzi sobie.

—Nie rozumiesz, Drew – westchnęłam ciężko. – To o wiele bardziej skomplikowane...

—Więc mnie oświeć, Betty – zaproponował Andrew gdy siadaliśmy na drewnianych ławkach na boisku. – Pracujesz w szkole więc masz dar wyjaśniania.

Pokręciłam głową.

—Przykro mi, Andrew, ale naprawdę nie mogę – odparłam. – Nasze sprawy rodzinne są dosyć skomplikowane i bardzo drażliwe...

Oj, nawet bardzo drażliwe.

—Betty, nie przesadzaj. Nie wyjedziesz chyba na drugi koniec świata na całe dwa miesiące... będziesz musiała wrócić, bo dyrekcja ci nie popuści – powiedział nieugięcie Andrew. Chyba nie doceniałam uporu ludzi – i Andrew, i Jennie... – Na pewno będziesz mogła wyrwać się kilka dni wcześniej i poświęcić je dla mnie – dodał zaborczo otaczając mnie ramieniem.

—Zobaczymy – mruknęłam odsuwając się nieco.

Chyba nieco przesadziłam z tą ostentacją, bo czułam się z tym głupio. Poza tym o kilkanaście metrów od nas, nieco wyżej siedziały Eve i Jennie, niby pogrążone w książkach. Wiedziałam, że Eve z całą pewnością o czymś nawija – słowo daję, tej dziewczynie chyba nigdy nie zamykają się usta – i że z całą pewnością nie zauważy nikogo choćby o dwa metry od niej, ale wiedziałam również, że Jennie nas zauważyła i że jej upór zamienia się w mur ze stali.

Chyba zaczynały się schody o których tyle trąbią psycholodzy.

Trudno, słowo się rzekło – nie mogłam już się wycofać z wyjazdu do Roswell. Ale w głębi duszy chyba nawet nie chciałam.




Poprzednia część Wersja do druku Następna część