Nan

Powrót do Domu (12)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Isabel:

Osiem dni, dziesięć stanów i sześć tysięcy kilometrów po wyjeździe z Nowego Jorku ujrzałyśmy tablicę z napisem „Nowy Meksyk”. Zjechałam na bok autostrady i zatrzymałam się, patrząc w milczeniu na czarne litery. W końcu, po tylu latach, byłam tak blisko domu. Pogranicze Teksasu i Nowego Meksyku nie wyróżnia się niczym szczególnym, tam zaczynają się pustynie ciągnące się w głąb stanu. I właśnie na jednej z takich pustyń dawno temu rozbił się pewien pojazd kosmiczny... A teraz w końcu jechałam znów do Roswell, i już niedługo przekonam się, czy moi rodzice w ogóle jeszcze żyją.

Zerknęłam kątem oka na Alex. Siedziała nieruchomo na fotelu, patrząc obojętnie na tablicę, z jej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać.

—Chcesz się zatrzymać? – zapytałam – ot tak, żeby przerwać ciszę. Alex popatrzyła na mnie dziwnie.

—Przecież stoimy – zauważyła ze zdziwieniem.

—Na stacji benzynowej – odparłam. Pokręciła przecząco głową.

—Wiesz, jeszcze możemy zawrócić – powiedziała. Spojrzałam na nią zaskoczona, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi. – Nie wiadomo, czy ci twoi rodzice w ogóle jeszcze żyją, to raz. A dwa – nawet jeśli dalej tam mieszkają, to nie wiadomo, czy nie wyrzucą nas na bruk. To znaczy gdybym ja zrobiła taką hecę i nie pojawiłabym się w domu przez kilkanaście lat a potem przyjechała ni stąd ni zowąd, to byś mnie chyba zabiła.

—Alex! – zawołałam ostro.

—No co, przecież wiesz, że to bardzo prawdopodobne – zaczęła się bronić Alex. Nie na darmo była jednak córką prawnika, który doskonale wie, że najlepszą obroną jest atak... – Poza tym nawet się mnie nie zapytałaś, czy ja chcę przyjechać do Nowego Meksyku! Może wolałabym zostać z tatą albo pojechać z Paulem na Karaiby! Na mnie się wyżywasz, a sama postępujesz jeszcze gorzej!

—Słucham? – Boże, czasami nie mogłam uwierzyć, że to jest moje dziecko. Jak ona śmiała mówić coś takiego...?! – Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego co do mnie mówisz?

—Tak, mamo – powiedziała spokojnie Alex. – To może raczej ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, co robisz...

Milczałam. Co można odpowiedzieć na coś takiego własnemu dziecku? Gdyby chociaż powiedział to ktoś zupełnie obcy, wtedy chyba łatwiej było by o tym zapomnieć. Ale powiedziała to moja córka, i nie da się ukryć, że jej słowa zabolały mnie. Gdzieś tam w głęboko mnie pojawiła się myśl, że być może, być może Alex ma rację – i to mnie zabolało. Chyba gdzieś po drodze musieliśmy popełnić z Jesse’m błąd w wychowaniu Alex, w końcu dziecko nie powinno mówić do rodziców w ten sposób, ale nie miałam teraz ochoty rozpamiętywać i rozważać czyja to wina i kto ponosi za to odpowiedzialność. Być może należało sprawić jej porządne lanie, ale ja nigdy nie mogłam tego zrobić, a ponieważ Alex była oczkiem w głowie Jesse’go – chyba by wpadł w depresję gdyby ją uderzył.

Bez słowa zapaliłam silnik i zjechałam z powrotem na autostradę.

Przez całą drogę do Roswell milczałyśmy. Alex udawała, że pilnie ogląda krajobrazy, ja zaś skupiłam się na drodze, usiłując nie myśleć o tym, że zaraz droga się skończy, będę musiała zatrzymać się i wysiąść. Niedługo miał zapaść wieczór, i gdybym tylko nie była tak zmęczona – zatrzymałabym się w jakimś hotelu, żeby nie musieć od razu jechać do rodziców... był jednak mały kłopot – Roswell na pewno zmieniło się nieco od mojego ostatniego pobytu w nim i miałam pewne wątpliwości, czy uda mi się po nocy znaleźć jakikolwiek hotel. Poza tym nigdy nie lubiłam spać w wynajętych pokojach... Zresztą i tak musiałabym w końcu spotkać się z rodzicami. Lepiej późno niż wcale, poza tym – kto wie – może oni mają jakieś informacje od Maxa albo Michaela...

Jechałyśmy przez pagórki drogą Chaparral, która prowadziła prosto do Roswell. Minęłyśmy niewielkie jeziorko – chyba nieco wyschło od czasów, gdy ostatnio nad nim stałam... W dodatku ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu zza zakrętu wyłonił się stary billboard UFO Center – z pękatym, zielonym ufoludkiem w kombinezonie. Nie sądziłam, że UFO Center jeszcze jest... albo raczej że wciąż ma te same reklamy. Pewnie, odnowione i nowo naklejone, ale te same w formie i treści... Dziwne. A z drugiej strony – przyjemne... poczułam się tak, jakbym była już w domu.

Roswell urosło. Dawne przedmieścia były teraz niemal centrum, pojawiły się nawet jakieś wieżowce. Zabawne – Roswell z wieżowcami... Przybyło domów, ulic i ludzi, ale stare budynki wciąż stały na dawnych miejscach. Zwolniłam nieco i przejechałam koło UFO Center – wciąż takiego samego jak kiedyś... ciekawe, kto był jego właścicielem. Wrócił Milton? Wciąż Brody? Ktoś nowy? Rzuciłam okiem na prawo, zwalniając jeszcze bardziej. Zatrzymałam się i popatrzyłam na restaurację – stoliki stały na chodniku, pełno ludzi, choć był już wieczór, napis „Crashdown” świecący na czerwono i blond włosa kelnerka w zielonym fartuszku odbierająca zamówienie od klienta, odwrócona do nas tyłem... Poczułam, jak coś mimo woli dławi mnie w gardle. Może wcale nie wyjeżdżałam z Roswell, może tu czas stanął w miejscu? Może to wszystko to był tylko zły sen, z kafeterii zaraz wyjdzie Maria z miotłą, a Liz dalej będzie uśmiechać się do Maxa siedzącego ciągle w jednym z boksów?

—Mamo – odezwała się Alex. – Czemu tu stoimy?

Zamrugałam oczami, połykając łzy, które nie wiedzieć skąd się wzięły, i pokręciłam głową.

—Nie, nic – odparłam usiłując zebrać się jakoś wewnętrznie. – Po prostu pracowali tu kiedyś moi przyjaciele.

—Gdzie? – zdziwiła się Alex. – W tym... er... muzeum? Czy w tej dziwacznej kawiarni?

—Kafeterii – poprawiłam. – I tu, i tu – patrzyłam wciąż na Crashdown. Wyglądało identycznie jak w dniu, gdy wszystko się zaczęło. Być może Parkerowie wciąż są właścicielami kafeterii... a może to Liz wróciła i teraz ona ją prowadzi? Serce zabiło mi mocniej – skoro wróciłaby Liz, to razem z Maxem.

—Ty też tu pracowałaś? – zapytała z niepokojem Alex.

—Nie, ja nie... – odparłam nieuważnie. Najprościej byłoby wejść do Crashdown i zapytać, kto teraz jest właścicielem... ale chyba byłam zbyt zmęczona. Nie, zajrzę tu jutro.

Z tym wewnętrznym postanowieniem znowu ruszyłam. Nie śpieszyło mi się, więc jechałam powoli, oglądając jak bardzo zmieniło się Roswell. Nie było już starego budynku komisariatu Valentiego – teraz na tym miejscu pysznił się oszklony salon samochodowy. Szkoła West Roswell High była wciąż ta sama – ogromna i nieco zaniedbana. Przejechałam również powoli po ulicy, przy której stał kiedyś dom szeryfa – dom wciąż stał, wyglądał nawet na zamieszkały... nad drzwiami wisiały dzwonki wietrzne a na podjeździe stał samochód. Może mieszkała tu już jakaś inna rodzina? Może to Kyle ożenił się i miał gromadkę dzieci i żonę – niską, pulchnawą blondynkę?

—Zapomniałaś, gdzie mieszkają dziadkowie czy też zgubiłaś się? – zapytała uprzejmie Alex. Zapewne powinnam na nią nakrzyczeć, być może powinnam zwrócić uwagę – ale nie mogłam, nie wtedy.

—Nie – odparłam spokojnie. – Wyobraź sobie, że nie zgubiłam drogi i dobrze wiem, gdzie mieszkają moi rodzice.

Alex wzruszyła ramionami. Podobno dzieci to zlepek genów obojga rodziców i nawet charaktery dostają w spadku. Ja też byłam taka nieznośna...? Zaczynałam współczuć rodzicom i Maxowi.

W końcu znalazłyśmy się na znajomej mi ulicy. Wciąż był tu spokój i wciąż panowała atmosfera przedmieścia, choć Bóg mi świadkiem – to z całą pewnością nie było już przedmieściem.... Na podjeździe pod domem rodziców stał samochód, więc zatrzymałam się na jezdni. Zresztą, nawet gdyby podjazd był pusty, i tak bym tam nie wjechała – przecież w tym domu mogą mieszkać już zupełnie inni ludzie... Zgasiłam silnik i odpięłam pasy.

—To tutaj – powiedziałam z ciężkim westchnieniem. Alex wyjrzała ciekawie przez okno.

—A jak się okaże, że wcale tu nie mieszkają? – zapytała.

—To poszukamy hotelu – odparłam. – No, trzeba się przekonać – dodałam i wysiadłam z samochodu. Ograniczyłam się jednak tylko do wyjścia z samochodu, dalej bowiem nie mogłam się ruszyć – bałam się podejść do drzwi i zadzwonić. Co powiem, jeśli na progu pojawi się moja matka? „Cześć mamo, to ja, Isabel”? Alex również wysiadła i stałyśmy po obu stronach samochodu, patrząc na dom.

Pergola zamiast furtki była zarośnięta winem, trawnik był starannie przystrzyżony... W oknie kuchennym świeciło się światło. Popatrzyłam do góry, gdzie kiedyś był mój pokój – ciemno. Okna dawnego pokoju Maxa nie widziałam, było z boku budynku.

—Będziemy tak stały do końca świata? – odezwała się Alex. – Jak boisz się podejść i zapukać, to ja to zrobię – zaproponowała i ruszyła w stronę drzwi. Podskoczyłam do niej i złapałam ją za ramię.

—Nie! – zawołałam.

—Dobra, dobra, ja tylko proponowałam – odparła zdziwiona Alex. Wyminęłam ją i podeszłam do drzwi, zbierając wszystkie swoje wewnętrzne siły. Obejrzałam się na córkę, ale ona stała i patrzyła na mnie powątpiewająco. To mnie jakoś zmobilizowało – wyciągnęłam rękę i zastukałam do drzwi.

Przez chwilę nic się nie działo i już zaczęła lęgnąć się we mnie nadzieja, że może jednak nikogo nie ma albo już wszyscy śpią, kiedy nagle drzwi otworzyły się i stanęła w nich moja matka – wyraźnie starsza o dwadzieścia lat, bardziej zmęczona, jakby bardziej smutna, ale wciąż – moja matka...

Uśmiechnęłam się do niej i odpowiedziała mi automatycznie, ale najwyraźniej w świecie nie poznawała mnie!

—Słucham – powiedziała. – Pani do kogo?

Poczułam się tak, jakbym cofnęła się w czasie.

—Mamo... – zaczęłam, ale z przerażeniem zauważyłam, że zaschło mi w gardle i że nie mogę się odezwać! Odchrząknęłam i zaczęłam jeszcze raz. – Mamo... to ja, Isabel.

Matka patrzyła na mnie przez chwilę z niedowierzaniem, poczym wybuchnęła płaczem i przytuliła mnie szybko. Też poczułam łzy pod powiekami, ale nie miałam już siły walczyć z nimi i również się rozpłakałam. Matka obejmowała mnie mocno i przytulała tak, jakby obawiała się, że zniknę gdy tylko mnie puści.

—Diane, co tu się dzieje? – zapytał ojciec wychodząc z kuchni i patrząc na nas z zaskoczeniem. Matka odsunęła się ode mnie.

—Popatrz, kto przyjechał, Philipie – zawołała ze śmiechem. – Isabel wróciła, nasza mała Isabel...!

Ojciec patrzył na mnie przez chwilę zaskoczony. Wydawał się być dużo starszy i odrobinę... mniejszy... niż kiedyś.

—Isabel – szepnął. Przytuliłam się do niego bez słowa, wciąż płacząc. Czułam się tak, jakbym wróciła w końcu do domu po długiej i niebezpiecznej podróży.

—Ekhm – rozległo się od progu. Prawie zapomniałam o Alex, która musiała czuć się trochę niezręcznie...

—Mamo, tato – powiedziałam odsuwając się od ojca, wycierając łzy wierzchem dłoni i podchodząc do Alex. – To jest Alexandra Diane Ramirez, moja córka.

***

Wieczorem byłam zbyt zmęczona, żeby zająć się czymkolwiek – niesamowite, jak bardzo prowadzenie samochodu może człowieka zmęczyć. Co więcej obie z Alex chyba musiałyśmy wyglądać na wykończone, bo ojciec spojrzał surowo na matkę.

—Diane, czy ty nie widzisz, że one ledwo trzymają się na nogach? – zawołał. – Trzeba je zaraz położyć, będziemy mieli czas porozmawiać jutro...!

Siedziałyśmy z Alex na kanapie w dużym pokoju, matka tymczasem co i rusz podsuwała nam pod nos jakieś smakołyki; prawda była taka, że ledwo patrzyłyśmy na oczy. Matka zatrzymała się z salaterką z orzechami i popatrzyła na nas niepewnie.

—Tak... położyć... – odstawiła salaterkę i wytarła dłonie. – Zaraz, gdzie je położyć...?

Ojciec spojrzał na nią ciężko.

—Pokój Maxa jest pusty – zauważył cicho. Nie zwróciłam wtedy na to uwagi, i w rezultacie Alex została ulokowana w dawnym pokoju Maxa, ja zaś znów weszłam do mojej sypialni. Była dokładnie taka sama, jak w momencie gdy po raz ostatni tam spałam... To było trochę dziwne uczucie, ale nie zwróciłam już na to uwagi. Byłam po prostu szczęśliwa, że znów mogłam przyłożyć głowę do poduszki. Zapomniałam już, jak bardzo wygodne było moje łóżko...

Tak bardzo wyleciało mi to z pamięci, że gdy obudziłam się – słońce świeciło jasno. Było po dziewiątej, ale nie miałam ochoty wstawać – leżałam na własnym łóżku i patrzyłam na sufit, ale było w tym coś innego – w pewnej chwili uświadamiasz sobie, że coś na ogół banalnego w sumie jest świętem, jest niezwykłe. Rozejrzałam się tylko po pokoju, usiłując znaleźć jakieś zmiany, ale ku mojemu zdziwieni wszystko było tak, jak zapamiętałam ten pokój wyjeżdżając. Plakaty, książki, drobiazgi – niesamowite. Naprawdę można było mieć wrażenie, że cofnęłam się w czasie. Przewróciłam się na brzuch, wsadziłam poduszkę pod brodę i zaczęłam myśleć o wszystkim, co się ostatnio stało, o wczorajszym wieczorze. Wróciłam myślą do rodziców i do Alex. Gdzie ona spała, w salonie na kanapie? Prawda, mama położyła ją w pokoju Maxa. Jak to powiedział ojciec pokój Maxa był pusty. Czy znaczy to, że Max nie wrócił...? Nie wytrzymałam – byłam zbyt ciekawa, czy ktokolwiek z nas wrócił do Roswell, czy Kyle i Maria wciąż tu byli – musiałam zapytać o wszystko matkę. Zerwałam się z łóżka, wygrzebałam z walizki szlafrok i wyszłam z pokoju.

W domu panował spokój, który kojarzył się z wakacjami i niedzielnymi porankami. Była cisza, a z kuchni płynął zapach naleśników. Poczułam, że jestem przeraźliwie głodna. Zatrzymałam się przy drzwiach dawnego pokoju Maxa i zajrzałam do środka. Rozejrzałam się napierw po ścianach, i już nie byłam zaskoczona tym, że wszystko wyglądało tak, jakby mój brat wyszedł stąd pięć minut temu. Nawet akwarium stało na swoim miejscu, ale zwierzątka wewnątrz niego rodzice chyba jednak zmienili... Przez chwilę miałam wrażenie, że na łóżku zobaczę Maxa a na podłodze w śpiworze będzie spał Michael... Jednak wśród poduszek leżała zagrzebana Alex, rozczochrana i spocona. Uśmiechnęłam się lekko i zamknęłam drzwi. Ruszyłam do kuchni – mama stała przy kuchence i smażyła naleśniki z jagodami.

—Już wstałaś? – zdziwiła się patrząc na mnie z uśmiechem. – Zrobiłam wam naleśniki, pomyślałam, że będziecie strasznie głodne...

—Ja owszem, a ręczę, że i Alex będzie miała wilczy apetyt – odparłam siadając przy stole. Matka postawiła przede mną talerz pełen naleśników – moich ulubionych, z jagodami. Boże, jak dawno tego nie jadłam...! Nikt nie potrafi takich robić.

—Więc jednak nazwałaś córkę Alex – powiedziała z westchnieniem matka. – Ile ona właściwie ma lat?

—Alexandra Diane – odparłam. – W grudniu skończy piętnaście lat. Max jest w Roswell?

—Max? – zdziwiła się matka nalewając ciasta na patelnię. – Nie pojawił się tutaj od czasu waszego wyjazdu...

—Więc nie masz od niego żadnych wiadomości? – zapytałam. Choć byłam głodna, nagle jakoś zwolniłam tempo jedzenia. – Nie dzwonił, nie napisał? A Liz?

—Nie – matka pokręciła głową. – Myślałam, że utrzymuje z tobą kontakt... Liz również nie odzywa się do swojego ojca.

Zapanowało między nami kłopotliwe milczenie. Odłożyłam w ogóle widelec. Zrobiło mi się jakoś ciężko na duszy. Przez wiele lat usiłowałam odsuwać od siebie myśli o tym, co mogło przytrafić się Maxowi, intensywna praca, wychowywanie Alex i perturbacje z Jesse’m i Paulem skutecznie spychały przeszłość na dalszy plan. Teraz jednakże byłam w Roswell i nie mogłam już dłużej udawać, że nie mam czasu. Musiałam stawić czoła wszystkim demonom niepewności – i dopiero teraz pojęłam, że niepewność istotnie jest najgorsza. Dlaczego Max milczał? Czy był tak samo zapracowany jak byłam ja? Czy był w ogóle w Stanach czy też może wyjechał do innego kraju? Może ułożył sobie życie od nowa? A może... nie, nawet nie chciałam myśleć o tym, co mogłoby się jeszcze wydarzyć.

—A Michael? – zapytałam z nadzieją. Chciałabym spotkać jeszcze raz tego wielkiego topornego a jednak jedynego w swoim rodzaju brata...

—Więc ty też nic o nim nie wiesz? Tu w każdym razie się nie pojawił – odparła matka kręcąc ciężko głową. – Myślałam, że może wróci razem z Marią, ale niestety...

—Zaraz, Maria wróciła? Skąd? – przerwałam jej gwałtownie. Maria wyjeżdżała? Może ona spotykała się z Maxem i Michaelem?

—Z Los Angeles, jej mąż umarł. Amy mówiła, że Maria była w szoku – powiedziała matka. Popatrzyłam na nią zaskoczona – nie mogło mi się w głowie pomieścić, że Maria wyszła za mąż... Maria – żoną innego mężczyzny? Nie Michaela? Zaraz...

—Ale ten mąż... to nie był... to nie był Michael, prawda? – zapytałam ze ściśniętym gardłem. Boże, żeby to tylko nie był Michael...! Matka spojrzała na mnie z sympatią.

—Nie, nie, to nie był Michael – odparła pośpiesznie. – Nie wiem, jak on się nazywał, Gregory czy jakoś tak. Gregory Garner chyba. Wróciła całkiem niedawno, razem z synkiem...

Patrzyłam na matkę z oszołomieniem. Maria wyszła za mąż, miała z kimś dziecko i teraz była wdową? Niemożliwe. Nie pasowała do wizerunku wdowy, każdy, ale nie Maria!

—Mówię ci, przemiłe z niego dziecko – ciągnęła dalej matka, smażąc kolejne placki. – Czasami przychodzi razem z Jimem do Marii do pracy, siada przy barze a kelnerki podsuwają mu co lepsze smakołyki. Bo Maria znowu pracuje w Crashdown, Jeff co prawda nie potrzebował nowej kelnerki, ale powiedział mi, że nie miał serca jej odmówić... A co ty, już nie jesz? – zdziwiła się mama patrząc na mój talerz. – Przecież nic nie zjadłaś! A Alexandry nie trzeba obudzić...?

Posłusznie wzięłam widelec i zaczęłam dziabać placki.

—Nie, nie trzeba – odparłam machinalnie. – Sama się obudzi i przyjdzie jak zgłodnieje.

—Hm, jak uważasz – mruknęła. – Ale właśnie, dlaczego Jesse nie przyjechał razem z wami? Chciałabym znów zobaczyć mojego zięcia, bardzo się zestarzał czy w dalszym ciągu jest tak samo przystojny jak w dniu waszego ślubu?

—Ja... my nie jesteśmy już małżeństwem – powiedziałam z wahaniem. – Rozwiedliśmy się.

Matka spojrzała na mnie zaskoczona i otworzyła usta by coś powiedzieć, ale zrezygnowała.

—Kiedy? – zapytała tylko oględnie.

—Kilkanaście lat temu – odparła tak samo oględnie.

—No i co, znalazłaś... znaleźliście sobie kogoś...? – kolejna partia placków. Czy matka uważała, że naprawdę głodujemy w Nowym Jorku?

—Tak, Jesse ma drugą żonę, Bessie. Całkiem miła, tylko może trochę dziwna – odparłam rozkojarzona. – Mamo, może już wystarczy tych placków...

—Co? A, tak, prawda... – ocknęła się mama i odstawiła patelnię.

Nie powiedziałam jej o Paulu. I czemu? Nie wiem. Naprawdę chciałam jej o nim powiedzieć, że jestem w szczęśliwym związku, że jest mi dobrze, że mam świetną pracę i że niczego mi nie brakuje. Tyle że nie wiedziałam, czy mam jeszcze pracę czy też naczelna zdecyduje się przyjąć kogoś na moje miejsce, nie wiedziałam, czy Paul nie wyprowadzi się lada chwila, i czy na pewno jest mi dobrze. I z całą pewnością brakowało mi czasu i zdecydowania...

—Dzień dobry – powiedziała uprzejmie Alex, stając w drzwiach kuchni. Spojrzałam na nią zaskoczona – Alex nigdy nie mówiła „dzień dobry”, a już zwłaszcza nie mnie i nie rano. Było dobrze gdy słyszałam od niej „hej” czy coś w tym rodzaju, Paul miał u niej chyba większy respekt. Może chodziło o to, że nagle Alex znalazła się na obcym terenie...

—Dzień dobry, kochanie. Na pewno umierasz z głodu – odparła matka uśmiechając się szeroko i stawiając na stole talerz z górą placków. Alex spojrzała na nie niepewnie, ale posłusznie usiadła na krześle i wzięła do ręki widelec. Byłam ciekawa, czy zje śniadanie – miała utarty zwyczaj jedzenia na śniadanie swoich ulubionych płatków kukurydzianych, za to nie znosiła smażonych potraw.

Ku mojemu zdziwieniu, Alex spokojnie zaczęła jeść śniadanie. Może ten wyjazd był najlepszą możliwością, jaką miałam, bo jak widać pobyt u dziadków dobrze służył mojej córce. Jeden dzień, a ona już nauczyła się mówić „dzień dobry” i jeść to, co jej się podsunie.

—Więc Isabel, zamierzasz robić dzisiaj coś konkretnego? – zapytała matka, nie odrywając jednocześnie zachwyconego wzroku od Alex. Spojrzałam na córkę, ale nie zauważyłam w niej jednak nic niezwykłego. Jadła jakoś inaczej? Może w jedzeniu też są jakieś style i akcenty, tak jak w mówieniu? Pewnie, Alex mówiła z nowojorskim akcentem, w końcu mieszkała w Wielkim Jabłku od urodzenia.

—Poszłabym do Crashdown, spotkać się z Marią – odparłam. – Alex, pójdziesz ze mną?

Alex wzruszyła obojętnie ramionami.

—Bo ja wiem – mruknęła przełykając kawałek placka. – Nie chce mi się. Pójdź sama, spotkać się z Marią, kimkolwiek ona jest – dodała ze złośliwym uśmiechem.

Widać grzeczność Alex działała tylko w jedną stronę, mnie traktując marginesowo. Rzuciłam okiem na matkę – siedziała przy stole z nieodgadnioną miną, ale wiedziałam, że zastanowiła ją niezbyt grzeczna odpowiedź Alex.

—Dobrze, pogadamy sobie spokojnie we dwójkę, prawda Alex? – odezwała się spokojnie. Alex bez słowa skinęła głową. W głębi duszy byłam pewna, że Alex na pewno odlicza dni do końca wakacji.

—Pójdę się ubrać – powiedziałam wstając od stołu. – Może uda mi się porozmawiać z Marią.

—Baw się dobrze – zawołała za mną mama.

Oj tak, miałam zamiar bawić się cholernie dobrze...





Poprzednia część Wersja do druku Następna część