_liz

Shattered like a falling glass (9)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

IX

— Maria?

W słuchawce dał się słyszeć dźwięk upuszczanego sztućca. Ostre nabranie powietrza i po chwili Liz usłyszała znajomy głos.

— Elizabeth Parker czy to ty?
Maria pytała poważnie i jak zwykle za głośno.

— Umm... tak – Liz przyznała
Powoli traciła pewność czy powinna dzwonić. Podejrzewała, ze za chwilę zostanie zasypana wyrzutami. Maria zacznie jej wypominać, że wyjechała bez słowa i zostawiła ją. Ale głos Marii chociaż krzykliwy był raczej pełen radości i ekscytacji.

— Mój Boże, chica! Gdzie jesteś? Jak się bawisz?
To ostatnie pytanie całkowicie zaskoczyło Liz. Może jednak nie potrafiła docenić Marii. Na pewno nie umiała jej przewidzieć.

Teraz pozostawał jeden problem. Miała powiedzieć prawdę czy skłamać? W końcu okłamała własnych rodziców, czemu miałaby się przyznawać Marii. Z drugiej strony...

— Jestem w Seattle – wykrztusiła z siebie

— W Seattle? – Maria pisnęła tak głośno, że Liz musiała odsunąć słuchawkę od ucha – Co ty tam robisz?

Hmm, na to pytanie najtrudniej było odpowiedzieć. Właściwie to jeszcze nic tu nie robiła. Po prostu była. Chociaż troszkę się działo. W ciągu trzech dni strzelano do niej, okradziono ją, usiłowano zgwałcić, była świadkiem epilepsji i działania dziwnej trójki. Pracowite 72 godziny.

— Uciekam – odpowiedziała prosto i krótko
Zerknęła na stojącą kilka kroków dalej Hotaru. Zdawała się nic nie słyszeć, tylko wpatrywała się gdzieś w odległy punkt.

— Od Maxa? – padło spokojne pytanie
Od niego głównie, ale też od całej reszty tego trującego zamieszania.

— Tak. – przyznała z lekkim smutkiem – Od Maxa. Ale też od Isabel, Michaela, Kyla, nawet od ciebie. Musiałam się oderwać od wszystkiego co ma związek z Czechosłowakami.
Ciche westchnienie po drugiej stronie linii zaniepokoiło ją. Albo Maria poczuła się całkowicie urażona albo Liz jej przypomniała o czymś nieprzyjemnym.

Prawda była taka, że DeLuca już od dawna chciała się uwolnić od kosmicznych kłopotów. Tak bardzo, że zapominała o tym co się działo wokół, nawet o Liz zapomniała. Brnęła ślepo w zaułek, który mógł ją od tego świata uwolnić, ale zamknąć w swoim niewiele lepszym. Do tej pory Liz się nie zastanawiała dlaczego Maria była taka denerwująca przez ostatnie miesiące.

— Eh... – jęknęła DeLuca – Jak ja ci zazdroszczę chica.

— Przecież możesz wyjechać – Liz zasugerowała

— Nie. – odpowiedź była zaskakująca – Potrzebują mnie tu. Kiedy zniknełaś panika wisiała w powietrzu. Zresztą ktoś musi pilnować Kyla i jego hormonów – zaśmiała się
Chcąc nie chcąc Liz również się zaśmiała. Tęskniła za nimi. A zwłaszcza za Marią i Kylem. Chociaż tutaj nadmiar testosteronu miała w postaci Alec'a.

Jak na zawołanie DeLuca przestawiła się znów na rozrywkowy ton.

— Jak tam jest? Dobrze się bawisz? Poznałaś kogoś? – pytania spadały dźwięcznie jak kropelki ciepłego deszczu
Liz nie mogła powstrzymać uśmiechu. Pokręciła głową.

— Zimno – odpowiedziała z rozbawieniem
Postanowiła na razie nie odpowiadać na resztę pytań. Nie teraz.

Spojrzała na Hotaru, która teraz przyglądała się jej dziwnie. Niebieskie oczy pociemniały w odcień indygo. Chyba usiłowała rozszyfrować Liz albo coś z niej wyczytać.

— Muszę już kończyć Maria – dziewczyna z niepokojem wymamrotała – Jeszcze do ciebie zadzwonię.
Już miała odłożyć słuchawkę, gdy przypomniała sobie najważniejsze:

— Maria! Tylko nikomu nie mów gdzie jestem. Moi rodzice myślą, że jestem w Vermont i niech nadal tak myślą.

— Jasne chica, nie ma problemu – głos jej jednak zadrżał, nie mogła się powstrzymać i zapytała – A Evans?

— Nie! – Liz prawie krzyknęła – Nawet mu nie wspominaj o naszej rozmowie.

— Ok. Baw się dobrze! Poderwij kogoś. – zaśmiała się – I zadzwoń!

* * *

Liz wracała z uczuciem wyraźnej błogiej ulgi. Może wcale nie rozwiązała problemu jaki zrodził się pomiędzy nią i Marią, ale ta rozmowa pomogła jej się uspokoić. Tymczasem to Hotaru nic nie mówiła tylko szła zamyślona. Coś ją niepokoiło. Nie przyznała się, że doskonale słyszała cała rozmowę i nic nie umknęło jej uwadze, żaden szczególik. Od początku podejrzewała, że brunetka przed czymś ucieka, ale nie sądziła, że może chodzić o chłopaka.

Chociaż domyślała się, że kryje się za tym coś jeszcze. Na pierwszy plan wysuwał się jednak niejaki Max. Hotaru zmarszczyła brwi. Nie znały się z Liz za dobrze, praktycznie w ogóle się nie znały. Ale nie podobał jej się fakt, że ktoś mógł ją zranić. Wystarczyło kilka godzin, żeby polubiła tę małą i w jakiś sposób czuła się za nią odpowiedzialna. Kimkolwiek był ten Max i cokolwiek zrobił, miała zamiar skopać mu tyłek.

* * *

Weszły do apartamentu. Hotaru zniknęła w swoim pokoju, a Liz tymczasem została w salonie z Max. Dziewczyna rozmawiała z kimś przez telefon. Wydawała się być niezwykle spokojna, chociaż rozmowa była denerwująca. Najwyraźniej szukała rozwiązania dla jakiejś sytuacji.

— Może promotor nie przyłącza RNA? – głos Max był łagodny i chłodny, chociaż oczy lśniły determinacją i niepokojem – Jeśli te geny nie są w ogóle uruchamiane to może powodować zaburzenia. W normalnym układzie geny tryptofanowe są włączone! Co je może hamować?

— Może stężenie wzrosło? – Liz zapytała na głos
Max zmrużyła oczy i posłała jej badawcze spojrzenie. Rzuciła do słuchawki zimne „na razie” i rozłączyła się. Wciąż nie odrywała wzroku od drobnej istotki.

— Co mówiłaś?

Liz się zmieszała. Nie chciała podsłuchiwać. Te słowa same wpadały jej do ucha, a umysł błyskawicznie zaczął analizować. Wiedziała też, ze głupie tłumaczenie się nie jest na miejscu. Przeszła więc do odpowiedzi na postawione pytanie.

— Tryptofan jest stale potrzebny w organizmie, więc przy replikacji geny operonu tryptofanowego są włączone.

— Białko represora jest nieaktywne i nie blokuje polimerazy transkrypcji – Max powiedziała z wiedzą znawcy
Liz przytaknęła z lekkim uśmiechem. Wreszcie ktoś rozumiał o czym mówiła. W Roswell gdy usiłowała wyjaśnić najprostsze rzeczy, patrzono na nią jakby mówiła po chińsku. Z większą ochotą mówiła dalej:

— Ale jeśli stężenie tryptofanu wzrasta, jego cząsteczki łączą się z nieaktywnym represorem. Następuje modyfikacja represora.

— Uaktywnienie? – upewniła się Max

— Dokładnie. Aktywny represor blokuje operon, co powoduje dosłowne wyłączenie genów operonu tryptofanowego. I tak jest aż do zmniejszenia stężenia tryptofanu.

— Czyli tabletki to powodują. Zażywając tryptofan pomagam sobie uniknąć ataków, ale jednocześnie blokuję naturalną transkrypcję – Max powiedziała z niedowierzaniem
Spojrzała ponownie na Liz. Ciemne oczy odtajały powoli po raz pierwszy ukazując cieplejszą stronę. Wiśniowe usta wygięły się w szczery uśmiech.

— Dzięki – podziękowała z całym ogromem wdzięczności i radości
Liz odwzajemniła uśmiech. Odprowadziła Max wzrokiem aż do drzwi.

No proszę. Nie podejrzewała, że kiedykolwiek się z nią dogada. A wystarczyło poruszyć temat genetyki. Od razu poczuła się lepiej. Może jednak nie będzie tu tak źle. Przeniosła roziskrzony wzrok w stronę przejścia do drugiego pokoju. O framugę drzwi opierała się Hotaru a ciemnogranatowe spojrzenie wbijało się w Liz. Najwyraźniej coś ją bardzo złościło. Najgorsze było to, że Liz nie miała pojęcia o co chodzi. Poczuła tylko nieprzyjemny dreszcz i rumieńce palące policzki.

— Kim jest Max Evans? – pasło chłodne pytanie

Szczęka Liz opadła. Skąd ona wiedziała o nim? Początkowo szok i pytania nasuwały się na drżące usta. Szybko jednak włączyła się funkcja obronna. Dziewczyna spochmurniała i zaciskając pięści syknęła:

— Nie twoja sprawa.
Usiadła ostentacyjnie na kanapie, specjalnie wbijając wzrok w podłogę. Miała nadzieję, że blondynka da sobie spokój.

Myliła się. Hotaru wskoczyła na ladę jak to zwykł robić Alec i ze stoickim spokojem zapytała.

— To twój chłopak?

Liz zacisnęła powieki. Kim w zasadzie był dla niej Max Evans? Chłopakiem. Kiedyś pokusiłaby się nawet o stwierdzenie, że byli pokrewnymi duszami. Teraz miała tego zwrotu powyżej uszu. Samą myślą o Maxie potrafiła zrujnować sobie piękny dzień. Dawniej tylko ta myśl uświetniała i nakręcała każdą chwilę, teraz była jak przekleństwo. Nie był jej chłopakiem. Już od dawna. Może i oficjalnie wszyscy uważali ich za nierozłączną parę, ale prawdę powiedziawszy ta sielanka skończyła się już w momencie Przeznaczenia.

Spojrzała na niebieskooką dziewczynę, wyczekującą odpowiedzi. Zaskakujące było jak się o nią martwiła. Więź stawała się silniejsza z każdą wspólnie spędzoną chwilą. Co więc szkodziło wyjawienie odrobiny przeszłości, oczywiście pomijając kosmiczne szczegóły.

— Max to moja przeszłość, od której uciekam. – starała się mówić o tym, jakby opowiadała obcą historię nie własną – Dwa lata temu zakochaliśmy się w sobie. Nie potrafiliśmy przeżyć dnia bez siebie. Początkowo to była piękna bajka, ale pewnego dnia pojawiła się ta trzecia...

— Zdradził cię? – głos Hotaru był przeszywający

— Zaszła w ciążę – gorycz wypełniała każdą głoskę w wypowiedzi – Wyjechała, a Max wrócił do mnie. Starałam się mu wybaczyć, a on robił wszystko by mi wynagrodzić ból. Problem w tym, że ciągle mi o niej przypominał – prychnęła ze złością – Chciał odzyskać syna, a ja głupia mu w tym pomagałam.

Oczy blondynki mocno pociemniały, przybierając barwę atramentu.

— Nie mogłam dłużej tego znieść, więc uciekłam – Liz przełknęła łzy
Potrzebowała od dawna to z siebie wyrzucić. Jak niepotrzebny balast.

Hotaru zeskoczyła z blatu i podeszła do niej. Kładąc ciepłą dłoń na ramieniu Liz, powiedziała:

— Już dobrze. Tu cię nie znajdzie – uśmiechnęła się i dodała z nutą złośliwości – A jeśli spróbuje cię znaleźć to skopię mu jego egoistyczny tyłek.
Obie się zaśmiały. Liz nawet wyobraziła sobie całą tę scenkę. Max Evans dostający baty od niewinnej blondyneczki. A widziała już Hotaru w akcji, więc nie miałby szans. Roześmiała się jeszcze bardziej. Musi sobie częściej wyobrażać takie rzeczy, żeby przegonić czarne myśli.

Blondynka wstała. Powróciła do kuchni, która najwyraźniej była jej ulubionym pomieszczeniem w całym domu. Nalewając do szklanki mleka, zerknęła na Liz. Ta dziewczyna musiała się naprawdę porządnie odstresować. Znała na to idealny sposób.

— Dzisiaj wieczorem zabieram cię do klubu – oznajmiła


c.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część