_liz

Shattered like a falling glass (4)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

IV

Ludzie mijali ją bez słowa, zupełnie jakby nie istniała. Nie było to przyjemne uczucie, ale budziło w niej odpowiednie instynkty samozachowawcze. Zdana na siebie, musiała znaleźć w tym ponurym miejscu jakikolwiek telefon. Nie, nie jakikolwiek. Bo taki już znalazła i miał pewien mankament – nie miał słuchawki.

Podrapała się po nosie, zastanawiając na co komu słuchawka do telefonu publicznego. Cały telefon była jeszcze w stanie zrozumieć, ale słuchawka...

Bezimienne, bezosobowe twarz, bez wyrazu. Jakby mijały ją roboty. Tego potrzebowała. Zdecydowania. Nie musiała się martwić tym, że spotka kogoś niechcianego lub, że zostanie zauważona. Przystanęła rozglądając się dokoła. Ciężar, jaki dźwigała od długich miesięcy, wreszcie spadł z jej ramion. Nie musiała wysłuchiwać skomlenia Marii, ani wspierać psychicznie Isabel. Nie musiała też unikać krepujących pyta rodziców i to nie tylko swoich, ale również Maxa. Max – od tego najbardziej się uwolniła.

Skoro była wolna, mogła robić wszystko i nie bać się konsekwencji. Mogła zadzwonić do domu.

Wreszcie znalazła działający automat, chyba jedyny w tym mieście. Szybko wstukała numer, zanim wahanie i wątpliwości ją dosięgły. I już po kilku sygnałach słyszała znajomy, troskliwy głos.

Halo? – Nancy Parker nigdy nie brzmiała lepiej niż w tej chwili, niż z tej perspektywy – Słucham?
Mamo... – Liz zaczęła zachrypniętym głosem
Kochanie! To ty? Jeff to Liz! – matka od razu zaczęła zasypywać córkę gorącą ciekawością i nadopiekuńczością – I jak Liz? Jak podróż?
Wstrętnie. Niewygodne siedzenie, duchota, mdłości. Jednym słowem okropność.
Dobrze – odpowiedziała dziewczyna

Mogła się założyć, że mama właśnie się uśmiecha. Jakieś szepty po drugiej stronie linii podpowiedziały jej, że ojciec właśnie też się przyłączył do słuchania.
A jak Vermont? Szkoła?

Szkoła. Vermont. Hmm... daleko.

Teraz nadeszła pora na całkowitą przemianę. Słowa, które powinna wykrztusić grzęzły jej w gardle.
Dobrze – odpowiedziała mechanicznie
Znała rodziców. Tak łatwo nie ustępowali. Miała do wyboru kłamać dalej albo przyznać prawdę. Ładny pokoik w Varmont czy prawdziwe Seattle? Grzeczna córeczka czy prawdziwa Liz? Szczęście rodziców czy zawał serca?

Umm... mam całkiem fajny pokój – pierwsze kłamstwo wypadło gładko – I niezwykle miłą współlokatorkę...

Będzie płonęła za to w piekle.

Czy...
Musze już kończyć. Pa! – odłożyła słuchawkę

Miała ochotę ją odciąć i wyrzucić do rzeki jak narzędzie zbrodni. Nienawidziła kłamać. Chciała się odkryć na nowo, ale nie przez rozpoczynanie tego obłudą. Westchnęła. Strach jednak nie dawał jej spokoju. Tylko właściwie czego się bała?

Że podjęła złą decyzję przyjeżdżając tutaj?

Zabrzęczało. Automat wydał resztę. Liz wyjęła portfel, sięgając po drobne monety. Łup! Jedna sekunda i wysoki mężczyzna z fioletowymi włosami już uciekał z jej portfelem.

Nie było czasu na myślenie. Jeden zryw i już biegła za nim. Krzyczała, co oczywiście było głupota, bo żaden normalny złodziej nie zatrzymuje się na hasło „stój”. Zaskakująco dużo siły w jej niepozornym organizmie pozwoliło na dogonienie mężczyzny, gdy ten skręcał w jakąś alejkę. Chwyciła jego rękaw, ale udało mu się uciec. Spoglądała bezsilnie jak oddala się w alejce. Żegnaj portfelu...

Nagle mężczyzna runął na ziemię jak długi. Liz zamrugała zdumiona. Wydawało jej się, że widzi jakąś postać obok niego. Podeszła bliżej, nie odrywając wzroku od złodzieja, który dostawała właśnie solidne baty...

...od dziewczyny.

Niewysoka blondynka z zacięciem rzucała nim jak zwykłą lalką. Liz miała ochotę przyjrzeć się jej bliżej, ale czyjeś silne ramiona zacisnęły się wokół niej.

Kimkolwiek był, czegokolwiek chciał, nie podobało jej się to. Resztką zszarganych sił wyrwała się i obróciła o sto osiemdziesiąt stopni. Potężny facet wyciągał swoje brudne łapska w jej stronę.

Jeśli sądził, że jest całkiem bezbronna to się grubo mylił. Wystarczył tylko jeden ruch dłoni, a drab przeleciał kilka metrów dalej, uderzając plecami o kontener na śmieci. Nieprzytomny.

Liz sama siebie nie posądzała o tak dużą energię. Aż się głupio poczuła, jakby ona była napastnikiem.

Nieźle – mruknął ktoś z boku

Krótkowłosa blondynka, niewiele wyższa od Liz, podawała jej portfel. Szok zwolnił ruchy Liz. W tym zimnym i nieludzkim mieście żył ktoś, kto miał w ogóle ochotę jej pomóc? Wyciągnęła dłoń po portfel, mamrocząc cicho ale wdzięcznie „dziękuję”. Blondynka ponownie spojrzała na draba leżącego kilka metrów dalej, po czym bez słowa odeszła.

Hej! Czekaj! – usiłowała ją zatrzymać

Ale dziewczyna nie miała na to wyraźnie ochoty. Zaniknęła za rogiem, pozostawiając Liz samą. No, z portfelem, który błyskawicznie otworzyła. Dokumenty – nienaruszone. Pieniądze – brak?!

Umysł Liz błyskawicznie wszystko zanalizował. Pierwotny złodziej o fioletowych włosach nie miał czasu na zwinięcie pieniędzy. Pozostał więc tylko jeden podejrzany... Znów skierowała wzrok w stronę ulicy, gdzie zniknęła dziewczyna.

Ratuje i kradnie – dziwna osóbka.

* * *

Paskudnie pożółkły sufit. Nigdzie wcześniej nie widziała takiego. Im dłużej się wpatrywała w niego, tym większy niesmak ją ogarniał. Lepiej byłoby zdrapać ten tynk, niż czekać aż wpadnie komuś do herbaty.

Linie pęknięć przekształcały się w całą sieć cieniutkich żyłek. A każdy kanalik sączył kwaśny deszcz psujący wszystko od środka. Jeszcze kilka tygodniu temu ona też tak wyglądała. Jakby za chwilę miała się rozpaść na kawałeczki. Gniła od środka aż znienawidziła za to samą siebie.

Ona uciekła i budowała od nowa. Sufit nie ma innego wyjścia, musi się rozpaść i zwalić komuś na głowę.

Leżała na plecach z dłońmi splecionymi na brzuchu. Materac nie był twardy, wręcz przeciwnie. Zbyt miękki, aż ciało się zapadało. Pokój był niewielki, odrobinę mniejszy od jej pokoju w Roswell. W powietrzu unosił się zapach mandarynkowego kadzidełka. W pomieszczeniu było jedno okno, z odrapaną framugą i brudną szybą. Nawet bała się je otworzyć, bo wyglądała jakby miała wylecieć przy najmniejszym dotyku.

Teraz to było jej mieszkanie. Dużo gorsze od tego w Roswell. Ale gorsze jedynie z perspektywy jakości. Rolą znacznie przewyższało poprzedni pokój. Tam była w złotej klatce, do której nieustannie wracała, w której się dusiła. Tu mogła wyjść i nie wracać.

Wyjść. Wybiec. Uciec.

Uciekła. Z daleka od Roswell, od problemów. Tylko czy to aby na pewno był dobry pomysł? Doskonale wiedziała, że unikanie problemów tylko je pogłębia. Łudziła się, że w jej przypadku pozwoli na całkowite zerwanie z przeszłością. Tylko czy w tym wszystkim był sens?

Każdy przy zdrowych zmysłach powiedziałby, że potrzebuje wsparcia do tego by dać sobie radę w tworzeniu nowej siebie.

A może właśnie powinna odrzucić racjonalizm i rozsądek?

Wygramoliła się z materaca. Ten pokój był zdecydowanie za mały na takie analizowanie. Jej myśli potrzebowały wolności i świeżego powietrza.

Powinna wracać? Oplatając ramiona wokół siebie, szła uliczkami, starając się nie przejmować zaciętym wiatrem. Mijała właśnie zaułek, w którym przed paroma godzinami powaliła jednym ruchem dłoni potężnego faceta.

Uniosła rękę do góry, nawet nie przejmując tym, że może to dziwnie wyglądać. Ciemna skóra była nienaruszona. Kto mógłby podejrzewać, że w takich drobnych dłoniach kryło się tyle mocy. Najgorsze było to, że nie umiała tego kontrolować. Wszystko przychodziło samo z siebie. Jedna iskra gniewu mogła pociągnąć za sobą reakcję łańcuchową.

Nie mogła wrócić. Nie w takim stanie. Najpierw sobie ze wszystkim poradzi, potem rozważy możliwość by stanąć twarzą w twarz z Roswell.

* * *

Dotarła do ciemnej uliczki i postanowiła wrócić, gdy usłyszała odgłosy walki. Nie było mądre rzucać się w wir miasta i szukać śmierci już pierwszego dnia. Problem tkwił w tym, że nie mogła powstrzymać własnych nóg.

Jej oczom ukazała się cała grupa mężczyzn i to umundurowanych. Walczyli z kimś, ale początkowo nie mogła dostrzec przeciwników. Dopiero gdy się zbliżyła jej wzrok odnalazł postać drobnej blondynki, która ją wcześniej uratowała, a raczej jej dobytek... po części. Nawet nie zastanawiała się nad przyczyną tej walki ani nad jej konsekwencjami. Wystarczyło, że jeden z wojskowych zaatakował dziewczynę z tyłu, a dłoń Liz momentalnie uniosła się do góry. Zielone iskierki nawet nie miały czasu się pojawić.

Trzech mężczyzn padło na ziemię. Potem kolejnych dwóch. Z resztą dziewczyna dawała sobie radę sama. Ciemne oczy Liz śledziły uważnie każdy jej ruch. Już gdzieś to widziała... Podobne ruchy, zwinność, szybkość. Kiedy blondynka pozbyła się ostatniego natręta, zatrzymała się nad nieprzytomnymi. Spojrzała w stronę Liz. Nieprzyjemny wzrok powoli topniał, chowając maskę niebezpieczeństwa. Zbliżyła się, wyciągając dłoń.

— Dzięki.

Liz zmrużyła oczy.

— Okradłaś mnie – powiedziała chłodno
Odpowiedział jej śmiech. Czysty, prawdziwy śmiech rozbawienia. Dziewczyna mimo oskarżenia, swoją drogą słusznego, uścisnęła jej dłoń i przedstawiła się:

— Hotaru.


c.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku Następna część