_liz

Shattered like a falling glass (20)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

XX

Nie mogła uwierzyć, ze znów są w klubie. Czy czwórka mutantów cały czas balowała? Dopiero co byli w tym miejscu. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie pamiętnego wieczoru. Ciemne oczy od razu zaczęły z łaknieniem szukać przystojnego mutanta. Tym razem odnalazła go od razu, pochylonego nad blatem,szczerzącego się do flirtującej z nim barmanki...

Stop!

Zmarszczyła brwi. Specjalnie dla niego chodziła w tych niewygodnych spodniach i skąpej bluzce, a on podrywał inną? Mruknęła pod nosem i ruszyła w jego stronę, pozostawiając Hotaru i Biggsa z tyłu. Usiadła na stołku obok niego, wspierając głowę na dłoni i uważnie śledząc jego ruchy. Rudowłosa barmanka z błyskiem w oczach przechylała się przez ladę. Liz miała wrażenie, że za chwilę to rude babsko rzuci się na jej Aleca. JEJ?! Mała poprawka. On nie był jej. Ale jakby na to nie patrzeć to w pewnym sensie był Z nią.

Chrząknęła ostentacyjnie. Barmanka nawet nie zwróciła na to uwagi, ale zielonooki miał przecież słuch doskonały, więc momentalnie obrócił głowę w jej stronę. Był całkiem zaskoczony jej obecnością. Zlustrował uważnie drobną postać. Ciemna niczym mokka skóra idealnie kontrastowała z wiśniową bluzeczką, która odkrywała więcej niż powinna. Zielone oczy przesunęły się wyżej, na jej twarz. Usta zaciśnięte, brew uniesiona w niecierpliwym pytaniu.

— Wyglądasz ślicznie – wyszczerzył zęby
Przewróciła oczami i westchnęła. Tym razem nie wymiga się błahym komplementem.

Zeskoczyła ze stołka i podeszła bliżej niego. Skrzyżowane ramiona nie oznaczały przyjaznego nastawienia. I to była szczera prawda. Liz się powoli zaczynała wściekać. Może i Alec był rozbrajający i uroczy, ale to nie zwalniało go z przestrzegania pewnych zasad. Nie mówi się dziewczynie, że chce się widzieć ją prawdziwą i nie pokazuje domu utraconej miłości, by kilka dni potem przelecieć jakąś pobudzoną alkoholiczkę. Już to przerabiała z Maxem, nie miała ochoty pozwolić kolejnemu chłopakowi podrzeć swojego serca.

Nadszedł czas by grać w otwarte karty. Albo są razem albo każde bawi się po swojemu.

— Miło, że zauważyłeś moje istnienie – syknęła
Aleca zaskoczył jej chłodny, gniewny ton. Czyżby się złościła? Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Podobało mu się, że tak reagowała na jego rozmowę z inną dziewczyną. To znaczyło, że jej zależy.

— Nie denerwuj się tak maleństwo – usłyszała lekko chropowaty głos barmanki

Liz gwałtownie obróciła głowę w jej stronę, posyłając mordercze spojrzenie.

— Pytał cię ktoś o zdanie ruda mendo? – warknęła
Barmankę zatkało. Zresztą nie tylko ją. Alec nie podejrzewał, że drobna brunetka potrafi być tak wściekła. Owszem widział już jej kiepski nastrój, ale teraz furia wręcz kipiała. Nie mógł jednak opanować rozbawienie na dźwięk określenia, jakim obdarzyła barmankę.

— Uważaj, bo dostaniesz zajadów. – chociaż w niej wrzało, zachowywała pełnię opanowania, nie licząc ostrego tonu – A teraz spokojnie mi wyjaśnij, dlaczego ta lafirynda praktycznie rozkładała przed tobą nogi.

Nie ma nic dziwnego w tym, że rudowłosa dziewczyna poczuła się całkowicie urażona.

— Hej! – warknęła w stronę Liz – Licz się ze słowami!

— Bo co?! – brunetka popatrzyła na nią z lodowatą wyższością – Wypłosz.
Dłoń barmanki zacisnęła się na przedramieniu Liz. Nie na długo. Alec błyskawicznie chwycił nadgarstek dziewczyny, ściskając go aż do bólu. Puściła Liz, rozmasowując obolały przegub. Zaklęła pod nosem i wróciła do innych klientów, pozostawiając tę kłótnię im samym.

Alec przyglądał sie teraz Liz z poważnym zaniepokojeniem. Przechodził już fazę odrętwiałej i przybitej Liz, fazę rozpalonej i uwodzicielskiej Liz, nawet fazę zdenerwowanej Liz. Ale takiego wybuchu nie spodziewał się po niej. I czym ją tak niby zdenerwował?

— Coś się stało? – zapytał najniewinniej w świecie
Prychnęła. Albo wciąż nie rozumiał o co chodzi albo udawał kretyna. Na jej ustach pojawił się lekki uśmiech, z tym że w ogóle nie oznaczał poprawy nastroju. Wątpiła aby ten wieczór był w stanie skończyć się dobrze. Od rana czuła w trzewiach, że szykuje się coś złego i wolała od razu nastawić się bojowo, by nic nie było w stanie jej zaskoczyć i zranić. Jednak przy tym podejściu każdy niefortunny krok ze strony innych tylko ją rozjuszał.

Teoretycznie była z Aleciem, a w każdym bądź razie tak się czuła. Z resztą jak niby inaczej miałaby odebrać słowa „Chcę cię widzieć” jeśli nie jako formę wyznania? Dla samej tej teorii chciała postarać się być miła wieczorem mimo własnych sprzeczności emocjonalnych, a on flirtował z pierwszą lepszą.

— Hmm... pomyślmy... – syknęła złośliwie – Tak!
Zielone oczy spoglądały na nią z zaciekawieniem i niezrozumieniem. Powoli docierało do niego, że wściekała się o tę scenę z barmanką. Dla niego to było dość zabawne. Pozwalał rudowłosej dziewczynie na flirt i może ją do tego prowokował, ale nie było to nawet w połowie takiego rodzaju jak kiedyś. Prawda była taka, że czekał na Liz i tylko na nią, a barmanka jedynie go bawiła. Widział, że gdyby chciała się z nim umówić, bez namysłu by odmówił. Problem w tym, że Liz tego wszystkiego nie wiedziała i odczytała to, jak widziała.

Brunetka starała się panować nad emocjami. Jeszcze żadnemu chłopakowi nie zrobiła takiej awantury. Jeśli zachodziła podobna sytuacja, po prostu ze smutkiem i draśniętym sercem odchodziła, nie odzywając się słowem. Ale wtedy była inna...

— Przychodzę tu specjalnie dla ciebie, a ty się migdalisz z jakąś wywłoką?
Obecna Liz miała zamiar wyrzucić z siebie wszystko, nie przejmując się brzmieniem tego. Chociaż w jej głosie było sporo żalu.

Figlarny błysk przemknął przez szmaragdowe tęczówki, kusząc kąciki jego ust do wygięcia się w tendencyjnym uśmieszku.

— Jesteś zazdrosna? – zapytał z nutą satysfakcji

Zazdrość. Słowo tak niewdzięcznie brzmi, ale daje pewność, że drugiej osobie zależy...

Ręce Liz opadły bezwiednie wzdłuż jej ciała, a usta rozchyliły się. Nie umiała jednak znaleźć riposty. Czy była zazdrosna? Na to wyglądało. Jeśli widok chłopaka z inną dziewczyną wzbudzał podrażnienie wnętrzności i napięcie nerwów, to chyba nazywało się to zazdrością. Zamknęła buzię i fuknęła. Nie miała zamiaru dawać mu satysfakcji z tego, że tak mocno się przywiązała. Wolała odejść. Albo lepiej mu coś udowodnić.

— Zazdrość? Też coś... – mruknęła i odeszła gwałtownie

Po drodze na parkiet mijała grupkę znajomych w stałym składzie. Chwyciła Biggsa za kurtkę i pociągnęła za sobą. Nie wyjaśniła słowem o co jej chodzi, tylko ciągnęła zdezorientowanego 593 w stronę oświetlonego, mglistego parkietu. Alec śledził jej każdy ruch odkąd tylko odeszła od niego. Zmrużył oczy. Rozbawiła go początkowo jej złość i chęć ucieczki, ale towarzystwo Biggsa jakoś zmyło uśmieszek z jego twarzy. Zerwał się z miejsca i dogonił ich, nim dotarli do drżącej podłogi.

— Lepiej idź do Hotaru – mruknął do ucha przyjaciela
Jego dłonie zacisnęły się na ramionach Liz. Praktycznie podskoczyła. Obróciła się w jego stronę. Zawzięta, zacisnęła usta widząc go, by nie wypowiedzieć ani słówka.

Nie będzie się tłumaczyć. Nie będzie przepraszać. Nie będzie czuła się winna, jak to było przy Maxie. I stanowczo, zdecydowanie n i e b ę d z i e ulegać jego urokowi!

Alec jęknął. Nie ułatwiała mu tego.

— Czekałem na ciebie. Nic nie poradzę, że ta dziewczyna się do mnie przykleiła. Kobiety na mnie lecą.
Przewróciła oczami. Pewność siebie i kokieteryjny uśmieszek ponownie przejęły nad nim kontrolę. Ciepłe dłonie na jej ramionach, zielona siła spojrzenia i ten słodki uśmiech – już topniała. Zebrała resztkę gniewu i mruknęła:

— Nie winię dziewczyn, że na ciebie lecą. Problem w tym, że ty ciągle to wykorzystujesz.

Przesunął lewą dłoń wzdłuż jej ramienia, z fascynacją obserwując jak przymyka powieki.

— Nie – powiedział spokojnie – Już nie.
Zamrugała. Głośna muzyka, rosnąca temperatura, obecność Aleca już omamiały jej zmysły. Dopiero po kilku sekundach przypomniała sobie o złości.

Lewy kącik usta Aleca uniósł się wyżej, a on sam pochylił się, muskając ustami płatek jej prawego ucha.

— Nie ma sensu bawić się w towarzystwie innych dziewczyn, skoro przed oczami i tak ciągle mam ciebie.
Miękkie westchnienie wydobyło się z jej ust, gdy wargi chłopaka ujęły delikatnie płatek jej ucha, leniwie go ssąc.

Wepchnął ją głębiej na parkiet, nie przerywając przyjemnego zajęcia. Niechętnie powstrzymała własne ręce by nie wślizgnęły się na jego ciało. Długo jednak nie wytrzymała. Splatając dłonie wokół jego szyi, stwierdziła półszeptem:

— Ktoś ci powinien wreszcie przetrzepać skórę, chłopcze.
Cichy śmiech wpłynął do jej ucha. Nieco spocone ręce Aleca przysunęły ją bliżej niego, uniemożliwiając wszelką ucieczkę. Nie tańczyli. Stali w miejscu, pozwalając jedynie krwi buzować w rytm muzyki.

— Hmm. Cóż za perwersja – mruknął zmysłowo
Nie miała jakichkolwiek szans by odpowiedzieć – jęknęła, wbijając opuszki w jego plecy, kiedy lekko przygryzł wrażliwy kawałek ucha.

* * *

Śmiech Hotaru wzbudził śmiech u innych. Szli praktycznie ramię w ramię, posyłając sobie rozbawione spojrzenia. No, kto szedł ten szedł... Hotaru wisiała na plecach Biggsa, zmuszając go do robienia za lektykę. Nie wydawało się jednak by mu to przeszkadzało. Nawet Guevara zdawała się porzucić swój gburowaty ton. Heh... Kto by pomyślał, że przy tak stresującym przebiegu wydarzeń byli w stanie tak się bawić. Nawet odrapany korytarz wydawał się inaczej wyglądać. Liz uśmiechnęła się, gdy ręka Aleca mocniej ścisnęła jej dłoń a jego ciepły oddech odbił się od jej policzka, kiedy coś jej szeptał. Przesunęła wzrok w kierunku drzwi do mieszkania.

Zamarła w bezruchu.

Alec zatrzymał się razem z nią. Po chwili wszyscy spoglądali w stronę drzwi. Nie byłoby w nich nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pod ścianą siedział jakiś chłopak. Widząc ich, podniósł się.

Serce Liz przestało bić, jej umysł też dryfował daleko. Przerażenie roztliło się w ciemnych tęczówkach. Czyli jednak dobrze przeczuwała, że ten dzień będzie niósł ze sobą jakąś katastrofę. Ale cały czas odpychała myśl, że mógł być to właśnie on – przyjemny koszmar jej przeszłości.

Brunet z bladym uśmiechem i gorącą nadzieją wpatrywał się w nią. Znów te oczy pełne smutku i uwielbienia, te które ją tak obezwładniały. Tym razem musiała być silna, musiała się przeciwstawić jego wyznaniom i błaganiom. Oddech powrócił, a serce zaczęło gwałtownie pompować krew do wszystkich organów ciała.

'Dasz sobie radę' głos dudnił w jej głowie. Ścisnęła mocniej dłoń Aleca. Potrzebowała go teraz, jak jeszcze nigdy wcześniej. Tylko jego obecność trzymała ją na nogach. Ciepło przemieściło się po jej palcach, kiedy odwzajemnił uścisk. Był przy niej i nigdzie się nie wybierał. Przeciwnie, miał zamiar zostać aż do końca – w jego przypadku mógł być to moment, gdy sam wyrzuci bruneta na ulicę. Zielone oczy uważnie przyglądały się chłopakowi stojącemu naprzeciwko. Wydawał się być nieszkodliwy, wręcz spokojny i wrażliwy. Typ, który nie skrzywdziłby muchy. Ale Alec doskonale wiedział co kryje się pod tą prowizoryczną bezbronną powłoką. Pamiętał ból i gorycz z jaką Liz wyliczała wszystkie krzywdy. Jeśli teraz Max też spróbuje choćby wyciągnąć rękę w jej stronę, to on mu ją złamie. I to w kilku miejscach.

— Liz – z ust Maxa wypłynęło jej dźwięczne imię
Zbliżył się, uśmiechając promiennie. Zapewne miał nadzieję, że poczuje się doceniona i radośnie zaskoczona jego przybyciem, że padnie mu w ramiona. Ona jednak wbijała wzrok w podłogę i usiłowała regularnie oddychać.

Dopiero po chwili odważyła się spojrzeć na niego. Pełna determinacji i gniewu, przeplatanego ze strachem. Przełknęła ślinę i zapytała sucho:

— Co tu robisz Max?
Na dźwięk tego imienia oczy Hotaru pociemniały. To był chłopak, który tak zniszczył życie Liz. Zsunęła się z pleców Biggsa. Mogła już w tej chwili sprać tego lalusia, chociażby za to, że nie myślał robiąc to wszystko, co zaważyło na życiu Liz. Powstrzymała się jednak. To była bitwa brunetki. A przynajmniej do czasu, gdy pan Evans wykona kolejny zły ruch.

Liz nie musiała zadawać tego pytania. Doskonale wiedziała, czego tu szukał. Jego oczy przypominały teraz ślepka małego dziecka, proszącego o prezent lub odroczenie kary.

— Ty wiesz Liz. Przyjechałem do ciebie. Po ciebie – powiedział miękko i z nutą wiecznego błagania w głosie – Chce zacząć od nowa.
Zawsze wzbudzał w niej to przeklęte poczucie winy. Ale nie tym razem. Jakby zupełnie nie słyszała co mówił. Zmarszczyła brwi i rzuciła kolejne pytanie, tym razem ostre i całkowicie przeszywające.

— Skąd masz ten adres?
Max zamrugał z niedowierzaniem. Oto przyjechał aż z Roswell tutaj, by ją przeprosić i zabrać do domu, by znów mogli być razem. A ona odsuwała się od niego i atakowała kolejnymi pytaniami. Nie zachowywała się jak jego dawna, spokojna Liz. Teraz przypominała raczej połączenie lodowej Isabel i agresywnego Michaela.

— Szukałem cię wszędzie. Po całym mieście. Dopiero w twojej pracy podano mi twój adres.
Liz zacisnęła zęby. Zabije Normala, gdy go tylko dopadnie.

Wszyscy z napięciem przyglądali się tej scenie. Hotaru czekała tylko na sposobność wygarnięcia brunetowi, co o nim myśli, Alec czuwał, by Max nie zbliżył się do Liz nawet na milimetr. Guevara, jak zawsze w poczuciu odpowiedzialności, podeszła bliżej do Liz by móc w razie czego jej bronić. Nawet Biggs wytężył swoje zmysły i czaił się, gotów do ataku.

— Odejdź – rzuciła chłodno i z naciskiem
Ciągle trzymała nerwy na wodzy, nie chcąc doprowadzić do kłótni, która wisiała w powietrzu już od jakiegoś roku. Tak od dawna gotowało się w niej i miała ogromną ochotę to z siebie wyrzucić. Wolała jednak by to Max odszedł i nie prowokował jej. Ciągle w jakiś sposób czuła się za niego odpowiedzialna i nie chciała dogłębnie ranić jego uczuć. Ale jeżeli nie przestanie jej naciskać, to pęknie niczym balonik i wyleje z siebie wszystkie żale, wbijając Maxa w ziemię.

— Liz... – półszept rozpaczy wydobył się z ust Evansa
Wyciągnął dłoń, by dotknąć jej ramienia, ale nawet koniuszki jego palców nie musnęły jej ciała. Alec błyskawicznie chwycił jego nadgarstek, uniemożliwiając wszelki ruch. Krótką walkę męskich spojrzeń wygrały oczywiście zielone oczy.

Evans odsunął się, wpatrując w drobną brunetkę z bólem i z niezrozumieniem.

— Liz, co się dzieje? Wiem, że masz mi za złe to, co się stało. Ale możemy to naprawić – jego ton przypominał te jęki marnych dramatów romantycznych – Uda nam się odzyskać to uczucie.

— Nie ma żadnego uczucia – wycedziła przez zęby
Czy on nie mógł naprawdę dać jej spokoju? Sam drażnił te struny, które budziły w niej gniew. Jeśli jego wszechwiedząca wysokość powie coś jeszcze na temat tych zakłamanych uczuć, to nie wytrzyma i zacznie wrzeszczeć.

— Jest. Wiem, że jest – Max się nie poddawał – Czuję kontakt. Liz, pamiętasz? Bratnie dusze.

Potrząsnęła głową. Jej dłoń wyplątała się z uścisku Aleca i ciało wykonało krok do przodu, w stronę Maxa. Zaciskała słabo pięści. To nie był efekt narastającego napięcia i złości, ale chęć usilnego zwalczenia szczypania w spojówkach. Nie będzie przed nim płakać. Już nigdy.

— Nie – jej głos się podniósł – Nie ma między nami żadnej łączności. Żadnej. Już nie! Uwolniłam się od tych przeklętych więzów jakimi mnie do siebie przywiązałeś.
Chłopak patrzył na nią w zdumieniu. Jego Liz nigdy by się tak nie zachowała. Jego Liz nigdy by nie uciekła od niego. Wciąż żył przekonaniem, że są dla siebie stworzeni i zawsze będą ze sobą.

— Ale przecież kochasz mnie, wiem to – jego ton stawał się coraz bardziej rozpaczliwy, gdy zaprzeczyła ruchem głowy – Kocham cię Liz! Nie rozumiesz tego? – westchnął – Wiem, że cię zraniłem, ale wynagrodzę ci to. Tess już nie ma i nie będzie. – nadzieja wylewała się z każdym jego słowem – Proszę Liz powiedz mi, że tak będzie. Przecież mnie kochałaś...

— Tak! Tak, Max! – krzyknęła, wykonując gwałtowny krok do przodu – Kochałam. Czas przeszły! Ale to minęło, i to bardzo dawno.
Przeciął nić związującą jej nerwy. Teraz cała kaskada frustracji wypływała z niej, niszcząc po drodze wszystkie promienie nadziei i błagań Maxa.

— Sam to we mnie zabiłeś – warknęła, już nie miała zamiaru powstrzymywać słów – Sypiając z Tess, ciągając mnie za sobą jak psa, wymuszając poświęcenie.

Gniew szybko przeradzał się w gorzką ulgę. Nawet nie przypuszczała, że tak bardzo potrzebowała wyrzucić to z siebie, wyładować się, zrzucić balast ołowianych wyrzutów. Powoli się uspokajała, zniżając ton, ale nie przestając wypowiadać cierpkich słów.

— Gdybym wiedziała jak to się wszystko skończy, nie chciałabym, żebyś kiedykolwiek wybaczył mi noc z Kylem. Nie chciałabym w ogóle wracać z Florydy. – przetarła dłonią oczy – Nie chcę z tobą wracać. Nie chcę DO ciebie wracać. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. To koniec! – adrenalina w jej ciele przekraczała normę – I wiesz co? Pieprz się, Max.

Koniec.

Definitywnie.

Może wreszcie do niego dotrze, że uciekła nie od kosmicznych spraw, nie od zamieszania, ale tylko i wyłącznie od niego. Powoli regulowała tempo własnego oddechu, spoglądając jak Max blednie.

— Odejdź Max – mruknęła, przełykając ślinę

— Liz...

— Po prostu odejdź i nie wracaj.
Nie podejrzewała jednak jak bardzo jest zdeterminowany. Ze smutkiem i resztką rozpaczliwego błagania spojrzał na nią i dotknął jej ramienia.

— Proszę cię Liz, wróć ze mną – lekko zacisnął palce na jej ramieniu


Chciała się cofnąć, ale pociągnął ją w swoją stronę, maniakalnie powtarzając ciche „kocham cię”. Jej oczy zaszkliły się od łez. Potrząsnęła głową, mamrocząc:

— Zostaw mnie Max...
Zdawał się nie rozumieć. Nie podejrzewał jednak, że ktoś zechce mu to wytłumaczyć. I to dobitnie.

Alec przemieszczał się szybciej niż padały słowa Liz. Trzema płynnymi, błyskawicznymi ruchami oderwał Maxa od brunetki, posyłając jego ciało na podłogę. Evans ze zdumieniem spojrzał na zielonookiego chłopaka, który przypominał kota czającego się i szykującego do skoku. Przecież stał do niego przodem, zauważyłby postac idącą w ich kierunku. Uważnie zlustrował postać Aleca i dodał do tego informacje napływające zewsząd.

— Jesteś mutantem.
W tym momencie Hotaru przemieściła się równie szybko, stając tuż obok Liz. To było jak reakcja łańcuchowa. Najpierw Alec, potem Hotaru, aż Max i Biggs również zajęli miejsce pomiędzy Evansem a Liz. Jak wierna ochrona.

Max podniósł się z podłogi i obrzucając ich niechętnym spojrzeniem, skierował się ponownie do Liz.

— Wróć ze mną. Tu jest niebezpiecznie. To mutanci, im nie można ufać.
Alec drgnął, ledwo powstrzymując się od kolejnego ataku. Nie tylko on. Pozostali też byli gotowi do starcia. Liz wcisnęła się pomiędzy Max i Biggsa, jeszcze raz stając twarzą w twarz z brunetem.

— Powiedział to ktoś, kto nawet w połowie nie jest człowiekiem – zakpiła – Wracaj do Roswell.


To powiedziawszy odeszła bez słowa, wyjmując srebrny kluczyć z kieszeni i otwierając drzwi. Nawet nie trzasnęła drzwiami.

Wykrzyczała się. Powiedziała, co miała do powiedzenia. Teraz chciała mieć święty spokój.

Max przesunął wzrokiem po czwórce transgenicznych. Opuścił głowę. Czy to był naprawdę koniec tego, co łączyło go z Liz Parker? Skierował się w stronę wyjścia. Nie! Nie odda jej tak łatwo. Widział jak ściskała dłoń tego mutanta, jak on na nią patrzył, jak jej bronił – Max wmawiał sobie, że tylko ten zielonooki odmieniec stoi mu na drodze, że ją omotał. Tak, to na pewno ci mutanci wyprali jej mózg, wmówili jej coś, co nie było prawdą. A jeśli tak było, to on znajdzie sposób by ją odzyskać.

c.d.n.




Poprzednia część Wersja do druku Następna część