_liz

Shattered like a falling glass (13)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

XIII

— Ciągle nie mogę w to uwierzyć – Biggs pokręcił głową ponownie opierając się łokciami o ladę
Liz prychnęła. Wiedziała, że ciężko jest przełknąć wiadomość o istnieniu życia pozaziemskiego. Ale mutanci chyba powinni być bardziej skłonni do uwierzenia w to.

— Transgeniczni kieszonkowcy mogą łazić po ulicach, ale kosmici to wymysł mediów? – zapytała sarkastycznie
Biggs z rozbawieniem potrząsnął głową. Wiedział, że mówiła prawdę zwłaszcza, że poparła to mocnymi argumentami. Jednak mimo wszystko jeszcze się nie przyzwyczaił do tej myśli. Chyba żadne z nich się do tego nie przyzwyczaiło. Hotaru ciągle się w nią wpatrywała z otwartymi ustami, trzymając dłoń na wcześniejszej ranie. Max studiowała szklankę, szukając w niej jakiś śladów sklejania. Alec nawet nie mrugnął , tylko wciąż wpatrywał się w Liz.

Biggs wyszedł z kuchni i odbierając Max szklankę, zapytał z zaciekawieniem:

— Co robisz w Seattle?
Hotaru ocknęła się. Ona znała powód jej pobytu tutaj. Z opowieści dziewczyny wynikało, że zakochany Max uratował ją i zmienił jej życie, ale na tym skończyła. Nie podała dalszych szczegółów, pominęła złamane serce i ból.

— Uciekam – Liz wzruszyła ramionami – Przed Maxem i całą resztą kosmicznego badziewia.
Rozumieli ja doskonale. Przerabiali to samo, uciekając przez tyle lat od Maticore i innych rządowych jednostek. Wiedzieli jak to jest, gdy wspomnienia bolą i przynoszą wieczny strach. Liz się przecież nie prosiła o to by ją ratować i tym samym zmienić całe jej życie. Może i kosmiczne zdolności były przydatne, ale stanowiły ogromny ciężar, za duży jak na tę małą osóbkę.

Max przerwała chwilowy krąg milczenia. Wystarczyło już wyjaśnieni jak na ten jeden dzień. Trzeba było zapomnieć o tym wszystkim i wrócić do normalnego życia. O ile to życie w ogóle było normalne.

— Na dzisiaj wystarczy – rzuciła rozluźnionym tonem
Oparła dłonie o biodra i z uśmiechem na ustach oznajmiła:

— Wstawaj Liz. Znajdziemy ci pracę.
Dziewczyna poderwała głowę, spoglądając na Max ze zdumieniem. Nie nadawała się na złodziejkę, więc miała nadzieję, że chodziło o prawdziwą posadę.

* * *

W budynku kręciło się mnóstwo ludzi. Jedni wchodzili a drudzy wychodzili. A raczej wyjeżdżali. Co chwila mijał ich jakiś rowerzysta. Liz rozejrzała się po siedzibie Jam Pony. Po lewej rozciągały się szafki przypominające nieco te szkolne, dalej było mnóstwo rozgadanych i przekrzykujących się nawzajem osób. A po prawej za ladą i siatką było całe składowisko przesyłek.

Liz dziwnie się czuła idąc pomiędzy Max i Aleciem. Doprowadzili ją do zniszczonego blatu, za którym stał jakiś mężczyzna. Okulary, nędzna koszula i znerwicowany wyraz twarzy. Max oparła się o ladę i powiedziała ostentacyjnie:

— Normal, oto twoja nowa pracownica. Elizabeth Parker.
Okularnik zmierzył wzrokiem drobną brunetkę.

— Czemu miałbym cię zatrudnić – skierował się do Liz

To była ta chwila, gdy przydawały się umiejętności aktorskie. Liz uśmiechneła się słodko, niczym mała dziewczynka i odstawiając „oczka szczeniaczka” powiedziała:

— Potrzebuję tej pracy. Jestem naprawdę sumienna i odpowiedzialna. Wolę spędzać czas czytając książki o biologii molekularnej niż przed telewizorem jak niektóre leniwe darmozjady – przedstawiała swoje kwalifikacje melodyjnym, niewinnym głosem – Chciałabym pracować w miejscu, które nauczy mnie dyscypliny. Liczę na to, że tak doświadczony pracodawca jak pan wiele mnie nauczy.
Normal wpatrywał się w nią z zachwytem. Sama nie wiedziała, że potrafi wciskać taki kit. Dosłowny potok debilnych pochlebstw.

— Masz tę pracę – krótka odpowiedź padła
Liz uśmiechnęła się i dodała z rozczuleniem:

— Przypomina mi pan mojego ojca. Tak samo mądry i przystojny.

Normal rozchylił usta. Wszystko co mówiła Liz przyjemnie połechtało jego ego. Odłożył swoją podkładkę i z ogromnym namaszczeniem mieszanym z troską, powiedział:

— Elizabeth możesz prosić o wolne, gdy tylko tego potrzebujesz. Tacy pracownicy jak ty nie muszą mi się tłumaczyć – wręczył jej mały kluczyk – Tam jest twoja szafka.

Liz uśmiechnęła się, zatrzepotała rzęsami i ruszyła w kierunku szafki. Minęła po drodze zszokowanych Alec'a i Max. Oboje stali wgapiając się w nią z otwartymi ustami.

— Kiedy nastąpił koniec świata? – Max zrobiła dziwną minę – Ona w ciągu dwóch minut owinęła sobie Normala wokół małego palca.
Alec przez chwilę wpatrywał sie w Liz bez wyrazu, ale po chwili na jego ustach pojawił się tradycyjny uśmieszek. Podobało mu się, że mała brunetka potrafiła tak zaskakiwać. Wydawało się, że wiesz o niej wszystko a ona wyskakiwała z czymś nowym.

Przez jego umysł przebiło się wspomnienie ostatniej nocy, jeszcze zanim Hotaru została ranna. Uśmiechnął się, przypominając sobie jej drobne ciało, miękką i gładką skórę, słodki smak ust. Nie mógł się powstrzymać. Podszedł do Liz. Wsunął dłoń na jej brzuch, a usta przesunął po jej szyi. Ciche mruknięcie wydobyło się z jej ust, jeszcze bardziej do pobudzając. Jego język zakreślał drobne ósemki aż miękkie wargi powoli zaczęły się wpijać w jej skórę.

— Ummm... – usiłowała wydobyć z siebie słowa w jaki najcichszym tonie – Wszczepili ci też DNA komara? Tylko byś ssał...
Jego śmiech odbił się od rozgrzanej skóry, mimo to nie odrywał od niej ust.

— Uważaj, żebyś nie przegryzł jej tętnicy – usłyszeli czyjś głos obok
Alec zerkną na stojąca tuż przy nich Original Cindy i ponownie musnął ustami szyję Liz. W końcu to ona przerwała, odsuwając się od niego. Zatrzasnęła swoją szafkę i powitała z uśmiechem czarnoskórą dziewczynę.

— Bierz rower – rzuciła Cindy – Jedziesz ze mną.
Liz bez słowa minęła Alec'a i poszła razem z O.C. Chłopak mruknął coś pod nosem i pokręcił głową. Przestawał cokolwiek rozumieć z tej gierki. W jednej chwili całkowicie się mu poddawała a sekundę później odchodziła bez słowa.

* * *

Zjechały na rowerach z powrotem do Jam Pony. Liz musiała przyznać, że świetnie się bawiła jeżdżąc z Cindy. Nie można było się z nią nudzić. Poza tym praca była trochę ciężka, zwłaszcza gdy przychodziło do użerania się z niektórymi odbiorcami. Ostatnie kilkaset metrów przejechały z zawrotnym tempem. Nad miastem zbierały się bowiem zawiesiste chmury. W każdej chwili mogło lunąć.

— A ja jej na to, dziewczyno on może dać ci jedynie rachunki do zapłacenia – Cindy wciąż opowiadała z zacięciem
Liz roześmiała sie szczerze. Musiała przyznać, że czarnoskóra dziewczyna świetnie opowiadała wszelkie historyjki. I ten akcent jakiego czasem używała. Odstawiły rowery i pożegnały się na ten dzień. Liz kończyła swoją zmianę. Wrzuciła rękawiczki do szafki i zamknęła ją z ulgą. Czuła, że jej łydki będą jutro pełne kwasu mlekowego. Skierowała głowę w lewą stronę, słysząc perlisty chichot. Alec stał wsparty plecami o szafki i praktycznie leżąca na nim długonoga szatynka. Liz obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem. Nie można było jej niczego zarzucić, oprócz tego, że z pewnością nie posiadała rozwiniętego mózgu. Przeniosła wzrok na Alec'a, który mimo wszystko wyglądał na zadowolonego. Liz pokręciła głową. On naprawdę nie przepuści żadnej spódnicy. Obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni. Czas iść do domu.

Dom. Znów pomyłka. To tylko tymczasowe lokum dopóki nie znajdzie dla siebie mieszkania. Uzgodniła z Hotaru i Max, że będzie się z nimi składała na czynsz i wodę. Wyjrzała niepewnie na zewnątrz. Niebo nie wyglądało przychylnie. Miała wrażenie, że deszcz tylko czeka żeby wyszła na zewnątrz.

— Hej, mała – zaskoczył ją czyjś głos za plecami
Aż podskoczyła. Ale nie musiała się nawet obracać by wiedzieć kto to. Sądziła, że jest zajęty penetracją tamtej panienki.

— Już ci mówiłam co jest małe – syknęła
nie miała ochoty na jego towarzystwo. Nie potrafiła sprecyzować dlaczego. Może przez dziwne kłucie wewnątrz żołądka. Musiała się chyba nabawić niestrawności. Alec tylko się zaśmiał i wsunął dłoń na jej brzuch, opierając głowę o jej ramię i wpatrując się w niebo jak ona. Co za bezczelność! Minutę temu był w stanie przelecieć obcą dziewczynę a teraz znów się kleił do niej.

— Ugh... – wzdrygnęła się i odchyliła głowę – Przypomnij mi dlaczego się z tobą zadaję?

— Hmm... Bo jestem zniewalający, błyskotliwy, inteligentny, uroczy, niepowtarzalny... – Alec wymieniał z przesadną dumą

— I skromny – prychnęła Liz
Jakoś nie kwestionowała jego wyliczanki. Miała tę świadomość, że w dużej mierze ma rację. Mutanci chyba byli pozbawieni wszelkich niedoskonałości.

— Tak. Skromność to moje drugie imię – zaśmiał się

— A myślałam, że erotoman. – rzuciła lekko

— Nie kuś... – mruknął jej prosto w szyję
Liz przewróciła oczami i ruszyła do przodu zanim zdołała się znów dobrać do jej szyi. Pada czy nie, nie będzie tu ciągle stała.

Ku jej zaskoczeniu, Alec szedł za nią. A mówiąc ściślej przy niej. Dlaczego jej nie dziwiło, że skończył zmianę w tym samym momencie? Westchnęła. Zerknęła na niego. Uśmieszek na miejscu, zielone oczy wpatrzone w odległy punkt. Ten chłopak chyba zawsze wyczekiwał nadejścia jakiegoś niebezpieczeństwa. Przypomniała jej się opowieść Max. Teraz już jej to nie dziwiło. Zawsze sądziła, że to jej życie jest skopane i wywrócone do góry nogami. Tak było, ale Alec i cała reszta mutantów mieli o wiele gorzej. Potrząsnęła gwałtownie głową. Max zabroniła wracać myślami do tego co złe i od czego uciekają. Zmrużyła oczy. Zaraz, dlaczego szli w tym samym kierunku?

— Alec? – zapytała nagle – Gdzie ty właściwie mieszkasz?
Zielone oczy ześlizgnęły się na nią. Jasny uśmiech rozświetlił jego twarz. Odpowiedział zwykłym tonem, a mimo tego ciarki przebiegły po jej ciele.

— Kilka przecznic stąd. Ale odprowadzę cię do H.

Hmm. Skoro mieszkał kilka przecznic stąd, czemu miał zamiar ją odprowadzić do Hotaru? To był kawał drogi. Ktoś tu przesadzał z troską i chęcią ochrony. Nie protestowała jednak. Mogła na niego narzekać i udawać, że ma go dosyć, ale lubiła z nim przebywać. To było raczej niedorzeczne, żeby czuć się bezpiecznie i komfortowo przy kimś takim jak Alec. A jednak.

Chłodny wiatr podrażnił jej skórę. Wzniosła oczy ku niebu. Chmury były coraz bardziej ołowiane. Była pewna, że za kilka sekund spadnie deszcz. Nie muliła się. Po chwili zimne krople zaczęły rozbijać się o ich ciała. Początkowo był to drobny kapuśniaczek, jednak w ciągu kilku minut zerwała się prawdziwa ulewa. Liz odgarnęła splątane, mokre włosy z twarzy. Była cała przesiąknięta. Jeszcze chwila a jej skóra też zaczęłaby chłonąc wodę. Alec, swoją drogą równie mokry, pociągnął ją za rękę i przebiegli na druga stronę ulicy.

— Gdzie idziemy? – Liz zapytała, powstrzymując kichnięcie

— Do mnie – padła krótka odpowiedź
Deszcz zacinał coraz silniej. Na żadnym z nich nie pozostała ani jedna sucha niteczka.

Zatrzymali się przed dwupiętrowym budynkiem barwy piaskowca.

* * *

Alec otworzył drzwi. Liz weszła niepewnie do środka. Czy to mądre wchodzić do mieszkania największego erotomana jakiego spotkała? No dobrze, drugiego największego erotomana, zaraz po Kyle'u. Mieszkanie nie było zbyt duże. Jeden spory pokój z zieloną kanapą i szklanym stolikiem. W rogu stał oczywiście zielony motor. Kuchnię i pokój rozdzielała lada, podobnie jak u Hotaru, tylko przy tej stały dwa barowe stołki. Zauważyła dwoje drzwi obok przejścia do kuchni. Na pewno jedne prowadziły do łazienki. A drugie? Czyli jednak było tu coś w rodzaju sypialni.

Liz stanęła na środku, ociekając wodą. Pociągnęła nosem. Byle tylko się nie przeziębiła. Zaraz, przecież kosmici nie chorowali. Chociaż tu przyszła ulga. Alec zniknął za drzwiami domniemanej sypialni, wracając po chwili z czymś czarnym w dłoni. Rzucił jej zawiniątko, mamrocząc:

— Powinna pasować.
Dziewczyna rozłożyła czarną koszulę. Ze zdumieniem spojrzała ponownie na Alec'a. Chciał, żeby włożyła na siebie jego koszulę? Prawie prychnęła.

— Wolisz siedzieć nago? – uniósł jedną brew do góry i wygiął usta w tendencyjny uśmieszek
Od razu powróciła spojrzeniem na materiał. Dobra, założy to, ale przecież nie bezie się przebierać na jego oczach.

— Gdzie jest łazienka?
Zniknęła za wskazanymi drzwiami.

Kiedy wyszła, ubrana jedynie w czarną koszulę, Alec już przebrany w suche ciuchy urzędował w kuchni. Poczuła przyjemny zapach kawy. Dawno nie piła uzależniającego napoju. Mokre rzeczy pozostawiła w łazience, równo rozłożone by szybciej wyszły. Usiadła na jednym ze stołków i z zachwytem chłonęła zapach kawy. Po chwili kubek z kuszącym napojem stanął przed nią. Zachłannie zanurzyła w nim usta, nie przejmując się wrzątkiem. Zauważyła jakąś fotkę leżącą niedbale na ladzie. Bez ramki, bez zabezpieczenia. Sięgnęła po nią i przyjrzała się osobie na zdjęciu. Śliczna, ciemnowłosa dziewczyna. Pełnia niewinności wypisana na twarzy, delikatny nieśmiały uśmiech. Przypominała bezbronną księżniczkę.

— Kto to? – zapytała przyciszonym głosem, nie mogąc oderwać wzroku od dziewczyny

— Nikt. – Alec wyrwał jej zdjęcie z ręki i położył z powrotem na ladzie

Bez słowa, z ponurą miną wyszedł z kuchni, włączył radio i położył się na kanapie. Liz przyjrzała się mu. Coś jej podpowiadało, że ta dziewczyna była kimś ważnym, kimś bliskim. Nie zadawała więcej pytań. Nie chciała go naciskać. Znała to uczucie, gdy nie chce się odpowiadać ani przypominać sobie bolesnych wspomnień. Z radia dobiegły znajome dźwięki.

— Boże, nie... – jęknęła i wyciągnęła dłoń przed siebie, wyłączając radio
Alec spojrzał na nią ze zdziwieniem.

— Sądziłem, że dziewczyny lubią takie piosenki.
Liz wstała i podeszła do niego. Chłopak odsunął się robiąc miejsce na kanapie, ale ona tylko przez chwilę na niego patrzyła, po czym usiadła na podłodze, opierając się plecami o kanapę.

— Lubię takie piosenki, ale nie TĘ piosenkę – przyznała gorzko
Wzdrygnęła się na wspomnienie usypiających dźwięków „I shall believe”. Za dużo wspomnień. Co gorsza były to jeszcze te dobre myśli, które szybko runęły niszcząc sielankę jej życia.

Wypiła kolejny łyk kawy, odchylając głowę do tyłu. Czy wszystko musiało jej przypominać Maxa? Nie potrafiła o nim tak po prostu zapomnieć, chociaż bardzo chciała. Alec coś wymamrotał, a po chwili usłyszała jego zdławiony głos wypowiadający jedno imię.

— Rachel.
Nie miał pojęcia czemu jej o tym mówi, dlaczego zdradza jedną z najgłębszych i najboleśniejszych tajemnic swojej przeszłości. Kilka lat a on ciągle nie umiał się oderwać od tamtego uczucia. Liz domyśliła się, że chodzi o dziewczynę z fotografii i że nie powinna zadawać pytań.

— Miałem zabić jej ojca – jego głos nie przypominał tego, jakim się wcześniej posługiwał, był cichy i pełen goryczy – To było zadanie jeszcze z czasów Manticore. Udawałem jej nauczyciela gry na pianinie.
Nigdy nie opowiadał tej historii. Ale jego język sam toczył słowa, nie zważając na to kto je słyszy. Powoli opróżniał swoje wnętrze z cierpkich wspomnień.

— Zakochałem się – urwał
Czekał na śmiech, prychnięcie, komentarz, że przecież on nie potrafi naprawdę kochać. Ale Liz siedziała w bezruchu i uważnie słuchała. Zupełnie jakby rozumiała co czuje.

— Kochałem ją tak mocno, że wszystko jej wyznałem. Cały plan. W efekcie poszła ostrzec ojca i sama zginęła.
Alec przełknął ślinę i zacisnął powieki. Nie było dnia, żeby nie przeklinał się i nie obwiniał za tamten wypadek. Wszystko przez to, kim był. Podejrzewał, że teraz dziewczyna zacznie mu wciskać tendencyjny kit w stylu „to nie twoja wina” albo sama zacznie go unikać. Liz jednak ścisnęła kubek mocniej w dłoni i równie cichym głosem powiedziała:

— Wiem jak to jest, gdy twoje pochodzenie zabija bliskie ci osoby.
W jej umyśle przemknął obraz przyjaciela. Minęło sporo czasu, a ona ciągle nie umiała się z tym wszystkim pogodzić.

— Alex – wyszeptała to imię jak zaklęcie – Był moim najlepszym przyjacielem. Praktycznie jak brat.
Wspomnienia krążyły w jej głowie, usiłując wycisnąć z jej oczu łzy. Siłą je powstrzymywała.

— Zabiła go kosmiczna wywłoka... wykorzystując wcześniej fakt, że o nas wiedział – dodała gorzko
Nie wiedziała czemu mu to mówi. Chciała złagodzić jego ból? Zrewanżować się tym samym za jego wyznanie? A może na tyle mu ufała, że po prostu chciała się zwierzyć?

Oboje milczeli, wsłuchując się w deszcz bębniący za oknem.

c.d.n.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część