Kath7 - tłum. Milla

Burn For Me (24)

Poprzednia część Wersja do druku

CZĘŚĆ 24 – Zakończenie



Kukurydza jest wysoka. Zatrzymując samochód na poboczu opustoszałej drogi, Max zastanawia się dlaczego zwrócił na to uwagę. A jednak to zauważa i mówi o tym Liz. Ta przytakuje, nie uważając tego komentarza za dziwny.

Siedzą wszyscy w ciszy przez kilkanaście długich minut. W końcu Max odwraca głowę i poważnie przygląda się swojemu wyglądającemu przez okno synowi. "Jesteś pewny, że to tutaj?"

"No," odpowiada Sam. Ma teraz dwanaście lat i tendencję do komunikowania się przy użyciu jak najmniejszej ilości słów.

"Co chcesz zrobić skarbie?" pyta Liz.

"Chcę tylko posiedzieć tu przez chwilę," mówi Sam.

"Dobrze," odpowiada Max.

* * *

"Max o czym ty myślałeś?" dopytuje po cichu Isabel. Ostatnie pięć minut spędziła na przytulaniu brata, więc jest to pierwsza rzecz jaką do niego powiedziała odkąd wrócił z joggingu. Są teraz tylko we dwoje. Maria wciągnęła Liz do łazienki, żeby porozmawiać prywatnie. Max podejrzewa, że częściowo chodzi o danie mu trochę czasu na osobności z siostrą, ale podejrzewa też, że Maria zadaje Liz mniej więcej to samo pytanie.

Oczywiście wiedzieli, że to pytanie się pojawi. Po prostu nie spodziewał się, że Isabel będzie tak bezpośrednia. Zapomniał jak się z nią rozmawia.

Wciąż przyzwyczaja się do tego, że Isabel w ogóle tu jest. On i Liz byli tak sobą pochłonięci przez tyle miesięcy, że dziwnie się czuje rozmawiając z kimś poza swoją żoną.

Jego żona. Liz jest jego żoną. Rozkoszuje się tymi słowami, kiedy przebiegają one przez jego umysł. Nigdy nie zmęczy się mówieniem tego, ani myśleniem o tym, czy przeżywaniem tego.

"O co ci chodzi?" pyta, ponownie koncentrując się na siostrze.

Dłonie Isabel są złożone i mocno zaciśnięte na jej kolanach. "Max, wiem, że to nie twoje dziecko," nalega po cichu, zerkając w stronę łazienki. Waha się nieznacznie, po czym pyta ostrożnie, "Wiesz o tym, prawda?"

Max patrzy na nią przez długą chwilę. "Oczywiście, że wiem Iz," odpowiada łagodnie. Nie jest zły, może trochę rozdrażniony tym, że ona może uważać, iż Liz by mu nie powiedziała, ale głównie ciekawy. Bo skąd Isabel o tym wie?

"Wiesz o Zanie?" Isabel chce potwierdzenia. Wyczuwa jej niepokój o niego. Zapomniał jak to jest. Minęło tyle czasu, odkąd pozwolił komukolwiek się o siebie martwić. Zbyt dużo. To miłe uczucie.

"Wiem," zapewnia ją Max. "Chciałbym się natomiast dowiedzieć skąd
ty wiesz," ciągnie. "O tym, że to dziecko nie jest moje." Przerywa, po czym dodaje stanowczo, "Oczywiście tylko technicznie. Pod każdym względem, który się liczy, on jest mój."

Isabel krzywi się lekko. "Rozmawiałam z Lonnie. W snach. Ona mi powiedziała."

"Twój duplikat?" pyta zaskoczony Max. "Dlaczego? Liz powiedziała mi, że nie chcieliście mieć z nimi nic wspólnego."

Isabel napotyka jego spojrzenie. "Bo brat ufał jej dostatecznie, żeby powiedzieć jej co robi, zanim to zrobił," mówi szorstko i strzała trafia do celu, ale Max się nawet nie drgnie. Wie, że Isabel musi wyrzucić z siebie część tego gniewu, część frustracji, że nie pozwolił jej na odnalezienie go.

Jest na to przygotowany, ale to nie znaczy, że wie, co jej powiedzieć. Nie może zmienić tego, co zrobił, ale może dopilnować, by teraz jej nie okłamywać. To wszystko, co jest w stanie zrobić.

"Przykro mi Iz." Bo tak jest. To nie kłamstwo. Ale wie też, że nic by nie zmienił.

Zadnych wyrzutów. Zawarli z Liz pakt i nie złamie go. Nawet dla Isabel.

"Zamierzaliście nam powiedzieć?" pyta Isabel. Jej głos nie jest już rozgniewany, tylko zmęczony.

"Tak," mówi Max.

"Zamierzałeś mi powiedzieć, że nie możesz mieć dzieci?"

Max wzrusza ramionami. "Myślałem, że w końcu sama się tego domyślisz."

"Od jak dawna wiedziałeś Max?" szepcze. "Jak długo cię tym torturował?"

"Kilka lat," odpowiada Max. Mówienie o tym nie jest trudne. Kiedy naświetalnie się odbywało, tak naprawdę go to nie martwiło. Nie bolało za bardzo, przynajmniej w porównaniu do innych rzeczy, jakie Pierce mu zrobił i wiedział, że i tak nigdy nie będzie miał dzieci. Pierce sądził, że zapewnienie, że będzie ostatni ze swego rodzaju było ostateczną karą, ale on nigdy tak naprawdę nie rozumiał Maxa. Nie rozumiał, że skoro Liz nie żyje, to dzieci i tak były dla Maxa niemożliwością. "Martwiłem się tym tylko kiedy już wiedziałem, że Liz żyje," dodaje. "A teraz to się nawet nie liczy. To nic wielkiego Iz."

"Ależ, Max, to jest ważne," oponuje Isabel. "Wiem, że jest."

"Nie, nie wiesz Isabel," mówi jej Max. "Dziecko, które nosi Liz jest moje. On ufał, że będę w to wierzył i wierzę." Bierze ją za rękę. To powoduje, że siostra podnosi na niego wzrok i Max mówi poważnie, "I ty też musisz w to uwierzyć. Wszyscy musicie."

"Max..."

"Isabel, to dziecko jest ważne. Jest ważny z tylu powodów, ale najważniejsze jest to, że go potrzebuję. Oboje z Liz go potrzebujemy. Czy możesz zrozumieć, że bez świadomości, iż on się pojawi, moglibyśmy nie być w stanie znaleźć wyjścia z mroku?"

Łzy błyszczą w ciemnych oczach Isabel. "Och, Max."

Delikatnie przyciąga ją do siebie. Kiedy ją przytula, kładzie dłoń z tyłu na jej szyi, tak jak zawsze to robił. To niezwykłe, jak nawet po 5 latach, jego ciało pamięta sposób w jaki zawsze pocieszał siostrę. W końcu zawsze tak było. Od dnia, kiedy wyszli z inkubatorów, był jej obrońcą. Ale teraz czas, by zrozumiała, że oboje muszą chronioć kogoś innego.

"Możesz to zrozumieć Isabel?" pyta ponownie. "Bo jeśli nie możesz, to będziemy mieli problem."

Siostra odsuwa się od niego, kiwając głową. "Rozumiem Max." Uśmiecha się drżąco. "On jest twój." Po chwili dodaje stanowczo, "Jest nas wszystkich."


* * *

Po kilkunastu długich minutach Sam otwiera drzwi samochodu. Max i Liz wymieniają spojrzenia. Max wyciąga rękę i ściska dłoń żony, zanim idą w ślady syna.

Mija ich samotny samochód, więc Max jest zmuszony odczekać chwilę, zanim dołącza do żony i syna. Kiedy dochodzi do boku pojazdu, Sam kuca. Chłopiec podnosi garść żwiru, po czym pozwala mu uciec przez palce. Słońce odbija się w jego ciemnych włosach, ujawniając rudawe pasemka, które odziedziczył po matce. Liz chce, żeby obciął włosy, ale Max wie dlaczego on nosi je dłuższe. Jest w wieku, kiedy wstydzi się uszu. Wyrośnie z tego.

Oboje wiedzą, że nie wyrośnie z pragnienia, by wiedzieć kim naprawdę jest. To dlatego są tu dzisiaj. Sam zapytał czy mogą tu przyjechać w drodze do Colorado, gdzie mają się spotkać ze wszystkimi na wczesne Święto Dziękczynienia. Nie zastanawiają się skąd wiedział, gdzie ich pokierować. Są pewne rzeczy, których nie próbują wyjaśnić.

"Żadnych błysków," mówi z rozczarowaniem w głosie. "Nic tu nie ma."

Max kuca obok syna. "Zamknij oczy," mówi cicho. "On tu jest."

Max wie, że to prawda. Czuje go. Zan żyje w chłopcu przycupniętym obok niego, ale żyje też tutaj, gdzie się poświęcił. Właśnie to przyciągnęło Sama do tej opustoszałej drogi.

Zan jest tu wszędzie, w tym miejscu, gdzie oddał swoje życie, żeby Max mógł przeżyć swoje. Gdzie umarl, żeby jego dziecko mogło być bezpieczne.

* * *

Dziecko przychodzi na świat późną jesienią.

Dzień wcześniej Liz spaceruje po parku, zachwycając się drzewami i ich pięknymi, kolorowymi liśćmi. Jest zaskoczona, że nie brakuje jej miasta. Kochała Nowy Jork, ale Nowy Jork należy do Zana. Cieszy się, że ona i Max mieszkają w małym miasteczku. Tak powinno być. Wyrośli razem w małym miasteczku i razem się zestarzeją w małym miasteczku. Stworzą tu swój dom i tutaj zapewnią bezpieczeństwo swojemu dziecku.

Są sami po raz pierwszy od kilku dni. Wszyscy przyjechali, by być tu kiedy urodzi się dziecko, włączając w to ich rodziców. Nie było łatwo i w końcu, dzisiaj uparła się, żeby Max zabrał ją stamtąd na trochę.

Rodzice Liz są tym wszystkim przytłoczeni. Nigdy tak naprawdę nie zaakceptowali śmierci córki, ale teraz z trudnością przystosowują się do faktu, że ona żyje, jest w ciąży i wyszła za mąż za kosmitę. Kochają ją, oczywiście, ale są nadopiekuńczy i pełni obaw. Liz wie, że zwariuje jeśli matka jeszcze raz zapyta ją czy dobrze się czuje.

Rodzice Maxa okazali się trochę mniej trudni, ale nieznacznie. Isabel powiedziała im prawdę przed laty i są uradowani, że mają z powrotem swojego syna. Ciągle jednak narzekają, że nie mogą się przenieść do małego miasteczka w Kanadzie, gdzie mieszkają Max i Liz. Nie chodzi o to, że nie rozumieją, iż nic nie może się zmienić w Roswell – że Max i Liz są bezpieczni tak długo, jak długo pozostają poza radarem FBI – ale są rozczarowani. Liz podejrzewa, że w głębi duszy, Evansowie nie mogą sobie pozwolić naprawdę zrozumieć przez co przeszedł ich syn, ani ile Zan poświęcił, aby mógł przed tym uciec. Liz wie, że Max uważa iż tak jest lepiej. Nie chce by jego rodzice cierpieli bardziej niż już ucierpieli.

Mimo że Max i Liz czują, że bezpieczniej jest żyć głównie w izolacji, przynajmniej przez pierwsze lata życia dziecka, kiedy pojawiło się pytanie wizyty wszystkich, tak naprawdę nie było wyboru. Jak mogliby odtrącić kogoś z nich? Wszyscy chcieli wesprzeć Maxa i Liz, a po tym wszystkim, przez co wszyscy przeszli, nie było sposobu, by powiedzieć nie. Nie chcieli powiedzieć nie.

Dziecko będzie potrzebować ich wszystkich. Z każdym mijającym dniem ciąży, Liz wie to z większą pewnością. Wszyscy muszą odegrać rolę w wychowaniu tego dziecka. Jest kwestią pierwszorzędną, żeby on był gotowy. Na co, tego nie wie. To jej nie przeraża. Po tym wszystkim, nie może dłużej obawiać się przyszłości. Co będzie, to będzie.

Ale to nie znaczy, że nie mogą się przygotować na to, co będzie. I dlatego wita tych, których kocha z otwartymi ramionami i wie, że oni zrobią to samo dla jej dziecka.

"Czujesz się lepiej?" pyta Max. Przystają pod dębem i on bierze ją w ramiona, całując ją w czubek głowy. Musi się wychylić, by to zrobić z powodu rozmiaru jej brzucha.

"Dużo," szepcze, obracając się tak, by oplatały ją jego ramiona i żeby ona mogła się o niego oprzeć. Zamyka oczy, sięgając po połączenie jakie dzielą ze swoim dzieckiem. Czuje, że on robi to samo i wie z całą pewnością, kiedy oboje mówią w tym samym momencie, "Jutro."

Kiedy się rodzi, przyjmują go wspólnie Isabel i Lonnie. Są teraz blisko, oryginał i jej duplikat. Michael i Rath tolerują się wzajemnie. Ava i Tess, mimo identycznych rysów, nie mają ze sobą wiele wspólnego. Ale Lonnie i Isabel są najlepszymi przyjaciółkami. Zbliżyły się z wielu powodów, między innymi na podstawie ich lojalności wobec braci, ale przede wszystkim z powodu ich miłości i oddania wobec dziecka Liz i Maxa.

Liz i Max dają mu na imię Sam. Wywiązuje się krótka dyskusja, że powinien zostać nazwany po Zanie, ale nie jest to poważne, szczególnie po tym jak Rath mówi, "Zan byłby wkurzony."

"Tak myślisz?" pyta Max. Nie wydaje się zdziwiony.

Rath wpatruje się w niego przez długą chwilę, po czym odpowiada, "Ty powinieneś to wiedzieć. A ty byś nie był?"

"Tak," odpowiada cicho Max.

"Dlaczego?" wtrąca się Ava. "To znaczy, to by było miłe, prawda?"

"Sam jest sobą," mówi jej Max. "Powinien mieć swoje własne imię." Rath przytakuje.

Później, leżą w łóżku, ich dziecko śpi pomiędzy nimi. Wreszcie wszyscy odjechali – przynajmniej na jakiś czas – i Liz prosi Maxa o wyjaśnienie.

"Całe życie Zana było oparte na byciu duplikatem," wyjaśnia cicho Max. "Nie chciałby tego dla swojego syna. Presji bycia drugim w jakimkolwiek aspekcie. Nawet drugim Znem."

I tak Sam staje się sobą i wszyscy obserwują z zachwytem i podziwem jak rośnie.


* * *

"Dlaczego tak się stało?" pyta w końcu Sam.

Znów jadę na zachód. Przez jakiś czas się nie odzywał. Nie pytali go co czuje, bo wiedzą, że powie im kiedy będzie gotowy. Poza tym, kiedy jest poruszony, ich połączenie z nim jest silne. Zawsze tak było, od dnia jego narodzin. Nie jest smutny. Jest zamyślony.

Max słyszy, jak Liz wypuszcza powietrze. Pozwala jej odpowiedzieć, bo dyskutowali o tym, co powiedzą, kiedy nadejdzie ten czas. "Ponieważ cię kochał skarbie. Wiedział, że my też będziemy cię kochać. I chciał, żebyś był bezpieczny."

Oboje wiedzą, że to nie jest jedyny powód. Wiedzieli to oboje od dnia, kiedy dowiedzieli się, że on się pojawi.

Ale to główny powód. I na razie, ponieważ oboje to wiedzą, to jest jedyny powód, który się liczy.


KONIEC




Poprzednia część Wersja do druku