yeti

Efekt rumowy (5)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

***

Zmrużyłem oczy, usiłując dostrzec godzinę na moim zegarku w wątłym świetle pobliskiej latarni. Bezskutecznie. Dlaczego, do diaska, nie sprawiłem sobie modelu z podświetlaną tarczą?! Naprawię ten błąd zaraz jak tylko otworzą sklepy. Z takimi przyjaciółkami jak Liz i Maria to nigdy nie wiadomo... trzeba być przygotowanym na wszystko. Zabębniłem palcami po kierownicy. Co Liz tak długo tam robi? Myślałem, że zajmie jej to najwyżej pięć minut. 'Cześć, jak się masz. Jesteś głównym bohaterem moich fantazji seksualnych. No to do zobaczenia w szkole. Trzymaj się.' I tyle – krótko i zwięzłowato. Hmm. Z drugiej strony... Liz była nieźle ululana... Niech to! Może w ogóle nie powinienem jej tam puszczać? No cóż, musztarda po obiedzie, ale mogę przynajmniej postarać się ją stamtąd wyciągnąć. Tak, to nienajgorszy pomysł. Wytłumaczę Maxowi, że to był tylko zakład i cokolwiek Liz powiedziała, zrobiła to pod psychicznym przymusem Marii. A co do Marii, to nie musi ona nawet wiedzieć o mojej małej akcji ratunkowej. Ponieważ Liz stanowczo odmówiła picia w samotności ('tak robią tylko pijacy' tak mówi jej ojciec) – Maria "dla dobra sprawy" dołączyła do wysuszania tej butelczyny rumu. Wychlały ponad połowę i teraz Maria chrapała na tylnym siedzeniu pogrążona w pijackiej drzemce. No i dobrze. Przez jakiś czas po wysłaniu Liz pod okno Maxa Maria nawijała o tym, jak to ona wiedziała od lat o jej tajemnym zadurzeniu, jak to Max też za nią szaleje, przecież to oczywiste i jak to trzeba było coś zrobić, by ich skonfrontować z ich uczuciami. I że to był po prostu genialny pomysł z tym wyzwaniem i że teraz, jak już coś się między Maxem a Liz rozwinie, to będzie się musiała wziąć za mnie. Akurat! Przechodzi mnie dreszcz na samą myśl. W końcu słowotok Marii zmienił się w niezrozumiały bełkot, po czym zasnęła, zgięta jak paragraf, na tylnym siedzeniu samochodu moich rodziców, oszczędzając mi tym samym bólu głowy, który na pewno by powstał, gdyby nie przestała gadać. Projekt "Alex" – też coś! Sam potrafię się zająć swoim życiem uczuciowym... No dobrze, może nie, ale na pewno nie będę się uciekał do pomocy mojej postrzelonej przyjaciółki, szczególnie jeśli ta pomoc miałaby wyglądać tak, jak w przypadku Liz.

Aaa, Liz! Chyba rzeczywiście najlepiej będzie, jak po nią pójdę.

Otworzyłem drzwi najciszej, jak umiałem (po co budzić Marię, prawda?) i wysunąłem się na ulicę. Zrobiłem parę kroków i, znalazłszy się pod latarnią, wreszcie mogłem zrobić użytek z mojego zegarka. 3.42. Świetnie! Mam tylko nadzieję, że żadne z rodziców Liz nie wpadło na pomysł sprawdzenia, co się z nami dzieje. Jeśli tak, to... o rany, będziemy mieli szlaban do czterdziestki! A mi pewnie zabiorą komputer z pokoju! Hmm... zdecydowanie trzeba pójść po Liz. Ale zanim zdążyłem cokolwiek w tym kierunku zrobić, drzwi domu Evansów otworzyły się i ktoś wyszedł na zalany światłem ganek. Podświetlona od tyłu postać nie była łatwa do rozpoznania, ale bary były zbyt szerokie jak na Liz. Facet, a więc Max albo pan Evans. O Boże, spraw, by był to Max. Już sobie wyobrażam co by sobie pomyślał pan Evans nakrywając mnie pod swoim domem przed czwartą rano. Szlaban do czterdziestki i śrut w tyłku. Nie, dziękuję. Po chwili mogłem odetchnąć z ulgą, gdyż mężczyzna opuścił oślepiający mnie krąg światła i widziałem go już wyraźnie. To był Max... i niósł Liz na rękach – poza jak z jakiegoś historycznego romansidła, tym bardziej że bohater męski występował bez koszulki, a bohaterka żeńska wtulała się w jego szeroką pierś. Prawdopodobnie zmierzali w moją stronę, ale nie mogłem być tego całkowicie pewien, bo mój wzrok zdryfował znowu w kierunku otwartych drzwi. Tym razem okupowała je sylwetka zdecydowanie kobieca, a aureola jasnych włosów, którą wokół jej głowy tworzyło światło ze środka domu, tak jak i szaleńczy stukot mojego serca, powiedziały mi, z kim mam do czynienia. Isabel. Konfliktowe emocje walczyły we mnie o lepsze. Błysk czystej ekstazy, który nawiedza mnie niezmiennie, ilekroć widzę jej doskonałą twarz i straszna trema, że zaraz się potknę i przewrócę, albo że ona pomyśli, że się jej narzucam, że jestem jak namolny szczeniak dopraszający się uwagi. Więc stałem jak wryty w kręgu światła rzucanego przez latarnię, chcąc z jednej strony, by chwila ta trwała jak najdłużej, a z drugiej, by skończyła się teraz, natychmiast, skracając mą mękę. Panie Boże, nie pozwól mi zrobić z siebie idioty!

To naprawdę okropne, ale stałbym tak aż do skończenia świata, albo do momentu, w którym Isabel zniknęłaby za drzwiami – w zależności od tego, co nastąpiłoby prędzej, gdyby nie Max. Nawet nie zauważyłem, że zdążył już podejść do samochodu. Stał przy drzwiach od strony pasażera, w dalszym ciągu troskliwie tuląc Liz do siebie.

— Alex, mógłbyś otworzyć drzwi? – to jego ciche słowa wyrwały mnie z transu. Podskoczyłem gorliwie, niczym parkingowy oczekujący wysokiego napiwku. Otworzyłem drzwi mojego zdezelowanego wozu i z ledwością stłumiłem odruch głębokiego ukłonu. Nie wiem, na czym to polega, ale wokół Maxa jest aura jakiejś subtelnej władzy, autorytetu, który wywoływał u mnie natychmiastowy posłuch... Niezwykłe u nastolatka, jakby mnie kto pytał.

Max złożył swój cenny ładunek delikatnie na przednim siedzeniu i kucnął przy samochodzie. Przesunął ręką po jej włosach i powiedział:

— Już w porządku, Liz. Alex zabierze cię do domu.

Twarz Liz była blada jak płótno – sprawiała wrażenie słabej i chorej, lecz na dźwięk głosu Maxa jej powieki zatrzepotały i spojrzała mu w oczy. Cień uśmiechu zawitał na jej wargach i już, jak za dotknięciem różdżki, nie wyglądała na tak chorą, jak jeszcze przed chwilą. Wyciągnęła rękę i dotknęła leciutko jego szczęki.

— Jesteś kochany, wiesz? – szepnęła. – Chcę mieć z tobą dziecko. – dodała cichuteńko, bez krztyny wahania w głosie. Nie mogłem uwierzyć, że to powiedziała! Nie Liz Parker! Boże, to było zbytnio śmiałe nawet jak na Marię – a to naprawdę wysoko ustawiona poprzeczka! Nigdy więcej nie pozwolę jej tknąć alkoholu. W tym momencie głośne czknięcie rozbrzmiało z tylnego siedzenia. Żadnej z nich.

Twarz Maxa pokryła się rumieńcem i niespokojnie zerknął w moim kierunku. Sorry, bracie, słyszałem to. Hmmm... dziwne. Jedynym źródłem jego zmieszania zdawała się być moja obecność, nie słowa Liz. Ja bym chyba uciekł gdzie pieprz rośnie, gdyby ktoś wyskoczył do mnie z takim tekstem. Ale nie Max. Choć czerwonawy odcień jego twarzy widać było nawet w tak kiepskim świetle, jakie zapewniała ulica w środku nocy, uśmiechnął się leciutko i, ściągnąwszy dłoń Liz ze swojej szczęki, musnął jej palce wargami.

— Dobranoc, Liz. Zobaczymy się w szkole.

Podniósł się i delikatnie zamknął drzwi wozu. Przymknął na chwilę oczy, jakby chciał się upewnić, że każda sekunda dzisiejszej nocy tkwi bezpiecznie w zakamarkach jego pamięci, po czym odszedł parę kroków, a z każdym centymetrem oddalającym go od samochodu uśmiech znikał z jego twarzy, zastępowany powoli tą ciężką do przebicia maską, tak dobrze znaną wszystkim uczniom West Roswell High. Max Evans – zawsze uprzejmy, lecz nie okazujący specjalnie żadnych emocji przystojniak. Dziewczyny za nim szalały – każda chciała być tą, która odkryje wszystkie jego tajemnice. Max nigdy nie dał się zwabić w ich sieci, lecz Liz chyba rzeczywiście miała potencjał, by zwalić mur obojętności, który wokół siebie wzniósł. Ale, nawet jeśli dzisiaj został zrobiony pierwszy krok w tym kierunku, to był to dopiero pierwszy krok na długiej drodze. Czy zostaną poczynione dalsze, a co za tym idzie, czy Liz wyciągnie Maxa z jego skorupy – to kwestia przyszłości, niekoniecznie zresztą najbliższej.

Uruchomiłem silnik dokładnie w tym samym momencie, w którym za rodzeństwem Evansów zamknęły się drzwi. Jechałem po pustych ulicach, drobiazgowo przestrzegając wszystkich znaków drogowych i gorączkowo usiłując wymyślić, jak zmusić dwie pijane, śpiące dziewczyny, by wdrapały się po drabinie na balkon Liz, nie łamiąc po drodze żadnej kości. Boże drogi, pomóż mi! Cóż, westchnąłem, parkując przed Crashdown Cafe – mam za swoje, poprzestając z taką wariatką jak Maria. Nigdy więcej szczerych rozmów o seksie z tymi dwoma. Już wolę być zdany na domysły. Nigdy więcej!

***



Poprzednia część Wersja do druku Następna część