yeti

Efekt rumowy (14)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Cześć wszystkim! Dzisiaj bez zbędnych wstępów (i tak pewnie nikt ich nie czyta ;-) ) Oto następna część. Miłej lektury! Yeti

***

XIV

Biologia.

Normalnie mój ulubiony przedmiot.

No dobrze, to nie do końca prawda. Angielski i historia to bardziej moja broszka, przyznaję, ale mimo to z radością chodziłem na zajęcia dla zaawansowanych z biologii, tak jak zresztą z chemii. A w tym roku to już jestem niemalże wielbicielem pani Hardy i pana Seligmana, i to niezależnie od ilości zadań domowych, którymi nas obarczają. Dlaczego? Dlatego, że dali mi w tym roku cudowną partnerkę – Liz Parker. Tym samym, dzień po dniu, są to najbardziej przeze mnie wyczekiwane zajęcia.

Ale nie dzisiaj.

Dzisiaj zwlekałem z wejściem do klasy do ostatniej możliwej chwili, stercząc na korytarzu, jak jakiś idiota, by ograniczyć kontakt z Liz do absolutnego minimum. Prawda była taka, że nie chciałem z nią rozmawiać. Nie wiedziałem jak. Nie po sobotniej nocy, nie po kłótni, jaką miałem z Isabel i Michaelem...

No bo jak mam się zachować?

Chciałbym tam wejść i uśmiechnąć się do niej, spytać jak się ma... a po lekcji zaprosić na randkę... kolacja, może kino – nieważne, byle razem... ale mój najlepszy przyjaciel wybił mi to z głowy. Więc co? Mam się zachowywać, jakby nic się nie stało? Nie ma mowy, by mi to wyszło! Mam tam usiąść, jakby nigdy nic? Przecież tak wyraźnie pamiętam dotyk jej skóry, pieszczotę jej włosów, każde zetknięcie naszych ust... Liz zmieniła w sobotę moje życie i wcale nie byłem pewien, czy tak łatwo, jeśli w ogóle, uda mi się wrócić w ramy dawnej egzystencji. No i, znając Liz i jej przerażająco analityczny umysł, to ona też tak tego nie zostawi... Będzie chciała o tym porozmawiać, choćby po to, by zostawić ten cały incydent, którego z pewnością gorzko żałuje, za sobą. Bo taka właśnie była Liz – nigdy nie omijała problemów w głupiej nadziei, że, ignorowane, znikną, lecz stawiała im dzielnie czoła i za to też, między innymi, ją kochałem...

— Panie Evans? – usłyszałem za sobą i obróciłem się, nerwowo mnąc w ręku ramię od plecaka. Pani Hardy. Szlag, nawet nie słyszałem dzwonka! Szybkie spojrzenie utwierdziło mnie w moich podejrzeniach – korytarze były puste. Tylko ja i pani Hardy. Cudownie. Zerknąłem na nią niepewnie. Wyglądała na lekko poirytowaną. – Czy zamierza pan do nas dzisiaj dołączyć? – zapraszającym gestem wskazała wciąż otwarte drzwi klasy. Przełknąłem ślinę, chcąc coś powiedzieć, przeprosić... ale zaschło mi w gardle i nie byłem w stanie wykrztusić nawet słowa. Zbliżała się chwila konfrontacji z Liz i tylko ta myśl kołatała mi się w głowie. – Obiecuję, że nie będzie dzisiaj kartkówki, panie Evans – moje przedłużające się milczenie i wyraźnie nerwowe zachowanie widocznie nie umknęły jej uwadze i wywołały odruch miłosierdzia, a co za tym idzie – pocieszenia. Nawet irytacja zniknęła bez śladu z jej głosu. Och, gdyby tylko wiedziała, że to nie to mnie męczy. Mój problem był o wiele poważniejszy – i właśnie miałem z nim stanąć twarzą w twarz... Kiwnąłem lekko głową, sygnalizując, że słyszałem jej zapewnienie i przekonało mnie ono do wejścia do laboratorium, choć przez chwilę byłem stuprocentowo pewny, że nogi odmówią mi posłuszeństwa. Kończyny jednak postanowiły zrobić mi niespodziankę, więc chyłkiem, na tyle na ile to możliwe po dzwonku, gdy wszyscy już siedzą i czekają na nauczyciela, wsunąłem się do klasy. Nie podnosząc wzroku podszedłem do przypisanego mi i Liz stołu laboratoryjnego i usiadłem. Przez parę sekund skupiłem się całkowicie na wyciąganiu z plecaka potrzebnych przyborów, ale wiedziałem, że tak naprawdę były to tylko pozory...

Całym sobą chłonąłem ją – ciepłem jej ciała, tak blisko mojego, iż czułem niemalże tętniący pod jej skórą puls, każdy jej oddech, wprawiający otaczające nas powietrze w delikatne wibracje, jej oszałamiający, lecz zupełnie nieprzytłaczający zapach – jak lody waniliowe z truskawkową polewą jedzone w kawiarnianym ogródku, jak powiew wiatru na pustyni, jak przechadzka wśród jaśminowych krzewów...

— Cześć Max – szepnęła cicho i po prostu musiałem na nią spojrzeć, choć zarzekałem się, że tego nie zrobię. Patrzyła na mnie, lekko pochylona w moją stronę, śliczny, choć odrobinę nerwowy uśmiech błąkał się jej po ustach. Jej oczy wciągały mnie nieubłaganie w swoją głębię, a ja wręcz marzyłem, by w nich utonąć. Jej włosy spływały w moją stronę kaskadą, błagając niemalże, bym wsunął w nie dłonie... Pamiętałem – były takie miękkie i gładkie w dotyku, na jakie wyglądały – jak najprzedniejszy jedwab. Aż palce mnie swędziały – zanurzyć ręce w tej miękkości, przyciągnąć Liz do siebie i zawładnąć jej ustami... Sprawić, by wszyscy wiedzieli, że odtąd jest moja.

Tylko moja.

Oblizała usta, jakby czytając w moich myślach, i przygryzła dolną wargę – z ledwością zdławiłem jęk, gdy to zobaczyłem. Powiedz coś, idioto!, przemknęło mi przez głowę.

— Cześć Liz – wychrypiałem błyskotliwie, posłuszny nakazowi mózgu, i odwróciłem wzrok. Był to wysiłek iście herkulesowy. Zacisnąłem z całej siły dłonie na ołówku, by powstrzymać instynkt i się na nią nie rzucić.

Panuj nad sobą, baranie!

Raz, dwa, trzy – wdech.

Raz, dwa, trzy – wydech.

Powoli i spokojnie...

— Max Evans?

Powoli i spokojnie...

Nagle poczułem szturchnięcie. Poderwałem głowę w stronę Liz, ale ona tylko chciała zwrócić moją uwagę na coś... na kogoś innego. Pani Hardy patrzyła na mnie wyczekująco – ręce splecione na piersi, noga wybijająca równy rytm na linoleum, uniesiona brew. Cholera! Chyba mnie o coś zapytała... i to jakiś czas temu.

Niedobrze.

— Hm... obecny? – spróbowałem niepewnie. A nóż, a widelec...

— Mam co do poważne wątpliwości, panie Evans. Dręczy mnie nieodparte wrażenie, że myślami odleciał pan daleko stąd. Prosimy o powrót na ziemię, chyba że koniecznie chce pan dodatkowe zadanie domowe – a mogę to panu załatwić. To jak będzie? Czuje się pan na siłach wrócić do nas, zwykłych śmiertelników? – z każdym słowem nauczycielka zbliżała się do mojej ławki, onieśmielając mnie coraz bardziej. Czułem na sobie spojrzenia całej klasy, a od najmłodszych lat nie cierpię być w centrum uwagi. Przełknąłem ślinę, aby być w stanie coś z siebie wydusić.

— Przepraszam, pani profesor. Będę uważał. – wypadło żałośnie, ale lepsze to niż nic.

— Byłoby miło. Na dobry początek proszę przypomnieć współtowarzyszom niedoli, o czym mówiliśmy na poprzednich zajęciach.

No to byłem w domu. Mogę mieć w tej chwili drobne (akurat!) problemy z koncentracją, ale pamięć miałem rewelacyjną, a do biologii zawsze się przykładałem, z wiadomych powodów oczywiście.

Wziąłem głęboki oddech i zacząłem mówić.

***

No to pierwsze spotkanie po sobotniej nocy mamy za sobą (a raczej jesteśmy w jego trakcie ;-) ). A teraz bardzo miła (dla mnie) rzecz – feedback! Proszę o komentarze. Pozdrawiam – Yeti:-)


Poprzednia część Wersja do druku Następna część