yeti

Efekt rumowy (12)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

witam wszystkich i bardzo, BARDZO przepraszam za tak długie milczenie. muszę powiedzieć, że life suxx! no ale jestem (w końcu!) i to z długą, jak na mnie, częścią :-) miłej lektury!
***

XII

Zerknęłam na telefon chyba po raz piąty w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Miała dzwonić. I to natychmiast po powrocie od Maxa. I to niezależnie od wyniku ich rozmowy. Wymusiłam na niej tę obietnicę, bo byłam absolutnie pewna, że, tak czy siak, przyda jej się najlepsza przyjaciółka – czy to do wspólnego świętowania, czy to do pocieszania, choć byłam w stu procentach pewna, że będzie to to pierwsze.

Ale był już wieczór, a Liz się nie odzywała.

Dotychczas potrafiłam znaleźć sobie zajęcie, by o tym nie myśleć... no dobrze, moja mama znalazła mi zajęcie, a dokładniej – zapędziła mnie do pieczenia ciast dla Crashdown. Robota zupełnie nie dla mnie, jakby mnie kto pytał. Nie żeby ktoś to oczywiście zrobił. Bo i po co pytać Marię o zdanie? A na każdą niewinną uwagę fuknięcie, że "z tych głupich placków się utrzymujemy, młoda damo, więc nie strój mi tu żadnych fochów!" A to takie nudne! Odmierzanie dokładnych proporcji i babranie się w tych śliskich składnikach, jak masło czy masy różnego rodzaju. Okropność! No i te pierniczone kalorie – nigdy nie można zbyt dużo podjeść... Oookay, zbaczam z tematu. Liz i jej zignorowanie przyjacielskich powinności, a więc poinformowania mnie o rozwoju sytuacji... Cóż... Godzinę temu mama wyszła na randkę i dopiero wtedy do mnie z pełną mocą dotarło, że Liz nie raczyła do mnie zadzwonić. Poczułam się trochę urażona. W końcu jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami niemal od kołyski, a najlepsze przyjaciółki nie mają przed sobą sekretów, prawda? Już zupełnie wystarczy, że wydawało jej się, że ukryje przede mną to swoje zadurzenie Maxem... Nie mogła mi tego zrobić znowu – na pewno nie w taki sposób, ignorując bezczelnie moje polec... znaczy się, moją prośbę.

Zerknęłam znowu na telefon, ale oczywiście bez oczekiwanego skutku. Może jej się zepsuł albo coś? Jasne!, sarknęłam wewnętrznie – pan P. niemal obsesyjnie pilnował, by wszelkie problemy z telefonem były załatwiane od ręki. "Prowadzę interes i nie mogę sobie pozwolić na fanaberie techniczne. Trzeba być w ciągłym kontakcie z klientami i dostawcami." I nie miało najmniejszego znaczenia, że znakomita większość klientów i dostawców fatygowała się do Crashdown osobiście. Pan P. miał prawdziwego fioła na tym punkcie i fioł ten rozciągał się na domowe środki komunikacji międzyludzkiej. I słusznie – jak nam zepsuł się telefon, to mamie się nie chciało zawiadomić serwisu przez dwa tygodnie i był to koszmar. Mieć piętnaście lat i być odciętą od telefonu przez tak długi czas... – aż się wzdrygam jak to sobie przypomnę. Jeszcze trochę, a zaczęłabym mieć chyba koszmary, albo zgłosiła odpowiednim władzom maltretowanie dziecka... szlag, znowu odbiegam od tematu. Liz. Max. Ich rozmowa i brak kontaktu od Liz. Swoją stronę sprawdziłam i wiem, że u nas wszystko działa. A niech to! Czas przypomnieć o sobie mojej najlepszej przyjaciółce – i to najlepiej face to face, by nie mogła się wymigać od dokładnej relacji z dzisiejszego dnia.

Chwyciłam klucze do Jetty z kuchennego kredensu, dziękując w duchu Opatrzności za to, że aktualny fagas mamy dysponował własnym autem, i wybiegłam przed dom. Do Crashdown nie było daleko – zaledwie pięć minut jazdy, więc błyskawicznie zaparkowałam przed domem Liz. Przed kafeterią nie było zbyt dużo samochodów. Tak się składa, że Crashdown to przede wszystkim przybytek młodzieży w wieku szkolnym i turystów, a niedzielny wieczór to pora, którą te grupy spędzają gdzie indziej. Przez chwilę pomyślałam, że może Liz ma dodatkową, oprócz popołudniowej, zmianę, co by w jakimś sensie usprawiedliwiało brak kontaktu z jej strony, ale, gdy przebiegałam przez salę jadalną, widziałam że, zgodnie z grafikiem, jedynie znudzona Agnes tkwi na posterunku. A więc nie tu był pies pogrzebany...

Jak burza, a więc swoim zwyczajem, wbiegłam na zaplecze. Pan Parker akurat przechodził z ogromnym pudłem pełnym, z tego co zauważyłam, butelek z keczupem i z ledwością uniknęłam zderzenia.

— Już z powrotem? – uśmiechnął się na mój widok. – Cała noc i jeszcze nie zdążyłyście się nagadać?

— Wie pan jak to jest, panie P. Babskich plot nigdy za wiele. – mrugnęłam porozumiewawczo i pan Parker roześmiał się serdecznie. – Liz u siebie? – zawsze istniała szansa, że Liz, po szczerej rozmowie z Maxem, postanowiła spędzić z nim cały wolny czas i nie miała czasu ani głowy, by o spektakularnym sukcesie zawiadomić mnie, swoją najlepszą kumpelę. To też stanowiłoby, od biedy, jakieś usprawiedliwienie.

— Tak, ale ma jakiś dziwny nastrój. Jest niezwykle zamyślona przez cały Boży dzień. Nawet musiałem ją zwolnić ze zmiany, bo ciągle myliła zamówienia – cień zmartwienia przesunął się po twarzy taty Liz i pan P. w zatroskaniu potrząsnął głową. Liz co prawda czasami zdarzało się wyciszać i rzadko było to spowodowane jakimiś problemami, ale żeby wpływało to na jej pracę? Pan P. był widocznie w kropce. – Może zdołasz ją trochę rozruszać? Ty zawsze masz jakąś na nią metodę. – pan Parker poprawił ułożenie pudła i jeszcze raz się do mnie uśmiechnął. To naprawdę świetny facet. I niezły szef. Często zazdrościłam Liz takiego ojca.

— Zobaczymy, co da się zrobić. – powiedziałam napuszony tonem, by go trochę rozluźnić. Byłam właściwie pewna, że nie miał powodów do zmartwienia. – To ja pędzę. – dodałam zaraz potem na odchodnym, machnęłam ręką na pożegnanie i wpadłam na schody.

Do drzwi mieszkania nawet nie zapukałam – od lat był to mój drugi dom i dokładnie tak go traktowałam. Rzuciłam krótkie "dobry wieczór" pani Parker, która oglądała w salonie telewizję, i z krótkim pukaniem i pytającym "Liz?" na ustach weszłam do pokoju mojej najlepszej przyjaciółki.

Który był pusty.

Wmurowało mnie na chwilę, ale wiatr poruszający lekko firankami przez otwarte okno wskazał mi miejsce pobytu Liz. Podeszłam do okna i rozejrzałam się po balkonie – rzeczywiście, siedziała na jednym ze swoich leżaków, opatulona kocem, i wpatrywała się w usiane gwiazdami niebo.

— Liz? – spytałam ponownie, jakoś nagle niepewna, czy dobrze robię, przerywając jej zamyślenie. Irytacja spowodowana zaniedbaniem przez nią obowiązków przyjaciółki zgasła jak zdmuchnięta świeczka.

Drgnęła lekko i spojrzała na mnie półprzytomnie. Po chwili uśmiechnęła się i gestem zaprosiła mnie na balkon, ale, co zauważyłam ze zdziwienie, unikała bezpośredniego kontaktu wzrokowego. O-o – coś było nie tak.

Wdrapałam się na balkon i usiadłam po turecku koło leżaka Liz, świadomie ignorując rady mamy o łapaniu wilka – w końcu Liz mnie potrzebowała i będę przy niej, choćbym miała przeziębić sobie pęcherz. Mocniejszy powiew wiatru sprawił, że na moich ramionach pojawiła się gęsia skórka i pożałowałam, że nie wzięłam z domu swetra. Trochę pomyślunku, DeLuca! Trudno, zniosę też ciut chłodu – Liz była ważniejsza!

— Piękna dziś noc, prawda? – powiedziała cicho. – Gwiazdy wydają się być tak blisko...

Ooookay – może ktoś mi powie, o co tu chodzi? Spodziewałam się ją zastać w ponurej melancholii albo radosnym uniesieniu. Ale to? Liz zachowywała się jakby nic się nie stało co nijak nie pasowało mi do sytuacji. Próbowałam uchwycić jej wzrok, ale nie udało mi się – spojrzenie wciąż miała utkwione w niebo. Jej niesamowicie, niemal nienaturalnie spokojna twarz przyprawiała mnie o ciarki. Zdaje się, że nie poszło dobrze, ale jak miałam pocieszyć kogoś, kto wydawał się pocieszenia nie potrzebować? Już chyba wolałabym, by się rozpłakała – utuliłabym ją, powyrzekałybyśmy na facetów i mogłybyśmy zostawić ten incydent za sobą...

A tak? Co mogłam zrobić?

Głupie pytanie – zachować się jak typowa DeLuca i wetknąć nos w nie swoje sprawy. Choć, muszę przyznać, czułam się niezręcznie robiąc to.

— Jak poszło? – spytałam cicho.

— Hmmm...? – spojrzała na mnie roztargnionym wzrokiem, tak jakby nie miała pojęcia, o czym mówię.

— No wiesz... z Maxem – wyjaśniłam, niepewna, jaką reakcję zobaczę na to imię.

— Aaaa... o tym mówisz – powiedziała nonszalancko, jakbym pytała ją o jakąś pracę z angielskiego z zeszłego roku. Ale fakt, że zaczęła skubać palcami brzeg koca i wbiła wzrok w jego kraciasty wzór zdradzał, że nie była tak obojętna, za jaką chciała uchodzić. Boże! Ta rozmowa musiała potoczyć się naprawdę źle! Już ja Maxowi pokażę, gdzie raki zimują, jak go zobaczę! Ale teraz miałam coś ważniejszego do zrobienia. Misja nie-martw-się-faceci-to-chamy-i-świnie rozpoczęta.

— Och, chica. Tak mi przykro – powiedziałam cicho. Podniosłam się, i, wepchnąwszy się trochę na leżak Liz, objęłam ją mocno. – Taka byłam pewna, że mu się podobasz. Bardzo często ci się przyglądał takim maślanym wzrokiem... – 'oj, niedobra taktyka', zmitygowałam się w myślach. Tylko rozdrapywałam rany. Jak zawsze – wypaple, zanim pomyśli. – Już nie będę się wtrącać w twoje życie uczuciowe – obiecałam pochopnie chcąc zatuszować gafę. Zamilkłam na chwilę, ale nie doczekałam się ze strony Liz żadnej reakcji. Co prawda objęła mnie, ale nie pisnęła ani słowa. Nie rozpłakała się również, a choć, Bogiem a prawdą, nie spodziewałam się aż takiej reakcji, to byłaby ona mniej niepokojąca niż... to.

— Liz? – zawahałam się, ale zwolniłam uścisk, by spojrzeć jej w twarz. Wyglądała... dziwnie. Tak jakby coś ukrywała.

— Liz? – powtórzyłam, i nagle przyszła mi do głowy okropna myśl. Chyba nie... Nie! Max nie mógłby... prawda? Przełknęłam ślinę, bo moje gardło zrobiło się ni stąd ni zowąd zbyt suche, by pozwolić mi wydusić to pytanie, a, jeśli miałam pomóc, musiałam wiedzieć. – Czy... czy Max cię... wykorzystał? – Boże, jak to głupio brzmi! – albo próbował? – szukałam desperacko odpowiedzi w oczach Liz. Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli. Skopać Maza... napuścić na niego Alexa... namówić Liz, by zgłosiła się na policję i poszła do psychologa. Boże, powinna powiedzieć rodzicom. Rany, nic dziwnego, że nie zadzwoniła do mnie. Jak dobrze, że przyszłam... Max, ty sukinsynu...

Lecz szybko mój umysł zmienił się w jeden wielki mętlik, bo oczy Liz rozbłysły przez chwilę zdumieniem, które momentalnie przytłumiło moje lęki, by po sekundzie wypełnić się rozbawieniem. Liz wybuchła śmiechem, gwałtownym i niepohamowanym, jakbym właśnie opowiedziała dowcip stulecia. Odsunęłam się od niej lekko, bo, choć ulżyło mi niesamowicie, że moje podejrzenia okazały się bezpodstawne, to poczułam się trochę obrażona, że moja troska spotkała się z takim przyjęciem. Ale moja najlepsza przyjaciółka zaraz przyciągnęła mnie do siebie z powrotem i, wciąż się śmiejąc, zaczęła mnie przepraszać. Pozwoliłam się objąć, ciesząc się, że mój świat, przez chwilę balansujący na krawędzi przepaści, znów był w porządku, no a przynajmniej powrócił do normalności. Poklepałam ją delikatnie po plecach, czekając, aż się uspokoi. Dopiero, gdy jej chichot umilkł, odezwałam się:

— A więc, jak rozumiem, pomyliłam się. I dzięki Bogu! Ale oświeć mnie, proszę, co cię tak rozśmieszyło, dobra? Też chciałabym się pośmiać – dodałam lekko obrażonym tonem.

Delikatny rumieniec zabarwił jej policzki i odwróciła wzrok. Hmm, ciekawe dlaczego?

— No, dziewczyno – teraz to już na serio pobudziłaś moją ciekawość. Mów... albo spytam Maxa... Co on takiego ci powiedział? Chyba... nie poszliście wczoraj na całość, co? – moje myśli pędziły z szybkością kolejki górskiej i język miał trochę problemów z nadgonieniem. To, prawdę mówiąc, nic nowego – nie na darmo Alex nazywa mnie pleciuchem. No, ale nawet ja muszę czasem zaczerpnąć oddechu. Zresztą... tymczasowo byłam bardziej zainteresowana w uzyskaniu odpowiedzi, niż stawianiu dalszych pytań. – No, Liz, błagam, zlituj się nade mną.

— Kiedy sama niewiele wiem. – moja twarz musiała wyrażać zdumienie, bo pospieszyła z wyjaśnieniem. – Tak naprawdę to z nim nie rozmawiałam...

— Ale... przecież byłaś taka zdecydowana! A jak już coś sobie postanowisz, to nikt cię nie powstrzyma... Przecież nawet nie chciałaś nas słuchać, gdy mówiliśmy, że to trochę ryzykowne. A później, ot tak, sama rezygnujesz? – czułam się, jakbym rozmawiała z kimś obcym. Liz zdecydowanie zachowywała się dziwnie, no i wyciągnięcie z niej każdego zdania przypominało wyrywanie zęba bez znieczulenia. Nigdy wcześniej to się nie zdarzało. Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami szmat czasu i zawsze stanowiłyśmy dla siebie nawzajem oparcie w trudnych chwilach oraz dzieliłyśmy ze sobą radości. A teraz... wyraźnie coś ją męczyło. Patrzyłam, jak zagryza wargę, wyraźnie szukając odpowiednich słów i wiedziałam, że, cokolwiek powie, będzie to tylko częściowa prawda. Boże drogi, co się z nią dzieje?!

— Nie rozmawiałam z Maxem, bo był zajęty – zaczęła cicho, mnąc w palcach brzeg koca. – Chciałam skorzystać z tej samej drogi co poprzednio i usłyszałam, że nie był sam.

No nie, chyba nie chce mi powiedzieć, że była tam jakaś dziewczyna?

— Był właśnie w środku kłótni z siostrą i Michaelem, wiesz, swoim najlepszym przyjacielem.

— Michael? To ten z włosami, tak? – wzdrygnęłam się lekko. Ten chłopak zawsze wysyłał dziwne wibracje.

— Dokładnie. Uznałam, że nie ma co im przerywać. – dodała i zamilkła.. Czyżby to było wszystko? Poczułam pewne rozczarowanie z powodu tak oczywistego braku dobrej kulminacji napięcia, ale i ulgę, bo najprawdopodobniej oznaczało to tylko lekkie opóźnienie w planach Liz.

— Jasne, rozumiem. To jak, pogadasz z nim jutro?

— Nie wiem. Raczej nie. – że co proszę? – Przyjmę chyba trochę inną taktykę.

Taktykę?! To brzmiało, jakby wybierała się na wojnę. E, co tam... jeśli na końcu tej kampanii wyląduje w ramionach jednego z największych przystojniaków w szkole, to niech i tak będzie.

— No dobra. Maria słucha i jest w stanie gotowości bojowej. W czym ci mogę pomóc, chica? – aż zatarłam ręce. I wtedy Liz się uśmiechnęła, ciepło i szczerze. I poczułam, że, cokolwiek planuje, uda się.

***

no i jak? odkupiłam trochę swoje winy (ergo makabryczne spóźnienie)? pewnie nie... ale, mimo wszystko, proszę o słowo lub kilka komentarza. :-) do następnego razu – Yeti:-)


Poprzednia część Wersja do druku Następna część