_liz

Każda moja łza (11)

Poprzednia część Wersja do druku

X

Nie opuszczaj mnie
Każda moja łza
Szepcze, że co złe
Się zapomnieć da
Zapomnijmy ten
Utracony czas
Co oddalał nas
Co zabijał nas
I pytania złe
I natrętne tak
Jak, dlaczego, jak
Zapomnijmy je
Nie opuszczaj mnie...


Leżał w bezruchu od jakiś trzech godzin. Nie zapalał światła. Wolał mrok i ciszę. Tak było lepiej, bezpieczniej. Tak go nikt nie zobaczy. Od tych trzech godzin nawet nie drgnął, nie przekręcił się, nie poruszył dłonią. Nic. Tylko oddychał. A i to przychodziło mu z trudem. Jakby powietrze w jego mieszkaniu było zbyt gęste, aby móc nim swobodnie oddychać.

Oczy wciąż go piekły. Uczucie gorących igiełek wbijanych prosto w białka, nie pozwalało mu przymknąć powiek. Sam też się do tego przyczyniał. Zupełnie, jakby zamknięcie oczu oznaczało kolejną stratę, kolejną przegraną, kolejny ból. Policzki wciąż paliły. Od łez...

Tak, płakał. Ale tylko wtedy, gdy nikt nie widział, gdy nikt się nie domyślał. Miał wrażenie, że kiedyś płakał mniej, a miał więcej powodów. Teraz powód był jeden, a łez znacznie więcej. Chciał już przestać... Dlaczego człowiek nie ma w sobie ograniczonej liczby łez? Gdyby tak było, on już dawno przekroczyłby limit. Może byłoby wtedy łatwiej. Bez tego piekielnego kłucia pod powiekami, bez wilgotnych policzków, bez zachłyśnięć powietrzem, bez modlitwo o to, aby nikt nie przyszedł.

To ostatnie mu się sprawdzało. Nikt nie przychodził. Wszyscy nauczyli się, że on nie potrzebuje pomocy, że sam sobie radzi, że mogliby tylko pogorszyć sytuację. I nie przychodzili. Mówiąc szczerze, wcale nie było mu to na rękę. Wmawiał sobie, że nikogo nie chce widzieć. Ale czekał aż ktoś wreszcie otrze łzy.

Gdy księżyca cierń
Lśni na nieba tle
A z czerwienią czerń
Nie chcą złączyć się
Nie opuszczaj mnie

Kiedyś był taki ktoś... Ktoś kto przychodził, nawet gdy się tego nie spodziewał. Osoba, która ocierała łzy, ale nie wołała innych. Teraz słone krople swobodnie spływały po policzkach, bo on nie miał w sobie siły, żeby je powstrzymać. Co jakiś czas jedna z łez wdzierała się do jego ust, potęgując słono-gorzki smak. Krztusił się wtedy samą śliną i powietrzem. Miał ochotę wymiotować wspomnieniami. Inni rozpamiętywali to wszystko, każdy szczegół rozrysowywali paletą barw. On tak nie umiał, nie chciał. Nie dlatego, że nie chciał pamiętać. Wolał nie musieć tego robić, wolał, żeby przeszłość nigdy się nie zdarzyła.

Każdego wieczoru, gdy tak leżał, szukał sposobu na cofnięcie czasu. Wciąż wydawało mu się, że wszystko mogło potoczyć się inaczej. Tak, jak powinno się potoczyć. Wtedy nie byłoby ucieczki. Nie byłoby nocy. Nie byłoby łez.

Gdyby ktoś jednak przyszedł i zobaczył go? Gdyby zapytał skąd te łzy? Nie umiałby odpowiedzieć. Już dawno nauczył się nie mówić tego, co czuł. Tylko, że oni tego nadal nie rozumieli. Nikt nie rozumiał. I nikt by nie zrozumiał powodów. On sam ich czasami nie mógł pojąć. Nie dowierzał temu, co się kotłowało wewnątrz niego. Ile razy szukał ucieczki z tego labiryntu i tak wracał w to samo miejsce. Ciepłe miejsce, z którego już nie chciał uciekać. Ale już nie było tego miejsca, pozostał tylko wypalony ślad, a on nadal gubił się w korytarzach swojego życia. Dlatego chciał cofnąć czas.

Każda kolejna łza przynosiła zastanowienie. Czy to mogło potoczyć się inaczej? Mogło. Gdyby tylko tego jednego wieczora, to jedno okno było otwarte, tylko przez tę jedną chwilę....

Stał długo w deszczu, a ona na niego patrzyła. Ale nie otwierała. Może gdyby otworzyła, on by wszedł do środka i wszystko miałoby swoje miejsce i czas i byłoby tak, jak miało być. Pamiętał jak jej jasne rysy rozmywały się za szybą skropioną deszczem i pamiętał, że coś mówiła sama do siebie. A najbardziej pamiętał to, że nie otworzyła okna...

Gdyby otworzyła, nogi nie poniosłyby go w inną stronę. Nie wprowadziłyby go w labirynt. Teraz nie byłoby nowych łez. Wiedział, że gdyby dzisiaj tam poszedł, nawet teraz, to otworzyłaby okno.

Ale on już nie chciał tam wchodzić...

Teraz chciał wrócić do Liz, móc ponownie spojrzeć na nią i uciszyć wszystkie swoje lęki i wewnętrzne krzyki. Nie. On był skazany na samotność i przegraną. Wieczna tułaczka po pustyni przerażenia. Najpierw spieprzone dzieciństwo, ciągły strach o bliskich, zero ciepła, wieczny deszcz. I kiedy myślał, że już wszystko stracił, że jest martwy i nic nie poczuje, pojawił się jego anioł. Liz była jego aniołem, ona nauczyła go czuć, kochać.

Ciągle pamiętał jej twarz, oczy pełne smutku i radości jednocześnie, jej zapach, głos... Wciąż czuł na ustach jej pocałunek, który całkowicie rozpuścił lód jego duszy i serca. Nikt nie był w stanie dać mu tyle ciepła i poczucia bezpieczeństwa, co ta mała istota. Nikt inny nie wiedział, że mógł ją kochać, że ona mogła kochać jego. Nikt. I nikt się nigdy nie dowie. Nie teraz, gdy jej ciało spoczywa pod ziemią, a jego myśli są już martw jak on sam. Nie powie im. Nie muszą wiedzieć, że z dniem, w którym odeszła Liz Parker, on sam przestał egzystować. Kolejna porcja gorących łez spłynęła w dół.

Życie musiało go nienawidzić, ktoś musiał go nienawidzić, że odbierał mu wszelkie światło i nadzieję. Przez pół życia męczył się z ojczymem, potem rany nie chciały się goić. Cierpienie zżerało go od środka jak kwas siarkowy, kiedy męczył się, by jej powiedzieć, co czuje. A potem przez kilka krótkich chwil był najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Był w stanie upić się tym słodkim uczuciem. Niestety... I to mu również odebrano.

Na Boga, on nie miał nawet czasu się nacieszyć obecnością Liz przy sobie.

Dwa dni. Tylko dwa dni od pamiętnych słów „Masz mnie. Masz prawdziwą Liz Parker”. Ciągle miał przed oczami tę scenę, gdy wychodziła nad ranem z jego mieszkania z uśmiechem, mówiąc, że przyjdzie wieczorem. Wciąż słyszał w swojej głowie własny szept. Musiał jej to powiedzieć nim wyszła, jakby coś przeczuwał.

„Kocham cię...”

I wyszła. Drzwi się zamknęły.

Nie przypuszczał, że widzi ja wtedy po raz ostatni żywą. Życie pisze różne scenariusze, ale to jemu zawsze trafiały się te najgorsze. Tym razem też. Jeden dzień. Jeden krok. Jeden samochód. Jeden pieprzony wypadek. Śmierć.

Umarła, a on razem z nią.

Łzy spływały już słoną kaskadą, kiedy powtarzał w myślach ostatnią strofę jej ulubionego wiersza. Tę samą strofę, którą mu szeptała przez całą noc.

Nie opuszczaj mnie
Już nie będzie łez
Już nie będzie słów
Dobrze jest jak jest
Tylko taki kąt
Mały kąt mi wskaż
Gdzie twój słychać śmiech
Widać twoją twarz
Chcę gdy złoty krąg słońca wzejdzie
Być co dnia
Cieniem twoich rąk
Cieniem twego psa
Nie opuszczaj mnie

THE END

Poprzednia część Wersja do druku