_liz

Kwaśne pomarańcze (5)

Poprzednia część Wersja do druku

IV

Liz siedziała sztywno na krześle, wpatrując się w czwórkę zmieszanych nastolatków. Nikt nic nie mówił. Dziewczyna miała wrażenie, że za chwilę to wysokie napięcie jakie powstało zacznie wytwarzać prawdziwe iskry. Dla niej może i byłoby lepiej, gdyby któraś z linii prądu ją poraziła. Może spowodowałoby to obudzenie się z tego koszmaru, a może chociaż odebrałoby ten inny ból. Spojrzała na sprawców minionego wydarzenia, czekała dalej na wyjaśnienia lub na zwinne kłamstwo. Isabel zaciskała mocno wargi i wpatrywała się w Liz z tak ogromnym podejrzeniem, mieszanym z nadzieją, że Liz miała wrażenie, że blondynka za chwilę padnie jej do stóp i zacznie o coś błagać. Ale w mgnieniu oka, wyraz twarzy Isabel zmienił się momentalnie. Tylko na chwilę zerknęła na Michaela i jej błękitne oczy spochmurniały, zmieniły barwę na ciemny odcień kobaltu i z lodową wyższością i nieprzystępnością spoglądały na brunetkę. W tym momencie Liz poczuła dziwny ścisk w gardle i zrozumiała, że to, co usłyszy będzie jeszcze gorsze od tego co było i będzie tym razem musiała naprawdę uważać na to, co robi i co mówi. Brunetka przeniosła swój wzrok na Michaela, który stał w bezruchu ze skrzyżowanymi ramionami i wpatrywał się za okno. Nawet nie drgnął, nie posłał jej żadnego spojrzenia. Przez krótką chwilę tylko rzucił wymowne spojrzenie na Maxa. Ten miał największy problem. Liz wiedziała, że w jakiś dziwny sposób wszystko zależy od jego słów. Ku jej ogromnej irytacji wiedziała też, że wiele wypowiedzi Maxa było spowodowanych sugestiami Tess. Drobna blondyneczka stała wytrwale przy boku Maxa i ściskała jego dłoń, jakby miało mu to dodać otuchy. Zupełnie jakby potrzebował niesamowitej siły i odwagi, aby przemówić do niej, do Liz Parker. Czy taka była straszna? Tak odpychająca? Dziewczyna nie mogła wytrzymać.

— Dowiem się wreszcie, co się tam stało? – zapytała, a raczej zażądała
Odpowiedziało jej chwilowe milczenie. Kątem oka Liz uchwyciła drugą dłoń Tess, która oplotła tę samą dłoń Maxa, którą ściskała już jedna ręka blondynki. Max spojrzał z lekkim uśmiechem na drobną złotowłosą dziewczynę, a potem przeniósł swój wzrok na Liz.

— Jesteśmy kosmitami.
Krótkie, zwięzłe zdanie, a jednak nie dotarło do Liz. Zamrugała jedynie w otępieniu, jakby się przesłyszała. Rozchyliła usta i jęknęła. Miała wrażenie, że się z niej nabijają, że kłamią.

— Skoro nie chcecie mi powiedzieć prawdy, to nie mówcie. Ale taki marny kit to przesada i kpina. – powiedziała chłodno i chciała wstać
W tym momencie jakaś dziwna siła usadziła ją powrotem na krześle. Dziewczyna uniosła wzrok na Maxa. Jego jedna dłoń była uniesiona. Jak on to zrobił? Liz mogła wysnuwać różne teorie, ale w obliczu tego, co jej przed chwilą powiedział...

— Kosmitami? – zapytała z niedowierzaniem

— Tak. – przyznał Max
W obecnej chwili dziewczyna była w stanie w to uwierzyć. Była jedynie ciekawa jak wyjaśnią to wszystko co się działo. Skrzyżowała ramiona i zapytała:

— A to co się tam stało? – zakpiła – Tez kosmici? Walka ras?

— To FBI. – przyznał Max z pełną powagą
Liz zabrakło słów. Z tego co zdawkowo wypowiedział Max wychodziło na to, że ich czwórka to kosmici. Wtedy w kafeterii Max w jakiś dziwaczny kosmiczny sposób uratował Tess i musieli uciekać, bo policja zadawałaby za dużo pytań. Ich dom z pewnością spenetrowali agenci, którzy teraz urządzili sobie za nimi pościg. I jeden z tych agentów chciał ja zabić, bo za pewno uważał, że ona też jest zielonym ludkiem. Wszystko się dość dobrze ze sobą wiązało, ale jak dla Liz to wciąż była zbyt naciągana teoria.

— Czego chce od was FBI? Skąd o was wiedzą w ogóle? – zapytała
Tym razem to Isabel się odezwała:

— Chce nas. Do badań, do wyciągnięcia z nas wiadomości, Bóg wie do czego jeszcze. Skąd wiedzą? – jej głos był chłodny, ale pozbawiony drwiny – Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty siódmy.
Liz zmrużyła oczy. Ta data coś jej mówiła. Skupiła się jeszcze bardziej, a kiedy odnalazła w pamięci odpowiedź, wręcz zachłysnęła się powietrzem. Może i uwierzyłaby, że oni są z tej katastrofy, tylko, że to było jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej, a oni wyglądali dokładnie na osiemnaście lat. Wolała jednak nie wypytywać o takie szczegóły. Przytaknęła tylko bez słowa na znak, że dotarło to do niej. Jej zmętniony i rozkojarzony wzrok przeniósł się na Maxa. Chłopak był nieco smutny i wyczuła, że ma jej do powiedzenia coś jeszcze.

— Teraz tobie też grozi niebezpieczeństwo. – powiedział przyciszonym głosem

— Jakie znów niebezpieczeństwo?

— Ci agenci na pewno poinformowali swoich przełożonych o tym gdzie nas widzieli, ile nas było... Ciebie też w to wliczyli. – wyjaśnił
Dla niej już stało się jasne, co miał na myśli. Pomagając im sama się w to wszystko wplątała. Agenci rzeczywiście musieli ją wziąć za jedną z nich. To oznaczało, że nie może wrócić do domu. Przynajmniej nie w najbliższym czasie, bo oni tam na pewno będą, jeśli jeszcze ich tam nie ma. Miała więc dwie możliwości. Albo odjechać gdzieś i liczyć na szczęście albo dalej jechać z nimi, gdziekolwiek się wybierali. To przekroczyło granice jej cierpliwości. Liz energicznie zerwała się z miejsca i na nikogo nie patrząc wyszła na zewnątrz, trzaskając drzwiami. Michael nawet nie drgnął, Isabel spojrzała na brata. Maxem zaczęły targać wyrzuty sumienia. Wiedział, że mógł ją dalej okłamywać i byłaby z tego bardziej zadowolona niż z prawdy. Ale wiedział też, że jeśli jej nie powie wszystkiego to może na nią sprowadzić jeszcze większe nieszczęście. Przymknął powieki, po czym uwolnił dłoń z uścisku Tess i spokojnym krokiem wyszedł za Liz.

* * *

Dziewczyna stała kilkanaście metrów od samochodów i klęła pod nosem. Max wiedział, że chyba jednak zbliżanie się teraz do niej nie będzie najlepszym rozwiązaniem. Ale musiał to zrobić. Zawsze wolał reagować od razu na coś, nie odkładać tego na później. Bał się, że to „później” może mu odebrać odwagę lub siły. Teraz, póki wiedział co powinien jej powiedzieć. Liz odgarnęła włosy a potem objęła się własnymi ramionami i jęknęła. Chłopak podejrzewał, że to nie będzie prosta rozmowa. W zasadzie nie umiał nawet przewidzieć jak ona zareaguje. Postanowił więc od razu przyznać się do tego, że to jego wina.

— Liz... – nieśmiało chciał zwrócić jej uwagę
Ale nie obróciła się. Zacisnęła tylko powieki, modląc się, aby chociaż na chwilę jej prześladowcy dali jej spokój. Tylko, że Max nie umiał czytać w myślach...

— Liz podejrzewam, że czujesz się teraz okropnie, ale... – urwał i nabrał powietrza – Przepraszam. To wszystko moja wina.
Gdzieś w głębi duszy liczył na to, że ona obróci się i powie, że to nie jego wina. Że wszystko tak się ułożyło. Ale Liz nawet nie drgnęła.

— Ja wiem, ze to przeze mnie. – mówił dalej – Sprowadziłem na ciebie te kłopoty i nie zdziwię się, jeśli mnie znienawidzisz...
W tym momencie Liz gwałtownie się obróciła, twarzą do niego. Zauważył w jej oczach dziwny ogień, którego wcześniej nie dostrzegał. Jej oczy zawsze były łagodne i spokojne, teraz wyglądały jakby ktoś wzbudził w nich burzę. To go nieco przestraszyło. Dziewczyna posłała mu tak gniewne spojrzenie, że stracił wiarę w swoją siłę. Liz bezradnie rozłożyła ręce i z wyrzutem powiedziała:

— Rany, ja chciałam ci tylko pomóc, bo się w tobie zakochałam, ale ty mnie w to wciągnąłeś jeszcze bardziej i teraz sama uciekam przed tym wszystkim!
Max zastygł i wpatrywał się w nią ze zdumieniem. Więc o to chodziło. To zawsze miał na myśli Michael, to powodowało dziwny strach Tess, to było powodem pomocy ze strony Liz. A on jak głupi się nie domyślał. A może nie chciał do siebie dopuścić myśli o tym, że ta drobna brunetka może coś do niego czuć, nawet go nie znając. Chciał coś powiedzieć, ale słowa nie przychodziły. Nawet w myśli nie układały mu się logiczne zdania, którymi mógłby ją ugłaskać. Liz wyminęła go i bez słowa wsiadła do swojego samochodu.

* * *

Od kilku godzin jechali w milczeniu. Wszyscy milczeli, nie tylko Liz. Michael się juz nie odzywał, tylko co jakiś czas rzucał badawcze spojrzenie na Liz. Isabel z zaciśniętymi powiekami usiłowała sprowadzić na siebie sen, żeby nie musieć znosić tego napięcia. W drugim samochodzie też trwała nieustanna i dobijająca cisza. Max nie odzywał się, bo w jego głowie wciąż dudniły słowa brunetki. Tess natomiast pogrążona była we własnych rozmyślaniach. Ona od dawna domyślała się, że Liz nie jest po prostu dobra, że coś nią kieruje w tym wszystkim. Już dawno powinna się domyślić, że to ludzkie serce coś czuje do Maxa. Do jej Maxa. Zerknęła na chłopaka. Do niego to chyba tez dotarło, bo nie zachowywał się już tak jak jeszcze kilka godzin temu. Zacisnęła powieki, topiąc pod nimi podejrzenia. Miała nadzieję, że mimo wszystko ciemnowłosa ziemianka nie odbierze jej Maxa. Oni zawsze byli razem, nierozłączni. Tess nie umiała sobie już wyobrazić życia bez niego. A jeszcze żyć ze świadomością, że on jest z kimś innym przekraczało wszelkie granice. Chłodne łzy same wypełniły jej oczy, ale szybko je powstrzymała. Zatrzymali się bowiem i czas był wysiadać. Rozejrzała się dokoła. Jakiś przydrożny bar. W takim razie ktoś musiał być głodny. Sama też by chętnie coś zjadła, może to w jakiś sposób uspokoi jej myśli. Podążyła bez słowa za Maxem i resztą.

* * *

Liz usiadła osobno. Z dala od nich. Chociaż na te kilka chwil musiała się od tego wszystkiego oderwać i pozwolić myślom na swobodne splatanie się w całość. Zapach świeżej kawy nieco ją rozbudził, a kolejne frytki wypełniały wygłodniały żołądek. Starała się nie unosić wzroku, aby przypadkiem nie spojrzeć na któreś z nich. W pewnym momencie poczuła czyjąś obecność. Tak, ktoś stał przy jej stoliku. Jęknęła tylko i powiedziała chłodno:

— Odejdź Max. Chce być sama.

— Dlaczego? – zabrzmiał czyjś głos
Ale nie był to głos Maxa. To był zupełnie obcy głos. Brunetka od razu podniosła głowę i wbiła wzrok w stojącego obok niej mężczyznę. Wysoki, ciemnowłosy. Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Ciemne oczy dziewczyny powędrowały na jego twarz. Jego oczy przykuły na chwilę jej uwagę. Zielono-szare. Kolor niby zwykły, jak oczy innych, ale te miały w sobie coś innego. Pełne spokoju i łagodności, a jednocześnie bólu i siły. Tak jakby każdy z odcieni tkwiący w tęczówkach odpowiadał za inne odczucia. Zielony tchnął opanowaniem i subtelnością, musiał mieć w sobie skrytych mnóstwo wspomnień. Natomiast szare fragmenty taiły zimne niebezpieczeństwo i pewność siebie. Liz oderwała wzrok od jego oczu i spojrzała na jego twarz. Delikatne rysy, żadnych ostrych cięć czy niepotrzebnych zadraśnięć. Mężczyznę charakteryzował niewielki zarost, który, Liz musiała to przyznać, dodawał mu pewnego uroku. Na pierwszy rzut oka mężczyzna nie przykuwał uwagi, nie był specjalnie przystojny. Ale kiedy spoglądało się na niego dłużej, nie można już było oderwać wzroku. Dziewczyna zamrugała. Odzyskała wreszcie świadomość.

— Dlaczego chcesz być sama? – mężczyzna ponowił pytanie
Dlaczego miałaby mu odpowiadać? Nie znała go. Widziała go pierwszy raz w życiu. Może nie powinna ryzykować? A jeśli byłby agentem? Ale nieodparta pokusa nie dawała jej spokoju. Gdzieś w głębi serca czuła, że może z nim spokojnie porozmawiać i niczego się nie obawiać.

— Potrzebuję trochę wytchnienia. – odpowiedziała
Mężczyzna uśmiechnął się. Najwyraźniej spodobało mu się, że dziewczyna odpowiedziała na jego pytanie szczerze.

— Czy mogę się przysiąść? Obiecuję, że nie będę zadawał pytań.
Jego głos był tak przyjemny, a zachowanie tak ujmujące, że Liz bez oporów skinęła głową i wskazała miejsce naprzeciwko siebie. Nie trzeba mu było powtarzać tego drugi raz. Usiadł swobodnie i wbił w nią wzrok. Naprawdę nie zadawał pytań. Nic nie mówił, tylko na nią patrzył. To ona nie mogła oprzeć się pokusie, żeby chociaż nie zadać tego podstawowego pytania.

— Jak ci na imię?

— Zachary. – odpowiedział – Ale możesz mi mówić Zac.
Uśmiechnęła się. Tak, na pewno się uśmiechnęła. A nie robiła tego od kilku dni. Nawet nie podejrzewała, że własny uśmiech może przynieść taką lekkość i ukojenie zszarganych nerwów. Odstawiła kubek z kawą i przedstawiła się:

— Liz.
Mężczyzna uśmiechnął się w odpowiedzi. Jego wzrok przez chwilę zatrzymał się na jej oczach, a potem lekko przebiegł po całej postaci. Nie było to spojrzenie świdrujące, przeszywające czy niepokojące. Po prostu zwykłe spoglądanie na nowo poznaną osobę. To sprawiło, że Liz jeszcze bardziej się rozluźniła.

* * *

Max uważnie obserwował jak zupełnie obcy mężczyzna przysiada się do Liz, a ona się do niego uśmiecha. Może go znała? Może byli znajomymi, którzy się tu przypadkiem spotkali? A może chciała im zrobić na złość i pakowała się w jakieś kłopoty? Powaga i iskrzący gniew chłopaka nie umknęły uwadze Michaela. Spojrzał na to, co wyraźnie drażniło jego przyjaciela, a potem swobodnie powrócił do picia swojej kawy. Dla niego nierozważne było wciąganie w to wszystko obcej osoby, a już zwłaszcza poukładanej kujonki Liz Parker. I Max doskonale o tym wiedział, a i tak postąpił inaczej. Michael jeszcze bardziej nie rozumiał jego decyzji o tym, aby jej wszystko powiedzieć. Przecież mogli to załatwić inaczej. Oczywiście Max od razu posądził go o to, że chce się najzwyczajniej w świecie pozbyć Liz. A on po prostu zasugerował, żeby Tess użyła swoich mocy i utwierdziła brunetkę w przekonaniu, że nic nie widziała. Teraz za to Max miał wątpliwości czy ich nie wyda. Już rozmawiała z jakimś obcym facetem, omijając ich szerokim łukiem.

— Czyżbyś się martwił Maxwell? – zapytał z kpiną i tradycyjnym uśmieszkiem
Max spojrzał na niego z wyższością i swoim typowym wymownym nie-wiem-o-czym-mówisz-znów-ci-się-coś-wydaje-lepiej-się-nie-wtrącaj. Ale martwił się. O Liz. A może nie tyle o nią, co o nich wszystkich. W tym momencie narażała ich na ogromne niebezpieczeństwo.

— Tylko rozmawiają. – odpowiedział Max na nie zadane pytanie

— Ale zżera cię ciekawość o czym, prawda? – Michael lubił w ten sposób dręczyć przyjaciela – Hmm... może po prostu o kosmitach.
Tym razem wzrok Maxa tchnął prawdziwym przerażeniem. To brzmiało absurdalnie, ale kto wie, czy ów mężczyzna nie ma z nimi czegoś wspólnego? Chociażby pojęcia o istnieniu kosmitów?

— Musieliśmy jej powiedzieć. – Max doskonale wiedział, co insynuuje Michael i bronił swojego zdania – Nie było innego wyjścia. Zresztą, możemy jej zaufać.

— Skąd wiesz Maxwell? Tak CZUJESZ?

— Przestań. Moje uczucia się nie zmieniły. Nadal kocham Tess.
Jak na zawołanie zza rogu wyłoniła się złotowłosa, drobna postać z niepewnym uśmiechem na twarzy. Tuż za nią szła nieco smutna Isabel. Obie przysiadły się do ich stolika. Isabel bez słowa wbiła swój wzrok w brunetkę, która najwyraźniej świetnie się bawiła w towarzystwie mężczyzny. Tess natomiast splotła swoją dłoń z ręką Maxa i powiedziała poważnym, ale przyciszonym głosem, tak aby nikt z innych klientów ich nie słyszał:

— Rozmawiałam z Kalem.

— Na pewno był pełen radości, jak zwykle. – mruknął Michael

— Chyba nie oczekiwałeś, ze zacznie skakać z radości na wieść o tym, że prawie nas złapali i że do niego jedziemy? – Tess posłała mu zimne spojrzenie, nie dając się wybić z rytmu – Był wpieniony.

— Czy... – Max chciała zadać pytanie, ale Tess odpowiedziała od razu:

— Nie mówiłam nic o Liz.

* * *

Dziewczyna zaczęła się trochę peszyć pod siłą wzroku mężczyzny. Jak obiecał, nie zadawał pytań. W ogóle żadne z nich się nie odzywało. Tylko co jakiś czas przypadkiem ich spojrzenia stykały się, gdy ona chciała na niego zerknąć, sądząc, że on na nią nie patrzy. Ale patrzył. Nieustannie. I wciąż się uśmiechał. Normalnie zaklasyfikowałaby go jako świra albo co najmniej dziwnego osobnika. Problem tkwił w tym, że ona też była w stanie na niego patrzeć i uśmiechać się. Po pewnym czasie monotonia zaczęła ją jednak dobijać.

— Um... – przełknęła kawę – Co tu robisz Zac?

— Zatrzymałem się na kawę. – odpowiedział prosto

— Wycieczka? Urlop? – z zaciekawieniem zapytała dziewczyna
Liczyła na to, że mężczyzna okaże się być turystom i opowie jej co nieco o tym, gdzie był lub dokąd jedzie. Chciała całkowicie się rozluźnić i poczuć wakacje. Zapomnieć o tym dokąd jedzie i z kim i w jakim celu. A słuchanie cudzych opowieści zawsze pozwalało jej umysłowi odpłynąć. Mężczyzna spojrzał na nią z lekkim rozbawieniem, widząc rozmarzenie w jej oczach.

— Niestety. – odpowiedział – Wciąż jestem w pracy.

— Oh... – jęknęła z lekkim rozczarowaniem, co wywołało jego śmiech – To musi być ciężka praca, skoro musisz tam dojeżdżać.

— Ja nie dojeżdżam. – przyznał już bez śmiechu – Po prostu w obecnej chwili moje obowiązki skupiają się na jeżdżeniu w pewne miejsca. Bywa ciężko, ale bywa też przyjemnie. – mrugnął do niej – Jak w tej chwili.
Uśmiechnęła się niepewnie. Ale w jej umyśle zaczęła rodzić się dziwnie lękająca myśl, że jednak powinna jak najszybciej zostawić go i ruszyć przed siebie nim on dojdzie do swojego samochodu. Przecież agenci FBI też podróżowali. Co gorsza, podróżowali za nimi... Jej wzrok przesunął się na stolik, przy którym siedzieli towarzysze jej podróży. Tam gdzie siedział Max. To z jego powodu tutaj była, przez niego musiała uważać z kim rozmawia. Co dziwniejsze to z jego powodu już nie chciała rozmawiać z Zacharym. Nie dlatego, że się bała. Liz po prostu nauczyła się, że jeśli nie ma Maxa, to nie ma nikogo. I nie chciała tak nagle zmieniać swoich przyzwyczajeń. Ciemne, ciepłe oczy chłopaka w tym momencie zerknęły na nią. Niczym miliony drobniutkich gwiazdeczek przesunęły się przez jej ciało gorące iskry, które zawsze w niej wywoływał. Zarumieniła się mimo woli i opuściła nieco głowę. Max rozchylił usta widząc jej reakcję. To było dla niego naprawdę dziwne. Jeszcze nikt, nigdy tak na niego nie reagował. Nawet Tess. Ona go kochała od zawsze, była zawsze przy nim, nigdy go nie opuszczała. Czasami tuliła się do niego, szeptała mu coś na ucho. Ale nigdy nie bała się spojrzeć mu w oczy, nigdy przy nim nie drżała, nie rumieniła się. Ona po prostu od zawsze wiedziała co czuje i co powinna czuć, nie uczyła się poznawać i przyzwyczajać do tego uczucia jak Liz. Ale Tess była też spostrzegawcza i dostrzegła rumieńce na twarzy brunetki. Przełknęła ślinę, która zaległa jej w gardle. Może i Max nie znał się na kobietach i nawet nie podejrzewał co może to oznaczać, ale ona doskonale wiedziała co się kotłuje w pannie Parker. Jej stalowo-zielone oczy spojrzały niepewnie na Maxa, który zdawał się być odrobinę zafascynowany reakcją Liz. Zabolało... Max wstał, a za nim Michael oraz Isabel. Tess ocknęła się. Wstała również, nawet nie wiedząc po co. Dopiero po chwili zrozumiała, że wychodzą. Max przystanął na chwilę przy wyjściu i spojrzał na Liz. Brunetka przygryzła wargę, wbiła wzrok w blat i jednym łykiem dokończyła swoją kawę. Powiedziała coś do mężczyzny, posłała mu nawet uśmiech i wstała. Jak na zawołanie. Max, Isabel i Michael ruszyli w stronę samochodów. Tylko Tess czekała przy wyjściu na Liz. Kiedy brunetka minęła ją, ta drgnęła i złapała ją za nadgarstek.

— Kto to był? – zapytała

— Jakiś podróżny. – odpowiedziała Liz, uwalniając swoją rękę z uścisku

— Liz. – tym razem głos blondynki był chłodny i stanowczy
Dziewczyna przystanęła i obróciła się w stronę Tess. Skąd ta nagła zmiana? Do tej pory słodka i niewinna, nagle zimna i... przestraszona? Oczy blondyneczki spochmurniały, jakby zaraz miała w nich rozpętać się burza.

— Liz, może Max się nie domyśla, ale ja tak. – powiedziała

— Domyśla czego? – brunetka nie rozumiała niczego

— Tego co czujesz.
Liz aż rozchyliła usta. Więc to jednak było aż tak widoczne? No tak, Michael się domyślał, to czemu Tess miałaby nie zorientować się? Nie była głupia. Liz jej nigdy tak nie oceniała. W ogóle starała się jej nie oceniać, bo obawiała się, że jej związek z Maxem zatarłby zmysły i prawidłową opinię. A ona nie lubiła osądzać ludzi pochopnie. Wolała ich poznać naprawdę albo w ogóle. Nie przepadała za plotkami i pozorami. Podejrzewała też do czego zmierza ta rozmowa. Niestety, nie dziwiło jej to.

— Ja rozumiem. – głos Tess był bardzo ostry – Max jest wspaniały, jak można go nie kochać. Ale uważaj lepiej. – to zabrzmiało jak ostrzeżenie – Niczego nie próbuj, bo nie będę wtedy miła.
Liz zmrużyła oczy. Tess nie zachowywała się tak, jak do tej pory. Może i w jej głosie była stal i groźba. Ale coś jednak drgało w jej tonie, powodując, że brunetka bez problemu odczytała w nim zwykły strach i nutę łez.

— Tess przestań. – powiedziała na wpół szorstko na wpół łagodnie – Nie groź mi, bo to przez ciebie tu jestem, pamiętasz? Gdyby nie twoja głupota, nie byłoby tego zamieszania.
Ona wiedziała, że Liz ma rację. Ale to nie zmieniało sytuacji. Nie zmieniało faktu, że wbrew wszelkim prawom i przeznaczeniu Maxa powoli zaczynała fascynować drobna brunetka o dziwnym charakterze, która w dodatku była w nim zakochana. Dla Tess to nie wróżyło nic dobrego. Bała się, że wszystko może ulec ogromnej zmianie. A tego nie byłaby w stanie znieść. Nie wyobrażała sobie życia z myślą, że może nie być z Maxem.

— Liz... – tym razem głos blondynki był taki jak zawsze, tylko odrobinę rozdygotany – Proszę...
Liz zerknęła na nią. W krystalicznie przejrzystych oczach powoli zaczynały migotać diamentowe perełki. To było lekkim szokiem. Dziewczyna nie podejrzewała, że jej uczucie aż tak wszystkich przeraża. Maxa przerażało, bo nigdy nie spotkał się z kimś, kto by go kochał, nawet go dobrze nie znając. Tess przerażało, bo bała się, że uczucie Liz może być silniejsze od tego co łączy ją i Maxa. Tess Harding bała się, że ona odbierze jej Maxa.

— Proszę cię... On jest wszystkim co mam. Ja nie potrafię bez niego żyć.

* * *

Liz była wstrząśnięta rozmową z Tess na tyle, że nawet nie zauważyła, że podjechały dwa samochody. Nie zauważyła nawet, że jej samochód prowadzi Michael. Po prostu wsiadła do środka i wbiła wzrok we własne kolana. Ale jeszcze nie odjechali. Max podszedł do ich samochodu i zaczął o czymś rozmawiać z Michaelem. Do Liz jednak nie docierały te słowa, wciąż zastanawiała się co zrobić z tą całą sytuacją, która przed chwilą doprawiła Tess. A oni rozmawiali o dziwnym samochodzie, który stał na parkingu. Czarny, z przyciemnianymi szybami. Max proponował, żeby na wszelki wypadek się rozdzielili, ale wobec stanowczego sprzeciwu Isabel, po prostu uzgodnili, że lepiej będzie jak odjadą od razu. I pojechali... Liz nie obserwowała krajobrazu, który przemykał za szybami, nie słuchała tego, co mówił Michael. Nie zauważyła nawet jak mijali kolejne granice stanów. Na wpół przytomna ocknęła się dopiero, gdy usłyszała gwar za oknem. Potrząsnęła głowa i przetarła dłonią powieki. Byli w Los Angeles. Nawet nie zauważyła, gdy tu dotarli. Zerknęła na Michaela. Ale ten wydawał się być świetnie zorientowany. Jakby znał L.A. Jak własną kieszeń, jakby tu mieszkał. Skręcali kolejno w jakieś uliczki, a potem wyjechali gdzieś na obrzeża miasta, gdzie ścieliły się kolejno ogromne rezydencje. Liz jęknęła. Jej głupota i bezmyślność zaczynały ją powoli drażnić. Jak mogła nawet nie zapytać dokąd jadą? Zatrzymali się pod jakąś olbrzymią rezydencją, oświetloną ze wszystkich stron, z ogromnym ogrodem i podjazdem. Gdy tylko wyszła z samochodu, jej wzrok padł na dziwny samochód stojący na podjeździe. I nie tylko ona to zauważyła. Max wydawał się być tym widokiem równie mocno zaniepokojony. Był to ten sam samochód, który widzieli na parkingu przy barze. Tylko jakim cudem znajdował się tutaj?

c.d.n.



Poprzednia część Wersja do druku