hotaru

Nie z tej bajki (6)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

6.
Klucz cicho zachrobotał w zamku. Sekundę później drzwi zgrzytnęły, ustępując pod naporem młodego ciała. Światło z korytarza wlało się do przedpokoju.
Amon weszła do środka. Precyzyjnym kopnięciem zatrzasnęła drzwi wystarczająco mocno, by zapadki zamknęły się same. Nie zapalając światła przeszła przez pomieszczenie i otworzyła drzwi do łazienki.
Deszcz rytmicznie uderzał w okno. Przez chwilę hipnotyzował ją swoim rytmem, aż powróciło znajome uczucie. Desperacja. Coś, co napędzało ją przez ostatnie dwa lata. Nic innego już w niej nie pozostało, kiedy nie mogła już nic zrobić. Nie ocaliła Maxa, chociaż obiecała go chronić całym swoim życiem. Pozwoliła Nicholasowi, by zabił jej dziecko. Jej i Michaela. Gdyby Michael wiedział... gdyby wiedział, że tamtego dnia pozwoliła się bić ojczymowi, pragnąc jedynie umrzeć i zakończyć swoje życie... nie myślała wówczas o dziecku... ich dziecku. Nie. Myślała o sobie. Jak zawsze. O tym, by skończyć zakichaną egzystencję, z której nie miała nic. Myślała o sobie. A miała zostać matką. Była matką.
Odwróciła wzrok od kropel deszczu, bębniących zaciekle o szybę. Wiatr rzucał tysiące kropel na okno w ofensywnej fali, zupełnie jakby chciał wtargnąć do środka. Zabrać całe ciepło sączące się miedzy żółtymi kafelkami glazury.
Za późno, kumpel... skrzywiła się. Łokciem uderzyła w wyłącznik światła. Łazienkę zalało zielone światło, wydobywając z cienia jej zmęczoną twarz. A także słabo widoczne ślady na szyi i dekolcie.
Odkręciła wodę i włożyła pod ciepły strumień lodowate dłonie.
Szkoda, że nie wymyślili niczego na zlodowaciałe dusze. Jestem pewna, że wynalazca byłby miliarderem.
Patrzyła na swoje dłonie. Lewa ręka drżała nieznacznie. Nadgarstek nagle załamał się. Zaklęła, kiedy całe ramie zaczęło drżeć.
Żadnego wysiłku tą ręką! – brzmiał kategoryczny zakaz lekarza. Nie pozostawił co do tego najmniejszej wątpliwości.
Usiadła pod ścianą, a łzy zaczęły płynąć po jej twarzy. Pierwsza, druga... by potem potok ustał. Patrzyła się tępo przed siebie, a obrazy przelewały się przez jej umysł.
Nie wiedziała, jak długo lub jak krótko siedziała na tej cholernej, zimnej podłodze. Następną rzeczą, jaką czuła, była dłoń matki na jej policzku.
Cofnęła się instynktownie. Nie potrzebowała jej. Nie potrzebowała jej troski. Nie potrzebowała jej współczucia. Zainteresowania. Uwagi. Nie, jeśli wynikały tylko z wyrzutów sumienia.

— Kochanie, co ci jest?
Chiński byłby chyba bardziej zrozumiały. Wszystko w niej wrzeszczało z bólu, wrzeszczało, by ktoś przebił się przez ten pancerz obojętności i usłyszał jej krzyk o pomoc. Czy ona musiała zagłuszać go jeszcze bardziej? Co miała jeszcze zrobić, co musiało się jeszcze zmienić, by Vivien była rzeczywiście tym, kim miała być – matką? Czy naprawdę uważała, ze potrafi zapomnieć, odsunąć w niebyt koszmar minionych dwóch lat? Koszmar, do którego dołożyła nie tyle swoją cegiełkę, co kilkutonowy blok? Dlaczego nie mogła się po prostu uśmiechnąć do niej tak, by uśmiech dotknął także oczy?
Dlaczego nie może po prostu przytulić jej i powiedzieć, ze wszystko będzie dobrze? Że koszmar już minął i nie wróci?
Kłamstwo wychodziło ci zawsze perfekcyjnie, mamusiu. Dlaczego nie możesz skłamać jeszcze raz? Dla mnie? Czy to tak wiele kosztuje? Tak wiele?

— Kochanie?
Proszę... powiedz, że wszystko będzie dobrze. Proszę.

— Kochanie? – tępe spojrzenie córki wywołało gwałtowną falę paniki. Tylko nie to. Nie to. Ona nie może się teraz załamać. Nie może! Jestem sama, sama z nią, z dala od kliniki, psychiatrów.
Tabletki! Gdzie są tabletki?
Proszę, mamo!

— Kochanie, nie ruszaj się!
Mamo.
Vivien nerwowo zaczęła przeszukiwać kieszenie córki. Gdzie to do cholery jest? Czy ona nie ma o b o w i ą z k u nosić ze sobą leków? Czy sędzia nie wyraził się zupełnie jasno? Gdzie to jest?
Ręce zaczęły się jej trząść.
Gdzie to jest?!?!
Cenne sekundy upływały nieubłaganie. Spojrzenie Amon stawało się coraz bardziej tępe. Vivien bała się podnieść wzrok, by nie napotkać tego wyrazu twarzy, który przerażał ja do szaleństwa. Cokolwiek Rath zrobił jej córce, nie mogła pozwolić, by oddziaływało to także na nią.
Życie z Nicholasem nie było łatwe. Późniejsze porzucenie Florydy i zostawienie całego życia za sobą było równie trudne, ale musiała to zrobić, by chronić córkę przed tym gangiem szaleńców. Sprawiali tylko, że szaleństwo hormonów i pragnienie szybkości zamieniło się w poważną chorobę umysłową. Tak. Cały ten piekielny klub razem z Rathem zniszczyli jej córkę. Ale ona była tutaj po to, by pozbierać resztki pozostawione beztrosko przez tych chamów i złożyć do kupy w kogoś, kto by przez chwilę przypominał Liz.
Sięgnęła po telefon i wybrała numer, który znała na pamięć. Przyjadą doktorzy i zajmą się Elizabeth. Potrzeba jej fachowej pomocy.

Białe ściany. Michael nie lubił białych ścian swojego pokoju. Przypominały mu bolesną przeszłość. Przeszłość, z którą jak myślał rozstał się wiele miesięcy temu. Ale nagle niczym tajfun z powrotem wtargnęła w jego życie Amon i znów nic nie był już takie, jak dawniej. Świat ponownie wywrócił się o 360 stopni, przyprawiając go o żołądkowe sensacje. Tak. Jego żołądek zawsze tańczył, kiedy była w pobliżu.
Przeklinając swoją obsesję Amon, zwlókł się z łóżka i otworzył drzwi prowadzące na korytarz. Minął osłupiała matkę, wtargnął do łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi. Dopiero, kiedy spojrzał w lustro, zrozumiał, co spowodowało taki szok u rodzicielki.
Gratulacje, stary. Zaraz rozniesie się po mieście!
Nawet ostatni kretyn wiedziałby, na czym spędził noc. Miał ślady. Dużo śladów, pozostawionych przez zręczne rączki i usta Amon.
Gdyby zechciał, mógłby jedną myślą wywołać wspomnienie nagiej dziewczyny, jej ciało wyginające się w łuk. Czuła każde dotkniecie, każdy oddech, wydobywający się z jego ust. Ale mimo wszystko z wysiłkiem przegnał jej obraz sprzed oczu. Gorąca noc sprawiła tyko, że tego ranka myślał nie tą głową, co trzeba.
Przetarł twarz zimną wodą. Zdecydowanie, naprawdę zdecydowanie, potrzebował w tej chwili odwrócić myśli od łóżkowych umiejętności małej diablicy i zająć się tym, co przypomniał sobie ubiegłej nocy.

— Niektórzy sądzą, że to reakcja, szok na przeżycia ostatnich dwóch lat! – doktor Alexandre zajrzał do dokumentów. Konsylium zebrało się już po raz drugi nad przypadkiem, właśnie omawianym. – Ale biorąc pod uwagę szereg symptomów, reakcja pacjentki jest dosyć nieoczekiwana.

— Co sugerujesz?

— Przypomina syndrom poaborcyjny.

— Z dokumentów wynika, że poroniła... chociaż jej ojczym oskarżył ją o przeprowadzenie nielegalnego zabiegu.

— W trzy miesiące po śmierci brata. Pacjentka nie współpracowała na terapii, ale jej poprzedni psycholog napisał czarno na białym: "pacjentka zdradza objawy charakterystyczne dla dzieci uzależnionych od adrenaliny. Jednocześnie wini się, iż po raz kolejny nie zdołała ocalić członka swojej rodziny." Koniec cytatu. Nie sądzę, by to było to.

— Wnioski? Na jakiej podstawie?

— Jej dzisiejsza reakcja. Wydawało się, że nie dociera do niej nic z naszej rozmowy. Do czasu, aż pani Parker nie zaczęła winić jej dawnych przyjaciół za jej stan. Jej oczy... były całkowicie przytomne i utkwione we mnie, zupełnie jakby badała, czy wierzę jej matce!

— Krzyczy w ciszy? – zasugerowała jego koleżanka – Ale w dokumentach brak jakichkolwiek wzmianek o próbach samobójczych, a była naprawdę obserwowana.

— Krzyczy dla pomocy w ciszy! – potwierdził stanowczo – Problem pozostaje jej stosunek do matki. Wydaje się nienawidzić Vivien, a jednocześnie żebrze o okruchy czułości od niej i jest bardzo opiekuńcza w stosunku do matki.

— Co proponujesz?

— Niech ktoś przyjrzy się uważniej ich sytuacji domowej jeszcze za czasów życia jej brata. Vivien nie mówi nam prawdy.

— Ależ mówi! – zaoponował ktoś łagodnie; ktoś, kogo zupełnie się tutaj nie spodziewali – Mówi to, co uważa za prawdę, to, co jest prawdą w jej mniemaniu.

— Panno Parker...

— Wiem, nie powinno mnie tutaj być. Tylko.... chciałam się upewnić, ze pan jej nie wierzy. Nie chcę, by znowu uzależniono mnie wbrew mojej woli od psychotropów i na zawsze zakazano jazdy.

— Kochasz prędkość, prawda? – podchwycił po pierwszym zaskoczeniu doktor Alexandre.

— Kocham... – ku zdumieniu wszystkich uśmiechnęła się. Naprawdę uśmiechnęła się, a iskierki radości zabarwiły jej oczy. – ... to po prostu niedopowiedzenie. I to najbardziej złości Vivien: że ja kocham coś bardziej niż ona swoje iluzje.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część