onika

ON THE NEXT TRAIN (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Część druga- To tylko chwila.

Niewyraźnie mieszam łyżeczką gorącą czekoladę w filiżance.

— Będę musiała odejść.- Mówię po chwili. Maria nie reaguje, zaczyna tak jak ja mącić łyżeczką w swoim napoju.

— Dlaczego?

— To skomplikowane.

— Ty jakoś to pojęłaś, daj szansę innym.

— Maria... Nie mogę. Zrozum mnie.

— Skoro ty nie możesz mi podać powodu, dla którego odchodzisz to ja nie mogę cię zrozumieć.- Następuje chwila ciszy.- Nie możesz powiedzieć, że się boisz?- To pytanie boli. Wczoraj dowiedziałam się, że uznano mnie za uciekinierkę, dzisiaj że także za tchórza.

— No, więc dobrze. Boję się tego wszystkiego i chcę sobie raz na zawsze dać spokój z tym całym kosmicznym bałaganem.- Wybucham, jednak na tyle cicho by nikt nie zwrócił na nas uwagi.

— Skoro to nie to, to co jeszcze?- Nie odpowiadam.- Chyba nie myślisz, że po dwóch latach...

— Nie, nie myślę, że po dwóch latach mam jeszcze przyjaciół. Nigdy na to nie liczyłam.

— Nie o to mi chodzi...

— Nie oszukujmy siebie. W dniu, w którym musiałam opuścić Roswell zdałam sobie sprawę, że tracę największą miłość mojego życia i przyjaciół!

— Musiałaś?- Nie cierpię, gdy ktoś łapie mnie za słówka. Nie wiem co teraz powiedzieć.

— Skończmy ten temat. Tym razem chcę się z tobą pożegnać.

— A z Maxem?

— Nie.

— Sama mówiłaś przed chwilą, że to twoja miłość.

— Powiedziałam też, że ją straciłam..- Maria wyciąga kilka monet z torebki i kładzie je na stoliku.- Do widzenia Liz. Mam nadzieję, że wiesz co robisz.
Wychodzi. Czy wiem co robię? Znikam z ich życia, a razem ze mną znika największe dla nich niebezpieczeństwo.

— Można?- Max staje przy krześle, przy którym siedziała Maria.

— Tak.- Odpowiadam twierdząco, choć wiem, że nie powinnam.

— Spotkałem Marię.- Cieszę się niezmiernie, że mu powiedziała o moim wyjeździe.

— Teraz już wiem, dlaczego do mnie podszedłeś.

— Pozwoliłaś mi tu usiąść.

— Nie o to chodzi.

— Chciałem z tobą porozmawiać.

— O czym?

— Teraz to nieważne. Zostań.

— Co?

— Nie opuszczaj nas.

— Max...

— Cokolwiek zmusza cię do wyjazdu...

— Nie dajesz mi wyboru? Mam zostać, bo tak chcesz? Bo wy tak chcecie? Czy żadne z was nie pomyślało o tym, że mam własne życie?- Mówię to choć tak nie myślę. Chciałabym z nimi zostać. Obserwuję przez chwilę Maxa i jego reakcję na kolejną zniszczoną nadzieję. Chciałabym się móc prawdziwie z tego cieszyć, że chcą dać mi drugą szansę, że Max chce mi ją dać...

— Masz racje. Nie wiem na co liczyłem. Wybacz.- Dlaczego to wszystko jest takie trudne? Dlaczego przez dwa lata miałam 'spokój', a teraz coraz częściej muszę wybierać co powinnam robić?

— Pożegnasz ich wszystkich ode mnie?

— Czemu sama tego nie zrobisz?

— Nie mam czasu.

— Na mnie też byś nie miała, prawda?- Przyglądam się bez słowa granatowemu obrusowi.- Muszę już iść. Miałem dzisiaj zawieść Isabel i Marię na zakupy. – Wstaje, przez chwilę na siebie patrzymy.

— Żegnaj Max.- Mówię, starając się wytrzymać jego spojrzenie.

— Do zobaczenia Liz.

Ostatni raz kładę się na tym łóżku. Jestem znużona, po chwili czuję jak odpływam w świat snu.
Widzę ich twarze, pełne niezrozumienia. Czemu to zrobiłaś?- Pytają, a ja milczę.
Po chwili sceneria się zmienia. Stoję w oświetlonym korytarzu, oni też tu są, leżą na podłodze, wśród krwi. Nie płaczę, bo wiem, że łzy nie pomogą. Mogłaś to zmienić.- Słyszę za sobą kpiący głos- Przecież wiesz, że...
Spadam z łóżka z krzykiem.
Zaczynam się szybko pakować. Podjęłam już decyzję. Jadę do Los Angeles.
Spakowana schodzę na dół i oddaję kluczyki w recepcji, regulując należność za pobyt w hotelu. Wychodzę. Chłód wiatru sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Zwalniając krok idę w kierunku sklepu spożywczego.

'Do zobaczenia Liz.' Zastanawiam się czy wie, że tym zdaniem wyprowadził mnie z równowagi? Starałam się to wszystko definitywnie skończyć słowem: Żegnaj. Max, jednak nie przyjął tego do wiadomości i pożegnał się ze mną tak jakby liczył na kolejne spotkanie.
Siadam kładąc obok moich nóg walizkę, oddycham spokojniej.

Jest już późny wieczór. Podchodzę do okna i w tym samym momencie drzwi się uchylają. Po cichu się odwracam. Nie zwracając na mnie uwagi idzie do łazienki. Po około 15 minutach z niej wychodzi i siada na łóżku.

— Powinieneś bardziej uważać, ktoś już dawno mógłby cię zabić.- Na dźwięk mojego głosu wstaje i patrzy na mnie z niedowierzaniem. Jakby dla pewności zapala lampkę.

— Liz? W recepcji powiedzieli mi, że Any Peterson się wyprowadziła popołudniu...

— Any z pewnością to zrobiła.- Podchodzi do mnie.- Ja zostałam.- W jednej sekundzie obejmuje moją twarz. Całujemy się. Nie sprzeciwiam się temu.
Widzę wszystko co Max przeżył w ciągu ostatnich dwóch lat i wiem, że on widzi część tego co ja przeżyłam. Część, którą pozwalam mu widzieć. Dość szybko lądujemy na łóżku.
Przez chwilę patrzymy na siebie.
Gdy zaczyna całować moją szyję, rozpinam mu koszulę. Po dłuższej chwili moja bluzka ląduje w tym samym miejscu co jego odzież.
Żegnając się z Any, pożegnałam się też z jakąkolwiek odpowiedzialnością i rozwagą. Wszystko jednak wraca gdy czuje niemiłe szczypanie w lewej dłoni. Kieruje na nią swój wzrok.
Dlaczego?
Zielone błyski stają się coraz intensywniejsze i sprawiają mi coraz większy ból. Czuję się przez nie jak sparaliżowana. Nie mogę się poruszyć. Po chwili energia z mojej dłoni uderza w Maxa. Ląduje obok mnie. Szybko się nad nim nachylam.

— Max? Max, nic ci nie jest?- Gdy przysuwam moją rękę do jego twarzy, błyski znowu się pojawiają. Szybko się odsuwam.

— Nic.- Przez chwile milczymy. Wiem, że nie tylko przed moimi oczami pojawiają się obrazy wieczoru sprzed dwóch lat.- A ci?

— Powinnam była odejść.

— Nie!- Odpowiada gwałtownie.- To moja wina. Zapomniałem to tym, a to przecież najważniejsze.

— Nie, Max. Przez te dwa lata zdarzyło się tyle rzeczy... Nie mogłeś o tym pamiętać.- Patrzę na moje dłonie i podchodzę do okna.

— Powinienem był... Jak często?

— Pierwszy raz, od wtedy...

— Czyli ja tak na ciebie działam.- Nie pyta, a ja nie zaprzeczam.- Musimy coś z tym zrobić.

— Nie Max, nie 'my' tylko ja.

— Nie rób mi tego znowu.

— Czego?

— Nie opuszczaj mnie kiedy dopiero co cię odzyskałem.

— Odzyskałeś? Mylisz się. Prócz tego, że prawie się nie przespaliśmy tak naprawdę nic nas nie łączy.- Brzmi niedorzecznie, co?

— Nie prawda. Nie zmieniłaś się Liz. To nadal ty. Łączą nas trzy lata życia.
Nie umiem tego odeprzeć. Ma rację. To co było między nami kiedyś- nie znikło.

— Kocham cię Liz- Mimo wielkiego bólu podchodzę do niego by choć przez chwile poczuć się bezpiecznie w jego ramionach.

— Ale to wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane niż myślisz...

— Poradzimy sobie.- Czując jak znowu energia we mnie wzrasta odsuwam się.- Masz gdzie spać?

— Znajdę jakiś hotel.

— Jest już późno...

— Poradzę sobie.

— Jak cię znajdę?

— To ja cię znajdę.- Jego wzrok pełen niepewności jest uzasadniony.- Musisz mi zaufać.- Ja muszę zaufać mu. Tylko czy na pewno nie zniszczę im moim powrotem życia?

Nigdy nie przypuszczałam, że sześcioro osób może się zmieścić w jedno osobowym pokoju, zostawiając jeszcze trochę miejsca. Stoję przy oknie. Maria i Michael zajęli fotel. Isabel stoi przy drzwiach, obok niej jest Kaly. Max usiadł na łóżku.

— Więc?- Kyle przerywa ciszę.

— Niedługo musimy jechać dalej.- Stwierdza Max.

— My? My to my, czy my to my i Liz?- Pyta Maria.

— Cała nasza szóstka.- Maria przenosi swój wzrok na mnie. Cóż, użył przekonywujących argumentów.- Ale mamy problem. Liz nadal źle reaguje... na mnie.- Nie odrywam oczu od Kyle.

— Na mnie nie patrz. Owszem potrafię podgrzać spagethi, ale nie wyładowuję przy tym swojej energii.

— I nie umiecie jakoś tego... załatwić?

— Nie.

— No to mamy problem. Nie wiemy gdzie jest antidotum.

— Nie wiemy czy jest antidotum.- Sprostowuje Kyle Isabel.- Może na razie wyruszymy po prostu w drogę? Zostawmy sprawy własnemu tokowi zdarzeń.- Ma rację.

— Ale jeśli...- Wiem o czym Max myśli.

— Będę żyła.

— Skąd ta pewność?

— Bo to prędzej wy przeze mnie zginiecie.- Wszyscy nagle zwrócili na mnie swoją uwagę.

— Co?

— Gdy dwa lata temu, Max próbował mnie uleczyć miałam wizję, w której wszyscy zginęliście. Mam 50% pewności, że to z mojej winy.

— Zabiłaś nas?

— Nie.

— To jak?

— Nie wiem. Zastanówcie się dobrze, czy chcecie żebym z wami jechała.- Milczą, wszyscy... Być może w tym roku wrócę jeszcze jako Any Peterson do Yale.

Siedzę na zimnym murku. U moich stóp leży walizka. Skąd ja to znam? Tym razem jednak powierzyłam mój los pięciorgu ludzi... Właściwie tylko jedna osoba ma tam DNA całkowicie ludzkie.
Nie czuję się jak małe dziecko szykujące się na najwspanialszą podróż swojego życia... Bo to wcale nie będzie 'najwspanialsza podróż mojego życia'.
Dwa lata to długo. Zdecydowanie zbyt długo. Straciłam ich, choć wiem, że mogę ich odzyskać. Druga ewentualność: mogę stracić ich na zawsze.

— Długo już czekasz?- Koło mnie siada Michael.

— Nie lubię się spóźniać.

— Niedługo przyjdzie reszta.

— Myślisz, że mi kiedyś wybaczycie?- W moich oczach pojawiają się łzy. Michael mnie do siebie przytula.

— Nie mamy ci czego wybaczać. Pytanie czy ty nam wybaczysz?

— Ja wam? Przecież...

— Oskarżaliśmy cię niesłusznie o ucieczkę, o tchórzostwo, a ty zostawiłaś nas dla naszego dobra, tylko że...

— Tak?

— Powinnaś nam była powiedzieć. Razem damy sobie z tym radę, w końcu jesteśmy jak jedna wielka rodzina.

— Zmieniłeś się.

— Zawdzięczam to pewnej ziemiance. Idziemy?- Cała czwórka stoi koło vana.

— Jasne.

— Ale wiesz na co się piszesz?- Dodaje pół żartem pół serio.

— Na kosmiczną podróż vanem.- Odpowiadam nie ubarwiając tego wszystkiego zbytnimi szczegółami.

— Poradzisz sobie Parker.
Uśmiecham się. Dawno już nikt tak do mnie nie mówił. Chyba nawet tęskniłam za 'sobą'.
Zajmuję samotne miejsce obok okna. Wyglądając przez nie zdaję sobie sprawę, że definitywnie skończyłam z Any Peterson.

Przystanek. To znaczy my robimy przystanek. Nagły postój mnie budzi. Wszyscy wychodzą. Prawie wszyscy. Kyle siada blisko mnie.

— Radzisz sobie?- Pyta jakby nie był pewien czy powinien.

— Na razie.
Milczymy.

— Przepraszam.- Mówię cicho. W odpowiedzi przytula mnie. Zauważam, że to już pewna prawidłowość...

— Cieszę się, że jesteś.- Uśmiechamy się do siebie.- W końcu nie każdego uzdrowił Max. Wyjdziemy na chwilę na powietrze?

— Tak, chyba mi się to przyda.

Jedziemy już trzy dni.
Inaczej wyobrażałam sobie ucieczkę przed FBI. Na razie wszystko jest monotonne i niezwykle nudne. Podejrzewam, że będzie tak do LA, czyli do kolejnego domu 'na chwilę'.
Krople deszczu uderzają o szyby vana. Nikt nie kwapi się do rozmowy. Isabel śpi, Kyle czyta, Michael i Maria słuchają muzyki, Max prowadzi, a ja przyglądam się kroplą spływającym po szybie.
Ostre hamowanie wytrąca wszystkich z równowagi.

— Max?- Nie czekając na odpowiedź wychodzą na zewnątrz. Podchodzę do Maxa. Nie rusza się. Z jego ust spływa krew.- Max do cholery! Chyba nie myślisz, że sobie tak po prostu umrzesz? Zabraniam ci. Słyszysz?
Jego tętno staje się coraz słabsze. Nikt z pozostałej czwórki nie wraca. Dlaczego im uwierzyłam? Dlaczego zaufałam słowom: RAZEM DAMY RADĘ?
Wyglądam na zewnątrz, w tym samym momencie do środka wpada reszta.

— Musimy jechać!

— Ale Max..- Mówię tamując łzy.

— Max!- Isabel nachyla się nad nim.

— Kaly prowadź, tylko szybko!
Przenoszą Maxa na tył auta. Maria odciąga Isabel. Patrzę wyczekująco na Michaela.

— Co zrobimy?

— A co możemy zrobić?
Nic. Czuję jak wszystko wypełnia się pustką. Delikatnie gładzę jego twarz. Zielone błyski pojawiają się na mojej dłoni. Nie czuję bólu.

— Jedźmy do Langley'a.

— Nie zdążymy.

— Po prostu tam jedźmy!
Czuję jak słabnę. Max otwiera oczy. Moja energia wchodzi w niego, moje życie staje się jego życiem.

— Liz...- Nie wiem czy mówi to Max czy Michael, przestaję rozróżniać głosy i twarze.

— Tylko się pośpieszcie, dobrze?
Kładę się na podłodze trzymając cały czas moją dłoń na nim. Dopóki żyję, będzie też żył on. Teraz wszystko zależy od czasu.

Koniec części drugiej.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część