onika

ON THE NEXT TRAIN (1)

Wersja do druku Następna część

UCIECZKA

Od autora: "On the next train" zaczyna się w trakcie 3sezonu, a mianowicie od końcówki "CH- CH- CHANGES", którą lekko zmieniłam. Pierwszy akapit jest fragmentem odcinka, wszystko po nim to już moja twórczość.

***

— Max, nie wolno ci.

— Dzwoniłem.

— Wyszłam z Marią.

— Bałem się, że coś się stało.

— Zaraz wejdzie tu tata, więc... Musisz odejść.

— Pojedziemy do Langley'a, będzie wiedział jak cię wyleczyć. Za dwa dni wrócimy.

— Nie.

— Nie możemy udawać, że nic nie powiedziałaś tam na pustyni. Musimy do tego wrócić. Proszę, nie zamykaj się. Co zrobimy?

— Zastanowię się, sama.

Liz siedziała na murku, mimo iż odkąd tu usiadła zaczął padać deszcz, który z każdą chwilą padał coraz rzęsiściej. Obok jej nóg leżała niewielka torba.

— Liz?- Dziewczyna podniosła głowę. Stał nad nią Michael.- Co tu robisz?

— Siedzę.- Odpowiedziała niewyraźnie.

— To widzę, ale przecież leje.

— Rzeczywiście.- Wstała.- To ja już pójdę.- Otarła mokrą twarz.

— Liz?

— Powiedz mu, że ma się o mnie nie martwić.

— Co?

— Nie porwali mnie ani kosmici, ani FBI. Nie ma mnie też szukać.

— Nie rozumiem.- Liz spojrzała znacząco na torbę i podniosła ją z ziemi.- Liz, dlaczego?

— Potrzebuję normalności, a ta nie jest mi przy nim dana.- Z jej oczu popłynęły łzy. Przegryzła dolną wargę.
Przez chwilą patrzyli na siebie, później Liz się odwróciła i poszła w swoją stronę.

— Liz.- Dziewczyna przystanęła i spojrzała na Michaela z bólem.- Uważaj na siebie.- Na jej twarzy pojawił się uśmiech.

— Dzięki.

________________________________________________________________________________________________________________

Długo mam już zamknięte oczy. Z każdą chwilą coraz bardziej zaciskam powieki. Kiedy nie mogę już wytrzymać otwieram je szeroko. To chyba pozostałości z dzieciństwa. Pamiętam, że to mama wmawiała mi skuteczność tej metody: zamykasz oczy i po ich otwarciu już wszystko jest tak jak chcesz.
Często o nich myślę. O moich rodzicach, których zostawiłam dwa lata temu w Roswell. A jedyne co ode mnie dostali po 18 latach to krótki liścik: NIE MARTWCIE SIĘ O MNIE, JESTEM BEZPIECZNA, TO NIE WASZA WINA.
Nie napisałam im nawet jak bardzo ich kocham, wtedy nikomu tego nie powiedziałam...
Teraz siedzę w akademiku i próbuję się skupić na chemii. Na próżno. Odkąd dowiedziałam się o tym, że ONI opuścili Roswell, nie mogę się skupić praktycznie na niczym. Nie wiem gdzie są, już od dawna nie wiem co się z nimi dzieje.

— Any!- Odwracam się. Przywykłam do tego, że nie jestem już Liz Parker. Zmieniłam to by rodzice... Nie. Siebie nie będę okłamywać. Zmieniłam nazwisko i imię BY MAX MNIE NIE ODNALAZŁ.

— Tak?- To moja współlokatorka- Nadia.

— Błagam zgaś światło i wyłącz muzykę.- Rozglądam się po pokoju. Po chwili patrzę na nią z pobłażaniem.

— Nie powinnaś chodzić na imprezy, bo słońca raczej nie wyłączę, a to że szumi ci w uszach to nie moja wina.

— Co?

— Zaraz zaparzę wodę i zrobię ci kawę.

— Dzięki. Jesteś wspaniała.- Mówiąc to wstaje i rusza w kierunku łazienki.

— Jasne. Wspaniała...

— A wiesz, że powinnaś dzisiaj iść ze mną?

— O nie! Nie wyciągniesz mnie na żadną imprezę.

— A co? Święta Any nie robi odpustu?- Krzyczy z łazienki.

— Nie o to chodzi... Zrozum Nadia, że imprezy to nie mój żywioł.

— Jeszcze to przemyśl. Pamiętaj, że tylko dobry trunek pozwala zapomnieć.- Słyszę jej śmiech z łazienki. Zapomnieć? To, to w ogóle jest możliwe? Uśmiecham się pod nosem.

— Śpiesz się, bo zjem całe śniadanie.

— A mamy coś takiego?

Sama chyba nigdy nie pojmę, jak to możliwe, że czasami wszystko się tak niemiłosiernie dłuży. Już od godziny siedzę w bibliotece i udaję, że czytam książkę o bakteriach. Bardzo 'pouczająca'. Jednak moje myśli nie są związane ze szkołą. O zgrozo, myślę o imprezie, na którą idzie Nadia! To przez to, że się zbliżają wakacje. Nie cierpię ich. Nigdy nie wiem, co ze sobą zrobić.

— Any?

— Raczej tak.

— Wybacz, dziwię się widząc ciebie tutaj.

— Pomyśl jaki ja przeżywam szok na twój widok w bibliotece.- Kevina znam od dawna, jednak tak naprawdę przeprowadziliśmy tylko jedną szczerą rozmowę. Później stchórzyłam. Nie chciałam go w to wciągać. Gdyby jednak został moim przyjacielem, sam by zrozumiał, że nie wszystko ze mną w 'porządku'.

— Idziesz dzisiaj na...

— Nie!

— Jeszcze nie skończyłem.

— Ale wiem co zamierzasz powiedzieć i to mnie przeraża.

— Any...
Milczę. Odwracam głowę. To dziwne, ale przez chwilę czułam jakby ktoś mnie wołał. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe. Tu nie jestem Liz. Myślałam, że już do tego przywykłam...

— Tak?

— Coś się stało?

— Nie. Wracam do akademika. Muszę jeszcze przeczytać kilka artykułów i...

— Już się nie tłumacz. Nie chcę znać rozkładu zajęć kujonki.

— Kiedyś oberwiesz.

— Mam nadzieję, że wtedy zrobisz mi reanimację.- To miał być żart, wiem. Mimo tego zapada niezręczna cisza.

— To ja już idę.

Sama nie wiem co ja tu robię. Nie pamiętam bym to planowała. Ale stoję tu. Jestem na prywatce w domu Alana. Szukam wzrokiem Nadii, jednak to ona mnie odnajduję pierwsza.

— Any? Jestem z ciebie dumna.

— Ja z ciebie też, skoro jeszcze trzymasz się na nogach.

— Nie przesadzaj. To jeszcze nie północ, żebym rozwalała meble.- Uśmiecha się do mnie. Chyba jednak coś piła. Stwierdzam gdy traci równowagę od podmuchu wiatru.- Chodź dalej. Świetnie wyglądasz.

— Dzięki. Dokąd idziemy?

— Do kuchni.

— Nie jestem głodna.- Patrzy na mnie przez chwilę z dziwną miną, po czym wybucha śmiechem.

— Dobry żart.
Nic już nie mówiąc, uśmiecham się i idę za nią. Gdy docieramy do kuchni rozumiem czemu tak zależało na tym Nadii.

— Wreszcie nasza Any będzie miała szampański humor.
Mówi, a ja z niedowierzaniem patrzę na ilość alkoholu jaka się tam znajduje.

Czuję, jak coś we mnie pulsuje co wywołuje u mnie falę śmiechu. Nadia też zaczyna się śmiać.

— I jak?

— Nie wierzę, że to wypiłam, to było obrzydliwie gorzkie.

— Ale przyznaj, że teraz jest przyjemnie?
Nie odpowiadam, gdyż patrząc na Nadię we wszystkich kolorach tęczy ponownie wybucham śmiechem.

— To gdzie ta impreza?

Kilka osób patrzy na mnie i śpiewa piosenkę, która akurat jest puszczona. Nie wiem kiedy znalazłam się na tym stole i ile już na nim tańczę, ale nie mam zamiaru stąd zejść. Nadia również próbowała tu wejść, ale każdy jej najmniejszy ruch kończył się upadkiem. Muzyka zagłusza moją odpowiedzialność. Ktoś z tyłu obejmuje mnie w pasie i stawia na ziemię.

— Any?- To Kevin. Na jego twarzy pojawia się uśmiech niedowierzania.- Nie wierzę własnym oczom.

— Masz racje to zgubny narząd.

— Any, jesteś pijana.

— Nieee...- Próbuję się wytłumaczyć jak małe dziecko złapane na gorącym uczynku. Kevin patrzy na mnie w pobłażaniem.- No może troszkę.- Kevin wybucha śmiechem.

— Zatańczysz?

— Na stole czy podłodze?

Wracamy do domu. Tak przynajmniej mi się zdaje. Nadia śpiewa piosenkę Queen "We Are The Champions". Chyba przy niej zwariuję. Nie cierpię tej piosenki, a jej wykonanie... Mimo wszystko się śmieję. Sama nie wiem dlaczego? Gdy wreszcie docieramy do naszego pokoju, kładę się na łóżku z odczuciem ulgi.

— No, a teraz Any, mów wszystko. Chcę wiedzieć kim byli twoi chłopacy i dlaczego nie opowiadasz o sobie?

— To bardzo zabawna historia.- Zaczynam, ściągając buty. I na potwierdzenie moich słów śmieję się .- Tak naprawdę to jestem Liz Parker i pochodzę z Roswell.- Nadia również wybucha śmiechem.- Miałam trzech chłopaków, z czego tylko dwóch było ludźmi. Kocham Maxa, ale on jest kosmitą i to trochę komplikuje całą sprawę, szczególnie, że ja już też nie jestem specjalnie ludzka.
Obie z Nadią wybuchamy śmiechem. Teraz gdy powiedziałam jej to wszystko, wydaję mi się, że to naprawdę komiczne, że moje życie to komedia. Ponownie kładę się na łóżku, rzucając buty w kąt.

— Zazdroszczę ci, ja nigdy nie spotkałam faceta z gwiazd. Ale całe życie przede mną, może w przyszłym roku pojadę do Hollywood?

— Tam z pewnością poznasz jakąś gwiazdę.
Nadia wchodzi ze śmiechem do łazienki, a ja zaczynam zastanawiać się gdzie spędzę tegoroczne wakacje...

Sufit. To na niego patrzę już od kilkunastu minut. Jest to jeden z najnudniejszych sufitów jakie kiedykolwiek widziałam, oczywiście jeżeli sufit może być nudny. Nie wstaję, bo gdy próbowałam to zrobić dziesięć minut temu, przerażający ból głowy położył mnie z powrotem na poduszkę.

— Any? Śpisz?- Nadia najprawdopodobniej też leży w łóżku.

— Nie.

— Zrobisz mi kawę?

— Zaraz.- Odpowiadam, choć wcale nie mam zamiaru wstawać.

— Dzięki.

— Nie ma za co.- Odpowiadam zgodnie z prawdą.

Po wielu walkach zarówno psychicznych jak i fizycznych wstaję. Nadia chyba z powrotem zasnęła. Rozglądam się po pokoju. Moje buty leżą w kącie. Siadam jak oparzona. Powiedziałam Nadii wszystko!! Dociera to do mnie tak gwałtownie, że nie mogę się ruszyć. Patrzę na nią niepewnie. Może jednak nie będzie tak źle? Przecież wczoraj obie się z tego śmiałyśmy... Tak, musiała to potraktować jako żart pijanej Any. Mój oddech zaczyna się wracać do normalnego tępa. Podchodzę już pewniej do kuchni i zaparzam wodę na kawę. Jak na zawołanie dociera do mnie głos Nadii.

— Wstałaś?

— Jakimś cudem.

— Zaraz tam przyjdę.

— Kawa będzie czekać.
Po jakiś 15 minutach obie siedzimy w kuchni z niedopitą kawą w kubkach.

— Wczoraj nieźle zabalowałaś.- Nadia najwyraźniej wraca wspomnieniami do wczorajszej imprezy.

— A co tak dużo pamiętasz?

— Wszystko do mojego drugiego upadku ze stołu.- Obie wybuchamy śmiechem. Odczuwam ulgę.- Jak dostałyśmy się do domu?

— Dzielnie doszłyśmy same. Tylko... Dlaczego Queen?

Miesiąc później.
Stoję przed akademikiem trzymając niewielką torbę. Wszyscy wyjechali już tydzień temu na upragnione wakacje. Zwlekałam jak najdłużej mogłam z opuszczeniem akademika. Za kilka godzin będzie czekał na mnie samolot do New York. Dlaczego akurat to miasto? Nie wiem. Może dlatego, że tam można się ukryć? Chyba dlatego.
Spędziłam tu rok, a więc mam za sobą rok nauki w Yale. Chociaż tu się nie zbłaźniłam w rozmowie kwalifikacyjnej. Za trzy miesiące tu wrócę. A teraz... TRZY MIESIĄCE NUDY.

Zadziwiam sama siebie. Już dwa tygodnie jestem w New York i nie odczuwam nudy. Wybrałam całkiem przyzwoity hotel o bardzo długiej nazwie. Znalazłam nawet przytulną kawiarnię, w której właśnie siedzę i piję gorącą czekoladę. Wiem, że jest lato, ale w życiu nie piłam tak dobrego napoju, więc raz na dwa dni wstępuję tu na małą filiżankę gorącego napoju. Patrzę na jej dno. Czas wracać do hotelu. Wstaję, kładąc banknot na stoliku. Odwracam się w stronę wyjścia. Przez chwilę popołudniowe słońce mnie oślepia. Szybko jednak dochodzę do hotelu. W wejściu stoję przez chwilę jak oniemiała. Nie mogę uwierzyć w to co widzę. Oni również patrzą na mnie ze zdziwieniem. Przez chwilę nie mogę się ruszyć. Są tam. Maria, Michael, Isabel, Kaly i Max... Cieszę się w myślach jak dziecko widząc ich całych i zdrowych, jednak...

— Liz...?- Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy Max podszedł tak blisko mnie. Choć jest to dla mnie trudne, postanawiam go wyminąć. Na próżno. Max zagradza mi przejście.

— Muszę iść.

— Miałaś zamiar dać nam kiedyś jakiś znak, że żyjesz?

— Proszę, przepuść mnie.
Patrzy na mnie z niedowierzaniem. Z pewnością nie może mnie poznać, nie jestem już Liz Parker, którą kochał. Czuję dziwny ciężar w sercu. Max bez słowa odchodzi. Przypuszczam, że nie tak wyobrażał sobie naszą rozmowę kiedy już się spotkamy. Ja wolałam wmawiać sobie, że da się tego uniknąć. Teraz pozostaje mi wyminięcie pozostałej czwórki, rozważam nawet możliwość odwrotu, ale zamiast tego idę do przodu. Isabel widząc odchodzącego Maxa podąża za nim. Maria patrzy na mnie z nieukrywanym zawodem. Kaly chyba podziela jej zdanie.

— Mogłaś mi powiedzieć o wszystkim. Uprzedzić, pożegnać się.- Głos Marii się łamie. Wymija mnie i idzie w bliżej nieznanym mi kierunku. Kaly przez chwilę wygląda jakby chciał mi coś powiedzieć, jednak najwyraźniej rezygnuje i idzie za Marią.
Z pewnością musi to wyglądać dziwnie oczami zwykłego obserwatora.
Zostałam sama z Michaelem.

— Mam nadzieję, że dotrzymałaś słowa.

— Tak... Uważałam na siebie. Co wy tu robicie?

— Wędrujemy od miasta do miasta.

— FBI?

— Jesteś dobrze poinformowana.

— Niestety, ostatnie trzy miesiące waszego życia mi umknęły.

— Nigdzie nie zabawialiśmy długo.

— A tu?

— Chyba zostaniemy na trochę.

— Ale nie na długo?- Michael mi nie odpowiada. Wymija mnie tak jak Max, Isabel, Maria i Kaly.

— Potrzebował ciebie.- Mówi nie patrząc na mnie. To boli. Wiem, że mnie potrzebował. Wiem, ale...

Wybrałam jeden z droższych hotelów, a mimo to odczuwam pewien dyskomfort. Nie wiem czy zatrzymali się tu, czy może zdecydowali się na inny hotel. Nic nie wiem. Leżę na łóżku nie wiadomo jak długo i patrzę sufit. Kiedy tu weszłam i się położyłam słońce oświetlało mój pokój. Teraz przez nie zasłonięte okna mogę podziwiać gwiazdy... Mimo to patrzę w sufit. O wiele bardziej interesujący od sufitu z akademika.
Nie chciałam ich spotkać. Teraz nawet nie wiem ile tu mogę zostać, jeśli zatrzymali się w tym samym hotelu to niezbyt długo. Może już powinnam zacząć się pakować?
Wiele razy zastanawiałam się co mogą czuć do mnie i wszystko to co widziałam w ich oczach zdaje się pokrywać z moimi przypuszczeniami.
Maria musiała poczuć się skrzywdzona i z pewnością nie nazwałaby mnie już swoją przyjaciółką. Kaly był w podobnej sytuacji. Dwoje najbliższych mi ludzi zostawiłam po tym wszystkim co dla mnie zrobili. Ta myśl z pewnością często krążyła im po głowie.
Michael? Wątpię, żeby uwierzył w moją chęć 'normalności', mimo to z pewnością nie domyśla się prawdy. Isabel, przeżyła to chyba najmniej boleśnie, miała i tak zbyt dużo problemów.
Max... Nie mogę przestać o nim myśleć, o jego wyrazie twarzy kiedy mnie zobaczył i o jego myślach kiedy opuściłam Roswell. Nienawidził mnie? Bał się o mnie? Nie wiem, na pewno nie rozumiał dlaczego...
Z zamyślenia wyrywa mnie pukanie do drzwi. Szybko wstaję i je otwieram. Zastanawiam się co się mogło stać.

— A więc Any?- W drzwiach stoi Michael. Szybko wciągam go do środka.

— Wiedzą?

— Nie. Zrobiłem to dla własnej satysfakcji.

— Od kiedy bawisz się w Bonda? Siadaj.- Mówię, zabierając z fotela kilka egzemplarzy czasopism.- Czy coś się stało?

— Nie, przyszedłem w odwiedziny.

— Albo po to, żeby mnie wystraszyć.

— O tym nie pomyślałem.

— Zatrzymaliście się TU?- Pytam z naciskiem.

— Tu w znaczeniu New York, czy tu w hotelu?

— Hotelu.

— Zgadza się.- Miałam nadzieję, że odpowiedź będzie inna. Podchodzę do szafy i wyciągam z niej walizkę. – Liz? Chyba nie chcesz znowu uciec?- Uciec? A więc tak to nazwali? Jestem uciekinierką?

— Nie uciekam, tylko pakuję się, żeby stąd wyjechać.

— Inni wolą skróty. Czemu to robisz?

— Bo boję się o wysokość częstotliwości z jaką będziemy na siebie 'wpadać'.

— Nie zabawimy tu długo.

— I dasz mi pewność, że będziecie mnie omijać szerokim łukiem?- Michael nic nie odpowiada.- Tak myślałam.

— Mimo wszystko zostań.- Sama nie wiem czemu posłusznie odkładam walizkę na miejsce.- Dziękuję.- Słysząc to słowo z ust Michaela zdaję sobie sprawę, że musieli się bardzo zmienić.- I nie tylko za to, że zostajesz, ale za ocalenie nam życia.- Patrzę na niego nie zrozumiale, choć doskonale zdaję sobie sprawę o co mu chodzi, ale przecież musiałam ich jakoś ostrzec przed FBI.- Nie udawaj.

— Oni wiedzą?

— Myślałem, że bardziej mi ufasz.- Przez chwilę siedzimy w milczeniu. Michael przygląda się zawartości mojego pokoju. W końcu zbieram w sobie odwagę.

— A Maria?

— Mogłaś jej powiedzieć.

— Nie mogłam.- Zaczynam się bronić.- Gdybym jej o tym powiedziała, albo by mnie powstrzymała, albo chciałaby pojechać ze mną, a obie opcje nie są realne.

— Wiem, ale...

— W tym wypadku nie ma 'ale'.- Biorę ze stolika czasopismo i zaczynam je przeglądać. Michael wstaje.

— Uważaj na siebie.

— Nawzajem.- Wychodzi. Odkładam gazetę i nie mogę dłużej z sobą walczyć, łzy same spływają po mojej twarzy.

Nie wiem kiedy zasnęłam, ale właśnie teraz wstaję. Dość niechętnie, ale to jedyna możliwość na ominięcie ICH.
Po niespełna trzydziestu minutach jestem gotowa do wyjścia. Może to i nie mój rekord, ale cóż... Sama nie wiem dlaczego, ale staram się wyjść jak najciszej mogę. Kiedy chcę zamknąć mój pokój na mojej drodze staje ON. Dopiero po kilku sekundach zdaję sobie sprawę, że jestem z Maxem w moim pokoju. Chcę wyjść, jednak on stoi przed drzwiami.

— Wyjdź stąd.- Staram się by mój ton był stanowczy, ale nigdy nie udawało mi się być pewną czegokolwiek kiedy byłam z nim sam na sam w pokoju.- Natychmiast.

— Nie wyjdę dopóki mi nie wyjaśnisz tego wszystkiego.- Zaczął uogólniać. Nie dobrze. Mogłam wczoraj nie słuchać Michaela.

— Nie ma czego wyjaśniać. Wyjechałam z Roswell, dla mnie jest wszystko jasne.

— Ale nie dla mnie.

— Nie mam teraz czasu.

— Masz.- Tracę wiarę w moją umiejętność kłamania.

— Ale nie dla ciebie.- Boli. I mnie i jego. Wychodzi. Po chwili robię to samo.

Starcie drugie. Powoli zaczynam nienawidzić tego dnia. Przede mną stoi Maria. Żadna z nas nie rusza się z miejsca.

— Maria...- Jej należy się coś więcej niż " nie mam czasu". Czekam, aż zobaczę w jej oczach złość, czekam na jej wybuch, lub zostawienie mnie na środku korytarza. Ona jednak stoi w miejscu, dopiero po dłuższej chwili rusza w moją stronę. W jej oczach widzę łzy. Niespodziewanie mnie obejmuję.

— Nigdy więcej tego nie rób. Słyszysz? Nie zostawiaj mnie.- Porzucam plany nocnego wyjazdu.

— Przepraszam. Nie chciałam, żeby tak wyszło.

— Any?- Pyta z niedowierzaniem, a ja zaczynam się zastanawiać, czemu zaufałam Michaelowi.- Nie martw się, powiedział tylko mi.- Więź pozostała, nadal znamy swoje myśli.- Umiem od niego wyciągać informacje.- Uśmiechamy się do siebie.- Może mogłybyśmy się kiedyś spotkać i porozmawiać.

— Mam czas jutro w południe.

— Może być trzynasta?

— Jasne. W kawiarni obok.

Zastanawiam się po raz setny czy to konieczne, czy nie mam wyboru? Jednak nie znajduję odpowiedzi o jakiej marzę od dawna. Muszę odejść i to szybko. Tym razem pożegnam się z Marią, chociaż z nią. Przestaję o tym myśleć, gdy widzę Maxa idącego korytarzem. Bez namysłu chowam się za kolumną. Z nieznanych mi powodów zaczynam za nim iść. Wchodzi do pokoju z numerem osiem. Idę do siebie. Próbuję się na czymś skupić. Bez skutku. Zaczynam widzieć wszędzie liczbę osiem. Chyba oszaleję. Przeglądam się w lustrze. Po chwili jestem już w innym ubraniu.

Nawet nie wiem od ilu minut tu stoję. A może to sekundy i tylko czas tak bardzo mi się dłuży? Pukam. Otwiera mi zaspany Max. Po chwili jednak jest już chyba w pełni przytomny, bo patrzy na mnie tak jakby nie mógł uwierzyć, że tu stoję. I nie dziwię mu się. Sama w to nie wierzę. Wchodzę do jego pokoju, wykorzystując zdezorientowanie Maxa.

— Co ty tu robisz?- Pyta zamykając drzwi.

— Sama nie wiem.

— Chcesz mi coś powiedzieć?- Przez chwilę się zastanawiam.

— Chcę byś wiedział, że nie zrobiłam tego dlatego bo przestałam cię kochać. Wiem, że teraz miłość między nami jest nie możliwa, ale wtedy kochałam cię, ponad życie. Nie zrobiłam tego też, bo w czułam się zraniona...

— To dlaczego? Liz...- Delikatnie dotyka mojej ręki. Przyjemne ciepło przechodzi przez moje ciało. Przybliżam się o krok do niego.

— Musiałam.- Nie chcę płakać. Nie przy nim. Wiem, że jeśli zobaczy moje łzy, będzie próbował mnie zrozumieć, a do tego choć chcę nie mogę dopuścić.- To ja już pójdę.

— Odnalazłem syna.- Mówi gdy dotykam klamki. Cofam dłoń.- I...

— Max?

— Musiałem go oddać... Inaczej nie mógł by żyć jak normalny człowiek, którym był... Chciałem go bronić, a mimo to czuję wyrzuty sumienia.- Wiem, że go oddał, wiem o tym doskonale. Tess przyleciała razem z jego synem...

— To nie twoja wina.- Mówię i chcę go przytulić, jednak powstrzymuję się.- Nie zrobiłbyś tego gdybyś nie musiał, nie dręcz się tym.

— Nie moja wina? Czasami myślę, że to wszystko to moja wina. Rozstanie Isabel i Jessiego, śmierć Tess, ciągłe zagrożenie ze strony FBI, twoje odejście...- Nie wytrzymuję, podchodzę do niego i go przytulam, odwzajemnia uścisk.

— To nie twoja wina Max.

Sama nie wiem ile czasu upłynęło podczas mojej 'wizyty' u Maxa. Wiem, że mi nie wybaczył. Nie jestem pewna, czy którekolwiek z nich będzie do tego zdolne.
Muszę odejść. Pomyślą, że uciekam, że jestem egoistką... Wiem, ale robię to dla nich, dla ich bezpieczeństwa.

Koniec części pierwszej


Wersja do druku Następna część