onika

Być Aniołem, który nigdy nie umiera (6)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część


Notka: Ta część będzie inna od pozostałych, gdyż (prócz pierwszego akapitu) będzie 'opowiadana' przez poszczególnych bohaterów (powinniście się zorientować, kto co opisuje;)).
________________________

Tytuł: Moimi oczami(1)


Liz, Alex, Maria, Max, Michael i Isabel stanęli na środku lotniska.

— Wow, to jest coś!- Powiedziała Maria.

— Nie podniecaj się tak.- Michael spojrzał na nią jak na pięciolatkę.

— Nie przyjechaliśmy się tu kłócić.- Powiedział spokojnie Max.

— Jasne, ale chyba coś zwiedzimy?

— Czy ktoś mi wyjaśni po co braliśmy ludzi?- Michael podchodził do tego co najmniej sceptycznie.

— Bo chcieli.- Wtrąciła Liz.

— Po za tym to miły dodatek.- Powiedziała Isabel patrząc na Alexa.

— Jasne. Mów za siebie. Będziemy tak stać, czy wreszcie ruszymy?- Spytał po chwili Michael.

— Chodźmy do jakiegoś hotelu.

— Co polecasz, Parker?

— Roswell...- Powiedziała cicho.- Koło mojej szkoły jest jakiś hotel. Możemy się tam zatrzymać.- Dodała już na głos.

— Prowadź.

_________

Dla mnie to miasto nie jest czymś tak niezwykłym jak dla Marii, Alexa, Isabel czy Maxa(Michaela pominę) i to nie dlatego, że spędziłam tu większość mojego życia, ale dlatego, że znam je od zbyt osobistych stron. To tu schowana jest moja tajemnica. Głęboko pod miastem. Tajemnica, której nie chciałabym wyjawić nawet sobie...
Zatrzymujemy się w zwykłym hotelu Nowego Jorku. Jeden pokój dwu osobowy(dla mnie i Marii) i pojedyncze dla pozostałej trójki. Nie ma we mnie entuzjazmu i zbyt szybko się nie pojawi, chcę wrócić do Roswell, chcę stąd odejść, szczególnie, że dwie ulice stąd widziałam część mojej tajemnicy...

— Jak to się stało, że z własnej woli trafiłaś stąd do Roswell?- Nie odpowiadam. Wiem, że i tak by mnie nie zrozumiała. Nienawidzę tego miasta. Czasami też wydaje mi się, że się go boję i to chyba prawda... – O której miałyśmy czekać przed hotelem?- Patrzę na zegarek.

— Jeszcze 30 minut.

— A co będziemy robić wieczorem?- Wiem, że to moja przyjaciółka, ale najchętniej zamknęłabym ją na kilka godzin w szafie.

— Nie wiem, pewnie nic. Nie mamy czasu na robienie czegokolwiek wieczorem.

— Szkoda, kiedyś przyjedziemy tu żeby się zabawić.
Ja na pewno nie. Nie zrobię tego. Nie jestem masochistką.

Wiem, że Liz nie jest zadowolona z naszego przyjazdu tutaj w równym stopniu co Michael. Jeśli nawet nie w większym. Patrzę na zegarek. Jeszcze pięć minut. Schodzę na dół. Liz już tam stoi. Sama. Podchodzę do niej.

— Gdzie Maria?- Pytam.

— Zaraz przyjdzie.- Naprawdę nie wiem, czemu tak bardzo jej tu źle, w końcu spędziła tu większość swojego życia. Obawiam się jednak, że to może być przyczyną.

— Wszystko w porządku?- Nie odpowiada. Nie chce mnie okłamywać, ale najwyraźniej nie chce mi też robić przykrości.- Mogłem cię nie prosić...- Nie pozwala mi na dokończenie zdania.

— Przyjechałam tu z własnej woli, ale chyba też wolałabym mieć pokój jednoosobowy.- Nie pytam czemu.

— Ja mam taki pokój.- Jej oczy się rozszerzają.

— Przemyślę to.- Odpowiada, a na jej twarzy pojawia się uśmiech. Jeśli zrozumiała, że chcę dzielić pokój z Marią, to źle zrozumiała. Ale dopiąłem swego. Liz się uśmiecha.

— Co proponujesz?

— Dzisiaj i tak nic nie znajdziemy, więc oprowadzę was po mieście i do hotelu.

— Jutro do fabryki.

— Jak na mój gust można to już tylko nazwać starym magazynem, ale zobaczymy.

— Gdzie Maria?- Pytanie pada z ust Michael, więc i ja i Liz mimowolnie się śmiejemy.- No co?

— Już idzie.- W końcu Liz się nad nim zlitowała. Po chwili dochodzi do nas Alex i Isabel. Wolę nie domyślać się z jakiego powodu radość z nich promieniuje.

— A właściwie to co wiedzą nasi rodzice, a co nauczyciele?

— Rodzice uważają, że mamy szkolną wycieczkę by poznać historię New Yorku, a nauczyciele, że to rodzice nam ją zorganizowali.

— Uwierzyli?

— Jak na razie.

— Świetnie wyjdę przy was na kujona.- Michael podchodzi do Liz.- Błagam cię, nie prowadź nas do muzeum.- Uśmiechają się do siebie, nie podoba mi się to.

— Masz to jak w banku.

A więc cel szkolny to rzeczywiście tylko przykrywka, ale punkt pierwszy na mojej liście- Isabel Evans i Alexander Whitman- pomału wypełniam. I kto mi teraz powie, że marzenia się nie spełniają? Wieczorem kiedy wszyscy będą w łóżkach pójdziemy na imprezę. Nie żebym je uwielbiał, ale zrozumiałem, że z Isabel nie ma innego życia. Co nie znaczy, że mi się to nie podoba.
Wracając do naszej drogi. Ruszamy. Liz i Michael idą z przodu. Ten drugi co chwilę pilnuje by nasze drogi nie skierowały się do żadnego muzeum. Maria obskakuje Isabel reklamując sklepy, o których się 'tyle' dowiedziała. Isabel o dziwo podziela jej entuzjazm. A ja... A ja o zgrozo idę ramię w ramię z Maxem. Oboje patrzymy dość posępnie na osoby przed nami. Ja na Isabel i Marię, Max na Liz i Michaela. Czy ta dwójka- Michael i Maria- nie mogłaby się zająć sobą? Patrzę na Maxa, on na mnie. Wydaje mi się, że myślimy o tym samym. Milczymy. Wracam do patrzenia na Isabel. Zaczynam się obawiać, że zakupy będą nieuniknione.

Nie wiem co Michael robi przy mnie, ale to miłe oderwanie od rzeczywistości. Nie chodzi o to, że Max w jakikolwiek sposób mi przeszkadza, czy mnie nudzi, ale dobrze jest mieć obok siebie kogoś kto wyznaje podobny pogląd jak: PRECZ Z NEW YORKIEM!

— Nie wiesz czy grają jakiś mecz?- Pyta wyrywając mnie z zamyślenia.

— Chyba tak.

— Świetnie.

— Później coś znajdziemy.

— My? Chyba nie chcesz iść ze mną?- Jeśli myśli, że zostawi mnie sam na sam z którąkolwiek osobą z pozostałej czwórki to się myli.

— Chcę.

— Od kiedy jesteś kibicem?

— Potrzebuję wyładowania emocji rzutami popcornu w kibicach przeciwnej drużyny i hot- doga.

— Co ty tu robiłaś?

— Wolisz nie wiedzieć.

— Zaczynam się ciebie bać, ale podoba mi się to. O której wychodzimy?

— 18.00- Stwierdzam, nie pytam.
Po chwili jednak coś sprawia, że się zatrzymuję. Chłopak, który jest po przeciwnej stronie ulicy i właśnie zmierza w naszą stronę wydaje mi się znajomy. Zbliża się coraz bardziej. Michael chyba również patrzy na niego.

— Znajomy?- Pyta, a ja prawie niedostrzegalnie kręcę głową.
Nie wiem co się dzieje z tyłu. Cisza. Ktoś chwyta moją dłoń. Czuję go, to Max. Chłopak jest coraz bliżej.

— Liz?- Pyta Max. Wydaje mi się, że wszyscy patrzą na mnie jak na wariatkę. Jednak nie mogę być tego pewna gdyż mój wzrok skierowany jest cały czas na niego.
Staje o krok przede mną. Puszczam dłoń Maxa.

— Myślałem, że już nigdy się nie spotkamy.- Przecież to... Patrzę na kopię Maxa. Błagam, niech Maria nie wpada w szał. Michael uprzedzając sytuację zasłania jej usta dłonią.

— Kim jesteś?- Pytam. Niczego już nie rozumiem. Wyciąga do mnie rękę, mechanicznie cofam się o krok.

Patrzę na siebie, choć tak naprawdę to nie jestem ja. Kolczyki, kilogram żelu we włosach to nie ja. Liz się boi. Nie wiem czemu, ale nie dziwi mnie to.

— Myślałem, że mnie zapamiętasz.

— Nie wiem kim jesteś.

— A mówi ci coś imię Zan?- Coś się w niej zmieniło. To imię z pewnością nie jest jej obce.- Kal mówił mi, że cię widział.
Podchodzi do niego i go przytula. Nie jest to zbyt przyjemne, nie dla mnie.

— Ale jak to możliwe?- Staje milimetry przed nim. Mam ochotę wysłać go na Plutona. Choć nie, tam wyląduje Maria, nie będę się nad nią znęcał. – Kiedy widziałam cię ostatni raz miałeś 'porządny' strój i gładko zaczesane włosy.

— I pięć lat.
A więc jest coś więcej co Liz pamięta niż tylko łóżko z sierocińca. Czuję się oszukany.

— Ty i Max...- Mówiąc to (widząc nasze podobieństwo), jej wzrok pada na mnie. Chyba zaczyna rozumieć dlaczego mam taki, a nie inny wyraz twarzy.

— To wy nic nie wicie?

Facet mnie wkurza. Nie chodzi o 'fryzurkę' czy strój, bo to ma spoko, ale jakim prawem uważa, że wie więcej od nas? Max nie jest szczęśliwy, nie dziwię mu się. Stoi przed nim realne zagrożenie. Maria mi się wyrywa. Błagam niech nie robi zamieszania, już i tak wzbudzamy swoim zachowaniem sporą sensację nawet jak na to miasto. Isabel, Alex i ja milczymy, Maria najwidoczniej też nie wie co powiedzieć, a to jest co najmniej dziwne, nawet Max się nie wtrąca.

— Nie wiemy? O czym?- Wreszcie się odezwał. Masz racje, broń naszego honoru.

— O tym, że jesteśmy podwójni.

— To lepsze niż określać siebie duplikatami.- Głos zza pleców? Myślałem, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Odwracam się i widzę niskiego, łysego faceta. Zan nie wygląda na zadowolonego.- Będziemy tak stać, czy zaprowadzisz ich do swojego królestwa?- Patrzy wyczekująco na Zana, czy mi się wydaje, czy też owy łysy facet trafił w czuły punkt Zana?

— Chodźmy.- Obejmuje Liz ramieniem. Chłopak nie wie co czyni. Podchodzę do Maxa.

— Naprawdę na to pozwalasz?- Ignoruje mnie, zadatków na przeciwnika dla Zana to on nie ma, ale postaram go naprowadzić na właściwą drogę.

Wiem co myśli Max, ale to jest silniejsze ode mnie. Ja i Zan zawsze byliśmy rodziną. Szkoda tylko, że nasze zawsze trwało 6 miesięcy. Ale był moim bratem. Jest nim nadal. Choć ciężko darzyć braterską miłością kogoś kto jest tak podobny do Maxa.

— Idziemy w dół prawda?- Pytam znając odpowiedź.

— Niestety.

Zatrzymujemy się gdy jesteśmy jak to twierdzi kopia Maxa 'na miejscu'. Matko, jesteśmy w kanałach! Przybliżam się do Alexa. Przy nim czuje się bezpieczniejsza.

— Powiedz, że to co przed chwilą przeszło koło mojej nogi to nie szczur!- Słyszę rozpacz w głosie Marii, która w ułamku sekundy złapała się ramienia Michaela.

— Nie jestem podpórką.

— Albo będziemy tak dalej szli, albo zacznę krzyczeć.- Michael korzystając z doświadczenia zostaje przy opcji: 'idźmy dalej'.
To miejsce z pewnością będzie mi się śniło jeszcze przez wiele lat w najgorszych koszmarach. Stajemy. Widzę zieloną kanapę, mały stolik i szafkę. Gdzie oni śpią? Ten cały Kal w ogóle o nich nie dba?

Nie krzyczę, nie krzyczę....

— Aaaaaaaaaaa!!- Wszyscy kierują swój wzrok na mnie.

— Miałaś nie krzyczeć.

— Ale wtedy nikt mnie nie uprzedził o nich.- Michael podąża moim wzrokiem.

— Cholera.- To słowa chyba lepiej określa to co czujemy od mojego "Aaaaaaaaaaa". Przed nami stoi coś podobne do Michaela, coś na pokrój Isabel, a na fotelu siedzi coś zupełnie nie podobnego do Liz.

— Zan?- Liz patrzy na niego pytająco.

— Każdy z was ma swojego duplikata.- Odpowiada Kay, Kad czy jak mu tam.

— Ja też?- Nie dziwię się Liz. Jeżeli ta różowa dziewczyna jest jej duplikatem to chyba po licznych operacjach plastycznych.

— Nie. Przynajmniej nie tu.

— Ty jesteś wyjątkowa.- Jeżeli Max po tych słowach Zana nic nie zrobi to uznam go za największego dobroczyńcę Ziemi, a co tam, niech będzie, że kosmosu.

Czuję, że się rumienię.

— Akurat to wszyscy wiemy.- Słowa padają z ust Maxa, który przyciąga mnie do siebie. Zan patrzy na niego ze złością.

— Po co ich tu przyprowadziłeś?- Podchodzi do nas kopia Michaela.

— To Rath, a to Lonni.- Zan całkowicie ignoruje pytanie Ratha.

— A ta mała z różowymi włosami to Ava.- Mówi Lonni przybliżając się do Ratha. Zastanawia mnie jedno, kogo duplikatem jest Ava? Jednak zamiast tego patrzę na zegarek.

— Już piąta.- Wiem, że to niezwiązane z tematem, ale mi akurat bardzo zależy na czasie.- Ja i Michael musimy iść.

O co jej chodzi?

— My?- Pytam i w tym samym czasie sobie uświadamiam. Mecz.- Racja. Zdążymy?

— Jeśli zaraz pójdziemy.- Nie doceniałem jej. Dziewczyna ma głowę na karku. Wiem, że to dziwnie wygląda, ale mnie ani Zan, ani Rath, ani Lonni, a już tym bardziej Ava specjalnie nie obchodzą.

— No to ruszamy.

— Po 22.00 będziemy w hotelu.- Po słowach Liz wychodzimy na światło dzienne. Nareszcie.

Sytuacja co najmniej dziwna. Liz i Michael idę w nieznane nam miejsce- a przynajmniej mi- tak jakby codziennie spotykali podwójną liczbę siebie i swoich przyjaciół. Mnie to dziwi, ale co może wiedzieć facet zakochany w kosmitce?

— No to co teraz? Będziecie tak stać?- Pytanie Ratha mnie nie dziwi. Kal wychodzi. Świetnie.

— Właściwie to przyjechaliśmy tu w konkretnym celu.- Zaczyna Max. Maź. O niej zapomniałem. A więc czas na dłuższą rozmowę o czymś zielonym. Czy mi się zdaje czy ich wszystkich mało obchodzi, że spotkali swoje duplikaty?

Tylko takiego New Yorku można nie nienawidzić. Noc to najlepsza pora na spojrzenie na niego przychylniejszym okiem.

— Która?- Pyta Michael.

— Koło 22.00.

— Czyli kierunek hotel?

— Nie musimy być chyba specjalnie grzeczni, wrócimy trochę później.

— Parker nie poznaje cię.- Gdyby znał mnie wcześniej też by to powiedział.

— Będziemy wracać na piechotę.

— Co?

— Im więcej czasu spędzę z tobą, tym mniej dowiem się o tutejszych sklepach.

— W tym akurat się z tobą zgadzam.

— Co o niej sądzisz?- Nie żebym bawiła się w swatkę, ale pewne rzeczy warto wiedzieć.

— O niej?

— O Marii.

— Wolisz nie wiedzieć.

— Powinieneś ją bliżej poznać.

— Sadystka. A kim jest Zan? Nigdy o nim nie mówiłaś.

— I nigdy nie miałam zamiaru o nim mówić.

— Twój były?- Wybucham śmiechem.- Co?

— Ostatni raz wdziałam go w wieku pięciu lat. Traktuję go jak brata.

— Po ponad 10 latach? Jestem pod wrażeniem.
To był sarkazm. Sarkazm, który otworzył mi oczy. To już nie jest pięcioletni Zan, którego jedynym wymogiem są klocki lego... Odetchnęłam głęboko.

— Wracajmy.
Ma racje. Już czas.

Nienawidzę jego. I dziwnie się z tym czuję, bo to tak jakbym nienawidził siebie. Ale czego on chce od Liz? Nie może przystopować i zając się różowo włosom? Ciche pukanie każe mi przestać o tym myśleć. Podchodzę do drzwi i je otwieram.

— Liz...- Wchodzi do środka.

— Zmarzłam trochę.- Nie wiem co mam zrobić, pierwszy raz czuję się w jej towarzystwie obco. Bez słowa siadam na łóżku.- Max?

— Kim jest dla ciebie Zan?- Nie mogę znieść tego, że pozwoliła na to by ja objął... Nic nie mówi. Siada obok mnie i delikatnie obejmuje moją dłoń.

— Wspomnieniem.- Przenoszę moje spojrzenie z naszych rąk na jej twarz. Wierzę jej, choć to wszystko wydaje mi się snem. W oczach Liz widzę łzy. Bez słowa ją przytulam. Po chwili oboje kładziemy się na łóżku. Zasypia w moich ramionach...

Patrzę w jej oczy i nie mogę przestać, już chyba półgodziny stoimy przed drzwiami jej pokoju. Zgadzam się w 100% ze stwierdzeniem, że oczy są zwierciadłem duszy. Jej musi być piękna.

— Chyba muszę się w końcu położyć. – Wiem, że nie chodzi jej wcale o siebie, mówiąc to myśli o mnie. Kosmici nie potrzebują snu, ja niestety tak.

— Chyba tak.

— Ale jutro też jest dzień.- Mówiłem już, że kocham jej uśmiech?- Dziękuję za dzisiejszy wieczór.
Całuje mnie w policzek, a ja postanawiam przez teraźniejsze życie nie myć twarzy...

Nie wiem komu mam za to dziękować. Liz, za to że zaproponowała by go wtajemniczyć? Maxowi za to, że uratował Liz? A może rodzicom Alexa?
Wreszcie w łóżku. Chłodna pościel to, to czego potrzebują moje nogi. Nie z własnej woli zamykam oczy, czuję jak ktoś chce wejść do mojej podświadomości. Czuje jakby coś rozsadzało mi głowę... Widzę tysiące szklanych kul, różnokolorowych. Wirują niemiłosiernie szybko. W końcu pięć z nich ustawia się w kształcie litery V. Coś ciągnie mnie do jednej z nich... Właściwie to ktoś.

— Vilandra.

Koniec części szóstej.














Poprzednia część Wersja do druku Następna część