Josephin, tłum. Nan

Lethal Whispers (1)

Wersja do druku Następna część

Od tłumacza:
Są takie opowiadania, które wydają się składać wyłącznie z czegoś ulotnego i nieuchwytnego – i do tych opowiadań zalicza się właśnie "Lethal Whispers". Wiem, że to szaleństwo z mojej strony usiłować to tłumaczyć... wiem, że nie uda mi się zrobić tego tak, jakbym chciała... wiem, że niektórzy pewnie poczują pewien niesmak, że spłycam coś głębszego... a mimo wszystko usiłuję to zrobić. Czemu? nie wiem. Twórczość własna w tym wypadku blednie i schodzi na dalszy plan, "twórczość odtwórcza" zaś... wciąga. Jak wir... Przyciąga jak magnes i wciąż przywołuje. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko...




Lethal Whispers


Prolog


Deszcz lał się strumieniami. Niebo było czarne a chmury ciężkie od kropel wody. Chmury w końcu znalazły swoje wyjście z sytuacji i ukryły cały świat za zasłoną wody. Płynęłą teraz w dół ulic tworząc strumyczki, które niosły ze sobą ślady natury. Liście, brud, gałązki, martwe robaki. Dla zadziwiwjacej ilosci drobnych insektów był to ostastni dzień życia. Ciężkie krople wody padały na ich skrzydełka uniemożliwiajac jakikolwiek ruch. Bębniący, monotonny dźwiek uderzajacego deszczu był jedynym który rozbrzmiewał w nocnych ciemnosciach. Wiatr był stały, walcząc ciągle z silnym deszczem. Światło latarni poustawianych wzdłuż ulic było słabe i nie bardzo radziło sobie z oswietlaniem ciezkich ciemności. Światło wewnątzr domów wydawało się być ciepłe i uspakajające, w pzreciwieństwie do wrogiego otoczenia na zewnątrz. Mieszakńcy domów pozostawali wewnątzr. Wewnątzr budynków było życie. W środku domów, cała reszta mogła być ignorowana. Zapomniana.

Z mgły wyłoniła się skulona postać. Buty, które niała na sobie, zanurzały się raz po raz w zimnej wodzie gdy postać szła dosć szybko w dół opuszczonej ulicy. Jej ruchy były pośpieszne, tak jakby chciała się wyrwać dłoniom czasu. Postać zatzrymała się przed jednym z domów, który emanował miłoscią. W oknachświeciło łagodne, kojące światło. A jednak mieszkańcy tego domu bardzo za czymś tęsknili. Za czymś, co uczyniłoby ich życie pełnym.

Postać skuliła się w deszczu i zdjęła z siebie okrycie, które chroniło powierzchnię skóry przed deszczem. W zgięciu łokcia postaci leżało małe zawiniatko, które postać położyła ostrożnie na progu tego specjalnego domu. Domu, który został wybrany. Okrycie zostało rozpostarte nad zawiniątkiem by wszechobecny deszcz nmine zmoczył cennej zawartości. Zapukawszy mocno do drzwi, postać zniknęła w głębi nocy.




Rozdział 1




Zmiany wiszą w powietrzu. Niebezpieczeństwo jest coraz bliższe. Uważaj.



Stała przy oknie i patzryła na zewnątrz. Poo szybie spływał deszcz. Czy to kiedys w ogóle ustanie? Padało już od kilku dni. Nie lubiła deszczu. Wielu uważało to za ulgę. Coś, co przynosiło zmiany, co odsuwało i zmywało wszystko, co było stare. Nie lubiła zmian. Lubiła, gdy rzeczy pozostawały takie, jak zawsze. Dla niej deszcz oznaczał szare niebo. Oznaczał smutek. Oznaczał brak kolorów, tego wszystkiego, co czyniło dzienne swiatło. Deszcz zawsze sprawiał, że jej zmysły po prostu wariowały. Dookoła niej były zapachy. Zapachy, które normlanie były niezauważalnie, ale podczas deszczowych dni wręcz paliły jej nozdrza. Dźwięki były głosniejsze.


Zwykłe bzyczenie muchy czy komara mogło doprowadzić ją do szału, bzyk był porównywalny wręcz do dźwięku helikoptera. Śledziła wzrokiem krople spływajace po szybie i nie po raz pierwszy zastanowiła się, czemu wciąż mieszkała w Nowym Jorku. Powinna mieszkać gdzieś, gdzie słońce wiodło prym. Tam by po prostu kwitła. Ale cos tzrymało ją w Nowym Jorku.




Wzięła głęboki wdech i wzięła do reki parasolkę, pzrygotowując się wewnętrznie do wyjścia na zewnątrz. Naprawdę tego nie chciała. Zawsze wydawało jej się, że deszcz z niej kpił i szydził. Nie lubił jej i uczucie to było całkowicie odzwajemnione. Otworzyła drzwi i mokre, zimne powietrze uderzyło ją w twarz. Odepchnęła na bok uczucie zdenerowania. Na litość boska, to był przecież tylko deszcz! Usiłowała uśmiechnąć się ze swojej dziecinności, ale nie mogła otrzasnąć się z niepewności. Vcoś było dizisaj nie tak i nie wiazało się to tylko z deszczem. Zaczęła iść w doół ulicy. Było ciemno. Wskazówki zegarka poinformowały ją, że było już po jedenastej. Naprawdę nie powinna być poza domem o tej porze. Nie sama. Nie w New York City. Nie w czasie deszczu. Otuliła się ciaśniej płaszczem przeciwdeszczowym a jej krok automatycznie pzryspieszył. Nie była już tak daleko od swojego mieszkania. Wkrótce będzie w domu. W domu. Gdzie będzie mogła zapalić swieczki i zrobić sobie herabty. A potem zwinie się w kłębek pod kocem i zacznie czytać ksiażkę. Kochała książki. Oferowały jej możliwość odlecienia w inny świat. W świat wyobraźni. Mogła stwać się bohaterami ksiażek. Mogła życ ich życiem. Oni byli nią, oan była nimi. To była jej ucieczka, jej niebo.





Pogrążona w myślach o miejscu, gdzie miłość była wieczna, istniało przeznaczenie, a twrada rzeczywistosć nie, nie zauważyła ciemnej postaci, która poruszała się za nią. Jego rucy były miękkie, jak ruchy kota. Pozostawał wciąż w cieniu, z powodzeniem ukrywajac się poza linią jej wzroku. Choć to akurat nie było konieczne. Jej umysł był już gdzie indziej i z trudem zauważała otaczajacy ją swiat. Natycmiast jedbnak powróciła ze swojego światka gdy cisze rozdarł głosny grzmot, w chwilę później jasny blas zalał ulicę. Ale również odsłoniło śledzacego ją z jego ukrycia i szybko odwróciła głowę, zobaczywszy kątem oka jakaś postać. Ale światło zniknęło a osoba zniknęła w ciemnmościach. Po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. Gdy jej oczy nerwowo przeczesywały ciemnosci dookoła niej, jej krok jeszcze bardziej przyspieszył, zmieniajac się w pół bieg. Tak bardzo chciała być teraz w domu. Strofowała sama siebie za to, że szła wieczorem sama. Nie powinna była zostawać tak długo w pracy. Nie powinna była pracować tak późno. Powinna już dawno kupić samochód, tak że teraz nie musiała by chodzic. Jeśli dotzre żywa do domu – bez żadnego wypadku – jużnigdy przenigdy nie popełni tego błędu. . Nie, nie "jeśli wróc" do domu. Kiedy. Była śmieszna. Zawsze stawała się nieco nerwowa Gdy padało i jej umysł robił jej różne głuipie rzeczy. Pewnie tylko widziała kota, a może był to tylko jakis cień. Nikt za nią nie szedł. Ale wciąż nie mogła przestać wyliczać sobie, co mogłoby się zdarzyc młodej, samotnej kobiecie w srodku nocy w tak dużym mieście jak Nowy Jork. Mogła zostać okradziona, mogła być zgwałcona. Mogła zostać nawet zabita.




Nie! Przestań! Usiłowała otrząsnąć się z tych myśli i skręciła w lewo w najbliższą alejkę. Jedna, mała część jej umysłu, ta, która nie była sparaliżowana strachem i paniką, usiłowała powiedzieć jej, że wybór drogi na skróty przez ciemne, opuszczone alejki w srodku nocy nie mógł być dobrym pomysłem. Ale była zbyt zaaferowana by zwrócić na to jakakolwiek uwagę. Chciała być w domu i droga przez alejki była najkrótszą. Odwróciła się szybko gdy zdawało jej się, ze słyszała za sobą kroki. Jejoczy szybko prześlizgnęły się po ciemnej alejce. Była sama. Jejoddech był gwałtowny i urywany, jej serce waliło jak oszalałe tuż koło żeber. To się nie działo. To tylko jakiś upiorny sen. To tylko jej wyobraźnia. Wzięłą dwa głębokie wdechy i odwróciła się by dalej iść do domu.




Zanim zdążyła zareagować, była w pułapce. Obce dłonie były na jej twarzy, zakrywały jej usta i oczy. Nie mogła widzieć, nie mogła mówić. Mogła tylko niewyraźnie, cicho mruczec gdy czuła jak ktoś ciągnął ją wzdłuż alejki. Nie mogła się ruszac, jej porywacz byłzbyt silny. Czuła jego gorący oddech koło swojego policzka i potem usłyszała jego głos.

—Nic nie mów.


Ale głos wcale nie był groźny ani wrogi, jak tego oczekiwała. Był miękki i niski. Gdyby jej serce nie waliło tak szybko, gdyby nie miałą w ustach smaku żółci, ten głos mógłby ja uspokoić. Ale nie uspokoił. Była śmiertelnie przearzona i nagle obudził się w niej instynkt przetrwania. Kopnęła na oślep w tył, uderzajac go w udo. Usłyszała, jak wciągnął gwałtownie powietzre, ale jego ręce nie zluźniły się wcale.

—Nie chcę cie skrzywdzić – powiedział. – Musisz mnie wysłuchac.


Wciąż wiła się, usiłując mu uciec. Nie da się zgwałcic bez walki. Nie da się zabic bez niczego. To było jej życie i chciała, by to ona o wszytskim w nim decydowała. Zawsze wszystko miała pod kontrolą. A teraz nagle znalazła się uwięziona, nie mogac niczego kontrolowac i nie lubiła tego. To czyniło ja słabą, a ona nie lubiła być słaba.

—Jeśli zabiorę ręce, obiecasz, że nie bnedziesz krzyczeć? -zapytał głos.


Oczywiście, ze będzie, i to jak! Wykorzysta pierwszą lepszą okazję by uciec i zacznie krzyczeć. Cały świat ją usłyszy. Będzie zbyt przestraszony, ze mogli by go złapać i nie pójdzie za nią, a ona będzie wolna.

Skinęła głową.

—Dziękuję – powiedział i powoli odsunął swoje dłonie. Błyskawicznie wysunęła się z jego ramion Gdy tylko jego uścisk zelżał i zaczęła biec, nie oglądajac się za siebie. W jakis sposób nagle straciła władzę w nogach i upadła na ziemię, nie majac nic, co mogłoby ja podtzrymać. Upadła ciężko, uderzajac kaltką piersiową o grunt. Starała się, by jej ciało było drętwe i cieżkie, trudne do poruszenia. Zacisnęła oczy. Nie chciała go widzieć. Jeśli w ogóle wyjdzie z tego żywa, nie chciała, by jego twarz przesladowała ją w snach i myślach do końca jej życia. Jej umysł mówił jej, ze głupotą byłoby nie spojzrenie na jego twarz, bo w ten sposób nie będzie mogła opisać go policji. Nie była jednak jak reszta ludzi i wciąż szuakął czegoś, co mogłaby kontrolować zamiast kompletnie stracic świadomość tego, co się działo. Gdybny mogła przynajmniej kontrolować swoje oczy, nie byłaby taka słąba, jak chciałby tego jej złoczyńca.

—Czego chcesz? – zapytała, jej głos był ledwie szeptem.

—Nie jestem tu by się skrzywdzic – powiedział znowu. Zamarła. Czy tylko jej się wydawało, czy w jego głosie usłyszała zal? Jej zmysły wciąż były wyostrzone i z zamkniętymi oczami mogła lepiej skupić się na jego głosie. Mogła wyróżnic wiele różnych odcieni w jego głosie, wiele różnych brzmień.

—Już to zrobiłeś – powiedziała. – Proszęcię, puść mnie.

Nienawidziła błagać. Ale chciała również żyć.

—Jestem tutaj by cię ostzrec – powiedział.

Szybkie uderzenia jej serca, które rozbrzmiewały w jej uszach, były w jakis sposób zwielkorotnione i głosniejsze.

—Co? – zapytała, teraz zaskoczenie, zakłopotanie mieszało się ze strachem.

—Stanie ci się cos złego.

Czy on jej groził? Nie wiedziała. Jego słowa mówiły jej,m że groził jej, ale jego głos był smutny. Dziwny. Zaczęła wątpić, czy był prawdziwym, zawodowym gwałcicielem albo złodziejem.

—Co takiego ma mi się stać? – zapytała. Była nieco zaskoczona, ze jej umysł wciąż potrafił formować całe zdania, a jeszcze bardziej, ze potrafiła je powiedzieć.

—Nie wiem – odparł, i jeszcze raz w jedgo głosie pojawił się zal... albo poczucie winy.

—Okay... – powiedziaął wciąż zaciskajac oczy. Jej ciało zaczynałosie powoli odprężać, poczucie niepewnosci zaczęło ja opuszczac. Zamiast tego zaczęła się zastanawiać, czy staje się szalona. Czy to nie był tylko sen. Być może naprawdę była zamknięta w szpitalu dla psychicznie chorych, a to było tylko jedno z jej uzbruranych rzeczywistości. Wkrótce pewnei wyląduje przed nią statek kosmiczny a mężczyzna przed nią, trzymajacy ja w żelaznym uścisku, zostanie wciągnięty do środka. Wkrótce zaczna tańczyć dookoła niej różowe króliczki. Nagle znalazła się znów w szarej, deszczowej rzeczywistosci, przywrócona do niej dźwiękiem jego głosu.

—Wiem tylko, że coś złego stanie ci się w najbliższym zcasie. Musiałem cię ostzrec. Idź lepiej do domu.
Widziałem, ze stanie się to na zewnątrz. W środku będziesz bezpieczna. Idź do domu.

Okay, to naprawdę było dziwne. Powoli otworzyła oczy i skupiła wzrok na mężczyźnie przed nią. Był ciemny i otaczały go ciemnosci. Jego włosy były czarne, skóra szara, jego ubrania ciemne. Gdyby nie jego oczy, byłby idealnym złodziejem. Ale jego czy zdradzały go. To one ukazywały, jaki był naprawdę. Spostzregła nagle, ze jets niemal zahipnotyzowana tymi oczami, gdy usiłowała jej odczytać. I jednocześnie choć właśnie oczy były najbardziej czytelne w jego twarzy, to jednak nic jejnie powiedziały. Choć mimo wszystko dały jej poczucie spokoju i prawości.



Jej uporczywy wzrok zdawał się go peszyć i czuła, jak uścisk jego dłoni na jej ramionach słąbnie. Jej umysł i ciało zareagowały jak więzień, który został uwolniony z przymałej celi. Wysunęłą się błyskawicznie z jego objęć i w końcu zmusiła nogi do posłuszeństwa. Biegła w dół alei, spodziewajac się, ze lada moment znów poczuje jego ręce na swoich plecach. Ale już po chwili stanęła przed drzwiami prowadzącymi na schody do jej mieszakaniowego kompleksu, jej oddech był urywany i niespokojny, jej ubrania były przemoczone i przyklejone do ciała. Pełna starchu i ciągłego przerazenia w każdym ruchu, powoli odwróciła się i popatzryła na ulicę za sobą. Nie było tam nikogo. Była sama i była w domu.







Wersja do druku Następna część