yeti

Do trzech razy sztuka (7)

Poprzednia część Wersja do druku

Cześć! Zdaje się, że straciłam swoich czytelników – tylko jeden komentarz za ostatni rozdział, a myślałam, że cliffhanger, który zastosowałam wywoła większe zainteresowanie. Cóż, trudno się mówi. Za komentarz, który dostałam – serdeczne dzięki (sama wiesz kim jesteś ;-) ). To ze względu na Ciebie przestaję być okrutna i zapewniam dalszy ciąg akcji. Mam nadzieję, że satysfakcjonujący... Jeszcze jedno – zaskoczeniem jest to również dla mnie (miało być osiem części), ale jest to ostatni rozdział tego opowiadanka. Jeśli ktoś ma jakieś uwagi co do tej części, czy też całości – bardzo chętnie się z nimi zapoznam – tak więc zapraszam do komentarzy. A tymczasem – miłej lektury!


Rozdział 7

Chwilę wcześniej

Max był sfrustrowany. Liz była tak samo zaskoczona niepowodzeniem jak on.

— Nie wiem... – szepnęła zmartwiona, przeczesując drżącą ręką swe długie włosy. – Tego nie przewidziałam. – przelotnie spojrzała mu w oczy, ale i to wystarczyło, by w skąpym świetle latarki dostrzegł lśniące na jej rzęsach łzy. Trwało to jednak tylko chwilę – Liz spuściła głowę i kurtyna z włosów zasłoniła jej twarz. – Zawiodłam. – słowo to było tak ciche, że przez chwilę zastanawiał się, czy rzeczywiście je usłyszał. Ale wątpliwości rozwiały się gdy doszedł jego uszu dalszy ciąg jej wypowiedzi. – Teraz świat się skończy. Ponownie.

— Liz, to nie twoja wina. Zawsze mi powtarzałaś, że odpowiedzialność za cały świat nie spoczywa wyłącznie na moich barkach. Na twoich też nie. Coś wymyślimy, potrzebujemy tylko chwili spokoju...

Przeraźliwy krzyk odbił się echem od skał dookoła nich. Coś było nie tak. Okropnie nie w porządku.

— Zostań – rzucił Max w kierunku Liz i popędził w kierunku jaskini. Przy pomocy swych umiejętności znalazł się tam dwukrotnie szybciej niż normalnie. Widok, który mu się ukazał zmroził mu krew w żyłach. Tess, dumnie wyprostowana, dominowała nad jaskinią. Jej ciało wibrowało energią, której fale uderzały w parę wijącą się w agonii pod ścianą. Zarówno Michael jak i Liz krzyczeli, lecz już ciszej niż przed chwilą. Widać było, że ich siły wyczerpywały się w zastraszającym tempie. Max instynktownie wiedział co musi zrobić, nie miał najmniejszych wątpliwości. W sekundę znalazł się przed Tess.

— Cześć Tess – rzucił lodowato kładąc równocześnie rękę na jej piersi. Nigdy nie był dobry w zabijaniu z dystansu – to była domena Michaela, obdarzonego bardziej ofensywnymi mocami. On, żeby być pewnym sukcesu, musiał podejść bliżej, znacznie bliżej. Szok widoczny w oczach zdrajczyni nie zdążył jeszcze zniknąć gdy Max, kierując swą energię w dłoń umieszczoną beznamiętnie na jej ciele, zwolnił i zatrzymał akcję jej serca.

— Żegnaj Tess – powiedział bez emocji czując pod palcami ostatnie uderzenie. Bezwładne ciało opadło na ziemię, a Max nie zrobił nic, by to powstrzymać. Ułamek sekundy zabrało mu dotarcie do Michaela i Liz. Michael, choć słaby jak niemowlę, był przytomny i starał się obudzić Liz. Bezskutecznie. Max opadł na kolana przy dziewczynie i nawiązał więź. Proces leczenia postępował powoli – Max wytracił dużą część energii na zabicie Tess. Reperacja naczynek krwionośnych w mózgu Liz wydzierała z niego resztki sił. Gdy zaczynał się martwić, że już więcej nie jest w stanie zrobić, Liz otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego słabiutko. Próbowała się podnieść z ziemi, ale Max delikatnie jej to udaremnił, przytrzymując ją w pozycji leżącej.

— Odpocznij chwilę – szepnął chrapliwie, po czym spojrzał niepewnie w stronę Michaela. Siedział już co prawda o własnych siłach, ale w dalszych ciągu nie wyglądał najlepiej. Dłońmi przytrzymywał głowę, jakby się bał, że się rozpadnie, gdy ją puści. Max obawiał się, że jeśli coś było naprawdę nie w porządku z Michaelem to nie będzie mu w stanie pomóc – czuł, że jeśli spróbuje ponownie skorzystać z mocy to po prostu zemdleje ze zmęczenia.

— Jak tam, Michael? – spytał niepewnie, bojąc się odpowiedzi, ale potrzebując jej mimo to.

— Przeżyję. Podejrzewam, że najpierw chciała zabić Liz, a mnie tylko przeszkadzała w kontrataku. – z nienawiścią popatrzył na skulone w pewnej odległości ciało Tess – Coś ty jej zrobił? – tylko ciekawość, żadnych emocji.

— Zatrzymałem akcję serca. Nie żyje.

— Musimy się pospieszyć z tą transfuzją. – Michael usiłował wstać, ale doszedł do wniosku, że szybciej i pewniej dotrze do celu na czworakach.

— Nie wiemy jeszcze co było źle... – Max zmarszczył brwi.

— Wiemy – wtrąciła Liz – Ona nam powiedziała. Teraz wszystko powinno się udać.

— Ale...

— Nie mamy zbyt wiele czasu, Maxwell. Jej krew zaraz zastygnie, a to nam może cholernie utrudnić zadanie. – Michael czuł, że z każdą chwilą wracają mu siły i w myśli błogosławił swój odmienny od ludzkiego metabolizm. Nie widział już podwójnie, a gdy wbijał igłę w ramię Tess jego ręce nie drżały. Wstał na próbę i stwierdził, że nie ma problemu z równowagą. W paru krokach znalazł się przy Maxie i wręczył mu pełną strzykawkę. Max spojrzał na niego niepewnie, ale widząc jego zdecydowany wzrok, ujął strzykawkę i bez wahania wpompował jej zawartość w żyłę Liz. Tym razem na efekty nie trzeba było długo czekać. Ciałem Liz wstrząsnęła potężna konwulsja, z ust wydarł się bolesny jęk. Na nagle nadwrażliwej skórze pojawiła się gęsia skórka, na czoło wystąpił pot. Max i Michael patrzyli na nią w przerażeniu, obaj boleśnie świadomi swojej bezradności. Dziewczyna zwinęła się w kłębek, lecz ta pozycja też okazała się nieodpowiednia. Złapała się za brzuch, po czym gwałtownie wymiotowała na kamienną podłogę jaskini. Z wielkim wysiłkiem przeturlała się odsuwając od plamy wymiocin. Zacisnęła mocno powieki, mając nadzieję, że zmniejszy to odczuwany ból, i zęby, by powstrzymać rozdzierający krzyk chcący wydobyć się z jej gardła. Następna fala drgawek spowodowała jednak, że Liz nie zapanowała nad niemal zwierzęcym odgłosem, a jej ciało uniosło się niemalże z podłogi.

Max patrzył z przerażeniem na to co się działo z Liz. Jej cierpienie odczuwał niemal fizycznie, przygryzał wargę aż do krwi starając się powstrzymać od jakiejś akcji, która mogłaby udaremnić całą przemianę. Tak bardzo chciał jej pomóc, ulżyć jej jakoś, lecz wiedział, że to niemożliwe. Choć wciąż był jeszcze słaby, gdyby tylko mógł, bardzo chętnie przejąłby chociażby część jej udręki. Pokonał dystans, który się między nimi wytworzył z powodu nagłych ruchów Liz, nachylił się i chwycił jej rękę – tylko w ten sposób mógł jej pokazać, że jest z nią.

Michaelowi było niedobrze. Widział mękę, przez którą przechodziła Liz i z każdą sekundą rósł jego dla niej podziw. Był chory ze zmartwienia – był pewien, że sam nie zniósłby takiego natężenia bólu i modlił się, a robił to niezwykle rzadko, o to by Liz przetrzymała, by starczyło jej sił. Bo on nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko czekać. Podszedł do miejsca, w którym Liz leżała poprzednio i machnięciem ręki zlikwidował kałużę wymiocin.

Ciałem Liz ponownie wstrząsnęły torsje – tym razem suche – nie miała już niczego w żołądku, czym mogłaby wymiotować. Ścisnęła mocno rękę Maxa i instynktownie wtuliła się w niego całym ciałem. Dało jej to jakąś drobną pociechę, jednakże dreszcze nie ustępowały, a ostry ból zdawał się rozłupywać jej czaszkę.

"Nie wytrzymam, nie wytrzymam... O Boże, ja tu umrę..." przeleciało jej przez głowę, przebijając się przez mgłę cierpienia. Poczuła chłodną dłoń na czole i ten prosty gest zdawał się ująć jej trochę męki – Max nie musiał używać żadnej ze swoich kosmicznych mocy, by jej pomóc – wystarczyła jego obecność, by odwrócić jej myśli od przeżywanej męki. Ból, choć w dalszym ciągu ogromny, był teraz do zniesienia. "Może jednak wytrzymam... W końcu najgorszego zostało, bagatela, tylko... hmmm... chyba z 55 minut" pomyślała, sama się dziwiąc że jest zdolna do czarnego humoru.

***

Liz z przyszłości siedziała w załomie korytarza wciśnięta w skałę za jej plecami tak mocno, iż czuła każdą nierówność kamienia. Mętlik uczuć przetaczał się przez nią wyczerpując ją emocjonalnie. Poczuła się tak bezradna, gdy nie mogła pomóc Maxowi w pokonaniu Tess. To musiała być Tess, bo Liz nie wyobrażała sobie innego zagrożenia, które wyrwałoby tak okropne krzyki z gardeł Liz i Michaela. Nie mogła ryzykować. Gdyby młodsza Liz ją zobaczyła... Bóg jeden wie, co mogłoby się zdarzyć. Więc siedziała tu bezczynnie mając nadzieję, że wszystko jest w porządku. Przestraszyła się z lekka czystą nienawiścią pulsującą w jej żyłach. Zwykle starała się myśleć jak najlepiej o ludziach, wynajdywać w nich pozytywne cechy, nawet jeśli dotyczyło to jej wroga. Tess nienawidziła i kropka. Postanowiła, że poczeka jeszcze chwilę, a później sprawdzi co się dzieje w tej jaskini, a jeśli coś złego stało któremukolwiek z jej bliskich to dopadnie tę blond zdzirę i wydusi z niej ostatnią iskierkę życia – i zrobi to na tyle wolno, by Tess czuła każdą chwilę. Jeszcze tylko minutkę... Musiała zmobilizować całą siłę woli by wytrzymać jeszcze trochę w tym załomie skalnym. Nagle odczuła coś dziwnego. Przez chwilę ogarnęła ją osobliwa słabość. Nigdy przedtem nic takiego jej nie spotkało. Tak jakby jej ciało się... rozluźniało – jakby poszczególne atomy były odpychane przez jakąś siłę odśrodkową. Wyciągnęła przed siebie rękę i choć w korytarzu, nawet z latarką, panował półmrok widziała wyraźnie, że jej dłoń jest półprzezroczysta. Trwało to jednak tylko chwilę – po paru sekundach wszystko wróciło do normy. Lecz ten moment wystarczył by Liz zorientowała się w sytuacji. Zaczęło się... Początek końca... Tylko co go wywołało? Możliwości były dwie... Albo Liz przechodziła zmianę, albo... nie żyła.

Liz z przyszłości zerwała się na równe nogi. Musiała sprawdzić już, teraz, natychmiast, co się dzieje.

Do jaskini jednak nie weszła. Drogę zatarasowała jej ciemna sylwetka. Michael.

— Nie wchodź tam – rzucił krótko, odciągając ją równocześnie w głąb korytarza.

— Co się dzieje? Michael... Ja zaczynam znikać... To nie potrwa już długo... Co tam się stało?!

— Liz! Spokojnie! Wszystko jest w porządku. Liz przechodzi mutację... Nie mówiłaś że to jest aż tak potworne – nawet nie starał się ukryć tonu wymówki.

Liz odetchnęła z ulgą. Plan się udał... Ale jakim cudem? Przecież były problemy... Wyrzut Michaela skwitowała wzruszeniem ramion.

— Czy to by coś zmieniło? Oboje wiemy, że ktoś musiał przez to przejść. Mnie się raz udało, a z Maxem przy boku na pewno przetrzymam to jeszcze raz... A potencjalne korzyści są tego warte. Lepiej powiedz, jak wam się udało?

— Okazało się, że Tess musi umrzeć, a ja ją tylko ogłuszyłem. Mieliśmy szczęście, że zechciała wytknąć nam nasz błąd zanim zaatakowała. "Królewska Czwórka jest właśnie tym – Królewską Czwórką. Nie piątką. Nie szóstką. Czwórką" – okropnym falsetem Michael próbował naśladować afektowany głos Tess – Wychodzi na to, że dopóki Tess żyła, nikt nie mógł zająć jej miejsca w naszej drużynie. – dodał swym własnym głosem. – Dobrze że Max pospieszył nam na pomoc, bo wszystko mogło się skończyć zupełnie inaczej.

"A więc Tess nie żyje. Cóż – to i tak było nieuniknione. Ona albo my. Wybór prosty." pomyślała Liz bez żadnych wyrzutów sumienia.

— Max zatrzymał jej akcję serca, wstrzyknęliśmy jej krew Liz i teraz ta biedna dziewczyna zwija się z bólu na podłodze. Boże, aż serce boli, jak się na to patrzy – nerwowo przejechał ręką przez włosy. Niby wiedział, że to było konieczne, ale i tak ciężko mu się było z tym pogodzić. – Jak tylko poczuje się trochę lepiej, odwiozę ją do domu – dodał mimochodem.
Liz nie wiedziała jak go pocieszyć – "jej" Michael też bardzo przeżywał jej cierpienia. Skoncentrowała się zatem na czym innym.

— Nie – zaprotestowała gwałtownie osuwając się równocześnie do pozycji siedzącej, znów opierając się plecami o ścianę. Starała się spojrzeć Michaelowi w oczy ale nie było to proste. Pociągnęła go za rękę zmuszając, by usiadł koło niej. – Zawieź ją do Maxa. Pozwól mu się nią zająć... tylko niech nie próbuje jej leczyć – zastrzegła szybko. – Po prostu niech z nią będzie. To jej na pewno pomoże.

Spojrzał na nią z namysłem i powoli skinął głową.

— OK. – Oto Michael, facet niewielu słów.

Na chwilę zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem był szmer żwiru, który Liz przesypywała między palcami.

— Więc – przerwał ciszę Michael, lecz jego głos był pełen wahania. – Co to znaczy, że znikasz?

— Jestem. Puf! Nie ma mnie. Proste. – Liz poczuła się nagle zmęczona. Teraz, gdy wszystko było na właściwej drodze, zostało jej tylko oczekiwanie na koniec. – Liz stanie się inną kobietą – nie mną, więc ja tracę poniekąd rację bytu – uśmiechnęła się melancholijnie.

— Przy...

— Niech ci nie będzie przykro. Ja tego chcę, o tym marzę. Nie żałuj mnie. Spełnia się mój sen. Wreszcie będę szczęśliwa.

Przymknęła oczy, po raz pierwszy od lat delektując się poczuciem wewnętrznego spokoju. Absolutne wyzwolenie. Już niedługo.

Znów zapadła cisza, lecz była to cisza, która nie przeszkadzała ani jemu, ani jej. Przyjacielska. Utulająca.

— Michael... Przykro mi, że przeze mnie masz kłopoty z Marią.

Wzruszył ramionami.

— Poboczy się, lecz w końcu mi wybaczy. W końcu zawsze to robi.

— Tylko nie zaogniaj sprawy – poradziła mu cicho. – Nie zadawaj się z Courtney. Pamiętam, że wasza... zażyłość bardzo ją wtedy bolała.

— Coś z Courtney jest nie w porządku, a zdaje się, że tylko mnie może się udać wykryć, co to jest. Maria po prostu będzie musiała jakoś to znieść.

Prychnęła. Mężczyźni!

— Tak jak ty zniósłbyś to, że ona wyszłaby za Brody'ego dla dobra jego córki?

— Co? Chyba ci... jej odbiło! Wychodzić za tego Angola? Zaraz... jaka córka... ja nic nie wiem! Dlaczego ja nic o tym nie wiem?!

— Uspokój się! – Liz usiłowała zdusić chichot, który usiłował wydostać się z jej gardła – Ona nic takiego nie zrobi. Chciałabym tylko, żebyś zrozumiał, co ona czuła, gdy zobaczyła cię w towarzystwie półnagiej Courtney.

— Okay, okay, chyba widzę o co ci chodzi. Ale Courtney...

Westchnęła. Cóż to zaszkodzi, że ujawni trochę informacji. Zawsze uważała, że Max z przyszłości był zbyt oszczędny w ich udzielaniu.

— Courtney jest Skórem. – przytrzymała jego rękę, dzięki czemu to co mogło być nerwowym zerwaniem się na nogi, było tylko drgnięciem mięśni. – Choć może to wydać się tobie dziwne, ona jest po naszej stronie. Albo, konkretniej, po twojej. – ciepły uśmiech rozjaśnił jej twarz, gdy poklepała jego dłoń, by ją wreszcie uwolnić.

— Będzie cennym źródłem informacji, ale trzeba do niej właściwie podejść. Proszę cię tylko, nie romansuj z nią, mimo że jest ładna i chętna. Powstrzymaj się, dla dobra Marii i waszego związku, ok?

Mruknął coś, co od biedy można było uznać za zgodę. Zastanawiała się przez chwilę czy wymusić bardziej zdecydowaną odpowiedź, czy poprzestać na tym co uzyskała. Liz nie od dzisiaj wiedziała, że przyciskanie Michaela może przynieść skutki odwrotne do zamierzonych. Odpuściła i zmieniła temat.

— A ponieważ, póki co, zgrzyty między tobą a Marią to moja wina, to dam ci parę wskazówek, jak zażegnać kryzys. Pojedyncza purpurowa róża, spora bombonierka – wiśnie w likierze i czekoladzie – tylko broń Boże jej nie próbuj, do dzisiaj pamiętam noc, gdy Max pociągnął z piersiówki Kyle'a. No i wyjawię ci sekret, za który będziesz mi wdzięczny do końca życia. Maria parę razy wspomniała, że wariuje gdy całujesz ją w szyję, tuż pod lewym uchem. Lekkie przygryzanie tegoż ucha również posyła ją w kosmos.- Spojrzał na nią i mimo półmroku dostrzegła w jego oczach powątpiewanie. – Cóż, Michael... ucho to bardzo erogenna strefa kobiecego ciała. W mojej rzeczywistości nauczenie się tego zajęło ci dużo czasu, dlatego mówię ci o tym teraz. Uwierz mi, ta informacja może ci się naprawdę bardzo przydać.

— Skoro tak twierdzisz... – sceptycyzm nie znikł z jego głosu. Westchnęła – cały Michael.

Następny atak słabości był tak niespodziewany, że zaczerpnęła głęboko powietrza z zaskoczenia. Molekuły jej ciała chciały rozpłynąć się w nicość, ale po chwili Liz zorientowała się, że ten moment jeszcze nie nadszedł.

— Eeee... Liz? Zrobiłaś się półprzezroczysta...

Musiała się spieszyć. W ułamku sekundy przyszło jej do głowy tyle rzeczy, które chciałaby mu powiedzieć, lecz wiedziała, że już nie starczy jej na wszystkie czasu.

— Byłeś dla mnie wspaniałym przyjacielem, Michael. Teraz bądź przyjacielem dla tamtej Liz, na pewno przyda jej się twoje wsparcie.

— Teraz jest taka jak ja. Nie będę jej przyjacielem, będę jej bratem.

Zachichotała lekko i poklepała go po kolanie.

— OK, tylko powodowany braterską troską nie rozdzielaj jej z Maxem, dobrze? Zasłużyli na trochę... co ja mówię, na całą masę szczęścia i jeśli będą się chcieli gdzieś wymknąć na pełen rozpasanego seksu weekend to masz im pomóc w jego organizacji, rozumiemy się?

— Liz Parker, Max Evans i rozpasany seks? Niemożliwe.

— Nie wiesz, co w nas siedzi. – była lekko urażona jego niedowierzaniem. – To jak, umowa stoi?

— Dobra, dobra – głos Michaela był podejrzanie bliski chichotu. – Stoi.

***

Max otarł, po raz chyba setny, pot z czoła nastolatki spoczywającej w jego ramionach. Jego przerażenie jej stanem zmalało, wypierane przez ulgę. Dreszcze ustały zastąpione przez okazjonalny spazm. Gorączka utrzymywała się na dość wysokim poziomie, ale Max rozumiał, że powrót Liz do zdrowia musi potrwać dłużej niż nędzne pięćdziesiąt parę minut.

— Jak głowa? – spytał cicho.

— Chyba jednak zostanie w jednym kawałku – uśmiechnęła się do niego słabo i ścisnęła jego rękę, gdyż właśnie w tej chwili wstrząsnęły nią drgawki. – Najgorsze minęło. – dodała potwierdzając jego obserwacje.

— To dobrze.

Kątem oka zobaczył wchodzącego do jaskini Michaela. Widocznie skończył żegnać się z Liz z przyszłości. Najwyższy czas. Max czuł, że już niewiele tego czasu zostało a nie chciał rozpłynąć się na oczach młodziutkiej Liz. Poza tym sam miał ochotę pożegnać się z tą starszą. Michael z wahaniem i wyraźną niechęcią przystanął przy zwłokach Tess.

— Co mam z nią zrobić? A co z jej samochodem?

— Ja się tym zajmę, nie martw się. Z Liz już jest lepiej, musisz ją stąd zabrać. Nie wiadomo co jej rodzice pomyślą widząc ją w takim stanie, więc...

— Zabiorę ją do Maxa.

Spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nigdy by nie pomyślał, że Michael sam na to wpadnie.

— Tylko nie możesz...

— ... pozwolić mu jej wyleczyć. Poradzę sobie.

— W porządku.

Max podniósł się z kamiennego podłoża. Mięśnie trochę mu zesztywniały, ale z ulgą stwierdził, że siły nadwerężone atakiem na Tess i leczeniem Liz zdołały się już zregenerować. Przeciągnął się by się trochę rozruszać. Spojrzał na Liz. Siedziała z kolanami podciągniętymi pod brodę, nienaturalnie wielkie oczy błyszczały gorączką w bladej twarzy. Bez chwili zastanowienia pochylił się i wziął ją na ręce. Była lekka, jej niewielki ciężar wpasował się w jego ramiona jakby codziennie ją nosił. Cóż, kiedyś to robił. Uwielbiał to. Zazwyczaj zanosił ją do łóżka, z którego później nie wychodzili przez dłuższy czas, a nie do samochodu. Serce zabiło boleśnie – już nigdy nie weźmie swojej Liz w ramiona. Niejakim pocieszeniem było to, że w nowej przyszłości Max w dalszym ciągu będzie mógł być z Liz. Nie będzie to przyszłość łatwa, nieunikniona wojna wisieć będzie nad nimi jak fatum, ale teraz... teraz mają szansę na więcej niż te 14 lat, które dane były jemu.

Wyszli na zewnątrz i Max wciągnął w płuca duży haust świeżego powietrza. Przywróciło go to do rzeczywistości. Michael wyprzedził go i otworzył drzwi samochodu ojca Liz. Max delikatnie umieścił ją na siedzeniu pasażera i zapiął jej pas. Kucnął przy niej i odgarnął z czoła mokry od potu kosmyk.

— Liz?

Otworzyła oczy i popatrzyła na niego trochę nieprzytomnie, ale nie miał wątpliwości, że go poznała. Kąciki jej ust uniosły się leciutko dając mu znać, że cieszy się na jego widok.

— Liz... Michael zawiezie cię do mnie, to znaczy do młodszego mnie, dobrze? Ja muszę się z tobą pożegnać tutaj.

— Nie! – chyba sporą część swych sił zużyła na ten okrzyk. – Nie zostawiaj mnie... – dodała już ciszej.

— Muszę. Nie chcę, ale wiesz, że to nie mój czas i nie moje miejsce. Niedługo zniknę i naprawdę nie pragnę, żebyś była tego świadkiem. Rozumiesz mnie, prawda?

Kiwnęła głową. Przeciągnął palcem po jej delikatnym policzku po raz ostatni. Nachylił się i pocałował ją w czoło.

— Kocham cię – szepnął zduszonym głosem i, zanim zdążyła zareagować, zatrzasnął drzwi samochodu.

Max, walcząc z emocjami, odwrócił się od dziewczyny, której życie tak dogłębnie zmienił i podszedł do Michaela, zaskakując go niedźwiedzim uściskiem.

— Naprawdę dobrze cię widzieć w jednym kawałku, Michael. Wiem, że rzadko ci to mówiłem, ale naprawdę cię kocham. Jesteś moim bratem i przyjacielem. Bez ciebie moje życie byłoby... niepełne. Pamiętaj o tym i dbaj...

— O Liz. Wiem o tym, staruszku, dostałem już cały wykład na ten temat w jaskini. Liz obiecała nawet, że jeśli nie postaram się, żeby Max i Liz się zeszli, to będzie mnie straszyć po nocach. – skrzywił się komicznie, lecz w oczach widać było, że nałożony obowiązek zbytnio mu nie ciąży. – Znając ją, mówiła poważnie – wymamrotał jakby mimochodem.

— Chciałem powiedzieć, żebyś dbał o siebie, ale to też nie zaszkodzi – Max uśmiechnął się szczerze. – Trzymaj się ciepło. Powodzenia z Marią.

— Udało się dwa razy, uda się i trzeci. – Michael wzruszył ramionami z pewnym siebie uśmieszkiem. Poklepał Maxa po ramieniu i skierował się do samochodu ojca Liz. Max w milczeniu obserwował, jak Michael wycofuje samochód z niewielkiej przestrzeni przed jaskinią, lecz po krótkiej chwili gęste zarośla i drzewa zasłoniły mu widok. Czuł, jak żelazna obręcz ściska mu serce. Nigdy nie lubił pożegnań, a te były prawie tak samo ciężkie jak to z jego Liz czy umierającym Michaelem – czy to rzeczywiście było zaledwie wczoraj? Dwadzieścia cztery godziny – tak krótki czas, a zmienił życie tak wielu osób. Pozostała tylko nadzieja, że na lepsze. Odwrócił wzrok od ścieżki, na której już od dawna nie było widać samochodu pana Parkera i zerknął na drugie auto. Wiedział, że jeśli nie zostawi żadnych tropów, to nie skomplikuje zanadto życia szeryfowi. I tak będzie mu wystarczająco ciężko – Tess całkiem mocno wkroczyła w egzystencję i serca obu Valentich. Max aż się skrzywił – tylu ludzi cierpiało i jeszcze będzie cierpieć przez tą zdrajczynię. Tak więc należy przynajmniej ułatwić szeryfowi życie zawodowe – Tess i jej samochód znikną bez najmniejszego śladu. Ponieważ wraz z wiekiem i większą praktyką jego moce rosły, wiedział, że jest w stanie podołać takiemu zadaniu, nawet bez tak wyczerpującego efektu, jaki wiązał się dla niego z uleczeniem Liz. Uniósł rękę nad maskę i koncentrując swą energię na celu, obserwował jak metal najpierw powoli, później coraz szybciej się topi. Silnik, chłodnica, masa kabelków i drucików, reflektory, koła, szyby, tablica rozdzielcza... – wszystko zatracało swe pierwotne kształty i dołączało do kałuży gorącej surówki. Nie minęło nawet pięć minut a z samochodu Tess pozostała tylko plama stali. Drobna modyfikacja atomów i kałuża metalu stała się kałużą wody. Przezroczysta ciecz szybko wsiąkła w wyschniętą ziemię. Po minucie już tylko parę kropelek rosy na źdźbłach trawy było pozostałością samochodu Tess. Max popatrzył w niebo – tylko gwiazdy były świadkiem jego sztuczek. Znienawidzone gwiazdy – dom, który odebrał mu wszystko. Lekki powiew doszedł go od strony jaskini i Max dostrzegł kątem oka jak poderwana nim chmura kurzu przesłoniła na chwilę wejście. Niezainteresowany, wciąż wpatrywał się w niebo. Nie zauważył ciemnej sylwetki u wylotu jaskini, ale wcale nie musiał – wiedział, że to Liz. Zawsze wyczuwał jej obecność i ten szósty zmysł obejmował widocznie wszystkie Liz z jakimi się zetknął.

— Odjechali? – dobiegł go jej cichy głos. Oderwał w końcu wzrok od gwiazd i wbił go w jej twarz. Usiłował odszyfrować wyraz jej oczu, ale czy to z powodu mroku panującego na polanie czy też Liz maskowała dobrze swe uczucia – grunt, że nie był w stanie rozgryźć jej spojrzenia. Może po prostu zdolność porozumiewania się właściwie bez słów, którą dzielił z żoną, nie przeszła na kontakty z innymi Liz wraz z wyczuwaniem obecności. Kiwnął głową. Odjechali... i coś nieodwrotnie uległo zmianie. Ruszył powoli w jej stronę.

— Muszę zająć się Tess – wolał skupić się na czekających go jeszcze tutaj obowiązkach, niż na niej. Nie wiedział jak z nią rozmawiać, jak się z nią pożegnać... "Zajęcie się" Tess było zdecydowanie łatwiejsze.

— Nie trzeba. Już to zrobiłam.

— Naprawdę? – zdziwił się, dopiero po chwili przypominając sobie o jej, przejętych od Michaela, zdolnościach.

— Jasne. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz, mały wiaterek i po sprawie. – pstryknęła palcami, podkreślając, że nie było to aż tak trudne. W tej chwili Max zrozumiał, czym była chmura kurzu, chwilę wcześniej wirująca w powietrzu. Tess przestała być problemem raz na zawsze. Już nie mogła wyrządzić dalszego zła, najwyżej przyczyni się do wzrostu tutejszej roślinności. Popioły to podobno dobry nawóz.

— Dzięki – wymamrotał. – Nie miałem ochoty się do tego zabierać.

Kiwnęła głową i podeszła do niego wolno, jakby z wahaniem. Blady księżyc oświetlił jej twarz, ujawniając przed nim jej piękne, lecz zmęczone przeżyciami rysy. Stanęła u jego boku i, powtarzając jego gest sprzed chwili, spojrzała w ciemne niebo i mrugające do niej zalotnie gwiazdy.

— Pokrzyżowaliśmy im plany... znowu. – powiedziała miękko. – Ciekawe tylko, czy tym razem osiągnęliśmy cel i zdołaliśmy wszystkich ocalić.

— Nie wiem, ale mam nadzieję, że tak. To już jednak zupełnie inny świat, odtąd wszystko jest możliwe, a oni, cała grupa – sama odpowiada za swój los, tworzy swoje przeznaczenie.

Zachichotała beztrosko, przyciągając jego zdziwiony wzrok. Wpatrywała się w niego, a blask jej oczu był jaśniejszy od światła gwiazd. Na ustach wciąż błąkał się jej uśmiech i przez chwilę Max myślał, że stoi przy nim jego żona. Uśmiechnął się do niej, choć nie miał pojęcia, co ją tak rozśmieszyło.

— Prawie to samo powiedziałeś poprzednio, jak już wypełniłam twoją prośbę. – w głowie mignęła jej zdruzgotana twarz Maxa, gdy zobaczył ją w łóżku z Kyle'm. Umarł, będąc w dalszym ciągu przekonanym, że go zdradziła. Nigdy nie powiedziała mu prawdy – po śmierci Alexa, Isabel i Marii zwiększyłoby to tylko jego gorycz, a nie pomogło. Smutne wspomnienie sprawiło, że uśmiech znikł z jej twarzy, a blask oczu przygasł. Maxa zabolało serce, gdy widział zmiany zachodzące w wyrazie jej twarzy. Nie myśląc wiele, przygarnął ją do siebie i zaczął uspokajająco przesuwać dłonią po jej plecach. To zawsze przynosiło ukojenie jego żonie. W przypadku tej Liz chyba również zadziałało, bo jej mięśnie rozluźniły się pod jego palcami.

— Przepraszam – szepnął delikatnie, całując czubek jej głowy. Jej włosy pachniały truskawkami, tak jak pamiętał. Niektóre rzeczy się nie zmieniają.

Jedno słowo, a jaką przyniosło ulgę. Wtuliła się w jego ramiona, wdychając głęboko powietrze i zapach, który należał wyłącznie do niego. Kochała ten zapach. Kochała jego i nic tego nie mogło zmienić – nawet to, że zniszczył jej życie. Odetchnęła, a wraz z wydychanym powietrzem uszła z niej, niczym dwutlenek węgla, udręka od lat zatruwająca jej serce. Jej miejsce zajął anielski spokój.

— Zatańczysz ze mną?

— Co? – jego zdziwienie było tak samo wielkie jak przed laty i Liz musiała stłumić chichot, który narastał jej w gardle.

— To była moja ostatnia prośba wtedy, zanim... zniknąłeś. Chciałam mieć swój weselny taniec, skoro w prawdziwym życiu miałam go nigdy nie przeżyć. Proszę...

Nie musiała mówić więcej. Przygarnął ją do siebie mocniej i zaczęli kołysać się w rytm melodii, której nie słyszał nikt poza nimi. Ale oni nie potrzebowali muzyki. Każdy takt był wyryty w ich duszach, przynosząc im ukojenie w ciężkich chwilach. Poruszali się płynnie jakby tańczyli ze sobą codziennie od lat. Pochłonięci sobą i tańcem ledwie zarejestrowali moment, w którym ich ciała przestały istnieć. Złocista mgiełka przez chwilę jeszcze unosiła się w miejscu gdzie tańczyli, by po paru sekundach rozpłynąć się w powietrzu.

Byli wolni.

Koniec


*********
Hej, to znowu ja – autorka ;-) Przypominam o tym, że bardzo chętnie przeczytam wszystkie komentarze, które mogły się moim czytelnikom nasunąć. Podobało się – a może nie? Podziel się tym ze mną. Jeśli uważasz, że w życiu nie powinnam zabierać się już za pisaninę beletrystyki, to też napisz, bo oświadczam oficjalnie, że w "robocie" jest moje następne opowiadanie... Mała reklama – nazywa się "Efekt rumowy" (tytuł roboczy) i jest z gatunku pre-pilot. Hmmm – pamiętacie reakcję Maxa na alkohol? Co by się stało gdyby podobna "słabość" charakteryzowała Liz? Może zrobiłaby albo powiedziała coś... interesującego? Z góry zapraszam, ale jeszcze trochę czasu minie, zanim będę gotowa do wysłania pierwszej części na stronę.

W ramach pożegnania (tymczasowego, oczywiście ;-) ) chciałam podziękować wszystkim, którzy kiedykolwiek wysłali mi swoją opinię na temat "Do trzech razy sztuka". Nie wszystkim byłam w stanie odpowiedzieć, ale każde słowo ogromnie sobie cenię – dzięki! Aha, jeśli ktoś miałby ochotę na sequel tego opowiadanka – proszę dać mi znać. Na razie pomysłu nie mam, ale przy odpowiedniej zachęcie – kto wie... Materiał zdecydowanie nie jest wyczerpany. Skończyłam w tym momencie, gdyż głównymi bohaterami i osią wokół której toczyła się akcja, byli przybysze z przyszłości – ich "koniec" wydał mi się odpowiednim momentem na koniec "Do trzech razy sztuka". Chcecie sequela – piszcie! Może coś wymyślę... ;-)

To chyba tyle... Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie – Yeti

Poprzednia część Wersja do druku