yeti

Do trzech razy sztuka (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Dla Oli K. (a nawet dla nich obu ;-) ) oraz dla Konrada za skomplikowanie mi życia – dzięki

Miłej lektury

Rozdział 2

Max nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Przybył tu z określonym planem... Jeszcze parę minut temu miał wszystko poukładane i dokładnie wiedział co powiedzieć Liz. Teraz stracił kontrolę nie tylko nad biegiem wydarzeń, ale także nad własną głową – miał w niej koszmarny mętlik. Ironicznie pomyślał, że gdyby był "normalny" pewnie dostałby migreny. Jak mogło mu umknąć coś tak oczywistego?! Jak mógł nie wziąć pod uwagę tego, że ktoś kiedyś może zrobić to samo co on... ot, krótka wycieczka w czasie, by zmienić przeszłość. Podejrzliwie zerknął na balkon, jakby zaraz miał z ciemności wychynąć przyszłościowy Michael, Isabel, Alex, Maria... może nawet Kyle albo szeryf? Wszystko było możliwe, prawda? Cała ta sytuacja wyglądała jak wyciągnięta żywcem z kiepskiego filmu science-fiction. Z drugiej strony, czyż całe jego życie nie było utrzymane w tym stylu? Usłyszał cichy klik otwieranych drzwi, ale zamiast spojrzeć na wchodzącą dziewczynę, podniósł z dywanu upuszczone zdjęcie. Ruchem ręki zrekonstruował szklaną ramkę, parę sekund poświęcił na inspekcję podłogi, sprawdzając czy nie został na niej żaden odłamek. Dało mu to niezbędny czas na opanowanie się. Wiedział, że gdyby od razu popatrzył jej w oczy, wyczytałaby z niego wszystkie jego uczucia jak z otwartej książki, a na to nie mógł pozwolić. W końcu jednak uniósł wzrok. Stała cierpliwie pod drzwiami i obserwowała go. Nie odzywała się, zdawało się, że wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na jego słowa. Na chwilę obraz rozmył mu się przed oczami – w jednym momencie wydawało mu się, że widzi swoją żonę, uśmiechającą się do niego czule, w następnym w tym samym miejscu stała Liz, która przed chwilą wymknęła się z tego pokoju, Liz, której w ogóle nie znał. Miała najwyżej 27 – 28 lat, lecz jej twarz już nosiła permanentne ślady udręki, którą przeszła. Wyglądała gorzej niż jego żona – rysy ściągnięte nie tylko bólem, lecz też goryczą nieudanego życia. W dalszym ciągu była piękna, nie potrafił sobie wyobrazić sytuacji, w której Liz Parker wyglądałaby brzydko, lecz było to piękno bolejącej nad ciałem Syna Madonny. Jeśli to, co powiedziała było prawdą, to przez jego plan, który wydawał się tak dobry – przez niego – jej życie stało się męczarnią. Przez sekundę wyobraził sobie, czym byłoby jego życie, gdyby przy jego boku nie było Liz, gdyby nie mógł jej całować i do znudzenia powtarzać jak ją kocha i zrozumiał, na co ją skazał. Fala bólu przewaliła się przez niego jak gwałtowny sztorm. Miał ochotę walnąć pięścią w ścianę, by odczuwane cierpienie uczynić bardziej... fizycznym. "Już nigdy nie będziemy razem... jutro Max pocałuje Liz po raz ostatni... kompletna katastrofa..." jej słowa rozbrzmiały mu w uszach niby żałosny dzwon i wiedział już, że zrobi to, o co go poprosiła. Myśli te przepłynęły mu błyskawicznie przez głowę i oczy znów skoncentrowały się na nastolatce podpierającej ścianę w drugim końcu pokoju. Tak mało jeszcze przeżyła...

— No więc... czego ode mnie oczekujesz? – jej cierpliwość się wyczerpała. Musiała wydusić z niego jakieś odpowiedzi, cokolwiek, co odeprze ten straszny lęk w żołądku.

Choć podjął już decyzję, w dalszym ciągu nie wiedział co jej powiedzieć. Jedyne co przedostało mu się przez gardło to:

— Tess... – nim zdołał wydusić coś więcej, Liz z ogniem w oczach gwałtownie gestykulując wtrąciła:

— Wiedziałam! A niech to... Pozwól, że zgadnę – mam ci pomóc zrobić z Maxa i Tess parę, prawda? Czy to pomoże wam wygrać wojnę? – w jej głosie irytacja mieszała się z rozżaleniem. Nie miał pojęcia jak udało jej się odgadnąć jego plany... to znaczy... jego poprzednie plany. Ale to nie było aż tak ważne. Jednym zwinnym ruchem znalazł się przy jej boku i chwycił delikatnie jej nadgarstki uspokajając nieskoordynowane wymachy rąk. Jego dotyk uspokoił ją trochę, lecz jej ciało drżało nadal jak u sarny spodziewającej się śmierci z rąk trzymającego ją na muszce kłusownika. Odsunął się od niej odrobinę, by nie naruszać jej osobistej przestrzeni, ale nadgarstków nie wypuścił.

— Nie, zupełnie nie o to chodzi. Słuchaj, tyle się ostatnio wydarzyło i ta podróż w czasie... Muszę sobie na nowo wszystko poukładać. Nie ma sensu mieszać ci w głowie bardziej niż to konieczne. Potrzebuję na spokojnie pomyśleć. Wiem tylko, że musisz spotkać się na osobności z Tess, ale to jutro. Na razie idź spać, wypocznij, później porozmawiamy o szczegółach, dobrze? Kiedy już ułożę jakiś sensowny plan. Nie będę ci przeszkadzał, wymknę się gdzieś gdzie nikt mnie nie zobaczy. Nie. – przerwał jej, gdy tylko otworzyła usta. Wiedział, co chciała powiedzieć. – Muszę być sam. Ty zawsze byłaś dobra w rozpraszaniu mojej uwagi. Rano cię we wszystko wprowadzę, słowo honoru. Proszę cię tylko o jedno, nikomu nie mów, że tu jestem. Nikomu, szczególnie Maxowi – to mogłoby mieć tragiczne skutki. Spróbuj się trochę przespać, jutro będziesz potrzebowała całej swojej energii... – Pochylił się w jej stronę, jakby zamierzał ją pocałować, jego kciuki zataczały kółka na delikatnej skórze jej nadgarstków w uspokajającym geście. Dopiero gdy lekko cofnęła się, powiększając dystans między nimi, zorientował się, co zamierzał zrobić. Tyle razy przytulał ją i całował... pocałunki niosły pocieszenie, czułość, namiętność... rozkoszną świadomość jedności emocjonalnej, fizycznej i duchowej z jego żoną – Liz Parker Evans. Tylko że to nie była jego żona. Ta przerażona dziewczyna nie należała do niego – należała do młodego, zakochanego w niej kosmity, który w tej właśnie chwili usychał z tęsknoty za nią na drugim końcu miasta. Odsunął się od niej gwałtownie nie patrząc w jej oczy.

— Dobranoc – szepnął tylko i wymknął się na balkon i dalej, na ulicę.

***

Kilka minut wcześniej

Michael Guerin wyszedł z Crashdown Cafe i skierował się do zaparkowanego na uboczu motoru. Zmęczony, pocierał ręką kark, usiłując zmniejszyć napięcie, które się tam zadomowiło. Ta robota kiedyś go zabije. Zwolnił kroku. I tak nie miał powodu się spieszyć – obiecał podwieźć Courtney do domu, a ona zawsze grzebała się z wyjściem z pracy. Ta dziewczyna intrygowała go i niepokoiła. Było w niej coś takiego... Czuł pod skórą, że ona coś ukrywa i chciał to odkryć, nawet jeśli w tym celu będzie musiał z nią trochę poflirtować. Co prawda emocje, jakie budziła w nim Courtney nie były nawet w połowie tak silne jak te, które wywoływała Maria, no ale cel uświęca środki, czyż nie tak mówią? Próba uspokojenia wyrzutów sumienia wypadła dość kulawo, więc westchnął ciężko i oparł się o ceglaną ścianę kawiarni. Nagły ruch spostrzeżony kątem oka sprawił iż Michael wstrzymał oddech starając się wtopić w tło. Było już późno, o tej porze raczej mało ludzi poruszało się po ulicach Roswell, a w postaci wymykającej się z najbliższego zaułka (zaraz, czy to nie tam jest balkon Liz?) było coś dziwnego... Ostrożność wypisana w każdym ruchu... ktokolwiek to był, nie chciał by go zauważono. Dlaczego? W takiej sytuacji, w jakiej znajdował się Michael, nie można było tego tak zostawić, więc Michael obserwował tajemniczego człowieka ze wzrastającym zaniepokojeniem. Ciemna postać szybko przekroczyła ulicę. Michael nie był w stanie odróżnić rysów, ale po sposobie jej poruszania się poznał, że to kobieta. Już myślał, że nie stanowi ona zagrożenia, lecz jej następna akcja zmroziła go w miejscu, a w głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Kobieta przystanęła przed wejściem do UFO Center i rozejrzała się pospiesznie dookoła. Co ona kombinowała? Muzeum było już przecież zamknięte...

Michael miał nadzieję, że kobieta go nie dostrzeże, bo miał wielką ochotę zobaczyć co będzie dalej... lecz tego co nastąpiło się nie spodziewał. Uspokojona brakiem ruchu w najbliższej okolicy kobieta zbliżyła dłoń do zamka w drzwiach. Jej palce zajarzyły się przez chwilę na czerwono, po czym kobieta bez najmniejszych problemów pchnęła drzwi i weszła do środka. Michael przez moment nie mógł otrząsnąć się z szoku. Co robić? Sprawdzić, co owa kosmitka (bo chyba tym tylko mogła być) zrobiła Liz? W końcu wyszła z alejki za kawiarnią... Zawiadomić Maxa? Działać samemu? Powoli szok odpływał rozjaśniając mu myśli. Od urodzin Isabel zastanawiają się czy poza Whittaker zagrażają im jeszcze jacyś inni Skórowie, a tu takie odkrycie... Przez ułamek sekundy pozwolił sobie na uczucie ulgi, że to nie Courtney – lubił kusicielską kelnerkę, choć nie przyznałby się do tego nawet na torturach. Lecz teraz nie czas na roztkliwianie się – trzeba działać i to szybko. Myśl o zawiadomieniu Maxa pojawiła się i zniknęła – tu liczył się pośpiech i stanowczość, a Max nie jest w tym najlepszy – zanim zdecydowałby się na jakiś ruch, wróg albo zdołałby się wymknąć albo narobić im kłopotów. Nie mogli sobie na to pozwolić. A więc opcja numer trzy – samotna akcja. Świetnie. Michael był już na środku jezdni, kiedy usłyszał cichy dźwięk zamykanych drzwi dochodzący od strony kawiarni. Cholera! – zupełnie zapomniał o Courtney.

— Co jest, misiek? Chcesz mnie puścić kantem? Sorry, że to tak długo zajęło, ale wiesz, musiałam się przebrać, poprawić makijaż, jak to dziewczyna. Nie gniewaj się i rozchmurz, OK? Już nie mogę się doczekać, kiedy zabierzesz mnie swoim żelaznym rumakiem do raju – mrugnęła do niego szelmowsko.

Cholera! Cholera! Cholera! Niech to jasna cholera!

— Słuchaj, Courtney... nie mogę, nie dzisiaj. Przypomniałem sobie, że koniecznie muszę jeszcze coś załatwić...

— O tej porze? Nie chrzań misiek.

— No właśnie, jestem już spóźniony – "i to cholernie" przemknęło mu przez głowę. Czy z tego muzeum jest tylne wyjście? – a to nie może poczekać do jutra. To dla mnie bardzo ważna sprawa – żeby to ona wiedziała jak ważna! – Wiem, że obiecałem cię podrzucić, ale to jest po prostu niemożliwe. Może kiedy indziej – ostatnie zdanie pozbawione było intencji pytającej. Możliwe, że wybadanie Courtney nie będzie już konieczne po małym tete-a-tete z tą kreaturą w środku. Courtney co prawda była w porządku, ale po co zadrażniać stosunki z Marią bardziej niż to konieczne? Bóg wie, że i bez tego ich związek był burzliwy.

— Jasne, misiek. Kiedy indziej – kelnerka nie pozwoliła by do głosu wdarła jej się choć nutka rozczarowania, które odczuwała. – Do zobaczenia jutro.

— Tak, jutro – Michael nie mógł się już doczekać, kiedy Courtney zniknie za najbliższym zakrętem. Nawet nie wspomniał, że następny dzień miał wolny. Wsiadł na motor i odjechał dwie przecznice w kierunku przeciwnym do tego, w którym udała się kelnerka – w końcu musiał dbać o pozory. Zaparkował przed salą do gry w bingo i biegiem wrócił pod muzeum. Miał nadzieję, że obcy nie zdążył się jeszcze wymknąć. W sposób możliwie bezszelestny wsunął się do środka przez szklane drzwi, identyczną metodą, jak wcześniej kobieta. Gdy po cichu pokonywał schody zobaczył ją. Wpatrywała się w jedną z wielu wystawek. Palcem przesunęła po tabliczkach wiszących pod zamazanymi zdjęciami. Michael nie widział słów tam wypisanych, ale wcale nie musiał – bywał tu tak często, że znał je na pamięć – "Nie ufaj nikomu". Dobra rada. Jego życiowe motto – nie ufał nikomu z wyjątkiem Maxa i Isabel – to znaczy dopóki nie dopuścił do siebie Marii, Liz i Alexa. Ale teraz zdecydowanie zamierzał wprowadzić tą maksymę w życie. Kobieta zgarnęła kosmyk długich ciemnych włosów za ucho. Czarna kurtyna miękko spłynęła po jej plecach. Coś znajomego tkwiło w tym geście, ale co, tego Michael nie potrafiłby powiedzieć. Chwila dezorientacji wystarczyła jednak by stracił na ułamek sekundy czujność – noga obsunęła mu się ze stopnia lądując z głośnym tąpnięciem poziom niżej. Kobieta zareagowała błyskawicznie. Obróciła się, co wcale Michaela nie zdziwiło. Zaskoczyło go to, że się uśmiechała. Jeszcze bardziej zaszokowało go imię, które niczym tchnienie spłynęło z jej ust. – imię jego najlepszego przyjaciela... Jednak to, co zwaliło go z nóg, to fakt, że kobieta ta wyglądała jak starsza wersja Liz Parker. Lecz po pierwsze Liz była jedynaczką, co eliminowało wariant ze starszą siostrą, a po drugie nie była kosmitką. Wniosek – to zmiennokształtna podszywająca się pod Liz. Dobrze wyćwiczonym podczas lata ruchem Michael wzniósł rękę do ataku. Widząc to kobieta zmartwiała, uśmiech znikł jakby go nigdy nie było. Jej ręka zdublowała gest Michaela. Zapowiadało się na to, że wspólnie rozniosą UFO Center na strzępy.

— Michael... tylko spokojnie... absolutnie nie chcę Cię skrzywdzić, ale będę się bronić, jeśli mnie do tego zmusisz. Moja misja tutaj jest zbyt ważna – to, że zdawała się go dobrze znać było dla Michaela szokiem i choć zawsze wolał działać niż nad wszystkim debatować – to była domena Maxa – postanowił na chwilę odroczyć swój atak. Może sprawił to fakt, że spodziewała się tu Maxa, a może to, że tak bardzo przypominała jedną z nielicznych osób, którym ufał... nie było to ważne. Grunt, że zaatakować jeszcze zdąży, a być może zdoła się czegoś dowiedzieć.

— Kim... – zaczął, by natychmiast przerwać. Cichy trzask zamykanych drzwi uświadomił mu, że jest ich już więcej niż dwoje. Był otoczony. Instynktownie obrócił się w stronę nowego niebezpieczeństwa, decydując że chwilowo Liz-nie Liz stanowi mniejsze ryzyko. W ciemności zamajaczyła wysoka, barczysta sylwetka. "Mężczyzna! Muszę działać szybko, inaczej zostanie ze mnie krwawa plama" pomyślał Michael. Czuł jak żołądek podchodzi mu do gardła. Każda komórka jego ciała wibrowała strachem. W końcu to jego pierwsze spotkanie z wrogimi kosmitami. Teoretycznie wiedział, że ten moment kiedyś nastąpi, ale miał nadzieję że nie będzie wtedy sam. Tymczasem może liczyć tylko na siebie, a w dodatku jest otoczony. Trzeba zmienić rozkład sił. Te myśli przetoczyły się przez jego głowę w ciągu ułamka sekundy. W następnym ułamku śmiercionośna energia wypłynęła z jego ręki i pomknęła w stronę nowo przybyłego. Dwie rzeczy nastąpiły równocześnie. Zza Michaela dobiegł rozpaczliwy krzyk

— Nieee! Max... – a w tej samej chwili wokół zaatakowanego wykwitła zielona tarcza ochronna, pochłaniając wypuszczony przez Michaela ładunek. Michael znał tylko jedną osobę, która była w stanie wytworzyć tarczę ochronną. Krzyk z tyłu był dodatkową wskazówką. Gdy twarz przybysza wychynęła z półmroku, Michael zamrugał raz i drugi, po czym kolana się pod nim ugięły i ciężko wylądował na stopniu nie odrywając oczu od dojrzałego mężczyzny, który tak bardzo przypominał jego najlepszego przyjaciela.

— Max? Liz? – zgłupiały, przesunął wzrok na kobietę, która, ominąwszy go, stanęła blisko nowo przybyłego. – Co tu się dzieje?

***
Czekam na komentarze. Do następnego razu... :-)))

Poprzednia część Wersja do druku Następna część