age

Nie potrafię rezygnować (20)

Poprzednia część Wersja do druku

Nie potrafię rezygnować
(część dziewiętnasta)
Wojna(3)
Brakujące elementy układanki

— Jestem za stary żeby tak wisieć.- stwierdził po jakimś czasie Kal.

— Masz rację.- Ian podszedł do nich.- Tyle lat wiernej służby. Trzeba przyznać, że ta planeta nie wpłynęła na ciebie najlepiej.

— Co?- Kal przyglądał mu się uważnie.- Kim ty jesteś?

— Naprawdę nie rozumiesz? Pomyśl. Kto byłby zdolny do tego wszystkiego? Przecież wiesz. Nienawidziłeś mnie tak jak oni wszyscy, jak cały mój lud.

— Zan?- Kal miał wrażenie, że nawet ten "klej" go nie utrzyma, i tak spadnie.- To niemożliwe.

— Dlaczego, bo miałem zginać ze wszystkimi?
Prawie wszyscy patrzyli na tę scenę z niedowierzaniem, niezrozumieniem czy z masą wątpliwości. Tylko Liz patrzyła w jeden punkt. Za Ianem(wiem, że ta postać to mój pomysł, ale nie potrafię nazywać go Zanem) były drzwi, zapewne do innego pomieszczenia..

— Ale w takim razie jak...?- spytał słabo Max.

— Jak pobrali mój materiał genetyczny i połączyli go z ludzkim? Kokony powstały jeszcze przed atakiem Kivara.

— W takim razie skąd wiedzieliście?

— Nic nie pamiętasz? Tym lepiej.

— Dlaczego?

— Wiedza to potęga, a z nas dwóch to ja ją posiadam. I dlatego to ja dostanę wszystko.- uśmiechnął się na tę myśl.

— Nie oddam ci Zacka.

— Jest bardziej moim synem niż twoim.

— On też dostał ludzkie DNA.- wtrąciła Isabel.

— Moja jak zawsze wierna siostrzyczka.- chwila ciszy.- Nic nie dodasz?- patrzył w jej oczy.- Na Antarze panuje pewna zasada. Zdrajcy są nic nie warci.

— Daj jej spokój!- szarpnął się Michael.

— Nie ośmieszaj się Rath broniąc jej. I tak byłeś już pośmiewiskiem dla wszystkich za każdym razem, gdy wymykała się do Kivara.

— Powinieneś był wtedy umrzeć.

— Cóż za odwaga. Przedtem byłeś skończonym tchórzem. Tobie jednemu ludzkie geny na coś się przydały. A może to ta wygadana Ziemianka tak na ciebie wpływa?- spojrzał wymownie na Marię.
Przechadzając się tak od jednego do drugiego doszedł w końcu do Liz. Podążył za jej wzrokiem. Znów się uśmiechnął.

— Już niedługo.- powiedział lekko pochylając się nad nią. Odwróciła głowę.

— Tak, już niedługo umrzesz.

— Doprawdy?- ponownie na niego spojrzała.

— Wiesz przecież, że ja się nie mylę.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. W jego spojrzeniu pojawił się mrok. Znała go już. Śnił się jej wiele razy po tym jak Max pojawił się w szkole. Poczuła strach patrząc na siedmioletniego chłopca. Nie posłuchała go jednak. Przeważyło całkiem inne uczucie.


Rysowaliśmy. Czworo dzieci. Usłyszeliśmy jakiś dźwięk. Zaczęliśmy uciekać. Trzymaliśmy się za ręce. Mieliśmy zaledwie siedem lat, ale wiedzieliśmy ile może nas kosztować choćby jedno słowo. Milczeliśmy. Porozumiewaliśmy się za pomocą myśli. Tylko tak. Schowaliśmy się w dawno przygotowanej kryjówce. Znalazł nas. Walczyliśmy z tym, ale wysysanie wspomnień było teraz o wiele silniejsze, boleśniejsze, skuteczniejsze. Nie mieliśmy szans.


Jego ręka zaczęła się zbliżać do jej czoła. Usłyszała krzyk Maxa albo raczej poczuła. Odciął ją od otoczenia. Jedna krótka myśl przemknęła przez jej umysł: "Zack".


Nie wiem co zobaczył wtedy w moich oczach, ale cofnął rękę. Zaczynał myśleć. Nie był już taki pewny siebie. Nie do końca wierzył już, że jestem tym kim chciałby żebym była. Zrobił krok do tyłu. Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi.


Kiedy się za nim zamknęły Kal się odezwał:

— Tego nie przewidziałaś?- ironii nie można było nie zauważyć.

— Oczywiście, że tak. Myślisz, że inaczej przyprowadziłabym was tutaj. Mówiłam na samym początku. Nie chodzi tylko o miejsce, ale też o jej o osobę i jej możliwości.

— Dlaczego zatem nie uznałaś za stosowne nas poinformować?

— A co by to zmieniło?

— Znałem Zana...

— Jak dobrze?- nie odpowiedział.

— Co dalej?- spytała Leni.
Liz westchnęła.

— Ta część planu jest na etapie tworzenia.

— Jesteśmy martwi.- stwierdził Kal.

— Nie...- zaczęła Liz, ale nie skończyła.

— Liz?- Maxa zmartwił wyraz jej twarzy.

— Nie teraz.- powiedziała.- Zack?- spytała po chwili, patrząc w bliżej nieokreślony punkt.

— Nic mu nie jest.- usłyszała w odpowiedzi(czy muszę dodawać, że słyszała to tylko ona?).

— A on?

— Nie potrafię do niego dotrzeć.

— Czy... on naprawdę był Zanem?

— Tak.

— Myśli, że ja jestem tobą.

— Najpierw zabrałaś stamtąd Zacka i zostałaś przywódcą, potem kiedy przyjechał tu Nicolas...

— Poczuł twoją moc.

— Tak. Jest jeszcze twój związek z Maxem i wiele innych rzeczy.

— Tylko ty możesz go przekonać. Zrobisz to?

— Nie potrafię. On mnie nie słyszy.

— Więc sprawmy by cię usłyszał.

— Nawet gdyby się udało to nie ucieszy się na myśl, że jestem tylko duchem.

— Jest inne wyjście.

— Jakie?

— Przyda ci się ciało.

— Liz...

— Zabierzesz go tam skąd przyszłaś. On pójdzie z tobą wszędzie.

— Jeśli to zrobię... Nie starczy ci sił, by przejąć nad sobą kontrolę wystarczająco szybko.

— Skórowie wkroczą tu za kwadrans. On sobie nie poradzi. Nas nie puści. Ja nie umiem aż tak dobrze grać.
Liz spojrzała na resztę. Przyglądali się temu "jednostronnemu" dialogowi.

— Leni wyprowadzisz ich stąd.

— Ale...

— Zack jest w tamtym pokoju. Ja odwrócę jego uwagę.

— Zaczekam na ciebie.- powiedział Max.

— Nie. Tam jest armia Skórów. Jesteś królem. Odpowiadasz za wszystkich i za wszystko, także za przyszłość. Zack jest przyszłością.

— To co robisz...- zaczął Kal.

— Tym razem spełnił swój obowiązek. Wyciągnij ich stąd.- ponownie odwróciła wzrok.- Zaczynaj.


Miałam wrażenie, że się zapadam, że dosięgam granicy niebytu. Coś mnie jednak powstrzymywało przed przekroczeniem jej.


Kiedy wszedł z powrotem od razu zauważył zmianę w jej spojrzeniu. To była ona. Jak mógł wątpić? Podszedł do niej. Natychmiast znalazła się na ziemi. Ufał jej. Wziął jej twarz w swoje dłonie.

— To naprawdę ty.- wyszeptał.

— Tak. Znów jesteśmy razem.

— Tak jak zawsze.

— Na zawsze.- wzięła jego ręce w swoje i pociągnęła w bok.

— A Zack?

— Już dobrze. Wszystkim się zajęłam.- puściła jego jedną rękę i swoją wystawiła przed siebie. Jasny strumień roztoczył się przed nimi. Przez jedną, króciutką chwilę poczuła co dzieje się za tym budynkiem, zobaczyła też to co się tam stanie. Spojrzała w jego oczy. Dawno nie widziała już w nich jej, tej miłości, która przetrwała już tyle. Kątem oka zobaczyła jak tamci opadają na ziemię. Max pobiegł po Zacka. Kal wyglądał przez drzwi próbując zorientować się w sytuacji. To już nie była jej wojna. W końcu to zrozumiała. Pociągnęła go za sobą. Ich złączone ręce dotknęły strumienia. Zamknęli oczy. Poczuli spokój.

— Oddałaś mi swego syna i rekonstrukcję męża. Dlaczego?

— Już mówiłam. Ja nie żyję, a ty wprost przeciwnie.


Poczułam ten spokój, a potem jego siłę. Za nic nie chciał mnie puścić.


Max odciągnął jej ciało na chwile przed tym jak pogrążyło się w strumieniu. Ocknęła się po kilku sekundach.

— Max?

— Już dobrze.- przytulił ją.

— A oni?- spojrzeli na miejsce gdzie przed chwilą był wir. Ciało Iana leżało bez ruchu.- Nie ma jej tu.- stwierdziła po chwili Liz.

— Pośpieszcie się.- przerwał im Kal. Spojrzeli za siebie. Michael niósł Zacka. Leni w dwie sekundy rozwaliła(niemałą) część ściany.

— Tędy.- ruszyli w ciemność nocy. Ciągle natykali się na Skórów. Byli jak mrówki. Po kilku metrach nie mieli już sił nie tyle dlatego, że biegli, lecz z powodu wycieńczającej walki.
Wtedy pojawili się oni. Jedni jakby wyszli spod ziemi, inni jakby spadali z nieba. Nie sposób było ich policzyć. Nadjechały dwa vany. Wsiedli do nich. Kiedy emocje opadły zrozumieli, że to ich pożegnanie z Roswell, że przynajmniej na razie tam nie wrócą.


Koniec części dziewiętnastej.


Tylko nie myślcie, że na tym skończę!!!

Poprzednia część Wersja do druku