_liz

Krople pustyni (19)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

XIX

Kilka tygodni później. Czerwiec.

Kilka tygodni od naszego 'rozstania'. O ile można to tak nazwać. Ale była to z pewnością słuszna decyzja. Pierwszy tydzień był piekłem i nieustannym deszczem wspomnień. Trzy kolejne usłane pustką i goryczą gojących się ran. A każdy kolejny dzień powoli przynosił spokój i myśli racjonalne, pozwalając na poważne rozważanie każdego szczegółu. Ale mówiąc szczerze, to...

Orka na ugorze.

Nie mogę powiedzieć, ze wszystko się zaleczyło. Przeżywam katorgi, bo przecież nasz kontakt się całkowicie nie urwał. Ze względu na Marię, a nawet Maxa, wpadamy na siebie nawet kilka razy w tygodniu, ale sami z siebie tego unikamy. A i żebyśmy mieli jasność – nie jestem z Maxem. A może powinnam być? To poplątane, bo on wciąż chce czegoś więcej, a w obecnej sytuacji mój umysł buntuje się i to niemożliwe...

Właśnie wyklinam swoją kobiecą naturę, bo usiłuję się spakować. Ale jako typowa dziewczyna za dużo chcę zabrać. Lato, słońce, plaża, ale co będzie jeśli trafi mi się jakiś pochmurny i deszczowy dzień? Przecież nie wyjdę w bikini. Znowu po okolicy nie można chodzić w samym klapkach. No i nie mogę wziąć tylko jednego lakieru do paznokci, bo przecież wszystko zależy od tego co ubiorę... Nie jestem księżniczką ani modelką, ale społeczeństwo niestety narzuca taką presję. Faceci się czepiają, że spędzamy godziny przed lustrem, ale nie pojaw się w makijażu to zostaniesz zjechana od góry do dołu jako fleja i nieatrakcyjny podlotek. Bycie kobietą jest naprawdę nieznośne...

Precz z jajnikami...

Wyjazd dobrze mi zrobi. Oderwę się od wszystkiego całkowicie i odetchnę świeżym powietrzem. Innym niż to w Roswell. I może wtedy odnajdę to, co naprawdę we mnie siedzi.

* * *

Siedzę już na swoim miejscu. Za oknem jeszcze Roswell, ale już za kilka minut będę wolna od dławiącej mgły kosmicznych komplikacji. Teraz zaczynam też obawiać się czy mądrze zrobiłam nie zostawiając nikomu danych gdzie będę. Oczywiście nie licząc przewrażliwionych rodziców, którym i tak nie podoba się, że opuszczam ich szklany klosz, no i nie licząc Tess, która od dawna zna mój zamiar. Poza nimi nikt nie wie gdzie, na jak długo i że w ogóle wyjeżdżam.

Jak wrócę mogą mieć pretensje. I to może być nóż, który przetnie tę pępowinę i nada nam wolność.

Wolność to taka przyjemna sprawa i jednocześnie taka abstrakcyjna.

Bo staję się wolna od uczuć, ale zamyka mnie znów stare więzienie zgorzknienia.

Pamiętacie słowa "Moje życie to jeden kiepski dzień"? Teraz to powraca, ale ze zdwojoną siłą. Bo moje życie to jeden tragiczny dzień. Chociaż za udostępnienie mojej historii jakiemuś reżyserowi zgarnęłabym sporo kasy, a film okazałby się hitem makabry i alogicznych zachowań.

"Co gryzie Liz Parker?" albo lepiej "Kogo ugryzła Liz Parker?"

Lekkie szarpnięcie. Autobus rusza.

* * *

Dwa miesiące później. Sierpień.

Moje stopy odnajdują stary asfalt starego Roswell. Rozglądam się, upewniając, że to właściwy przystanek. Szare budynki, odgłos letnich zabaw, zapach tłustych frytek, resztki z ozdobnych afiszy z okazji rocznicy wydarzenia z 1947', które prześladuje wszystkich mieszkańców. Taa... to na pewno Roswell.

"Liz!" słyszę głos słodkiej radości, dobiegający z przeciwnej strony. Drobna blondynka biegnie w moją stronę z wyciągniętymi ramionami. I już wisi na mojej szyi. Moje wnętrze rozgrzewa się powolutku, powodując uśmiech na twarzy. Oj, brakowało mi tego. Obejmuję ją. "Hej Tess". Mój policzek zostaje obsypany całusami. Odrywam się od niej dopiero teraz, bo właśnie czuję jak ktoś zabiera torbę stojąca obok moich nóg. Obracam się i... szok mnie paraliżuje.

"Hej Parker" mówi mi z uśmiechem "Pomogę ci". Przytakuję, mrugam i odpowiadam w miarę normalnie "Dzięki i hej Kyle". Ruszamy w kierunku centrum. Prawe ramię Tess oplata się wokół moich pleców, natomiast lewa dłoń splata z ręką Kyla. No, no! Już przed moim wyjazdem zaczęli się sobą poważnie zajmować, ale teraz chyba przeszli do części oficjalnej. "Coś czuję, ze wiele się zmieniło" mówię

"Wszystko Liz, wszystko" odpowiada Tess

* * *

Długo nie zwlekałam z ta decyzją. Ledwo dotarłam do domu, wzięłam prysznic, przebrałam się i... wyszłam. Teraz stoję na progu domku, przed białymi drzwiami. Pukam, czekam. Pukam, czekam. Jak akwizytor. Co jest? Nikogo nie ma? Moje stopy ściągają mnie z ganku i już chce odejść, ale dociera do mnie odgłos śmiechu. Z ogrodu. Maria jest w ogrodzie.

A cóż innego może robić nastolatka latem, jeśli nie opalać się w ogrodzie? Może się ewentualnie kąpać... Podchodzę do furtki i otwieram ją. Kilka kroków wybrukowaną ścieżką i zaraz znajdę się na zielonym trawniku. Śmiech się ponawia, kusząc i wywołując mój uśmiech. Wchodzę wreszcie do letniego sanktuarium. Uśmiech lekko mi gaśnie, kiedy zastaję nie tylko Marię. Na jednym z rozłożonych plastikowych leżaków siedzi Max, Maria kręci się pry jakimś stoliku z napojami. A na huśtawce ogrodowej siedzą Michael i ta blond wywłoka z Luwru.

Nikt mnie nie widzi – nic nowego. Bezimienna, bez twarzy, bez obecności ja. Roześmiana Maria obraca się i staje jak wryta. Otwiera usta, ale nic nie mówi. Dopiero teraz, po kilku sekundach krzyczy radośnie "Liz!". Rzuca się w moją stronę a nasze ramiona tworzą uścisk niczym zakute dwie obrączki. Moje imię powtarza Max, który z uśmiechem wpatruje się we mnie i wstaje. "Jak super, że wróciłaś" mówię Maria odrywając się ode mnie, jakby przekazując mnie teraz Maxowi. "Hej" witam go dość nieśmiało, ale nie bronię się objąć. Od razu jest mi weselej. Naprawdę za nimi tęskniłam.

Mój wzrok pada teraz na huśtawkę. Oczywiście Isabel patrzy na mnie zimno, jakby miała kogoś zabić za to, że się tu pojawiłam. A Michael... on na mnie nie patrzy, tylko wystawia twarz ku słońcu. Blond piękność zsuwa się z huśtawki i idzie w moją stronę. Ale wiem, że mnie wyminie. Jednak zatrzymuje się na chwilkę i posyła mi z góry spojrzenie a la 'góra, która zatopiła Titanica'. Odpowiadam jej równie miłym wzrokiem i mówię "Jest lato. Rozmroziłabyś się wreszcie Lodowa Księżniczko" Robię kilka kroków w stronę Marii nie chcąc nawet widzieć reakcji Isabel na moje słowa, choć byłaby zapewne bezcenna.

"Zostaniesz na obiad, prawda?" Maria pyta, podając mi szklankę z sokiem. "Mamy grilla" wskazała na stojące obok urządzenie. "Nie sądzę, aby to był dobry pomysł" mówię dość pewnie, ale Maria i Max jednocześnie mi przerywają "Zostań!". Uśmiecham siei przytakuję, ale najchętniej bym uciekła stąd.

Siadam na jednym z leżaków, wpijając usta w szklankę i starając się nie zwracać na siebie uwagi. To jednak był kiepski pomysł, przychodzić tu dzisiaj. A kto wie, może zły pomysł przychodzić tu w ogóle. Maria przesuwa grilla i pyta "Michael czy mógłbyś?". Nie odwracając się, wiem jaką ma minę i co jej odpowie. "To nie mój grill" Cały Michael. "Ale ja nie mam..." głos Marii się nieco ścisza, jakby bała się powiedzieć co zaczęła. Kładę się na leżaku a mój wzrok wędruje na nią. Coś jest nie tak, bo jej zielone oczy błądzą dokoła. Powoli i mnie wypełnia niepokój "Max..." głos Marii jest ledwo słyszalny "Czy... bo ja nie mam czym tego rozpalić..." nerwowo zerka na mnie, czy czasem jej nie słyszę. A Max nic nie rozumie "Co?!" pyta z głupią miną.

"Ona chce, żebyś użył swoich kosmicznych mocy matole" mruczy Michael oczywiście tak głośno, że dociera to do wszystkich. Sok zatrzymuje mi się w przełyku, a moje palce zaciskają się na leżaku, jakbym bała się, że z niego zlecę. Oczy wszystkich spoglądają na Michaela w szoku, a teraz przesuwają się na mnie. "Michael..." z ust Marii wydobywa się omdlały i ostrzegawczy szept. A on wzdycha i odpowiada znudzonym głosem "Ona wie".

Widzę, że z Liz przeszliśmy na "ona".

"Co?!" trójka niemalże uniosła swoim krzykiem dom do góry. Przełykam sok, przygryzam niezręcznie wargę i mówię "Cóż... jeśli chodzi o te kosmiczne sprawy, to jestem wtajemniczona" Chyba nadal nie mogą w to uwierzyć. Będzie ciężko im to wyjaśnić, wiec lepiej pominąć szczegóły skąd wiem i w jakich okolicznościach się dowiedziałam. Grunt, że wiem. Tylko nie podejrzewałam, że Max też. A skoro Max to i Mount Isabel Everest również.

Totalna wywrotka!

Moje powieki zaciskają się, a dłoń odstawia szklankę na trawnik. Jestem psychotyczną cyniczką, która zapada się we własnych splątanych pajęczynach odosobnienia. Mieszkam w najbardziej pokręconym i dławiącym miasteczku. Oddałam klucze do wrót mojego jestestwa zdziwaczałemu, złośliwemu i odpychającemu egoiście, który jest kosmitą. A teraz się jeszcze okazuje, że jego przyjaciele, z których jeden się do mnie uroczo przyczepił, również są kosmitami.

A może ja też jestem kosmitką? TO by wyjaśniało moje nieprzystosowanie do tego ziemskiego padołu. Zerkam na moją dłoń. Nie docierają do mnie szepty Michaela, Maxa, Isabel i Marii, którzy zapewne debatują nad tą nową wiadomością. Przyglądam się moim palcom. Skóra oliwkowa, ale idealnie ludzka. Jestem homo sapiens. A oni są homo kosmikus. Z dodatkowym podziałem na rodzaje.

Michael – homo kosmikus; udrękus i egoistus vulgaris
Max – homo kosmikus; maslanus Romeus cogitus
Isabel – homo kosmikus (chociaż i tego bym nie była pewna); omnia zimnus vipera

Jakiś ruch. Unoszę głowę i otwieram oczy. Michael i Isabel siedzą na huśtawce, a Max pomaga Marii. Zachowują się jakby nigdy nic, ale przecież wiem, ze trudno im przyjąć mnie do tego grona. Nie prosiłam się o to! To były dawne dzieje... Moje spojrzenie powraca na postać Michaela. To troszkę dziwne uczucie – takie lodowe kłucie w sercu i mętlik myśli, a jednocześnie gęsta upajająca ulga.

Sama nie wiem jak powinnam się zachowywać. Sądziłam, ze ta przerwa nas od siebie uwolni, ale nie oddzieli lodową ścianą. Chciałam, żebyśmy wreszcie zrozumieli co czujemy. Ale chyba jednak zrobiłam coś nie tak, bo Michael zachowuje się jak... określiłabym to, ale obawiam się, ze mogą to czytać dzieci.

"Liz" słyszę głos Marii i na chwilkę odrywam się od własnej psychoanalizy. "Pomożesz mi z sałatką?" A mam inne wyjście? Zwlekam się z leżaka i idę z Marią do jej kuchni. Tylko dziwnie cierpną mi palce, jakby... jakby ultrafiolet studiował moje ciało. Już to kiedyś czułam... Moje serce od razu się wyrywa – Michael.

* * *

"Żałuj, że cię nie było tyle" Maria mówi wsparta o blat, a ja z uśmiechem słucham. I jednocześnie rwę listki sałaty. Wyobrażam sobie, że to Michael i rozdzieram je coraz brutalniej z ogniem piekielnym w oczach. "Tyle się działo". Teraz pomidory. Gdyby to mogło być serce Michaela, to ten nóż idealnie by mi się przydał. "No dowiedziałam się o tej tajemnicy" mówi, a ja sięgam po szczypiorek. Pomóc przy sałatce...jakby od razu nie mogła powiedzieć 'Liz zrób sałatkę'. "Poza tym byliśmy na koncercie Sense Field". Sok z cytryny. "Max poznał taką fajną dziewczynę, ale nie martw się" sól "On ciągle na poważnie myśli tylko o tobie". Jeszcze trochę soli. "No i przede wszystkim..." Gdzie jest pieprz? "Rozstałam się z Michaelem"

Pieprz...

Zamieram z pudełeczkiem w dłoni, mój wzrok powoli wraca na twarz Marii. Wszystko we mnie zwalnia, jakby te słowa zatrzymały klatki filmu mojego życia. Przełykam ślinę i mrugam oczami. "Pieprz... to znaczy, jak to rozstałaś?" pytam, wciąż otumaniona. A ona lekko wzdycha, zjada kawałek sałaty i przeżuwając mówi "No normalnie. Zerwaliśmy. Um... Rozstaliśmy się. No wiesz" przewraca oczami, a ja wciąż nie mogę się ruszyć. "Kocham go i tak dalej, ale my... to nie jest, nie było to czego chcę. Zupełnie jakby on był myślami gdzie indziej". Moje serce powoli rusza "Rozmawialiśmy i stwierdziliśmy, że to nie ma sensu na dłuższa metę" bierze kolejny liść sałaty "Bo ja chce czego innego i on chce czego innego". Kiwam głową, jakbym rozumiała, a ona się przechyla i mówi ciszej "Wiesz, że czasem miałam wrażenie, że on chce KOGOŚ innego?"

Wszystko się we mnie rozjaśnia, rozganiając chmury ponurej zapaści, mimo to wciąż tkwię w zastoju. Mój język jest zbyt omdlały, aby nawet się unieść. On chce kogoś innego? Nie, Liz, nie! Znów zaczynam źle to interpretować. On nie chciał nikogo i nie myślał o nikim, to tylko złudzenie Marii. Nie myślał o mnie.... Ocknij się Liz – to przeszłość! "Umm..." wreszcie zaczęłam mamrotać "Ale wszystko ok.?" Uśmiecha się i przytakuje "No jasne. Jestem wolna i on jest. Chociaż między nami mówiąc, chyba Isabel chce go usidlić" Znów mnie zalewa lodowa fala wzbudzając więcej nienawiści do blond statuy.

Biorę miskę z sałatką i wracamy do ogrodu. Tym razem moje spojrzenie już od wejścia tkwi w ciele Michaela. Chyba się zorientował albo poczuł się nieswojo, bo oderwał twarz od słońca i spojrzał w moją stronę. I nie uciekam wzrokiem. Niech zobaczy jak zła i jednocześnie niesamowicie rozanielona jestem. Stawiam miskę na stole i mówię "Ja już pójdę"

I wychodzę nim ktokolwiek zdoła zaprotestować.

Ultrafiolet przeszywa mnie i odprowadza aż do furtki.

c.d.n.




Poprzednia część Wersja do druku Następna część